Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Grobowiec de la Valliere.

Tego zatem wieczora, upojone zapachem róż, w atmosferze oświeżonej deszczem, serca dwojga młodych otworzyły się gwoli miłości, jak kielich kwiatów otwierał się na przyjęcie orzeźwiającej rosy.
Słysząc bijącą północ, licząc kolejne, dźwięczne drgania, aż do dwunastu, zadrżeli, wydali okrzyk, wymienili spieszne dobranoc i powrócili do mieszkania, drżący, jakby się dopuścili wykroczenia.
Przybywszy na drugie piętro, zatrzymali się. Okno od sieni było otwarte, księżyc milczący i melancholijny oświecał grobowiec otoczony różami.
— Co to za grobowiec? zapytała Karmelita, opierając się o poręczy okna.
— Jest to grobowiec panny de la Valliere, odpowiedział młodzieniec, opierając się przy niej w ważkiej framudze okna.
— Jakim sposobem grobowiec panny de la Valliere znajduje się tutaj? zapytała Karmelita.
— Wszystkie te grunta ciągnące się przed nami, odrzekł Kolomban, tworzyły dawniej ogród klasztoru należącego do zakonu, którego pani nosisz poetyczne imię. Pośrodku tego ogrodu wznosił się kościół, nie wiadomo kiedy zbudowany, to tylko pewna, że w końcu Xgo wieku należał on do mniszek Benedyktynek, a w roku 1604 ustąpiony został Karmelitkom.
— Czy to do tego klasztoru schroniła się panna de la Valliere?
— Do tego samego i przepędziła w nim trzydzieści sześć lat wpośród ciągłych ćwiczeń pobożnych, a umarła w dniu 6 czerwca 1710 roku.
— I w tym to zapewne grobowcu, zapytała dziewica, spoczywa ciało biednej księżnej?
— Trudno zapewnić, odpowiedział Kolomban.
— Czyż ją wydobyto.
— W roku 1790 uchwała Zgromadzenia narodowego zniosła klasztor, kościółek zwalono... Kto wie co się stało z ciałem biednej grzesznicy. Jednakże podanie utrzymuje, że je oszczędzono, i że spoczywa wciąż w lochach pod tą małą kapliczką.
— A, zapytała Karmelita z wahaniem ciekawości, która obawia się zawodu, wejść tam zapewne nie można?
— Owszem, nietylko można wejść, ale co większa, mieszkają tam ludzie.
— Co za profan śmie zamieszkiwać w poświęconem miejscu?
— Ogrodnik, panno Karmelito, hodujący wszystkie te piękne róże, których wonią oddychamy w tej chwili.
— O! jakżebym chciała zwiedzić tę kapliczkę! zawołała Karmelita.
— Nic łatwiejszego.
— Jakże to zrobić?
— Prosić o pozwolenie ogrodnika.
— A jeśli odmówi?
— Jeżeli nie pozwoli pani obejrzeć grobowca, poprosisz go pani, ażeby pozwolił obejrzeć swoje róże, a dla miłości róż pozwoli zwiedzić grobowiec.
— Więc te róże należą do niego?
— On jest ich właścicielem uprzywilejowanym.
— A co robi z tylu różami?
— Sprzedaje.
— O! niedobry człowiek, odezwała się Karmelita z dziecinnym wyrzutem, sprzedawać tak piękne róże! Ja myślałam, że on je hoduje z zamiłowania, albo przynajmniej dla przyjemności.
— Sprzedaje... I patrz oto pani. Ztąd zobaczysz na mojem oknie trzy doniczki, które sprzedał mi w tych dniach.
Karmelita przechyliła się na bok i piękne jej włosy falujące, dotknęły twarzy młodzieńca, który poczuł dreszcz przebiegający mu po całem ciele. Ona jednocześnie poczuła oddech Kolombana przechodzący po swych włosach, gdyż cofnęła się żywo i cała zarumieniona.
— O! rzekła nieroztropnie, jakżebym chciała mieć jeden z tych krzaków róży, co otaczają kapliczkę!
— Czy pozwoli pani ofiarować sobie jednę z moich doniczek? spiesznie oświadczył Kolomban.
— O! dziękuję panu, odpowiedziała Karmelita spostrzegłszy swą nieuwagę, chciałabym jednę różę, ale wydobytą, własnemi rękami z tej ziemi, na której żyła siostra Ludwika i na której spoczęło, a może i dotąd spoczywa jej ciało.
— Czemu nie pójdziesz pani tam zaraz jutro zrana.
— Nie śmiałabym nigdy pójść sama.
— Ofiaruję pani moje ramię, jeżeli zechcesz przyjąć.
Panienka przez chwilę była zakłopotana, nareszcie czyniąc pewne wysilenie:
— Posłuchaj mnie panie Kolombanie, rzekła, mam dla pana wielki szacunek i wielką wdzięczność, ale gdybym wyszła z panem pod rękę o białym dniu, to wszystkie kumoszki okoliczne byłyby zgorszone taką nieprzyzwoitością.
— To pójdźmy wieczorem.
— A czy tam można pójść wieczorem?
— Czemu nie!
— Mnie się zdaje, że ogrodnik musi zasypiać jednocześnie ze swemi kwiatami, ażeby jednocześnie z niemi mógł wstać.
— Nie wiem o której godzinie chodzi spać, ale wiem, że wstaje dobrze przed niemi.
— Zkąd pan wiesz o tem?
— Czasami nocą, kiedy nie śpię... (głos Kolombana zadrżał nieco przy wymawianiu tych słów), siadam w oknie i widzę jak chodzi po ogrodzie z latarką w ręku. O, patrzaj pani, ten błędny ognik biegający wśród róż, czy to nie on?
— Gdzie on tak biega?
— Zapewne za kotem.
— Ale jeżeli wstaje, rzekła Karmelita z uśmiechem, chociaż to dla niego może być bardzo wcześnie, dla nas musi być bardzo późno.
— Późno? zapytał Kolomban.
— Tak... która może być godzina?
— Blisko druga, odrzekł Kolomban z pewnem wahaniem.
— O! nigdy jeszcze nie poszłam spać tak późno! zawołała dziewica podnosząc ręce do nieba. Druga godzina zrana, mój Boże! O! dobranoc, dobranoc, panie Kolombanie!... Dziękuję panu za te pożyteczne godziny, które mi poświęciłeś, a kiedyś wieczorem, dodała ciszej, jak wszyscy sąsiedzi pójdą spać, poproszę pana o rękę, by wykopać różę.
— Nie trafimy nigdy na noc piękniejszą od tej, panno Karmelito, rzekł młodzieniec, usiłując, by głos mu nie drżał przy mówieniu.
— O! gdybym wiedziała, że nikt mnie nie zobaczy, odezwała się szczerze i niewinnie dziewczyna, poszłabym natychmiast.
— A któż ma panią zobaczyć o tej godzinie?
— Nasamprzód, odźwierna.
— Ja mam sposób otworzenia drzwi bez obudzenia jej.
— A to jak?
— Kluczem osobnym, który jest u mnie. Wracam często z czytelni po północy, a ponieważ odźwierna jest słabowitą, przykro mi było ją budzić i kazałem sobie dorobić klucz.
— Jeżeli tak, rzekła dziewica, to chodźmy zaraz, bo zdaje mi się, iż daremnie kładłabym się spać, nie usnęłabym, myśląc o mej róży.
Czyż to tylko róża, Karmelito, przeszkadzałaby ci spać?
Nie. Ale tak mniemałaś, biedne dziecię, niewinna dziewico! I niewinność to twoja skłaniała cię do tej nocnej wycieczki, pod rękę z młodzieńcem, równie niewinnym jak ty...
Karmelita włożyła kapelusik, zarzuciła chustkę na szyję, młodzieniec wziął kapelusz i oboje wolno zeszli ze schodów. Szli bardzo cicho, szelest jednakże ich kroków zbudził ptaki śpiące po bzach, które słysząc przechodzących zaczęły śpiewać, czy to sądząc, że już wschodzi jutrzenka, czy też chcąc wziąć udział w tej nocnej uroczystości, którą wiosna i natura wydawały tym dwojgu dzieciom.
Przybywszy pod sztachety ogrodowe, zadzwonili.
Jak na dzwonek było to, albo bardzo wcześnie, albo bardzo późno; to też ogrodnik zawahał się chwilę. Ale za drugiem zadzwonieniem, spostrzegli poruszającego się człowieka i latarkę. Zbliżyli się oboje.
Latarka wzniosła się do wysokości twarzy nawiedzających i ogrodnik poznał młodzieńca, którego codziennie widywał w oknie i którego słyszał czasami, leżąc pośród róż, głos dobiegający doń w połączeniu z dźwiękami fortepianu.
Ogrodnik otworzył furtkę i wprowadził tego nowego Adama wraz z nową Ewą, do swojego raju.
Był to, jak powiedzieliśmy, ogromny rozsadnik, w którym hodowano same tylko róże.
Idąc pod rękę i wysłuchując nomenklatury róż, stanęli przed kaplicą siostry Ludwiki.
Karmelita zatrzymała się wahająco, weszła dopiero na zachęcenie Kolombana. Ale prawie natychmiast wyszła z pewnym rodzajem przerażenia, na widok opartych lub zawieszonych na ścianach, nie godeł religijnych, które spodziewała się tam zobaczyć, ale łopat, rydli, grac, polewników i wszelkich narzędzi ogrodniczych, używanych przez właściciela.
Wtedy dziewica z ciekawością obchodziła kapliczkę dokoła.
Krzewy różane wysokie na sześć do ośmiu stóp, otaczały ją dokoła.
— Jaki to gatunek tych wspaniałych róż? zapytała Karmelita.
— To są róże Aleksandryjskie, o białym kwiecie, odpowiedział ogrodnik, pochodzą z południowej Europy, lub z wybrzeży Berberyjskich; z ich to kwiecia wyrabia się wyskok różany.
— Czy sprzedasz mi pan jeden z tych krzewów? zapytała dziewica.
— Który?
— Ten
I Karmelita wskazała rosnący najbliżej grobowca.
Ogrodnik wszedł do kaplicy i wziął łopatę.
O dwadzieścia kroków ztamtąd słowik śpiewał swą najmiłośniejszą piosnkę. Powiew nocny, tak łagodny, że zdał się pocałunkiem natury, przechodził po włosach obojga młodych.
Była to istotnie scena pełna kolorytu i poezji: dorodna dziewica w żałobnym stroju, młodzian o płowych włosach czarno ubrany, ogrodnik kopiący ziemię w tej godzinie nocnej i ten świeży wiatr przy świetle księżyca, przy śpiewie słowika.
Każde też z nich zdawało się mówić:
— O! jakaż to miła rzecz, to życie! Dzięki ci Panie, żeś nam je dał jednocześnie.
Pierwsze uderzenie rydla ogrodnika boleśnie odbiło się w sercu młodych; zdawało im się, że świętokradztwem jest poruszać ziemię, w której spoczywały zwłoki pokutnicy, ofiary królewskiego egoizmu.
Wyszli z ogrodu unosząc różę, ale z obawą podobną do tej, jakiej doznają dzieci, które zerwały kwiat na cmentarzu.
Po za ogrodem zapomnieli smutnych myśli i spozierając na gwiazdy, chłonąc wyziewy życia wznoszące się dokoła, dziękowali Opatrzności za wszystkie dobrodziejstwa, jakiemi ich obdarzyła podczas tej rozkosznej nocy wiosennej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.