Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Kolomban.

Serce młodego Bretona, któregośmy nazwali Kolombanem, było czyste jak djament, mieściło dobroć, łagodność, niewinność i prawość.
Niektórzy z kolegów, tych, co to używając życia w ośmnastu latach, w dwudziestu stają się wyłysiałem! lwami, przezwali go „Gamajdą“, a to wskutek pewnych jego dobrych uczynków, w których stał się ofiarą oszustwa. Herkulesowa jego siła, pozwoliłaby mu zamknąć usta złym językom; ale względem tych oszczerców objawiał taką samą pogardę, jaką mają psy z Nowej Ziemi lub gór św. Bernarda, względem szpiców lub mopsów.
Pewnego dnia jednak, jeden z najsłabszych i najbardziej ujadających, młody kreol z Luizjany, świeżo przybyły do szkoły, widząc niewzruszoną cierpliwość Kolombana, który bez zmarszczenia słuchał obelżywych epitetów, jakiemi ten obarczał go od wielu chwil, powziął myśl wskoczenia na ramiona „większego“ i pociągnięcia z tyłu Kolombana za płowe włosy.
Gdyby to była igraszka, Kolomban byłby nic nie powiedział. Ale sprawiło mu to ból niesłychany.
Było to podczas rekreacji wieczornej, chłopcy biegali po dziedzińcu gimnastycznym.
Uczuwszy się tak okrutnie pociągniętym za włosy, przy wybuchach śmiechu całego zgromadzenia, rozdrażniony bólem, Kolomban odwrócił się i nie okazując żadnej oznaki wzruszenia lub gniewu, chwycił kreola za kołnierz, zdjął go z ramion wyższego i zaniósł pod trapez, z którego zwieszały się sznury węzłowe. Przybywszy tam, obwiązał mu sznur naokoło ciała i z zimną krwią wykonawszy tę czynność, puścił go w przestrzeń z głową i rękami zwieszonemi, a chłopiec bujał się z szybkością nadzwyczajną.
Koledzy przestawszy się śmiać, protestowali, lecz daremnie.
Wysoki chłopiec z którego ramion Kolomban zdjął Kamila Różana (tak się nazywał kreol), zbliżył się i wezwał Kolombana, by uwolnił kolegę. Ale Kolomban wydobył zegarek, spojrzał, a chowając go do kieszonki, wyrzekł:
— Jeszcze pięć minut!
A już pięć minut trwała ta kara.
Wysoki chłopiec, o głowę wyższy od Kolombana, poskoczył do niego, ale bretończyk wziął przeciwnika wpół, ścisnął do zduszenia i powalił o ziemię, przy oklaskach wszystkich uczniów, którzy już od szkoły nawykają stawać po stronie silniejszego. Kolomban oparł kolano na piersiach przewróconego, który nie mogąc już oddychać, udał się w pokorę, ale uparty Breton znowu wydobył zegarek i rzekł spokojnie:
— Jeszcze dwie minuty!
Krzyczano hurra na całym dziedzińcu. Podczas tych okrzyków, zmniejszał się ruch nadany ciału Kamila Różana.
Po pięciu minutach, Kolomban, równie sumienny przestrzegacz danego słowa, jak jego współziomek Dugueselin, puścił wysokiego, który nie myślał już o odwecie, odwiązał ujadającego kreola, który udał się zaraz do infirmerji, gdzie pozostawał miesiąc, chory na gorączkę mózgową.
Śmiechy, jak łatwo zrozumieć, towarzyszyły odwrotowi kreola, spieszono winszować Kolombanowi, lecz udał, że nie zważa na pochwały. Wrócił do przerwanej przechadzki, tę tylko braterską dawszy kolegom przestrogę:
— Widzicie, że nie żartuję. Owóż, za pierwszym razem, skoro który z was będzie mi dokuczał, dozna tego samego losu...
Przez cały miesiąc zdrowie Kamila Różana nabawiało niepokoju. Ale tym, którego niepokój doszedł aż do rozpaczy, był poczciwy Kolomban. Zapominając, że działał w obronie własnej, uważał się za jedyną przyczynę złego. Rozpacz jego zmieniła się całkiem naturalnie, na głęboką przyjaźń przy powrocie do zdrowia chłopca.
Niebawem powziął on dla małego Kamila żywe przywiązanie, jakiego silni doznają względem słabych, zwycięzcy względem zwyciężonych; przywiązanie, którego źródłem jest najczulsza ze wszystkich cnót — litość. Powoli przywiązanie to przypadkowe stało się prawdziwem uczuciem, przyjaźnią protekcyjną, jak starszego brata.
Ze swej strony Kamil Rozan zdawał się szczerze lubić Kolombana, tylko, że uczucie jego połączone było z bojaźnią.
Z wiekiem zdawało się, że Kamil pozbył się swej dumy i zachował dla Kolombana tylko przyjaźń szczerą. Objawiał on ją w tysiącznych formach.
Przyjaźń ta, która z każdym dniem stawała się czulszą, nagle zerwała się przez wyjazd Kamila, którego rodzice odwołali do Luizjany w chwili, gdy miał skończyć klasę filozofii.
Rozstali się w czułym uścisku, przyrzekając pisać do siebie przynajmniej raz na dwa tygodnie. Przez pierwsze trzy miesiące Kamil dotrzymał słowa, potem listy jego przybywały co miesiąc, potem co kwartał.
Wierny zaś Breton, religijnie dotrzymywał przyrzeczenia i wysyłał listy co dni piętnaście.
Nazajutrz po tej nocy wiosennej, którą opisaliśmy w rozdziale poprzednim, o dziesiątej zrana, stara odźwierna przyniosła Kolombanowi list, w którym zaraz poznał ukochaną pieczęć.
List był od Kamila. Kamil wraca do Francji. List wyprzedza go tylko o kilka dni. Kamil prosi Kolombana, ażeby rozpoczęli takież same życie wspólne, jakie prowadzili w kolegium.
„Ty masz trzy pokoje i kuchnię, pisze, odstąp mi połowę kuchni, odstąp mi połowę trzech pokoi“.
— A! rozumie się! głośno odpowiedział Breton, żywo poruszony niespodziewanym powrotem młodzieńca.
Potem pomyślał nagle, że jeżeli jego ukochany Kamil przybędzie, to potrzeba łóżka, szafy, stołu, a nadewszystko sofy, na której gnuśny kreol mógłby się rozciągnąć i palić te śliczne cygara, które zapewne przywiezie z sobą z zatoki Meksykańskiej.
Tak myśląc, wybiegł z mieszkania z dwustu czy trzystu frankami oszczędności, jakie posiadał, by nabyć wszystkie rzeczy potrzebne.
Na schodach spotkał Karmelitę.
— O! mój Boże! jakąż pan masz dzisiaj szczęśliwą minę, panie Kolombanie! zawołała Karmelita, widząc radość promieniejącą na twarzy sąsiada.
— Tak, pani, jestem szczęśliwy, bardzo szczęśliwy! odpowiedział Kolomban. Przybywa do mnie przyjaciel z Ameryki, z Meksyku, z Luizjany! towarzysz szkolny! najdroższy ze wszystkich przyjaciół!
— To miło! rzekła dziewica. A kiedy przybywa?
— Nie mogę z dokładnością oznaczyć dnia ale chciałbym, ażeby już był!
Karmelita uśmiechnęła się.
— O! chciałbym, ażeby już tu był, powtarzam pani, bo pewny jestem, że przyjemnie by ci było widzieć go i słyszeć. To żyjąca piękność i wesołość; nie widziałem nigdy, nawet w marzeniach malarzy, piękniejszego oblicza... może troszkę zniewieściały... dodał, nie dla umniejszenia piękności swego przyjaciela, którego wizerunek kreślił tak szczerze, ale jedynie, by pozostać w granicach prawdy, nieco zniewieściały, ale ten rys nawet dziwnie harmonizuje z jego osobą!... A przytem... a! otóż to dla pani, która lubisz muzykę, ma on śliczny głos tenorowy i umie go zażywać! Posłyszysz pani dawne duety, które śpiewaliśmy w kolegium... Ale! co się tyczy muzyki, tej nocy, gdym się z panią rozstał, zamierzyłem uczynić ci jedno przełożenie. Mówiłaś pani, że w Saint-Denis uczyłaś się muzyki?
— Tak, śpiewałam nie źle i mówiono, że miałam dobry głos kontr-altowy. Czego żałowałam opuszczając Saint-Denis, to nasamprzód trzech przyjaciółek, które przypomniała mi przyjaźń pańska dla Kamila Różana, a potem lekcyj muzyki, jakie musiałam przerwać; zdaje mi się, że przy pracy mogłabym była dojść do pewnej doskonałości...
— Jeżeli pani chce, odrzekł Kolomban, to mogę, nie powiem, dawać pani lekcje, nie jestem tyle zarozumiały; ale dopomagałbym, ponieważ otrzymałem w kolegium wyborne zasady od starego, mistrza niemieckiego, Millera; potem pracowałem długo i rezultat mych uzdolnień oddaję do rozporządzenia pani.
Kolomban zatrzymał się z przerażeniem. Nigdy w życiu tyle nie powiedział. Ale fakt nadzwyczajny w jego życiu, jakim było przybycie przyjaciela, jakoś go niezwykle rozruszał. Był uniesiony, promieniejący, upojony; i to mu dodało śmiałości i uczyniło wymownym.
Karmelita przyjęła obietnicę z wielką wdzięcznością. Ofiara majątku nie byłaby jej przyjemniejszą, niż to przełożenie młodego sąsiada i już miała mu podziękować, kiedy wchodząc na pierwsze stopnie schodów, spostrzegła Dominika, który odbywał nabożeństwo przy jej matce i którego ona od owego nieszczęsnego dnia widywała już kilka razy, gdy szedł do przyjaciela.
Weszła do siebie zarumieniona.
Kolomban także zdał się zakłopotany.
Mnich spojrzał na Kolombana okiem zdziwionem i pełnem wyrzutów. Spojrzenie to zdawało się mówić:
— Pewny byłem, że wiem o wszystkich twoich tajemnicach, ponieważ ci wszystką moją przyjaźń oddałem, a jest tymczasem tajemnica dosyć ważna, o której mnie nie uwiadomiłeś.
Kolomban zarumienił się równie jak dziewica, i odkładając na później kupno sprzętów, wprowadził mnicha do mieszkania.
Po pięciu minutach, Dominik jaśniej widział w sercu swego przyjaciela, niż on sam. A wreszcie Kolomban wypowiedział mu wszystko, wszystko, nawet tę noc z rozkosznemi szczegółami, których dotąd serce jego było pełne.
Ganiąc Kolombana za miłość uczciwą i czystą, młody mnich byłby w niezgodzie ze swemi teorjami o miłości powszechnej; gdyż miłość zmysłową pod jakąkolwiek przedstawiałaby się formą, nazywał on „węzłem życia“, porównywując tym sposobem życie do drzewa, miłość do węzła, z którego wychodzi liść, a ludzkość do owoców, które je wieńczą.
Brat Dominik widział więc w tem rodzącem się uczuciu, dotychczas młodzieńcowi nieznanem tylko iskrę ożywiającą, której oznaki były raczej uspakajające, niż straszne. Z drugiej strony, wybaczał Kolombanowi, że mu o swej miłości nie wspomniał, gdyż Kolomban sam nie znał stanu swego serca. W chwili, gdy dowiedział się, że kocha, młody Breton prawie się tem przestraszył.
Mnich uśmiechnął się i biorąc go za rękę:
— Ty potrzebujesz tej miłości, mój przyjacielu, rzekł, inaczej młodość twoja zeszłaby w gnuśnej apatji. Uczucie szlachetne, które rozgrzewa pierś twoję, może ci tylko sił dodać odrodzić cię. Patrz na te ogrody, dodał wskazując na rozsadnik, wczoraj o tej porze ziemia była spiekła; rośliny wydawały się zbiednione, wzrost zatrzymany. Owoż, zerwała się burza i zawiązki wyszły z ziemi, korzenie stały się łodygami, pączki kwiatami! kochaj więc młodzieńcze! kwitnij, młody dębie! ażeby na twym zielonym a silnym pniu, weszło świetne kwiecie, a dojrzały owoc wydało.
— Więc, rzekł Kolomban, nietylko, że mnie nie ganisz, zachęcasz mnie owszem, ażebym poszedł za porywami serca?
— Chwalę cię za to, że kochasz, Kolombanie! Ganiłem cię, żeś przedemną miał tajemnicę, bo zazwyczaj miłość, którą się ukrywa, jest miłością występną. Nic nie ma piękniejszego w człowieku wolnym, jak zależenie od swego serca, gdyż o ile namiętność w duszy nikczemnej może zeszpecić i poniżyć człowieka, o tyle w sercu szlachetnem podnosi i uświęca ludzkość.
Zwróć oczy ku wszystkim punktom ziemi, a zobaczysz przyjacielu, że to żywotne siły uczucia więcej niż kombinacje umysłu, poruszały sprężynami państw i wstrząsnęły światem albo go umocniły. Jakkolwiek rozległym jest rozum, bojaźliwy on jest, niespokojny, ospały i gotów wstrzymać swój pochód wobec najmniejszych przeszkód na drodze; serce przeciwnie, nieustannie bijące, żywe jest w swych przedsięwzięciach, stałe w postanowieniach, i żadna tama nie jest zdolną zatrzymać siły jego pędu. Rozum, to spoczynek, to życie. Owóż, w wieku twoim Kolombanie, spoczynek jest niebezpieczny i zamiast zużywać siły w lenistwie, zamiast głuszyć tę drogocenną czynność, która kipi w tobie, wołałbyś jak Samson, wstrząsnąć kolumnami przybytku, bodajby cię zwaliska jego zgruchotać miały!
— A jednak ty, mój bracie, ty nie możesz kochać, rzekł Kolomban.
Młody mnich uśmiechnął się smutnie.
— Nie, rzekł, ja nie mogę kochać waszą miłością ziemską i cielesną, gdyż Bóg wziął mnie dla siebie, ale odejmując uczucia indywidualne, dał mi potężniejszą miłość: miłość wszystkich! Ty kochasz kobietę z zapałem, mój przyjacielu, ja kocham ludzkość z namiętnością! Ażebyś ty się zakochał, potrzeba, iżby przedmiot twej miłości był młody, bogaty i odwzajemniał ci się. Ja, przeciwnie, kocham nade wszystko ubogich, kaleki i cierpiących, a jeśli nie mam siły kochać tych, co mnie nienawidzą, żałuję ich przynajmniej... O! mylisz się, Kolombanie, mówiąc, że mi nie wolno jest kochać; Bóg, któremu się oddałem, jest źródłem wszelkiej miłości, i są chwile, w których, jak św. Teresa, gotów jestem płakać nad szatanem, gdyż on jest jedyną istotą, której wzbroniona miłość!
Rozmowa ciągnęła się długo na tym płodnym gruncie, na który sprowadził ją brat Dominik.
Odbyli przegląd wszystkich, zdobyczy, jakie człowiek zawdzięcza szlachetnym serca namiętnościom, i Kolomban zamyślony, zaczynał mniemać, że mnich teraz dopiero odsłonił przed jego oczyma zasłonę życia; pod tem słowem użyźniającem, jak szerokie krople deszczu letniego, uczuł się lepszym i godniejszym kochania.
Myśl, że Karmelita nie podziela tej miłości, ani postała w jego głowie, pod tchnieniem prawdy, uczuł swobodniejszy oddech w piersiach, a zdzierając z siebie poważnego i zdumionego bretona, ukazał się mnichowi, jako młodzian entuzjastyczny i namiętny.
I byliby niezawodnie przepędzili cały dzień rozwodząc się w przedmiocie płodnej Izydy, która zwie się miłością, gdyby imię Kolombana, dwukrotnie powtórzone głosem świeżym, nie było rozbrzmiałe na schodach.
— O! zawołał Kolomban, to Kamil.
Wierny Breton nie słyszał tego głosu od trzech lat, a poznał go jednak.
— Kolombanie, Kolombanie! powtarzał głos radosny.
Kolomban otworzył drzwi i przyjął Kamila w objęcia. Nigdy jeszcze człowiek nie uścisnął nieszczęścia z tak braterską czułością, biorąc je za przyjaciela.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.