Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
Petardy Kamila.

Gdy już przestano się unosić nad talentem przyszłej; debiutantki, gdy już wyczerpano dla niej wszelkie rodzaje pochwał, każdy ze szczęśliwych słuchaczy zamierzając wychwalać ją w swoim szale, zdążał powoli z buduaru do salonu, w którym pierwsze dźwięki orkiestry zachęcały do tańca.
Jedyne zdarzenie zaszłe przy tej okoliczności, a godne wzmianki, jako mające styczność z naszym dramatem, jest fałszywy krok Kamila de Rozan, który zwracał swą mowę nieoględną do tych, co znali najzupełniej historję życia Karmelity.
Pani de Rozan, jego żona, ładna, piętnastoletnia kreolka, chwilowo zajęła uwagę pewnej bogatej wdowy pochodzenia amerykańskiego, która przyznawała się do jej kuzynostwa.
Kamil widząc żonę oddaną familijnym stosunkom, skorzystał z okazji, aby zostać znów kawalerem. Spostrzegł Ludowika, dawnego swego towarzysza, prawie przyjaciela, i skoro tylko powrócił spokój po odejściu Karmelity, której zemdlenie przypisywał wzruszeniu, zbliżył się zaraz do młodego doktora i z żywością nowoprzybyłego cudzoziemca, znajdującego dawnych znajomych, powitał go podaniem ręki.
— Na Hipokratesa! zawołał, pan Ludowik! Witam pana, jakżeż się pan miewa?
— Źle, odpowiedział ozięble młody doktor.
— Źle? zapyłał kreol. Przecież masz pan wiosnę na licach.
— Co to znaczy, panie, skoro czuję jesień w sercu.
— Masz pan zmartwienie?
— Więcej niż zmartwienie: boleść!
— Boleść?
— Głęboką.
— Mój Boże! biedny Ludowiku, czy straciłeś kogo z krewnych?
— Straciłem osobę jeszcze droższą.
— Cóż jest droższego od krewnych?
— Przyjaciel, gdyż jest rzadszy.
— Czy ja go znałem?
— Bardzo dobrze.
— Jeden z naszych szkolnych kolegów?
— Tak jest.
— A! biedny chłopiec! zawołał Kamil z najwyższą obojętnością. Jakżeż się nazywał?
— Kolomban, odparł sucho Ludowik i skłoniwszy się lekko, odwrócił od Kamila.
Kreol miał ochotę pochwycić go za gardło, lecz jak już powiedzieliśmy na innem miejscu, zawiele miał na to rozumu; pojął, iż jest na fałszywym gruncie, to też wykręciwszy się na obcasie, odłożył gniew swój na inny raz.
W istocie, Ludowik miał słuszność dziwić się, iż Kamil tak mało zasmucił się wypadkiem śmierci Kolombana. Lecz jakże miał być zmartwiony jego śmiercią, skoro o niej nie wiedział? Biedny Kolomban, taki młody, taki piękny i silny, na co mógł umrzeć?
Kamil szukał oczyma Ludowika, aby mu powiedzieć, iż nie wie o niczem i wypytać się o szczegóły śmierci ich wspólnego przyjaciela. Ale ten znikł mu z oczu. Gdy gonił za Ludowikiem, spojrzenia jego padły na młodzieńca, którego sympatyczne rysy zdawał sobie przypominać, nie mógł tylko nadać nazwę tej twarzy. Widział go, był tego pewnym, znał go, był przekonanym.
Jeśli w szkole prawa, co jest prawdopodobnem, to ten młody człowiek mógł mu dać objaśnienia jakich pragnął: Zbliżył się więc do niego, mówiąc:
— Daruj pan, przybyłem dziś rano z Luizany, która jest na pół drogi od antypodów; zrobiłem więc dwa tysiące mil morzem, z tego powodu pozostał w moim umyśle pewien rodzaj kołysania, który odejmuje mi możność rozróżnienia przedmiotów, oraz pamięć. Racz pan zatem wybaczyć mi pytanie, które będę miał zaszczyt mu uczynić.
— Słucham pana, odrzekł dosyć grzecznie, lecz jednak, sucho ten, do którego się zwracał.
— Zdaje mi się, ciągnął dalej Kamil, iż w ostatniej mojej podróży do Paryża widziałem pana w kilku okolicznościach i gdym pana spostrzegł przed chwilą, twarz jego uderzyła mnie podobieństwem do jakiejś dawnej znajomości. Czy masz pan lepszą pamięć odemnie i czy mam honor być mu znanym.
— Tak jest, znam pana doskonale, panie de Rozan, odpowiedział młody człowiek.
— A! wiesz pan moje nazwisko, zawołał uradowany Kamil.
— Jak pan widzisz.
— I zrobisz mi pan przyjemność powiedzeniem swego.
— Nazywam się Jan Robert.
— A! tak, Jan Robert. Wiedziałem dobrze, że znam pana! jeden z naszych najznamienitszych poetów, i jeden z najlepszych przyjaciół mego towarzysza Ludowika, jeśli się nie mylę.
— Który sam był jednym z najlepszych przyjaciół Kolombana, odpowiedział Jan Robert, skłonił się ozięble i odwrócił od kreola.
Lecz Kamil zatrzymał go.
— Przez litość, panie, zawołał, jesteś drugą osobą mówiącą o śmierci Kolombana. Czy mógłbyś mi opowiedzieć szczegóły tej śmierci.
— Jakie?
— Pragnę wiedzieć, na jaką chorobę umarł Kolomban.
— Nie umarł z choroby.
— Czyżby poległ w pojedynku?
— Nie panie, nie był zabitym w pojedynku.
— A zatem na co umarł?
— Udusił się dymem, panie.
Tym razem Jan Robert tak ozięble pożegnał Kamila, iż ten cały jeszcze pod wpływem zdziwienia, nie usiłował zatrzymywać go dłużej.
— Umarł, szepnął Kamil, umarł z uduszenia dymem! Ktoby się tego po Kolombanie spodziewał, on, taki nabożny? A! Kolombanie!
I Kamil podniósł ręce do nieba, jak człowiek, który potrzebuje, aby mu dwa razy jaką rzecz powtórzono, ażeby w nią uwierzyć.
Wznosząc ręce do góry, Kamil wzniósł i oczy i spostrzegł młodego człowieka zatopionego w najgłębszych rozmyślaniach. Poznał w nim artystę, którego mu pokazano w popłochu, jaki powstał po zemdleniu Karmelity, i o którym powiedziano, iż jest jednym z najzdolniejszych malarzy. Twarz owego młodzieńca wyrażała najwyższe uwielbienie.
Był to Petrus, którego nadludzkie usiłowania Karmelity napełniały zarazem smutkiem i dumą. Artyści więc mieli serca, jak reszta ludzi, artyści więc mieli inne dusze, artyści zatem, były to istoty wybrane, do boleści może, ponieważ tak wzniośle boleść pokonywały, lecz były to istoty odrębne!
Kamil omylił się na wyrazie twarzy Petrusa i wziął go poprostu za znawcę w ekstazie, a zbliżywszy się z zamiarem powiedzenia jak najwyszukańszej grzeczności:
— Panie, rzekł, gdybym był malarzem, nie wybrałbym innej fizjognomji, jak pańską, dla wyrażenia wielkiego rozradowania serca, słuchającego boskiej muzyki wielkiego mistrza.
Petrus spojrzał na Kamila z pogardą i skłonił się nieodpowiadając. Kamil mówił dalej:
— Nie wiem właściwie, dokąd dochodzi zapał francuzów dla muzyki boskiego Rossiniego, lecz w naszych kolonjach, robi ona furorę: jestto namiętność szalona, fanatyzm! Miałem przyjaciela, zwolennika muzyki niemieckiej, który został zabity w pojedynku za to, iż twierdził, iż Mozart wyższy był od Rossiniego, i że dał się słyszeć, jakoby dawał pierwszeństwo „Weselu Figara“ nad „Cyrulikiem Sewilskiem.“ Co do mnie, przyznaję, iż jestem stronnikiem Rossiniego, i że go sto razy wyżej stawiam nad Mozarta. Takie jest moje przekonanie, i utrzymywać go będę aż do śmierci.
— Zdaje mi się, iż pański przyjaciel Kolomban nie był tego zdania, rzekł Petrus kłaniając się ozięble kreolowi.
— A więc, zawołał Kamil, ponieważ wszyscy dali tu sobie słowo, aby mówić ze mną o Kolombanie i ponieważ pan tak samo postępujesz, powiedz mi, czy to z powodu tryumfu Rossiniego nad Mozartem życie sobie odebrał.
— Nie, panie, odpowiedział Petrus z nadzwyczajną grzecznością, odjął sobie życie, ponieważ kochał Karmelitę, i że wolał umrzeć, niźli zdradzić przyjaciela.
Kamil wydał okrzyk zdziwienia i przycisnął rękoma czoło, jak gdyby nagłe światło błysnęło mu przed oczami.
Przez ten czas Petrus przeszedł z buduaru do salonu, tak jak już pierwej uczynili to kolejno, Ludowik i Jan Robert.
W chwili, gdy Kamil przychodząc nieco do siebie, odjął ręce od twarzy i otworzył oczy, ujrzał przed sobą, co mu się jeszcze nie zdarzyło od chwili wejścia do salonu państwa de Marande, młodzieńca pięknej, wyniosłej postawy, który zdawał się chcieć go zaczepić.
— Panie, rzekł młody człowiek, dowiaduję się, iż przybywasz z kolonij, iż po raz pierwszy dzisiejszego wieczoru byłeś pan przedstawiony państwu de Marande. Czy raczysz mi zrobić zaszczyt przyjęcia mnie za towarzysza w salonach naszego wspólnego bankiera i za przewodnika wpośród uciech stolicy?
Owym zobowiązującym cyceronem był hrabia Loredan de Valgeneuse, który wchodząc zauważył zaraz ładną kreolkę sprowadzoną do Francji przez Kamila de Rozan i który na wszelki wypadek, próbował zbliżyć się z mężem, gdyby się nie udało zbliżyć z żoną.
Kamil odetchnął, spotykając człowieka, który rzekł do niego z dziesięć wyrazów nie wymawiając imienia Kolombana.
Rozumie się, iż z żywością przyjął ofiarę pana de Valgeneuse.
Młodzi ludzie udali się do salonu, w którym tańczono.
Pierwszą osobą którą spotkali, była panna Zuzanna de Valgeneuse, która zdawała się ich oczekiwać.
— Pozwól pan, rzekł Loredan, przedstawić sobie moją siostrę, pannę Zuzannę de Valgeneuse. Potem nie czekając odpowiedzi Kamila, która zresztą malowała się w jego oczach: Moja droga Zuzanno, rzekł, przedstawiam ci nowego przyjaciela, pana Kamila de Rozan, szlachcica amerykańskiego.
— O! rzekła Zuzanna, wszakże twój nowy przyjaciel jest dla mnie dawną znajomością.
— Wybornie! jakim sposobem?
— Jakto, rzekł z dumą Kamil, miałżebym szczęście być pani znanym?
— Doskonale! odparła Zuzanna. W Wersalu, na pensji gdzie byłam, niedawno jeszcze, ścisła przyjaźń łączyła mnie z dwiema współrodaczkami pana.
W tej chwili Regina i pani de Marande, poleciwszy staraniom pokojówki Karmelitę, ocuconą już z omdlenia, wchodziły do sali balowej.
Loreclan skrycie dał znak siostrze, która mu odpowiedziała niedostrzeżonym uśmiechem.
I gdy po raz ostatni Loredan usiłował zawiązać rozmowę z panią de Marande, Kamil i panna de Valgeneuse, dla zrobienia bliższej znajomości, rzucili się w odurzający wir walca i zniknęli w oceanie gazy, atłasu i kwiatów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.