Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział XXI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IX Cały tekst |
Indeks stron |
Cofnijmy się więc, gdyż spostrzegamy, iż dążąc do pani de Marande, zbyt pospiesznie przebiegliśmy wypadki i dni,, które powinny mieć miejsce w naszem opowiadaniu, jak je mają w naszej historji.
Przypominają sobie czytelnicy skandal zaszły na pogrzebie księcia de la Roehefoucault. Ponieważ kilka osób, mających pierwszorzędne miejsce w naszej historji, miało w niem udział, staraliśmy się opowiedzieć we wszystkich szczegółach tę straszną scenę, w której policja doszła do żądanych rezultatów: aresztowania pana Sarranti i zgłębienia stopni oporu, jaki mógł stawić lud wobec niesłychanych obelg wyrządzonych ciału człowieka, którego otaczał szacunkiem i miłością.
Siła została przy prawie! jak się mówi w języku urzędowym. „Jeszcze jedno takie zwycięztwo, powiedział Pyrrhus, który nie był wcale konstytucyjnym królem, lecz pełnym rozsądku tyranem, a jestem zgubiony!“ Oto co powinien był sobie mówić Karol X., po smutnem zwycięztwie, które odniósł na schodach kościoła Wniebowzięcia.
W istocie, wrażenie wywołane, było głębokie, i to nietylko na tłumie, od którego król, chwilowo przynajmniej był zbyt oddalonym, aby czuć jego tętna z po za różnych warstw towarzyskich, przedzielających go od tegoż, lecz także na izbę parów, od której dzielił go tylko kobierzec rozpostarty u stóp tronu.
Parowie, jak to powiedzieliśmy, czuli się obrażeni od pierwszego do ostatniego, zniewagą wyrządzoną zwłokom księcia de la Rochefoucauld. Najmniej zależni objawiali głośno swe oburzenie, najbardziej oddani zamknęli je w głębi serca, lecz tam wrzało ono podniecane przez groźnego doradzcę, który się zowie dumą. Wszyscy oczekiwali sposobności oddania ministerstwu lub królowi grubiaństwa wyrządzonego wysokiej Izbie przez policję. Projekt prawa miłości nastręczał im sposobność.
Przedstawionym on był pod rozpoznanie pp. de Broglie, Prialtos, Portal i le Bastard. Zapomnieliśmy nazwiska innych członków komisji.
Komisja rozpoznawcza, od pierwszego posiedzenia okazała się niezbyt przychylną dla wniosku. Ministrowie sami zaczynali spostrzegać, z przerażeniem podróżnych, którzy znajdą się nagle nad brzegiem przepaści, ministrowie sami, mówimy, zaczynali spostrzegać, że pod pozorem kwestji politycznej, która zdawała się być głównem zadaniem, ukrywał się wzgląd osobisty większej doniosłości.
Prawo przeciw wolności druku byłoby może przeszło, gdyby godziło jedynie na prawa inteligencji. Cóż to obchodziło mieszczaństwo, tę najwyższą potęgę epoki? Lecz prawo przeciw wolności prasy dotyczyło także interesów materjalnych, kwestji nierównie żywotniejszej dla tych wszystkich, którzy czytali Dykcjonarz filozoficzny, zażywając z tabakierki „a la Charte.“ Co otwierało stopniowa oczy tym biedakom niewidomym o stu tysiącach franków rocznej pensji, to, iż wszystkie rozporządzenia zamachu przeciwko swobodzie prasy i interesom przemysłu, były pomimo wszelkich przypuszczeń, jednogłośnie odrzucone przez wszystkich członków komisji izby parów. Wtedy zaczęto się obawiać bezwarunkowo odrzucenia. Trzeba była wybierać pomiędzy odwrotem, ucieczką lub porażką. Złożono radę, każdy z osobna dał poznać swoje obawy, i zgodzono się na to, aby roztrząsanie prawa odłożyć do następnej sesji.
Tymczasem pan de Villele podjął się, za pomocą zwykłych sobie kombinacyj, dostarczyć ministerstwu w izbie wyższej większości uległej i więcej w karby ujętej, niż ta, którą rozporządzał w izbie deputowanych.
W czasie tego zaszło zdarzenie, które przyspieszyło upadek owego projektu do prawa.
Dwunastego kwietnia, jednego z tych dni, któreśmy przeskoczyli, była rocznica pierwszego powrotu Karola X. do Paryża 12 kwietnia 1814. Gwardja narodowa pełniła dnia tego służbę na posterunkach w Tuilleries, zastępując tym sposobem inne oddziały służby pałacowej.
Był to zaszczyt, którym król nagradzał poświęcenie gwardji, tworzącej przez kilka tygodni jedyną straż jego; zresztą był to dowód zaufania, który dawał ludowi Paryża.
Lecz dzień ten 12 kwietnia przypadł właśnie czego nieprzewidywano, w wielki czwartek. Zatem w wielki czwartek, król Karol X. cały oddany nabożeństwu, nie mógł zaprzątać swego umysłu politycznemi zatrudnieniami, odłożono więc służbę gwardji z 12 na 16, z czwartku na poniedziałek wielkanocny. Następnie dnia 16 w chwili przybycia gwardji, gdy dziewiąta godzina uderzyła w pawilonie Zegarowym,. król Karol X. schodził ze schodów Tuilleries, jako generał gwardji narodowej, w towarzystwie Delfina, otoczony licznym sztabem.
Skoro przybył na plac Karuzelu, gdzie się zebrały oddziały dostarczone przez wszystkie pułki gwardji narodowej, nie wyłączając kawalerji, stanąwszy przed frontem powitał ich swoim zwyczajem z otwartą serdecznością.
Jakkolwiek w zwyczajnych przechadzkach Karol X. tracąc powoli popularność, nie dla swych osobistych przymiotów lecz skutkiem wad swego rządu, który przyjął politykę przeciwnarodową, jakkolwiek, mówimy, Karol X., był przyzwyczajony od roku do bardzo oziębłych powitań, wywoływał jednak czasami jeszcze sympatyczne okrzyki przez swe uśmiechy i ukłony, które przesyłał tłumom.
Lecz tym razem przyjęcie było lodowate. Żadnego entuzjazmu, żadnego uniesienia, parę rzadkich okrzyków uleciało nieśmiało w powietrze. Odbył przegląd i opuścił Karuzel z sercem wezbranem goryczą i smutkiem, obwiniając o przyjęcie nie system rządu, lecz potwarze dziennikarskie i ciche działanie partji liberalnej. Parę razy w czasie przeglądu obrócił się do syna, jakby z zapytaniem, lecz Delfin miał szczególną zaletę: był on roztargnionym, umysł jego niczem się nie zajmował. Delfin postępował machinalnie za ojcem i powracając do pałacu, mniemał, iż zrobił tylko konną przejażdżkę. Delfin domyślał się wprawdzie, iż powracał z przegląda, lecz być może, iż nie zdołałby wyrzec, jakie wojska przed nim defilowały. Nie do Delfina zatem zwrócił się stary król, czując się osamotnionym w swej wielkości, słabym w swojem prawie, lecz do sześćdziesięcioletniego starca, noszącego mundur marszałka Francji i podwójną wstęgę św. Ludwika i św. Ducha.
Człowiek ten był jedną z chwał Francji, był to żołnierz pułku Medoc, dowódzca bataljonu ochotników Meusy, pułkownik pułku Pikardji, wojownik z pod Trewiru, bohater mostu Manheimskiego, komendant grenadjerów wielkiej armji, komendant z pod Wagram, Bautzen, generałmajor gwardji królewskiej, naczelny komendant gwardji paryskiej, kaleka ze wszystkich bitew, w których uczestniczył, był to ten, którego ciało pokrywało dwadzieścia siedm blizn, a zatem więcej o pięć, niż Cezara, i który przeżył te dwadzieścia siedm ran, słowem był to marszałek Oudinot, książę Reggio.
Karol X. wziął starego wojaka pod rękę i wyprowadziwszy go z koła dworaków, którzy oczekiwali jego powrotu:
— Cóż marszałku, rzekł do niego, mów szczerze.
Marszałek spojrzał na króla ze zdziwieniem, milczenie i oziębłość gwardji narodowej nie uszły jego uwagi.
— Szczerze, Najjaśniejszy panie? zapytał.
— Tak, chcę wiedzieć prawdę.
Marszałek się uśmiechnął.
— To cię dziwi, że król chce wiedzieć prawdę? Więc oszukują nas tak bardzo marszałku?
— Najjaśniejszy panie, każdy stara się, jak może najlepiej.
— A ty
— Ja nie kłamię nigdy, Najjaśniejszy panie!
— Więc mówisz tylko prawdę?
— Czekam, aby mnie o nią zapytano.
— A wtedy...
— Niech Wasza królewska mość mnie pyta: będę odpowiadał.
— A zatem marszałku, co mówisz o przeglądzie?
— Był zimny.
— Zaledwie gdzieniegdzie okrzyk: Niech żyje król! Uważałeś to marszałku?
— Uważałem, Najjaśniejszy panie.
— Stałem się więc niegodnym ufności i przywiązania mego ludu?
Stary żołnierz milczał.
— Nie słyszysz mnie, marszałku? zapytał raz jeszcze Karol X.
— Przeciwnie, Najjaśniejszy panie, słyszę.
— A zatem pytam się, czy zdaniem twoim, marszałku, stałem się niegodnym ufności i przywiązania mego ludu?
— Najjaśniejszy panie!
— Przyrzekłeś mi powiedzieć prawdę, marszałku.
— Nie ty, Najjaśniejszy panie, ale twoi ministrowie... Na nieszczęście, lud nie pojmuje subtelności twego rządu konstytucyjnego: króla zatem i ministrów miesza razem.
— Ale cóż takiego zrobiłem? zawołał król.
— Nic nie zrobiłeś, Najjaśniejszy panie, tylko pozwoliłeś zrobić.
— Przysięgam ci, marszałku, że mam najlepsze chęci!
— Jest przysłowie, Najjaśniejszy panie, które utrzymuje, że piekło wybrukowane jest niemi.
— Proszę cię, marszałku, powiedz mi, co o tem myślisz.
— Najjaśniejszy panie, odrzekł marszałek, byłbym niegodnym łask twoich, gdybym... nie usłuchał twego rozkazu.
— A zatem?
— A zatem, Najjaśniejszy panie, myślę, że jesteś monarchą dobrym i szlachetnym, ale Wasza królewska mość otoczony jesteś i oszukiwany przez doradzców zaślepionych lub ograniczonych, którzy nic nie widzą, albo źle widzą.
— Dalej, dalej!
— Głos publiczny przemawia przezemnie do ciebie, Najjaśniejszy panie, że twoje serce jest prawdziwie francuskie, i że w twojem sercu nie gdzieindziej trzeba czytać.
— Są więc niezadowoleni?
Marszałek się skłonił.
— Z jakiego powodu?
— Najjaśniejszy panie, prawo prasowe rani boleśnie i głęboko ludność.
— Więc sądzisz, że temu przypisać należy dzisiejszą oziębłość?
— Najjaśniejszy panie, jestem tego pewny.
— A zatem daj mi radę, marszałku.
— Względem czego, Najjaśniejszy panie.
— Względem tego, co mi czynić wypada.
— Najjaśniejszy panie, ja nie mogę dawać rad królowi.
— Przeciwnie, żądam tego.
— Najjaśniejszy panie, wysoka twoja mądrość...
— Co uczyniłbyś na mojem miejscu, marszałku?
— Czy na rozkaz króla mam mówić?
— Więcej niż to, mości książę, odrzekł Karol X. ze wspaniałością, która mu była właściwą w niektórych okolicznościach, na moją prośbę.
— A zatem, Najjaśniejszy panie, odrzekł marszałek, cofnij to prawo, zwołaj na inny przegląd całą gwardję narodową, a przekonasz się z jednogłośnego okrzyku, jaki był prawdziwy powód dzisiejszego milczenia.
— Marszałku, prawo to cofniętem będzie jutro. Oznacz sam dzień przeglądu.
— Najjaśniejszy panie, czy Wasza królewska mość życzy sobie, aby to było w ostatnią niedzielę miesiąca, to jest 29. kwietnia?
— Wydaj sam rozkazy: jesteś generalnym dowódzcą gwardji narodowej.
Tegoż wieczora rada ministrów zebrała się w Tuilleries i mimo oporu niektórych członków, król żądał stanowczo cofnięcia „prawa miłości.“ Ministrowie mimo błogich skutków, które obiecywali sobie z zastosowania tegoż prawa, zmuszeni byli poddać się rozkazowi królewskiemu. W reszcie odwołanie tego prawa było tylko środkiem przezorności, który im oszczędzał pewnej przegranej przed izba parów.
Nazajutrz po tym pierwszym przeglądzie, czyli raczej po manifestacji gwardji narodowej, której skutki król potrafił tak dobrze ocenić, a marszałek Oudinot tak trafnie przyczyny odgadnąć, pan de Peuronnet prosił o głos na początku posiedzenia izby parów i przeczytał na trybunie rozkaz odwołujący projekt tegoż prawa. Powstał jeden okrzyk radości ze wszystkich stron Francji i ze wszystkich pism, zarówno monarchicznych, jak liberalnych.
Wieczorem Paryż został uiluminowany.
Długie szeregi robotników, drukarzy, przebiegały ulico i place publiczne miasta, przy okrzykach: Niech żyje króli Niech żyje izba parów! Niech żyje wolność prasy!
Te przechadzki, tłumne gromadzenie się ciekawych, którzy zalegali bulwary, wybrzeża, poboczne ulice, napływając wszystkiemi wielkiemi arterjami, aż do Tuilleries,
jak krew napływa do serca, krzyki tego tłumu, huk pękających fajerwerków wypuszczanych z okien, wznoszenie się płonących rac, które zasypywały niebo gwiazdami niknącemi, mnogość świateł umieszczonych na wszystkich gmachach, wyjąwszy gmachów publicznych, cały ten hałas i blask, przedstawiał widok radosny i świąteczny, który nie odznacza zwykle uroczystości urzędowych, nakazanych przez rząd.
Radość nie była mniejszą i w innych większych miastach królestwa, zdawało się, iż nie Francja święci jedno z tych zwycięztw, których była zwyczajną, ale że każden Francuz tryumfował z osobna. Ta radość objawiała się w istocie nietylko pod najrozmaitszemi postaciami, ale i indywidualnie; każdy szukał sposobu okazania osobiście swego zadowolnienia.
Tu zebrały się liczne chóry, stojące na placach, lub przebiegające ulice, śpiewając pieśni narodowe, tam znowu improwizowano sztuczne ognie, które przy różnych ludowych fantazjach, lub tańcach trwały noc całą; gdzie indziej odbywały się pochody przy świetle pochodni, niby igrzyska, u starożytnych, piesze i konne; gdzieindziej znowu stawiano łuki tryumfalne lub słupy pokryte napisami, wszędzie iluminacje rzęsiste, w Lyonie nadewszystko były one zachwycające: brzegi obydwóch rzek, główne place grodu, liczne tarasy przedmieść były jakby obwiedzione długim sznurem ognistym, który odbijał się w wodach Rodanu i Saony.
Marengo nie natchnęło większą dumą; Austerlitz większym entuzjazmem. Bo też oba te zwycięztwa były tylko tryumfem: a upadek „prawa miłości“ był zarazem tryumfem i zemstą; było to zobowiązanie zaciągnięte względem Francji, aby ją oswobodzić od ministerjum, które za każdem posiedzeniem, postanowiło sobie niszczyć jednę ze swobód, obiecanych, zabezpieczonych i uświęconych ugodą zasadniczą.
Ten świetny dowód wyznania publicznego, ta manifestacja ludowa, radość całego kraju na wieść o cofniętem prawie, zdumiały ministrów, którzy postanowili tegoż samego wieczora wpośród hałasu i zgiełku, udać się w całem zgromadzeniu do króla. Zażądali, aby ich wprowadzono.
Zaczęto szukać króla. Król nie wyjechał nigdzie, a jednakże nie było go, ani w wielkim salonie, ani w gabinecie, ani też u Delfina, lub księżnej Berry.
Gdzież był zatem?
Jeden z kamerdynerów mówił, że widział Jego królewską mość wraz z marszałkiem Oudinot, idących po schodach na taras pawilonu Zegarowego. Udano się na te schody.
Dwóch ludzi stało tu górując nad całym zgiełkiem, nad temi światłami, które odbijały się na błyszczącej kuli księżyca i na srebrzystych obłokach przesuwających się szybko na niebie. Ci dwaj ludzie byli to Karol X-ty i marszałek Oudinot.
Oznajmiono im wizytę ministrów. Król spojrzał na marszałka.
— Po cóż oni przychodzą? zapytał.
— Żądają zapewne, abyś Wasza królewska mość przedsięwziął surowe środki przeciwko tej ogólnej radości.
— Poprosić tych panów, powiedział król.
Ministrowie mocno zdziwieni, poszli za adjutantem, któremu kamerdyner powtórzył rozkaz królewski.
W pięć minut później, rada zgromadzoną była na platformie pawilonu Zegarowego.
Biała chorągiew powiewała z wdziękiem, miotana falami wiatru. Możnaby powiedzieć, że była dumną z tych niezwykłych okrzyków.
Pan de Villele się zbliżył.
— Najjaśniejszy panie, powiedział, wzruszony niebezpieczeństwem, na które wasza królewska mość jesteś narażonym, przybywam z memi kolegami...
Król mu przerwał.
— Mowa pańska, zapytał, była zapewne, ułożoną przed wyjściem z pałacu ministerstwa finansów, nieprawdaż?
— Najjaśniejszy panie...
— Nie odmawiam wysłuchania jej, ale przedtem życzę sobie, abyście panowie z tej platformy, która góruje nad Paryżem, przyjrzeli się i przysłuchali temu, co się dzieje.
I król wskazał ręką na ten ocean światła.
— Zatem, wtrącił pan de Peyronner, wasza królewska mość żądasz naszej dymisji?
— E! któż panom mówi o dymisji? ja nic nie żądam, tylko chcę, abyście się przyjrzeli i przysłuchali.
Nastąpiła chwila milczenia, nie na ulicach, gdyż tam; przeciwnie, było coraz głośniej i weselej, ale między dostojnymi widzami.
Marszałek trzymał się zdaleka, z uśmiechem zadowolenia na ustach, król z wyciągniętą jeszcze ręką i obracając się kolejno na wszystkie cztery strony, panował, dzięki swemu wzrostowi, choć wiek go już pochylił, nad zgromadzonymi tu ludźmi.
— Teraz mów, panie de Villele, zaczął król na nowo, co masz mi do powiedzenia...
— Nic najjaśniejszy panie, odrzekł prezes rady, i nie pozostaje nam też nic, jak tylko złożyć waszej królewskiej, mości hołd uszanowania.
Karol X-ty ukłonił się a ministrowie rozeszli.
— Prawdziwie, marszałku, sądzę, że miałeś słuszność, powiedział król.
I powrócił do swych apartamentów.
Na następnem posiedzeniu rady król przedstawił ministrom życzenie odbycia przeglądu dnia 29 kwietnia.
Było to dopiero dnia 26, gdy jego królewska mość objawił ten zamiar. Ministrowie próbowali z początku pokonać Wolę królewską. Wtenczas poprzestali na jednym szczególe: postanowili odosobnić gwardję narodową od wichrzycieli i napastników, którzy nieomieszkaliby jej otoczyć. Nazajutrz rozkaz dzienny oznajmił, że „ponieważ król oświadczył na paradzie 18-go kwietnia, iż aby okazać życzliwość swą i zadowolenie gwardji narodowej, ma zamiar odbyć jej przegląd, przeto przegląd ten odbędzie się na polu Marsowem w niedzielę 29-go kwietnia“.
Była to wielka nowina.
Już w przeddzień wieczór, to jest dnia 25, robotnik z drukarni należący do tajnego stowarzyszenia, przyniósł Salvatorowi, pierwsze odbicie tego rozkazu dziennego, który miał być ogłoszonym nazajutrz.
Salvator był furjerem w 11-ej egji. Można łatwo zrozumieć, dla czego przyjął i starał się nawet o ten stopień furjera. Był to jeden z tysiącznych sposobów, których używał czynny węglarz dla wejścia w styczność z opinią ludu.
Przegląd ten nastręczał jedną sposobność więcej do wybadania ducha publicznego: Salvator nieomieszkał z niej korzystać.
Przeszło pięciuset robotników, których krańcowe opinie były mu znane, odmawiało swego udziału w tym przeglądzie gwardji narodowej, tłómaczono odmowę wydatkami, które pociągało za sobą sprawienie mundurów.
Czterej delegowani przez Salvatora byli u tych ludzi w ich mieszkaniach, i każden z nich otrzymał sto franków, pod warunkiem aby mieli kompletne umundurowanie i stawili się w szeregach kompanji w niedzielę dnia 29-go. Rozdano adresy krawców należących do stowarzyszenia, którzy zobowiązali się dostarczyć mundurów na dzień oznaczony za cenę ośmdziesięciu franków. Każdemu zatem z tych ludzi pozostało reszty piętnaście franków.
To samo uczyniono w dwunastu okręgach.
Merowie, prawie wszyscy liberalni, zachwyceni byli tą demonstracją i nie robili żadnych trudności w rozdaniu broni nowo zaciężnym.
Pięć do sześciu tysięcy ludzi, którzy przed tygodniem jeszcze nie należeli nawet do gwardji narodowej, zostało tym sposobem uzbrojonych i ubranych. Wszyscy oni nie mieli być posłuszni rozkazom swoich pułkowników, ale znakom dawanym przez przywódzcę węglarzy znanego tylko im samym. Wszelako, ponieważ najbardziej nawet wtajemniczeni, nie wierzyli, aby godzina wybuchu już nadeszła, wyszedł więc rozkaz z loży najwyższej, aby nie posuwano się do żadnych kroków nieprzyjacielskich w czasie przeglądu. Ze swej strony policja czuwała i miała się na baczności.
Pan Jackal wcielił także dziesięciu ludzi do każdego oddziału, ale, że myśl ta przyszła mu do głowy wtenczas dopiero, gdy dowiedział się o powszechnym ruchu, zdarzyło się więc, że krawcy paryzcy mieli tak wiele do roboty, iż z tego powodu większa część ludzi pana Jackala została uzbrojoną w niedzielę, a umundurowaną dopiero w poniedziałek.