Mohikanowie paryscy/Tom VII/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
W którym Jan Robert oniemiał ze zdziwienia.

W chwili gdy Salvator wracał do pracowni, Justyn postawił ostatnią nutę w pieśni Miny: zapalono kandelabry przy organach, i zabierali się do śpiewania. Ale przy pierwszych akordach, jakie muzyk wydobył z instrumentu, przy pierwszych nutach jego głosu, Roland, czy to z zamiłowania, czy z nienawiści do muzyki, począł tak żałośnie skomleć i drapać tak zawzięcie, że niepodobna było słyszeć ani jednego taktu.
— Zdaje mi się, że to Roland jest za drzwiami? zagadnął Jan Robert.
— On sam, odrzekł Salvator.
— Wpuść go.
— O, tak! niech pan wpuści, chciałabym go zobaczyć, rzekła Róża. Babolinie otwórz Rolandowi.
Babolin zachwycony tem, że będzie mógł zabrać znajomość z psem Salvatora, pobiegł do drzwi i otworzył mówiąc:
— Pójdź tu Roland.
Roland niepotrzebował zaproszenia; w dwóch skokach był przy Salvatorze. W tem nagle, zamiast pieścić się z panem jak się na to zabierało, stanął i zwrócił oczy ku Róży.
— I cóż Rolandzie, zapytał Salvator, coś tak się zapatrzył? A tobie co jest, Różo?
Zapytanie to, jak widzimy, zwrócone było w połowie do psa, w połowie do dziecka. Bo rzeczywiście, wzrok psa stał się nadzwyczajnym, płomiennym, pod pewnym względem magicznym. Ta, na której zatrzymał się wzrok Rolanda, zwracała znowu na psa oczy zdziwione, niejako błędne, których ogień krzyżował się z ogniem wzroku Rolanda.
Niemniej bystro i płomiennie patrzą na siebie dwaj nieprzyjaciele gotowi rzucić się na siebie; nie był to jednak gniew, ani nienawiść, ale jakaś radosna trwoga i zdziwienie, które błyszczało w oczach dziewczynki i psa.
Oczy dziewczynki, zdawały się mówić:
— Czy to ty, mój dobry psie, czy to ty naprawdę?
Oczy psa mówiły:
— Czy to naprawdę ty, moja dziewczynko? Naraz, jak gdyby rekonesans już był dostatecznie zrobiony, i Roland nie miał najmniejszej wątpliwości, w chwili, gdy Róża wyciągnęła ku niemu ręce, skoczył do niej.
Pies i dziewczynka spotkali się i runęli na ziemię; dziewczynka z rękami owiniętemi około szyi psa.
Lubo Salvator znał dobrze łagodny charakter Rolanda, myślał jednak, że wpadł w szał, jakiego psy czasami doznają, i wydał okrzyk, a jednocześnie tupnąwszy nogą, zawołał nakazująco:
— Roland! tu!
Wiemy, że Roland rozumiał i kochał swojego pana; wiemy, że słuchał ślepo Salvatora, który był nietylko jego panem, ale i zbawcą. Otóż, Roland nie słyszał nic, nie rozumiał nic; otworzył tylko ogromną paszczę, jakby chciał pożreć dziecko.
Justyn i Robert myśleli, że pies się wściekł. Obaj pochwycili za broń i rzucili się na niego. Ale Róża domyśliła się ich zamiaru.
— O! zawołała, nie czyńcie krzywdy Brezylowi.
Nikt nie rozumiał tego okrzyku, ale każdy mógł widzieć, że dziecko nie podlega żadnemu niebezpieczeństwu.
Pies wreszcie położył się przy niej i tarzał się u nóg jej z radosnem szczekaniem, na które Petrus wyszedł z pokoju.
— Co to takiego? zapytał.
— Coś dziwnego, rzekł Salvator, ale bez żadnego niebezpieczeństwa.
— Ale patrz-no na swego psa, Salvatorze!
— Widzę.
Dał znak Petrusowi, ażeby zamilkł, a Janowi Robertowi i Justynowi, ażeby odeszli.
Babolin umknął także w swoją stronę.
Dziecko i pies, sami pozostali w pracowni. I dalejże wtedy oboje wydawać jedno nad drugie coraz głośniejsze okrzyki radości.
— O! mój piękny, mój dobry, mój kochany Brezylu! mówiła dziewczynka, więc to ty! ty jesteś! poznałeś mnie przecie?... Ja poznaję cię także!
A pies ze swej strony odpowiadał szczekaniem, pląsami, warczeniem, na znak, że radość jego nie mniejszą jest niż dziecka. Było coś tkliwego i zarazem strasznego w tej scenie.
Naraz Salvator, który daremnie wołał na psa nazwą Roland, zawołał nań „Brezyl“ tak jak dziewczynka.
Brezyl odwrócił się.
— Brezyl, powtórzył Salvator.
Brezyl jednym skokiem był przy swym panu, stanął na tylnych łapach, i oparł się przedniemi na jego plecach, wstrząsając głową z wyrazem szczęścia, do jakiego niktby nie przypuścił, że fizjognomia psa jest zdolną. Potem, chwytając go całemi zębiskami za aksamitną kurtkę, pociągnął w stronę Róży.
— Brezyl! Brezyl! powtarzało dziecko klaszcząc w ręce.
— Ale ty się mylisz, Różo, rzekł Salvator z zamiarem, mój pies nie nazywa się Brezyl, on się nazywa Roland.
— Ale gdzież tam! O! patrz pan: pójdź tu Brezyl.
I znowu pies odbiegł od pana i przyskoczył do dziecka.
Nie było wątpliwości: Róża i Brezyl widzieli się już raz, Róża i Brezyl znali się. Ale kiedy? Zapewne w tym czasie, którego Róża nigdy bez zgrozy wspomnieć nie mogła, z którego wypadki wywarły na niej tak głębokie wrażenie, że ich nawet swemu przyjacielowi Salvatorowi opowiedzieć nie chciała.
Ciekawość obecnych tej scenie, nawet Petrusa jakkolwiek mocno zajętego własną swoją sprawą, doszła do najwyższego stopnia.
Jan Robert chciał zadać kilka pytań Róży, ale Salvator ujął go za rękę i dał znak milczenia. Przypomniał on sobie wykrzyknik Róży, który wyrwał się jej podczas gorączki: „O! nie zabijaj mnie, pani Gerard!“ Przypomniał sobie, że Brocanta, jak mówiła, znalazła ją uciekającą przez pola około osady Juvisy; ubrana była w sukienkę białą krwią zbroczoną, która płynęła z rany zadanej w szyję narzędziem ostrem. Przypomniał sobie nareszcie, porównywując czas tego samego dnia, albo nazajutrz, polując w dolinie Viry, znalazł nad rowem psa przestrzelonego kulą, że tego psa opatrzył, wyleczył, i nie wiedząc jaką mu nadać nazwę, wołał nań Roland.
Otóż prawdziwe miano Rolanda było Brezyl, a Brezyl znał Różę.
Pozostawało dowiedzieć się, czy jest jaki związek pomiędzy Brezylem a tą panią Gerard, która jeśli dać wiarę gorączkowym krzykom dziecka, chciała zabić Różę.
Wszystkie te uwagi szybko przebiegły przez myśl Salvatora.
— Ha, dobrze! rzekł do Róży, Roland nie nazywa się Rolandem, ale Brezylem.
— Ależ niezawodnie na imię mu Brezyl.
— Wierzę. Tylko, czy możesz mi powiedzieć, gdzie poznałaś Brezyla?
— Gdzie poznałam Brezyla? odpowiedziała Róża blednąc.
— Tak czy możesz mi powiedzieć?
— Nie, nie, odparła dziewczynka blednąc coraz bardziej, nie, nie mogę.
— Otóż ja wiem! rzekł Salvator.
— Wie pan? odezwała się Róża otwierając szeroko oczy.
— Wiem; u...
— Nie mów, mój dobry panie Salvatorze! nie mów! zawołało dziecko.
— U pani Gerard.
Róża wydała okrzyk, zachwiała się i prawie zemdlona padła w objęcia Salvatora.
Brezyl zawył żałośnie... Tak żałośnie, że obecni poczuli dreszcz w żyłach.
Czoło Róży okryło się potem, usta barwą fioletową. Salvator sam przeraził się skutku, jaki wywołał.
— Trzeba to dziecię, rzekł, wsadzić w dorożkę z Babolinem, i odwieźć do domu. Kto ją zabierze?
— Ja, odrzekli razem Jan Robert i Justyn, ale czemu nie ty?
— Mam ja co innego do roboty.
— Czy mogę pójść z tobą? zapytał Jan Robert Salvatora.
— Dokąd?
— Dokąd zechcesz.
— Nie.
— Zdaje mi się jednak, że jest coś nakształt romansu w tem co zaszło.
— Coś lepszego niż romans, mój poeto: jest to historja, która mi nawet wygląda na straszną zbrodnię.
— Czy będziemy o niej wiedzieć?
— Prawdopodobnie, ponieważ i ty odgrywasz w niej rolę.
— Drogi Salvatorze, odezwał się Justyn, nie zapominaj, że serce jednego z twoich przyjaciół cierpi; więc jeżeli pośród tego wszystkiego dowiesz się co o mojej Minie...
— Bądź spokojny, ty i Mina jesteście w tym zakątku myśli mojej, w którym chowam moich najdroższych przyjaciół.
I podając rękę Petrusowi, a jednocześnie zamieniając z nim znak porozumienia, wziął Różę na ręce, bo chociaż przyszła do siebie, iść jednak nie mogła, zszedł z nią na dół, wsadził w dorożkę, i pod strażą dwóch młodzieńców oraz Babolina, odesłał do domu.
— Czy rozumiesz ty cośkolwiek z tego, co zaszło? zapytał Jan Robert.
— Nie, a ty?
— Zgoła nic! To też oniemiałem, i według naszego francuzkiego przysłowia, rzucam język psu na strawę; dobry interes dla Brezyla!
Brezyl chciał nasamprzód wskoczyć do dorożki z małą Różą; potem chciał za nią biedź, ale za każdym razem wstrzymał go Salvator.
I rzecz dziwna! wstrzymywał go rozumowaniem raczej, jak człowieka, niż rozkazem, groźbą, zaklęciem, jak psa.
Potem, gdy znikła dorożka uprowadzająca Różę, Salvator zapuścił się w aleję Obserwatorjum, szepcząc:
— Pójdź Brezylu pójdź ze mną! Musisz dopomódz mi do wynalezienia mordercy tego dziecka.
A Brezyl jak gdyby rozumiał, już nie wyrywał się za dorożką swej przyjaciółki, obrócił się tylko kilka razy za nią, wydając za każdym razem głos nietyle żałosny, ile czuły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.