Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XIII Cały tekst |
Indeks stron |
O godzinie dziewiątej wieczorem, Petrus pożegnał się ze stryjem i wracał ku domowi. Przed wnijściem podniósł głowę na swą biedną pracownię i zobaczył w niej światło.
— To Jan Robert albo Ludowik, pomyślał.
I przeszedł dając odźwiernemu głową znak równający się tym słowom:
— Nie biorę klucza, bo wiem, że tam na mnie czekają.
Nie mylił się, czekał na niego Jan Robert.
Zaledwie Petrus stanął na progu, gdy Jan Robert rzucił mu się w objęcia, wołając:
— Tryumf, mój drogi Petrusie! tryumf!
— Co za tryumf! zapytał Petrus.
— Kiedy mówię tryumf, powtórzył Jan Robert, powinienem raczej powiedzieć: zapał.
— O czem mówisz? zapytał Petrus z uśmiechem, boć nareszcie, jeżeli jest tryumf, chcę go obchodzić; jeżeli jest zapał, chcę go podzielać.
— Jakto, co za tryumf? co za zapał? Czyż zapomniałeś, że dziś rano miałem czytać aktorom w teatrze Porte-Saint-Martin?
— Nie zapomniałem, ale nie wiedziałem. A zatem tryumf aż do zapału?
— Ogromny tryumf, przyjacielu! Wszyscy jakby poszaleli. Przy drugim akcie Dante wstał i uścisnął mi rękę; przy trzecim Beatrix mnie ucałowała; wiesz, że to rola panny Dorval, nareszcie po skończonem czytaniu, wszyscy rzucili mi się na szyję.
— Brawo, mój ty drogi poeto!
— Przyszedłem podzielić się z tobą radością.
— Dziękuję, powodzenie twe więcej mnie cieszy niż dziwi. Przepowiedzieliśmy ci, Ludowik i ja.
I Petrus westchnął.
Wracając do swej pracowni, której jeszcze od przyjazdu nie widział, znalazłszy się wobec dzieł sztuki i fantazji zebranych z takim trudem, Petrus pomyślał, że będzie musiał porzucić to wszystko, a niczem niezamącona radość Jana Roberta wyrwała mu westchnienie z piersi.
— Słuchaj, rzekł Jan Robert, powróciłeś bardzo smutny z Saint-Malo drogi Petrusie, będę cię musiał z kolei zapytać: „co ci jest“?
— A ja znowu z kolei zapytam ciebie: Czy zapomniałeś?
— O czem?
— Otóż, kiedym zobaczył wszystkie te przedmioty, wszystkie graciki, wszystkie sprzęty, które muszę opuścić, wyznaję, że mi się serce krwawi.
— Musisz to opuścić, powiadasz?
— Bez wątpienia.
— Czy chcesz wynająć mieszkanie, wybierasz się w podróż?...
— Jakto, niewiesz?
— O czem?
— Salvator nic ci nie mówił?
— Nie.
— To dobrze, mówmy więc o twojej sztuce.
— Nie, na Boga! mówmy o twojem westchnieniu. Nie podobna, ażebym ja był wesoły kiedyś ty smutny.
— Mój drogi, za kilka dni to wszystko sprzedaję.
— Jakto? Sprzedajesz?
— Tak.
— Sprzedajesz swoje sprzęty?
— Gdyby to były moje, nie sprzedawałbym ich.
— Wytłómacz się.
— Wtedy byłyby mojemi, gdybym był za nie zapłacił.
— Rozumiem.
— Nie, nie rozumiesz.
— Więc powiedz.
— Kiedy mnie, doprawdy, wstyd wyjawiać przed przyjacielem wszystkie swoje słabości.
— A! dajżeż pokój!
— Otóż powiem ci, mój drogi, że o małom ojca poprostu nie doprowadził do upadku?
— Ty?
— Tak. Zacnego i czcigodnego ojca! Zatrzymałem się w samą porę, mój drogi; jeszcze miesiąc, a byłoby zapóźno.
— Petrusie, drogi mój przyjacielu, mam ja w szufladce trzy bilety podpisane Garat, jeden to z podpisów nietylko najczytelniejszych, ale i najszacowniejszych, są one, rozumie się, do twego rozporządzenia.
Petrus wzruszywszy ramionami, i ściskając rękę przyjaciela:
— A twoja podróż? zapytał go.
— Nasamprzód, mój kochany, podróżowałbym bardzo smutno, wiedząc, że ty nie wesoły, a przytem czekają na mnie próby, przedstawienie.
— I jeszcze coś innego, rzekł Petrus z uśmiechem.
— Cóż takiego? zapytał Jan Robert.
— Czy już się skończyło na ulicy Lafitte?
— A! coby się miało skończyć? To tak jakbym ja ci się zapytał: czy się skończyło na bulwarze Inwalidów?
— Cicho, Janie!
— Odrzucasz moje biedne trzy tysiące franków, bo nie wiesz, co z niemi zrobić?
— Nie dlatego, mój drogi, chociaż masz słuszność co do jednego punktu, mianowicie, że byłaby to suma niedostateczna.
— Słuchaj: ochłodź tymczasem temi trzema tysiącami najbardziej spragnionych; powiedz, niech poczekają na moje przedstawienie; nazajutrz udamy się do Porchera i będziemy mieć dziesięć tysięcy franków, piętnaście, jeżeli koniecznie potrzeba, bez grosza procentu.
— Co to za Porcher, mój przyjacielu?
— Człowiek jedyny, rara avis Juwenala, ojciec żywiciel literatów, istny minister sztuk pięknych, zobowiązany przez Opatrzność dawać zachętę, premia talentom. Chcesz, żebym poszedł do niego i powiedział, że ty robisz ze mną sztukę? On ci na to pożyczy dziesięć tysięcy franków.
— Oszalałeś, a czyż ja robię sztukę?
— Nie takiś głupi, wiem, ale ja zrobię sam.
— Tak, a ja zysk podzielę z tobą.
— E, toż oddasz jak będziesz mógł.
— Dziękuję ci, mój drogi, jak będę mógł przyszłoby zapóźno, jeżeli kiedykolwiek przyjdzie.
— Rozumiem, tybyś wolał znaleść jakiego żyda z pokolenia Levi; nikt nie ma skrupułu kazać im czekać, tacy zawsze się odbiją.
— Nie chciałbym nikogo narażać na czekanie, żyda czy nie żyda, mój drogi.
— Do licha! Otóż to widać ztąd gdzie sztuka ma swoje granice. Jakto! Jesteś autorem dramatycznym, powołaniem twojem jest tworzyć wypadki i wychodzić z nich, gmatwać położenia i rozplątywać; masz pretensję stworzyć kiedyś komedję, jak Beaumarchais, tragedję, jak Kornel, a siedzieć musisz uwikłany w runo swej owcy, jak kruk chcący naśladować orła. Winieneś nędzne dwadzieścia pięć albo trzydzieści tysięcy franków, masz w rękach, w głowie, w sercu, czem je zapłacić, a tymczasem nie wiesz gdzie się udać, co robić!
— Pracować, odezwał się w głębi pracowni głos łagodny i dźwięczny.
Po tym jednym wyrazie domyślamy się, jaki to był ten dobry duch, który przyszedł wesprzeć wahającego się przyjaciela i zakłopotanego dramaturga.
Był to Salvator.
Dwaj przyjaciele jednocześnie odwrócili głowy, Jan Robert z uradowaniem, Petrus z wdzięcznością. Obaj podali rękę nowoprzybyłemu.
— Dobry wieczór, panowie! rzekł, zdaje się, że rozbijaliśmy tę wielką kwestję ludzką: „Czy wolno żyć bez pracy?“
— Właśnie, rzekł Petrus, a ja temu zawziętemu pracownikowi, temu Janowi Robertowi, który w dwudziestu sześciu latach życia więcej daleko zrobił, niż niektórzy akademicy w czterdziestu, odpowiadałem: „Nie, po sto razy nie, mój drogi przyjacielu!“
— Jakto, nasz poeta zalecał próżnowanie
— Ofiarował mi poprostu swoją kieskę.
— Nie przyjmuj, Petrusie, gdybyś miał przyjąć przysługę od przyjaciela, ja zażądałbym pierwszeństwa.
— Nie przyjąłbym od nikogo, rzekł Petrus.
— Jestem tego pewny, odpowiedział Salvator, wiedząc też o tem z góry, nie proponowałem nawet.
— Zdaniem więc twojem jest, rzekł Jan Robert do Salvatora, ażebyśmy sprzedali?
— Bez namysłu, odpowiedział Salvator.
— Sprzedajmy więc, rzekł stanowczo Petrus.
— Sprzedajmy, powtórzył Jan Robert z westchnieniem.
— Sprzedajmy! dodał Salvator.
— Sprzedajmy! powiedział czwarty głos budzący się jakby echo w głębi pracowni.
— Ludowik: zawołali trzej przyjaciele.
— Jesteśmy więc w trakcie sprzedaży? zapytał młody lekarz, zbliżając się z otwartemi rękami i uśmiechem na ustach.
— Tak.
— A co?... jeśli wolno spytać?
— Nasze serca, sceptyku, rzekł Jan Robert.
— Ha! sprzedawajcie jeśli chcecie, rzekł Ludowik ja swoje wycofam ze sprzedaży, bo znalazło zajęcie.
Potem, nie mówiąc już nic o kwestji sprzedaży, czterej przyjaciele zaczęli rozmawiać o sztuce, literaturze, polityce, samowar wrzał na kominku, a wszyscy sporządzali sobie herbatę. Pozostali tak do północy. Z uderzeniem dwunastej każdy wstał jakby tknięty iskrą elektryczną.
— Dwunasta, rzekł Jan Robert, muszę wracać.
— Dwunasta, rzekł Ludowik, muszę wracać.
— Dwunasta, rzekł Salvator, muszę wyjść.
— I ja także, powiedział Petrus.
Salvator podał mu rękę.
— My tylko dwaj powiedzieliśmy prawdę, mój kochany Petrusie, odezwał się posłaniec.
Jan Robert i Ludowik zaczęli się śmiać. Wszyscy czterej szli wesoło. Przy bramie zatrzymali się.
— Teraz, rzekł Salvator, czy chcecie, ażebym wam wszystkim trzem powiedział dokąd idziecie?
— Powiedz, odrzekli trzej młodzieńcy.
— Ty, Janie Robercie, idziesz na ulicę Lafitte.
Jan Robert cofnął się krokiem wstecz.
— Powiedz drugiemu, rzekł, śmiejąc się.
— Ludowiku, czy chcesz, żebym ci powiedział dokąd idziesz? zapytał Salvator.
— Owszem.
— Na ulicę Ulm.
— A ty, Petrusie?
— O! ja...
— Ty idziesz na bulwar Inwalidów. Petrusie, górą serce!
— Nie zbraknie mi go, rzekł Petrus, ściskając rękę przyjaciela.
— A ty, zapytał Jan Robert, dokąd idziesz? Pojmujesz, przyjacielu że nie możesz zabrać naszych trzech tajemnic, ażebyśmy i my nie mieli zabrać twojej choć cząstki.
— Ja? zapytał Salvator z miną poważną.
— Tak, ty.
— Ja idę starać się o uratowanie pana Sarranti, który ma być stracony za tydzień.
I każdy pociągnął w swoją stronę.
Trzej młodzieńcy odeszli zamyśleni.
Ileż wyższym był od nich ten tajemniczy robotnik, który w ciemnościach dokonywał tak wielkiego dzieła, i kiedy tamci kochali tylko kobietę, on kochał ludzkość całą.
Prawda, że i on kochał Fragolę i był kochany wzajemnie.