Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XIII Cały tekst |
Indeks stron |
Pozostawszy sam, kapitan Berthaut, zwany Monte-Hauban, zasiadł w kozetce, zapuścił rękę w czuprynę, potem założył nogę na nogę, oparł się łokciem na kolanie i siedział tak zagłębiony w myślach, aż Petrus podniósłszy portjerę ukazał się na progu pracowni.
Cichego wejścia Petrusa nie zauważył on zapewne, gdyż pozostał z czołem opartem na ręku.
Petrus popatrzył na niego chwilę, potem kaszlnął.
Kapitan drgnął i podniósłszy głowę, otworzył oczy jak człowiek ze snu zbudzony, i patrzył na Petrusa, nie wstając z kozetki.
— Chciał pan widzieć się ze mną? zapytał Petrus.
— To istny głos jego ojca? zawołał kapitan, wstając i idąc do młodzieńca.
— Pan znał mego ojca?
— To istny chód jego ojca! zawołał powtórnie kapitan. Czym ja znał twego ojca? Spodziewam się, do kroćset!... Potem, założywszy ręce: Ale patrzajże na mnie, chłopcze, rzekł.
— Patrzę na pana, odparł Petrus zdziwiony.
— Rzeczywiście, to wykapany portret ojca w tym wieku, mówił dalej kapitan, patrząc na młodzieńca z miłością, zjadając go, jak to mówiąc oczyma. Tak, tak, a ktoby mówił przeciwnie, powiem mu poprostu, że kłamie. Tyś podobny do ojca, jak dwie krople wody. Uściskaj mnie, mój chłopcze.
— Z kimże mam zaszczyt mówić? zapytał Petrus coraz bardziej zdziwiony poufałem obejściem nieznajomego.
— Z kim mówisz, Petrusie? rzekł kapitan, otwierając oba ramiona. Patrzyłeś na mnie i nie poznałeś mnie? Prawda, dodał melancholijnie, jakeś mnie widział ostatni raz, byłeś zaledwie ot taki.
I kapitan pokazał ręką miarę pięcio lub sześcioletniego chłopca.
— Wyznaję, panie, rzekł Petrus coraz bardziej zdziwiony, iż pomimo tych nowych wskazówek, nie... nie poznaję pana.
— Przebaczam ci, rzekł z dobrocią kapitan, a jednak dodał z odcieniem smutku w głosie, wolałbym gdybyś mnie był poznał: zazwyczaj nie zapomina się drugiego ojca.
— Co pan mówisz? zapytał Petrus, bystro wpatrując się w marynarza.
— Mówię, niewdzięczniku, odparł kapitan, że trudy wojenne i słońce zwrotnikowe musiały mnie bardzo zmienić, skoro nie poznajesz chrzestnego ojca.
— Jakto! Pan byłbyś przyjacielem mojego ojca, Berthaut, przezwany Monte-Hauban, który rozłączył się z nim w Rochefort i którego on odtąd nie widział?
— A tak! A! trafiłeś nareszcie, do tysiąc granatów! no, ale nie bez trudu. Uściskaj-że mnie, mój Piotrusiu, bo tobie imię Piotr, tak jak i mnie.
Było to prawdą niezaprzeczoną, chociaż imię młodzieńca uległo pewnej modyfikacji.
— Z całego serca, ojcze chrzestny, odpowiedział z uśmiechem Petrus.
I gdy kapitan otworzył mu objęcia, Petrus rzucił się w nie z młodzieńczem wylaniem. Z swej strony kapitan uściskał go aż do uduszenia.
— O! morbleu! jakże to miło! Potem, odchylając się, ale nie puszczając go: Ależ to wykapany ojciec, rzekł, rozpatrując się z uwielbieniem. A! twój ojciec był akurat taki kiedy go poznałem... Ale nie, daremnie jestem stronny względem niego, sacrebleu! on nie był tak piękny jak ty. Twoja matka dodała ci coś z siebie, a to nic nie zepsuło! Twoje oblicze odmładza mnie o dwadzieścia pięć lat! mój chłopcze. Siadaj, niech ci się przypatrzę.
I jedną ręką ocierając oczy rękawem, drugą posadził go na kanapie.
— Czy ja ci nie przeszkadzam, rzekł, czy możesz mi kilka chwil poświęcić?
— Cały dzień, panie.
— Panie?... co znaczy to panie? A tak cywilizacja, miasto, stolica. Gdybyś był taki jaki ojciec, nazwałbyś mnie swoim chrzestnym ojcem Berthaut. Ale ty jesteś „caballero“ więc nazywasz mnie panem... Kapitan westchnął. A! gdyby twój ojciec, mój stary przyjaciel Herbel wiedział, iż ty nazywasz mnie panem!
— Proszę mu tego nie mówić, a ja przyrzekam, że odtąd zawsze będę krótko mówił: ojcze chrzestny!
— A! to co innego, tak to rozumiem. Co do mnie, co chcesz! to stary obyczaj żeglarski, ja muszę ci mówić „ty“: tak mówiłem twojemu ojcu, który był starszym odemnie i do tego moim zwierzchnikiem. Miarkuj coby to było, gdyby taki dzieciak jak ty, bo ty dzieciakiem jesteś, zmuszał mnie do mówienia mu „pan“.
— Ależ ja, ojcze chrzestny, bynajmniej do tego nie zmuszam, odrzekł, śmiejąc się Petrus.
— Dobrze robisz. Wreszcie, mówiąc ci „panie“, nie wiem jakbym ci powiedział to co mi jeszcze do powiedzenia zostaje.
— Więc pozostaje coś jeszcze do powiedzenia, ojcze chrzestny?
— Niewątpliwie, mój panie chrześniaku.
— Więc słucham.
Piotr Berthaut popatrzył przez chwilę w twarz Petrusa. Potem, jakby z wysiłkiem:
— I cóż mój biedny chłopcze, jesteśmy więc w tarapatach?
Petrus zadrżał, rumieniąc się.
— Jakto w tarapatach? Co rozumiesz przez to, ojcze, rzekł, nieprzygotowany na zapytanie.
— Zapewne, że w tarapatach, powtórzył kapitan; inaczej mówiąc, wszak anglicy zarzucili hak zaczepny na nasze sprzęty?
— Niestety! kochany ojcze, rzekł Petrus, odzyskując zimną krew i próbując się uśmiechnąć, anglicy lądowi są daleko straszniejsi od anglików morskich!
— Jam zawsze słyszał przeciwnie, odezwał się z udaną dobrodusznością kapitan; widać, że mnie zwiedziono.
— Jednakże, żywo powiedział Petrus, trzeba ci wiedzieć, ojcze, wszystko: ja bynajmniej nie jestem zmuszony do sprzedaży moich sprzętów.
Piotr Berthaut potrząsnął głową przecząco.
— Nie! rzekł Petrus.
— Nie, powtórzył kapitan.
— Zapewniam cię jednak, ojcze...
— Jakto, synu? Kiedy ktoś zgromadził taki zbiór jak ty; kiedy ktoś w twoim wieku doszedł do takich naczyń japońskich, biurek holenderskich, porcelan serwskich, figurek saskich, to ja, który także jestem zwolennikiem tej kramarszczyzny, nie wierzę, ażeby ktoś pozbywał się tego dobrowolnie i umyślnie.
— Nie powiadam, kapitanie, odezwał się Petrus, starając się uniknąć wyrazu „chrzestny ojcze“, który mu wydawał się śmiesznym, nie powiadam, że sprzedaję to dobrowolnie, ale w tej chwili nic mnie tak dalece do tego nie przynagla.
— Tak; to jest, że jeszcześmy nie otrzymali stęplowego papieru, że jeszcze nie było wyroku, że sprzedaż jest polubowna dla uniknienia przymusowej; wszystko to rozumiem doskonale. Mój chrzestny syn Petrus jest uczciwym człowiekiem, który niechce napędzać kosztów wierzycielom i panoszyć komorników; ale ja niemniej przeto mówię: pod tem wszystkiem są tarapaty.
— Tak; z tego punktu widzenia przyznaję, że jest w tem prawda, ozwał się Petrus.
— A więc, rzekł Piotr Berthaut, to bardzo szczęśliwie, żem ja tu przybył pchany wiatrem. To poprostu przyprowadziła mnie tu Najświętsza Panna Uwolnienia.
— Nie rozumiem pana, rzekł Petrus.
— Pana!... co to jest? krzyknął Piotr Berthaut, wstając i oglądając się dokoła; gdzie tu jest jaki pan, kto tu zawołał tego pana?
— Siadaj, siadaj, ojcze chrzestny, to tylko „lapsus linguae“.
— A! dobrze! gadasz do mnie po arabsku, jedynym językiem, którego nie rozumiem. „Morbleu!“ mów do mnie po francusku, po hiszpańsku, po angielsku, po bretońsku, ale żadnych „lapse lingus“, ja nie wiem co to znaczy.
— Mówiłem ci poprostu, ojcze, żebyś usiadł.
— Dobrze, ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim?
— Że będziesz mnie słuchał.
— Religijnie.
— I że odpowiesz na moje zapytania.
— Kategorycznie.
— Zaczynam więc.
— A ja słucham.
Jakoż Petrus, żywo tą rozmową zainteresowany, słuchał uważnie.
— Powiedz mi tedy, czy twój poczciwy ojciec nie ma już ani grosza? To mnie nie dziwi. Kiedym się z nim rozstawał, był w trakcie poświęceń, a to prędzej ogałaca niż ruleta.
— Rzeczywiście, jego poświęcenie dla cesarza pozbawiła go większej części majątku.
— A reszta?
— Poszła prawie cała na moje wychowanie.
— Tak, że ty nie chcąc zupełnie ogołocić biednego ojca, a chcąc przecież żyć jak przystało na „cabalera“, zadłużyłeś się... Wszak tak, powiedz!
— Niestety!
— Dodajmy jeszcze miłość, chęć błyszczenia w oczach kobiety kochanej, pojechania za nią na bal w pięknym powozie?
— To nie do uwierzenia, ojcze chrzestny, jakie ty masz oko jak na marynarza!
„...Biadaż na nas, ludzi;
Zawsze ta miłość niepokój w nas budzi!“
— Jakto, ojcze chrzestny, umiecie na pamięć wiersze Cheniera?
— Czemu nie? W młodości byłem raz w Paryżu; chciałem widzieć pana Talmę. Powiedziano mi: „Dobrześ trafił; on dziś gra w tragedji Cheniera „Karol IX“. Ja na to: „Pójdźmyż zobaczyć „Karola.“ Podczas przedstawienia wszczyna się kłótnia, bójka, kułakowanie; wchodzi straż, mnie prowadzą do kozy, gdzie siedzę do dnia następnego. Nazajutrz rano powiadają mi, że się omylili i wyrzucają mnie za drzwi; po czem wyjeżdżam i wracam dopiero po trzydziestu latach. Pytam się o pana Talmę: „Umarł!“ Pytam się o Cheniera: „Umarł!“ Pytam się o „Karola IX“: „Zabroniony z wyższego rozkazu“. A! do djabła, myślę sobie, chciałbym jednak znać koniec „Karola IX “, którego widziałem tylko akt pierwszy. „To niepodobna, powiadają mi, ale jeżeli chcesz go przeczytać, nic łatwiejszego“. Cóż mam robić? „Kupić książkę“. Rzeczywiście, nie było nic łatwiejszego; wchodzę do księgarza: Proszę o dzieła Cheniera. „Oto są, panie“. Dobrze, myślę sobie; przeczytam to na pokładzie. Wracam na pokład, otwieram książkę, szukam: żadnej tragedji, same tylko wiersze, sielanki, madrygały do panny Kamilli. Ha! nie mając bibljoteki na pokładzie, przeczytałem mojego Cheniera razi drugi, i takim to sposobem przytoczyłem tę nieroztropną cytatę. Tylko, że mnie wzięli na muchę; ja kupiłem Cheniera ażeby przeczytać „Karola IX“, a tego tymczasem nie było w Chenierze, zdaje się. O! księgarze! księgarze! co to za flibustjery!
— Biedny ojcze chrzestny, rzekł Petrus śmiejąc się, księgarze temu nie winni.
— Jakto! niewinni?
— Nie, ty winien jesteś.
— Ja?
— Tak.
— Wytłómacz mi to.
— Tragedja „Karol IX“ jest utworem Józefa Cheniera konwencjonisty.
— Więc co?
— A książka, którą ty ojcze kupiłeś, jest Andrzeja Cheniera.
— Ah, ah, ah, ah! zawołał kapitan, akcentując ten wykrzyknik na pięć różnych tonów. Ale po chwili głębokiego namysłu: Teraz to się wyjaśnia, rzekł, ale niemniej przeto księgarze są flibustjery.
Petrus widząc, że jego chrzestny ojciec upiera się w swem zdaniu o księgarzach, a nie mając żadnego powodu bronić tej zacnej korporacji, postanowił nie obstawać za nimi, i czekał aż Piotr Berthaut wznowi rozmowę która go istotnie zaciekawiła.
— Otóż, począł marynarz, mówiliśmy, że narobiłeś długów, na tem zdaje się stanęliśmy, mój chrzestny synu?
— Rzeczywiście na tem, odparł młodzieniec.