Moja Warszawa (Oppman)/Panna z magazynu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Moja Warszawa |
Podtytuł | Obrazki z niedawnych lat |
Wydawca | „Księgarnia Polska“ Tow. Polskiej Macierzy Szkolnej. |
Data wyd. | 1929 |
Druk | J. Rajski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
PANNA Z MAGAZYNU.
Oczy płomienne albo marzące,
W jakiemś skupieniu niemem.
Najmilsze z pragnień: serce płonące,
Kwiaty i ciastka z kremem.
Figlarne loczki nad zgrabnem czółkiem,
Przy piersiach więź jaśminu.
Czyś ty djabełkiem, czyś ty aniołkiem,
Panienko z magazynu?
Skoro świt, zrywa się z posłania i pierwsza dzienna sprawa — spojrzenie w lusterko.
Gdzieś tam na krańcach miasta, gdzie wlecze szare życie najuboższa ludność stolicy, w biednej stancyjce, pomiędzy matką, mruczącą i niezadowoloną od rana, i ojcem, tępym wzrokiem patrzącym w nowy dzień roboczy, zwija się, jak wiewiórka, podśpiewuje, jak ptaszek, karbuje włosy, łyka zimną herbatę, przypudrowuje nosek, chrupie wczorajszą bułkę — i uśmiechnięta, różowa, ubrana skromnie, lecz zawsze z gustem i szykiem, wyfruwa na ulicę.
Nie idzie — biegnie, nie biegnie — leci, przeskakuje rynsztoki, omija zręcznie kałuże błota, jak chybki wężyk prześlizguje się wśród przechodniów, niby na nic nie zwraca uwagi, a widzi wszystko; śpieszy się — śpieszy — śpieszy, co nie przeszkadza jej zaglądać do wystaw sklepowych, przystanąć na chwilkę przed lustrzaną witryną perfumerji lub sypnąć oko do przechodzącego młodzika.
Nareszcie jest na miejscu. Wpada jak kula do pracowni, wita się z koleżankami, jedne całuje, innym tylko podaje rękę, i wlot dowiaduje się o wszystkiem, co stało się od wczoraj.
— Wiesz? Zośka była w teatrze!
— Mańkę zaczepił ten chudy, wysoki, co chodzi za nią od tygodnia.
— Pola nie przyjdzie: ma ospę wietrzną.
— Frani oświadczył się — trumniarz!
— Cha, cha, cha! Cha, cha, cha!
Śmiech milknie; weszła właścicielka magazynu: modniarki zabierają się do pracy.
Panny „starsze“ z powagą rozdają robotę pannom „młodszym“; każda ma swoje zajęcie: dziurkarki, staniczarki, spódniczarki i rękawiarki z precyzją odrabiają swe dzienne sprawy; dziewczęta „na posyłki“ zaczynają latać jak szalone.
— Figa! przynieś mi szpilek!
— Mima! poleć po nici!
— Linka! kup-no mi w sklepiku landrynek za dziesiątkę!
Dzwonek. Skrzypnęły drzwi: klientka. Nastrój staje się uroczysty; wielka chwila: przymiarka.
Niema chyba na świecie kobiety, dla której przymierzanie sukni nie jest aktem nadzwyczajnej wagi, czemś nieomal mistycznem, wkraczającem w dziedzinę, o której nie mają najmniejszego pojęcia nietylko tak pospolici mężczyźni, jak mężowie, ale nawet ci z nich, traktowani — chwilowo zresztą — jako kwintesencja rozumu, taktu i subtelności.
Ale dla panien z magazynu przymiarka to tortura.
— Przypiąć i zapiąć, przedłużyć, skrócić,
Zwęzić, rozszerzyć, zmienić...
Ani się schmurzyć, ani się kłócić...
Pan hrabia ma się żenić.
Na ślub wystawny pana hrabiego
Ma strój być jak z Paryża...
— A to tu poco? a to dlaczego?
I awantura „świża“.
Singerowskie maszyny terkoczą, materje szeleszczą i furczą, ręce z igłami migają, na rozmowę niema czasu: odkłada się wszystko do wieczora.
A oto i wieczór. Najpiękniejszy dla modniarek moment dnia; nie dlatego, że to wypoczynek, o, nie! lecz dlatego, że wtedy — na godzinkę — panna z magazynu może być — sobą.
Wybiegły. Przedewszystkiem spojrzały naprzeciwko, na drugą stronę ulicy. Tam, nibyto spacerując, niby stojąc przygodnie, niby patrząc obojętnie na przechodzących, czuwa, raczej czyha, na posterunku tłumek już znajomych lub dopiero pragnących się zapoznać panów. Są między nimi młodzi i, oczywiście, tych jest więcej, ale są i podstarzali, podfarbowani i wykrygowani amatorowie erotycznych przygód.
Jaki gwar, jaki śmiech, jaki szczebiot! Jakie komplementy szczere czy kłamane, zwietrzałe i pachnące młodością, jak kwiaty wiosenne! Rumieńce, błyski oczu, uściski pokłutych rączek, westchnienia.
I rozpierzchły się jak stado pliszek. Niektóre w towarzystwie, niektóre same, ale i za temi woddali podąża zawsze ktoś, kto prędzej, czy później zbliży się — i sieć zarzuci.
Jedne ocali prawdziwa miłość, inne, chłodniejsze a sprytne, utorują sobie drogę w życiu, a jeszcze inne...
Nie mówmy o tem...
Naoślep biegniesz nad złą otchłanią,
Dziewczyno, ach, dziewczyno!
Róże masz w ręku, lecz róże ranią,
Śmiejesz się... łzy popłyną...
Gdy nikt ci nie jest poczciwą wróżką,
Samotne dziecko gminu,
Niechże cię strzeże twoje serduszko,
Panienko z magazynu!