Moje życie (Czechow)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Moje życie |
Podtytuł | Opowiadanie prowincyonalisty |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia »Czasu« |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Моя жизнь |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Pewnego razu po obiedzie, przybiegł zdyszany do oficyny i rzekł:
— Idź, siostra twoja przyjechała.
Wyszedłem. Istotnie, przed gankiem dużego domu stała miejska linijka. Przyjechała moja siostra, a z nią Aniuta Błagowo i jeszcze jakiś pan w wojskowym kitlu. Podszedłszy bliżej, poznałem wojskowego: był to brat Aniuty, doktór.
— Przyjechaliśmy do pana na piknik — rzekł. — Nic pan nie masz przeciwko temu?
Siostra moja i Aniuta chciały się dowiedzieć, jak mi się tu wiedzie, tymczasem obie milczały i przypatrywały mi się. Ja również milczałem. Zrozumiały, że mi się tutaj nie podoba, siostrze łzy napłynęły do oczów, a Aniuta Błagowo zaczerwieniła się. Poszli do ogrodu. Doktór wyprzedził wszystkich i mówił z zachwytem:
— Co za przepyszne powietrze! Matko Boska, co za powietrze!
Z twarzy wyglądał jeszcze na studenta. Mówił i chodził jak student, a spojrzenie jego szarych oczów było również żywe, proste i otwarte, jak u dobrego studenta. Obok swej wysokiej i pięknej siostry zdawał się być słabym, bez wyrazu, i bródkę miał rzadziutką i głos cieniutki, tenorek, dosyć zresztą przyjemny. Służył w jakimś pułku, a teraz przyjechał na urlop do swoich i mówił, że w jesieni pojedzie do Petersburga zdawać egzamin z medycyny. Miał już swoją własną rodzinę, żonę i troje dzieci; ożenił się wcześnie, jeszcze na drugim kursie, a teraz opowiadano w mieście, że jest nieszczęśliwym i że z żoną nie żyje.
— Która teraz godzina? — niepokoiła się siostra. — Musimy wcześniej wrócić, ojciec pozwolił mi być u brata tylko do godziny szóstej.
— Ach, ten pański ojciec! — westchnął doktór.
Nastawiłem samowar. Na dywanie przed werandą dużego domu piliśmy herbatę. Doktór, klęcząc, pił ze spodka, twierdząc, że mu to sprawia niezwykłą rozkosz. Potem Czeprakow poszedł po klucz i otworzył szklanne drzwi, przez które weszliśmy wszyscy do domu. Było tu ponuro, tajemniczo; czuć było grzyb i kroki nasze dźwięczały głucho, jak gdyby pod podłogą była piwnica. Doktór stojąc, dotknął klawiszów fortepianu i odpowiedziały mu słabo, drżącym, ochrypłym, ale jeszcze harmonijnym akordem; spróbował głosu i zaśpiewał jakąś piosnkę miłosną, marszcząc brwi i tupiąc niecierpliwie nogami, kiedy który z klawiszów mu nie odpowiadał. Moja siostra nie wybierała się już do domu, lecz wzruszona chodziła po pokoju, mówiąc:
— Tak mi wesoło! Tak mi bardzo, bardzo wesoło.
W głosie jej czuć było zdziwienie, jak gdyby jej się to wydawało nieprawdopodobnem, że i jej może być wesoło. Pierwszy raz w życiu widziałem ją taką. Wyładniała nawet. Z profilu była brzydką, nos jej i usta wystawały naprzód jak gdyby dmuchała, ale miała piękne, ciemne oczy, bladą, bardzo delikatną cerę i wzruszający wyraz dobroci i smutku, a gdy mówiła, wydawała się milutką i nawet piękną. Oboje my i siostra i ja wrodziliśmy się w matkę, byliśmy szerocy w ramionach, silni, wyniośli, ale jej bladość była chorobliwa, często kaszlała i w oczach jej zauważyłem niejednokrotnie wyraz, jaki miewają ludzie poważnie chorzy, którzy słabość swą ukrywają. W jej wesołości było coś dziecięcego, naiwnego, jak gdyby ta radość, którą za jej młodszych dni dusili i zagłuszali surowem wychowaniem, zbudziła się teraz w jej duszy i wyrwała na swobodę.
Lecz gdy nadszedł wieczór i zajechały konie, siostra zamilkła, sposępniała i wsiadła na linijkę z takim wyrazem twarzy, jak gdyby to była ława podsądnych.
I oto wszyscy odjechali, zrobiło się cicho... Przypomniałem sobie, że przez cały czas Aniuta Błagowo ani razu nie odezwała się do mnie.
»Dziwna dziewczyna! — pomyślałem. — Dziwna dziewczyna!«
Nadszedł post przed świętem Apostołów i teraz już codzień podawali nam postne potrawy. Bezczynność i nieokreślone stanowisko zamęczały mnie i nudziły i niezadowolony sam ze siebie, rozleniwiony, głodny, słaniałem się po osadzie i czekałem na pierwszą lepszą sposobność, aby to wszystko rzucić.
Pewnego razu, przed wieczorem, kiedy siedział u nas w oficynie Riedka, wszedł niespodzianie Dołżykow, zgrzany i przykryty kurzem. Spędził trzy dni na ucząstku, teraz przyjechał do Dubieczni na parowozie, a ze stacyi do nas przyszedł pieszo. Czekając na powóz, który sprowadzał z miasta, obszedł z dozorcą osadę, donośnym głosem wydawał rozkazy, potem przez cały czas siedział u nas w oficynie i pisał listy; przychodziły przy nim różne depesze, sam na nie odpowiadał, a my, staliśmy wszyscy trzej w milczeniu, gotowi na zawołanie.
— Co za nieporządki — odezwał się nakoniec, przeglądając wykazy. — Za dwa tygodnie przenoszę biuro na stacyę i nie wiem, co z wami będzie panowie.
— Ja się staram, jaśnie wielmożny panie — wyszeptał Czeprakow.
— Tak, tak, widzę, jak się pan stara. Umiecie tylko pensyę brać — mówił dalej inżynier, patrząc na mnie. — Spodziewacie się protekcyi, chcecie jak najprędzej zrobić karyerę. Ja nie będę zważał na protekcyę. O mnie nikt się nie troszczył. Zanim mi powierzyli linię, służyłem za maszynistę, pracowałem w Anglii jak prosty wyrobnik. A ty, Pantielej, co ty tu robisz? — zapytał, zwracając się do Riedki. — Upijasz się razem z nimi?
Nie wiem dlaczego ludzi niższego stanu nazywał Pantielejami, a takimi jak ja i Czeprakow pogardzał i wymyślał nam zaocznie od pijaków, bydląt i łajdaków. Wogóle okrutnym był dla służby, karał i wypędzał z zimną krwią, nie mówiąc im nawet zaco.
Nareszcie zajechały po niego konie. Na pożegnanie obiecał nam, że wszystkich oddali za dwa tygodnie, dozorcę nazwał bałwanem, poczem rozłożywszy się w powozie, pojechał do miasta.
— Andrzeju Iwanyczu — rzekłem do Riedki — przyjmij mnie pan do siebie za robotnika.
— No cóż!
I poszliśmy razem w stronę miasta. Kiedy stacya i osada były już daleko po za naszemi plecami, zapytałem:
— Andrzeju Iwanyczu, pocoś pan przed chwilą był w Dubieczni?
— Po pierwsze, dzieci moje pracują na linii, a podrugie, przyszedłem zapłacić procent pani generałowej. W przeszłym roku pożyczyłem od niej pięćdziesiąt rubli i płacę jej teraz rubla miesięcznie.
Malarz przystanął trzymając mnie za rękę i rzekł:
— Misaelu Aleksieiczu, aniele ty nasz: ja tak rozumuję, jeżeli jaki prosty człowiek albo pan bierze choćby najmniejszy procent, to on już jest złodziejem. W takim człowieku prawda istnieć nie może.
Chudy, blady, straszny Riedka zamknął oczy, pokiwał głową i wyrzekł tonem filozofa:
— Mszyce niszczą trawę, rdza — żelazo, a kłamstwo — duszę. Panie, zbaw nas grzesznych!