Moje życie (Czechow)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Moje życie |
Podtytuł | Opowiadanie prowincyonalisty |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia »Czasu« |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Моя жизнь |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
W naszej miejscowości budowano kolej żelazną. W przededniu świąt tłumnie chodzili po mieście oberwańcy, których nazywano »czugunką« i bano ich się bardzo. Nieraz widziałem, jak prowadzono do cyrkułu oberwańca z zakrwawioną twarzą, bez czapki, a za nim, jako dowód rzeczowy niesiono samowar, albo świeżo upraną bieliznę. »Czugunka« gromadziła się zwykle do koła karczem i na rynkach; jedli, pili, wymyślali sobie od ostatnich słów, a każdą przechodzącą obok dziewczynę lekkiego prowadzenia przeprowadzali przenikliwem gwizdaniem. Nasi handlarze chcąc zająć tę zgłodniałą hołotę, poili koty i psy wódką, albo też przywiązywali psu do ogona bańkę od nafty, gwizdali przeciągle i pies pędził ulicami, brzęcząc bańką i wyjąc z przerażenia; zdawało mu się, że jakiś potwór bije go w nogi, wybiegał daleko poza miasto, w pole i tam padał bez tchu. W mieście było kilka psów, bezustannie drżących, z podwiniętymi ogonami, o których mówiono, że nie zniosły tej zabawy i dostały pomieszania zmysłów.
Budowano dworzec w odległości pięciu wiorst od miasta. Mówiono, że inżynierzy chcieli zato, żeby droga podchodziła do samego miasta pięćdziesięciu tysięcy rubli łapówki, a zarząd miejski zgadzał się tylko na czterdzieści, rozeszło się o dziesięć tysięcy, a teraz żałowali mieszczanie tego, gdyż musieli do stacyi budować szosę, co kosztowało znacznie więcej. Były ułożone już na całej linii relsy, chodziły już służbowe pociągi, przewożące materyał budowlany i robotników, brak tylko było mostów, które budował Dołżykow; gdzieniegdzie też nie były gotowe stacye.
Dubiecznia — tak się bowiem nazywała pierwsza nasza stacya — leżała w odległości siedemnastu wiorst od miasta. Szedłem pieszo. Ozimina i jare zboże jaśniało ogrzane rannem słońcem. Miejscowość była równa, wesoła, a w oddali zarysowywały się wyraźnie dworzec, kurhany i różne osady... Jakże dobrze było na wolności! I jak gorąco pragnąłem przejąć się tem odczuciem swobody, chociażby na ten jeden poranek, żeby nie myśleć o tem, co się działo w mieście, nie myśleć o swoich potrzebach, nie chcieć jeść. Nic mi tak w życiu nie dokuczało, jak dotkliwe uczucie głodu, wtedy, gdy moje najwznioślejsze myśli mieszały się w dziwny sposób z myślami o kaszy gryczanej, o kotletach, o gotowanej rybie. Oto stoję sam jeden na polu i patrzę w górę na skowronka, który zawisł w powietrzu i zaczął wywodzić swe trele, jakby w napadzie histeryi, a sam myślę: »Chętnie zjadłbym teraz kawałek chleba z masłem!« Lub też siadam przy drodze i zamykam oczy, chcąc odpocząć i posłuchać tego cudownego majowego szumu, a jednocześnie przypominam sobie, jaki jest zapach gorącego kartofla. Przy moim dużym wzroście i silnej budowie jeść mogłem bardzo niewiele, to też głównem mojem uczuciem w ciągu dnia był głód i dlatego doskonale rozumiałem dlaczego tak dużo ludzi pracuje tylko dla kawałka chleba i rozmawiać może tylko o zapasach żywności.
W Dubieczni tynkowali stacyę na wewnątrz i budowali górne drewniane piętro i wodociągi. Było gorąco, czuć było wapno i robotnicy kręcili się ospale po kupach drewna i gruzu: zwrotniczy spał przy swojej budce i słońce świeciło mu prosto w oczy. Nie było ani jednego drzewa. Brzęczał lekko drut telegraficzny, na którym tu i ówdzie spoczywały jastrzębie. Włócząc się po tych stosach, nie wiedząc co robić, przypomniałem sobie, że na moje pytanie na czem polegać będą moje obowiązki, inżynier odpowiedział: »Zobaczymy«. Ale co można było zobaczyć na tej pustyni? Murarze mówili o dziesiętniku i o jakimś Teodorze Wasiljewie, nic z tego nie rozumiałem i pomału opanowała mnie tęsknota i jakiś ból fizyczny, jak kiedy czujesz twe ręce, nogi i całe twoje wielkie ciało, a nie wiesz co z niemi robić, gdzie się z niemi obrócić. Kręcąc się tu i ówdzie blizko przez dwie godziny, zauważyłem, że po prawej stronie stacyi, wzdłuż linii kolejowej ciągnęły się słupy telegraficzne, kończąc się w odległości półtorej do dwóch wiorst pod białym murem: robotnicy ozmajmili mi, że tam właśnie jest kantor i nakoniec domyśliłem się, gdzie się mogę zwrócić.
Był to bardzo stary folwark. Płot z białych podziurawionych belek przewracał się, a na oficynie, której jedna ściana wychodziła na pole, dach pokryty był rdzą i gdzieniegdzie świeciły się łatki z blachy. Z bramy widać było obszerne podwórze, zarośnięte zielskiem, i stary dwór, z żaluzjami w oknach i z wysokim dachem, czerwonym prawie od rdzy. Po obu stronach domu, na prawo i na lewo, wznosiły się dwa boczne skrzydła; w jednem okna zabite były deskami, dokoła drugiego, którego okna były poroztwierane, wisiała na sznurach bielizna i pasły się cielęta. Ostatni słup telegraficzny stał na podwórzu, a drut od niego szedł do okien oficyny, której głucha ściana wychodziła na pole. Drzwi były otwarte, wszedłem. Przy stole siedział jakiś młodzieniec, z ciemną kędzierzawą czupryną, w płóciennej marynarce; spojrzał na mnie surowo, zpodełba, ale natychmiast się uśmiechnął i rzekł:
— Jak się masz, mały zysku!
Był to Jan Czeprakow, mój kolega szkolny, którego wyrzucili z drugiej klasy za palenie papierosów. Razem niegdyś łapaliśmy szczygły, czyżyki i wywielgi i sprzedawaliśmy je na targu, raniutko, gdy nasi rodzice jeszcze spali. Zaczajaliśmy się na stada przelatujących szpaków i strzelaliśmy do nich śrótem, potem ranione podnosiliśmy i jedne umierały w strasznych męczarniach (do dziś dnia pamiętam, jak kwiliły w nocy w mojej klatce), drugie, które wracały do zdrowia, sprzedawaliśmy czemprędzej i zuchwale przysięgaliśmy, że to same samce. Pewnego razu został mi jeden tylko szpak, którego długo ofiarowywałem przechodniom i wkońcu oddałem za jedną kopiejkę. »I tak mały zysk!« — powiedziałem sobie na pociechę i od tej pory ulicznicy i koledzy gimnazyalni przezwali mnie; »mały zysk«, teraz jeszcze chłopcy i sklepikarze drażnili mnie czasem tem przezwiskiem, chociaż prócz mnie nikt już nie pamiętał skąd ono pochodziło.
Czeprakow był słabej budowy, miał wązkie piersi, długie nogi i chodził zgarbiony. Kamizelki nie nosił wcale, buty miał gorsze od moich, z wykrzywionymi obcasami. Często mrugał oczami, wyglądał jakby chciał ciągle coś gonić, wyraz twarzy miał zakłopotany.
— Poczekaj no — mówił, mieszając się — Posłuchaj!... O czem to ja mówiłem?
Zaczęliśmy rozmawiać. Dowiedziałem się, że majątek, w którym się obecnie znajdowałem, należał do niedawna do Czeprakowych, a w jesieni przeszedł do Dołżykowa, który uważał, że lepiej jest umieszczać pieniądze w ziemi, niż w papierach, i kupił już u nas trzy piękne majątki z prawem przelania długu. Matka Czeprakowa przy sprzedaży wymówiła sobie prawo do zamieszkania przez dwa lata w jednej z oficyn i wyprosiła dla syna miejsce w kantorze.
— I jeszcze by nie kupił! — odezwał się Czeprakow o inżynierze. — Ileż on samych dostawców zdziera! Ze wszystkich zresztą...
Później zaprosił mnie na obiad, zdecydowawszy z zakłopotaną miną, że mieszkać będziemy we dwóch w oficynie, a stołować się będę u jego matki.
— Skąpa ona — rzekł Czeprakow — ale tobie drogo nie policzy.
W maleńkich pokoikach, w których mieszkała jego matka, było nadzwyczaj ciasno, wszystkie, nie wyłączając sieni i przedpokoju, zawalone były meblami, które po sprzedaży majątku przenieśli tutaj z dużego domu; wszystko to było staroświeckie, meble mahoniowe. Pani Czeprakow była tęga, nadzwyczaj otyła kobieta, ze skośnemi, chińskiemi oczami, siedziała pod oknem w ogromnym fotelu i robiła pończochę. Przyjęła mnie bardzo ceremonialnie.
— Mamo, Połozniew — rzekł, przedstawiając mnie Czeprakow. — Obejmie tutaj posadę.
— Czy pan szlachcic? — zapytała dziwnie nieprzyjemnym chropowatym głosem, jak gdyby w jej gardle smażyło się sadło.
— Tak — odpowiedziałem.
— Proszę, niech pan siądzie.
Obiad był marny. Podali mi pierog z kwaśnym twarogiem i mleczną zupę. Helena Nikiforowna, pani domu, bezustannie mrugała to jednem, to drugiem okiem. Jadła, piła, ale w całej jej postaci było już coś martwego, bodaj, że czuć było nawet trupa. Życie w niej ledwo się tliło, ledwo się też tliło wspomnienie, że to jest pani, obywatelka, która miała swoich poddanych, że to jest generałowa, którą służba tytułowała jaśnie wielmożną, a kiedy te nędzne resztki życia zapalały się w niej na chwilę, wtedy mówiła do syna:
— Jean, jak trzymasz nóż?
Lub też mówiła do mnie, z trudnością oddychając, z nienaturalnością gospodyni, chcącej zabawić gościa:
— Pan wie, sprzedaliśmy nasz majątek. Szkoda, rozumie się, przyzwyczailiśmy się do niego, ale Dołżykow obiecał, że Jean będzie zawiadowcą stacyi Dubieczni, tak że nie wyjedziemy stąd, będziemy mieszkali na stacyi, a to już wszystko jedno, czy tu, czy w majątku. Inżynier taki dobry! Czy pan uważał, jaki on piękny!?
Do niedawna Czeprakowie żyli bardzo zamożnie, ale po śmierci generała wszystko się zmieniło. Helena Nikiforowna zaczęła się kłócić z sąsiadami, procesować się z nimi, nie wypłacała należności urzędnikom i robotnikom; bała się, żeby ją nie ograbili i w przeciągu dziesięciu lat Dubiecznia stała się nie do poznania.
Z tyłu, za wielkim domem, był stary ogród, dziś już ździczały, zagłuszony burzanem i różnymi krzakami. Przeszedłem się po terasie, pięknym jeszcze i twardo ubitym; przez szklane drzwi widać było pokój wyłożony posadzką, widocznie gościnny; stał w nim staroświecki fortepian, na ścianach wisiały obrazy w szerokich mahoniowych ramach i nic więcej. Z dawniejszych klombów ocalały tylko piwonie i maki, które wzniosły wysoko swe białe i ponsowe głowy, na ścieżkach rosły młode klony i wiązy oskubane przez krowy. Gąszcz był straszny i ogród zdawał się być nie do przebycia, ale to tylko dokoła domu, w miejscach gdzie stały jeszcze topole, sosny i stare lipy, ich rówieśnice, tworzące dawniej wspaniałe aleje: dalej, poza niemi karczowano ogród dla sianożęcia i tutaj nie było już tak duszno, pajęczyna nie właziła do ust i do oczów, powiewał przyjemny wietrzyk: im dalej, tem robiło się przestronniej, rosły tu wiśnie, śliwy, rozłożyste jabłonie, zeszpecone podporami i gangreną, i grusze, tak wysokie, że trudno było uwierzyć, że to istotnie są grusze. Tę część ogrodu dzierżawili nasi miejscy handlarze, a strzegł go od złodziei i od szpaków miejscowy głupi chłopek, mieszkający w szałasie.
Ogród był coraz rzadszy, zamieniał się stopniowo w łąkę, zniżał się ku rzece, porośniętej zieloną trzciną i wierzbiną. Przy grobli młyńskiej była przestrzeń wodna głęboka i zarybiona, huczał gniewnie niewielki młyn ze słomianym dachem, skrzeczały wściekle żaby. Na wodzie gładkiej, jak lustro, tworzyły się od czasu do czasu wielkie kręgi, drżały lilie rzeczne, wstrząsane wesołemi rybkami. Wioska Dubiecznia leżała po tej stronie rzeki. Ciche, niebieskie wody wabiły ku sobie, obiecując chłód i spokój. A teraz wszystko i woda i młyn i spokojne brzegi wszystko to było własnością inżyniera!
I oto zaczęła się moja nowa służba. Odbierałem depesze i posyłałem je dalej, pisałem różne wykazy, przepisywałem na czysto reklamacye i raporty, które odbieraliśmy od niepiśmiennych dziesiętników i majstrów. Ale większą część dnia nic zupełnie nie robiłem, chodziłem po pokoju, czekając na depesze albo zostawiałem w oficynie chłopaka, a sam szedłem do ogrodu i spacerowałem dopóki mały nie przybiegał z oznajmieniem, że odezwał się aparat. Obiad jadłem u Czeprakowej. Mięso dawali bardzo rzadko, wszystkie potrawy były mleczne, a w środy i w piątki postne; tego też dnia jedliśmy na różowych talerzach, tak zwanych postnych. Czeprakowa mrugała ciągle oczami, przeszło to już u niej w zwyczaj a obecność jej krępowała mnie.
Ponieważ w oficynie było i dla jednego człowieka za mało roboty, Czeprakow przeważnie nic nie robił, spał, lub też chodził na kaczki. Wieczorami pił we wsi lub na stacyi, a zanim szedł spać, przeglądał się w lustrze i krzyczał:
— Dzień dobry, Janie Czeprakow!
Kiedy był pijanym, robił się strasznie bladym, zacierał ręce i śmiał się jak gdyby rżał: hi-hi-hi! Nieraz rozbierał się do naga i goły biegał po polu. Zjadał muchy i twierdził, że są kwaskawe.