Moje życie (Czechow)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Moje życie |
Podtytuł | Opowiadanie prowincyonalisty |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia »Czasu« |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Моя жизнь |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
W gronie miłośników teatrów amatorskich, koncertów i żywych obrazów na cel dobroczynny, pierwsze miejsce w naszem miejcie należało się Ażoginym, mieszkającym we własnym domu, na Wielkiej Dworjańskiej; za każdym razem dawali mieszkanie i brali na siebie wszystkie kłopoty i wydatki. Owa bogata mieszczańska rodzina miała w powiecie około trzech tysięcy dziesięcin ze wspaniałym dworem, ale nie lubiła wsi i mieszkała, tak w zimie jak w lecie, w mieście. Rodzina ta składała się z matki, wysokiej, chuderlawej, delikatnej kobiety, noszącej krótkie włosy, krótki kaftanik i gładką spódnicę w angielskim rodzaju — i trzech córek, których, kiedy o nich mówili, nie nazywali po imieniu, ale poprostu: starsza, średnia i najmłodsza. Wszystkie miały nieładne, ostre podbródki, krótki wzrok, garbiły się, ubrane były jak matka, a jednak pomimo to uważały za swój obowiązek brać udział w każdem przedstawieniu i ciągle coś robiły na cel dobroczynny — grały, czytały, śpiewały. Były bardzo poważne, nigdy się nie uśmiechały i nawet w wodewilach ze śpiewami, grały bez najmniejszej wesołości, z urzędowym wyrazem twarzy, jak gdyby się zajmowały buchalteryą.
Lubiłem nasze widowiska, a zwłaszcza próby, częste, trochę niedorzeczne, hałaśliwe, po których podawali zawsze kolacyę. W wyborze sztuk i w rozdawaniu ról nie brałem udziału. Do mnie należały zakulisowe sprawy. Rysowałem dekoracye, przepisywałem role, służyłem za suflera; do mnie należało też urządzenie różnych efektów, jak grzmotu, śpiewu słowika i t. p. Ponieważ nie miałem społecznego stanowiska i porządnej pensyi, na próbach trzymałem się na uboczu, w cieniu kulis i w głębokiem milczeniu.
Rysowałem dekoracye u Ażoginych w składzie, albo na podwórzu. Pomagał mi malarz, albo, jak on sam siebie nazywał dostawca robót malarskich, Andrzej Iwanow, człowiek lat pięćdziesięciu, wysoki, bardzo chudy i blady, z zapadniętą piersią, ze wklęsłemi skroniami, z podbitemi oczami, trochę nawet straszny na pierwszy rzut oka. Chorował na jakąś wycieńczającą słabość, co jesień i co wiosna mówili o nim, że kona, ale on, poleżawszy, wstawał, a potem mówił ze ździwieniem: »A ja znów nie umarłem!«
W mieście nazywali go Riedką i mówili, że to jest jego prawdziwe nazwisko. Lubił teatr, tak jak i ja, i skoro tylko usłyszał, że u nas urządzają widowisko, natychmiast rzucał wszystkie swoje roboty i szedł do Ażoginych rysować dekoracye.
Nazajutrz po rozmowie z siostrą, od rana do wieczora pracowałem u Ażoginych. Próba była naznaczona na siódmą wieczór, na godzinę przed jej rozpoczęciem byli już w sali wszyscy aktorzy, a po scenie chodziły starsza, średnia i najmłodsza i czytały coś w kajecikach. Riedka w długim, wyrudziałym palcie i w chustce na szyi, przyłożywszy skroń do ściany, patrzał na scenę. Ażogina matka podchodziła to do jednego, to do drugiego gościa i mówiła każdemu z nich coś miłego. Miała zwyczaj, rozmawiając z kimś, patrzeć mu w oczy i mówić cicho, jak gdyby w tajemnicy.
— Musi być bardzo trudno rysować dekoracye — rzekła cicho, podchodząc do mnie. — A właśnie przed chwilą mówiłam z panią Mufke o przesądach i widziałam, jakeś pan wszedł. Boże mój, Boże, ja przez całe życie walczyłam z przesądami! Chcąc przekonać służbę, że głupimi są wszystkie ich strachy, zapalam u siebie zawsze trzy świece i wszystkie ważne sprawy rozpoczynam trzynastego.
Przyszła córka inżyniera Dołżykowa, piękna, okazała blondynka, ubrana, jak twierdzono u nas, zupełnie po parysku. Ona nie grała, ale na próbach stawiali dla niej krzesło na scenie i nie zaczynali przedstawienia dopóki się nie zjawiła w pierwszym rzędzie, jaśniejąca i zdumiewająca wszystkich swym strojem. Jej, jako mieszkance stolicy wolno było podczas próby robić uwagi i robiła je z miłym, pobłażliwym uśmiechem; widać było, że uważała nasze przedstawienia za dziecięcą zabawkę. Mówiono, że uczyła się śpiewu w petersburskiem konserwatoryum i nawet, że przez całą zimę śpiewała w prywatnej operze. Bardzo mi się podobała i zwykle przez cały czas próby nie spuszczałem z niej oczów.
Wziąłem zeszyt, żeby zacząć suflować, gdy niespodzianie zjawiła się moja siostra. Nie zdejmując płaszcza i kapelusza, podeszła do mnie i rzekła:
— Proszę cię, chodźmy!
Poszedłem. Za sceną, w drzwiach stała Aniuta Błagowo, również w kapeluszu z ciemną woalką. Była to córka wice-prezesa sądu, służącego oddawna w naszem mieście, prawie od chwili założenia sądu okręgowego. Była wysokiego wzrostu i ładnie zbudowana, to też musiała brać udział w żywych obrazach, i kiedy przedstawiała wróżkę, albo Sławę, twarz jej gorzała ze wstydu; w widowiskach nie występowała, zachodziła na próbę na chwilkę tylko, z jakimkolwiek interesem, nie wchodząc do sali. I teraz widać było, że zaszła na minutkę.
— Ojciec mój mówił o panu — rzekła sucho, nie patrząc na mnie i rumieniąc się. — Dołżykow obiecał dać panu posadę na kolei żelaznej. Niech pan pójdzie do niego, jutro go pan zastanie.
Skłoniłem się i podziękowałem za starania.
— A to pan może zostawić — dodała, wskazując na zeszycik.
Podeszła z siostrą do Ażoginy i szeptały z nią przez parę minut, spoglądając na mnie. Naradzały się nad czemś.
— Rzeczywiście — rzekła cicho Ażogina, podchodząc do mnie i nie spuszczając ze mnie oczów — rzeczywiście, jeśli to pana odciąga od poważnych zajęć — wysunęła z rąk moich zeszycik — to może go pan oddać komu innemu. Nie kłopocz się pan, idź pan z Bogiem.
Pożegnałem się z nią i wyszedłem zawstydzony. Idąc po schodach, widziałem jak odchodziła moja siostra z Aniutą Błagowo; rozmawiały o czemś bardzo żywo, prawdopodobnie o mojem wstąpieniu na kolej, i spieszyły się. Siostra nigdy przedtem nie bywała na próbach i teraz miała pewno wyrzuty sumienia i bała się, żeby się ojciec nie dowiedział o tem, że ona bez jego pozwolenia była u Ażoginych.
Udałem się nazajutrz o pierwszej do Dołżykowa. Lokaj wprowadził mnie do wspaniałego pokoju, który był jednocześnie salonem i gabinetem inżyniera. Było tu wszystko miękkie, wytworne i dla człowieka, tak nieprzyzwyczajonego do tego, jak ja, nawet dziwne. Kosztowne dywany, ogromne fotele, bronzy, obrazy, złote i pluszowe ramy; na fotografiach, rozwieszonych na ścianie bardzo piękne kobiety, rozumne, cudowne twarze, swobodne pozy; z salonu drzwi prowadzą wprost do ogrodu, na ganek; widać bez turecki, widać stół nakryty do śniadania, dużo butelek, bukiet róż, czuć wiosnę, drogie cygaro, czuć tu szczęście — i wszystko zdaje się mówić, że człowiek ten żył, pracował i nakoniec doczekał się szczęścia, jakie tylko jest możliwe na świecie. Przy biurku siedziała córka inżyniera i czytała gazetę.
— Pan do ojca? — zapytała — Przyjmuje, zaraz przyjdzie. Niech pan usiądzie, proszę pana.
Usiadłem.
— Pan zdaje się naprzeciw nas mieszka? — zapytała, po chwili milczenia.
— Tak.
— Ja z nudów codzień wyglądam przez okno, niech pan wybaczy — mówiła dalej, patrząc w gazetę; — i często widzę pana i siostrę pańską. Ona ma zawsze taki dobry, skupiony wyraz twarzy.
Wszedł Dołżykow. Wycierał ręcznikiem szyję.
— Papo, monsieur Połozniew — rzekła córka.
— Tak, tak, mówił mi Błagowo — zwrócił się żywo do mnie, nie podając mi ręki.
— No posłuchaj pan, cóż ja mogę panu dać? Cóż ja mam za posady? Dziwni z was ludzie, panowie! — mówił dalej głośno takim tonem, jak gdyby mówił kazanie. — Przychodzi was na dzień dwudziestu, czy sobie wyobrażacie, że ja mam departament? Ja mam linię, panowie, mam ciężkie roboty, potrzeba mi mechaników, ślusarzy, kopaczy, stolarzy, kołodziejów, a przecież pan może tylko siedzieć i pisać, nic więcej. Z was tylko pisarze!
I rozszedł się od niego zapach tego szczęścia, które rozchodziło się od jego dywanów i foteli. Barczysty, zdrów, z czerwonymi policzkami, z szeroką piersią, wymyty, w perkalowej koszuli i w szarawarach, wyglądał jak porcelanowy pocztylion do zabawy. W okrągłej, kędzierzawej bródce nie było ani jednego siwego włoska, nos był z garbkiem, oczy ciemne, spojrzenie pogodne, niewinne.
— Co pan umie robić? — mówił dalej. — Nic pan nie umie. Ja jestem inżynierem, mam byt niezależny, ale zanim zdobyłem stanowisko, długo ciężko pracowałem, byłem maszynistą, dwa lata pracowałem w Belgii jako prosty posługacz kolejowy. Niechże pan sam osądzi, mój panie drogi, jaką robotę mogę panu ofiarować?
— Zapewne, to tak — bąknąłem, silnie zmieszany, nie mogąc znieść jego pogodnych, niewinnych oczów.
— Ostatecznie, czy pan umiesz się obchodzić z aparatem? — zapytał po chwili milczenia.
— Tak, służyłem w telegrafie.
— Hm... No, zobaczymy. Idź pan tymczasem do Dubieczni... Tam już siedzi jeden, ale straszny łajdak.
— A na czem będą polegały moje zajęcia? — pytałem.
— Zobaczymy. Idź pan tymczasem, już ja się rozmówię z kim należy. Tylko proszę nie upijać się u mnie i nie niepokoić mnie prośbami. Wypędzę.
Odszedł i nawet głową nie kiwnął. Ukłoniłem mu się, również jak jego córce, czytającej gazetę, i wyszedłem. Było mi do tego stopnia ciężko na duszy, że kiedy siostra zapytała, jak byłem przyjęty, nie powiedziałem ani słowa.
Mając iść do Dubieczni, wstałem bardzo wcześnie, o wschodzie słońca. Na ulicy nie było żywej duszy, wszyscy jeszcze spali, a kroki moje rozlegały się samotnie i głucho. Topole, okryte rosą, napełniały powietrze delikatną wonią. Było mi smutno i nie chciało mi się wyjść z miasta. Lubiłem moje rodzinne miasto. Wydawało mi się pięknem i ciepłem. Lubiłem tę zieloność, ciche, słoneczne poranki, dźwięk naszych dzwonów; ale ludzie, z którymi żyłem w tem mieście, nudzili mnie, byli dla mnie obcy, a czasem nawet wstrętni. Nie lubiłem i nie rozumiałem ich.
Nie rozumiałem poco i jak żyje te sześćdziesiąt pięć tysięcy ludzi. Wiedziałem, że w Kimrach zarabiają na życie wyrobem bucików, że w Tule robią samowary i broń, że Odessa jest portem, ale czem jest nasze miasto i co w niem wyrabiają, nie wiedziałem. Na Wielkiej Dworjańskiej i jeszcze na dwóch większych ulicach żyli z dochodów od kapitału i z pensyi, którą pobierali urzędnicy rządowi; ale z czego żyli ludzie mieszkający na ośmiu innych ulicach, rozciągających się równolegle na przestrzeni trzech wiorst i znikających poza pagórkiem, to było zawsze dla mnie niepojętą zagadką. I jak oni żyli ci ludzie, to aż wstyd powiedzieć! Ani ogrodu, ani teatru, ani porządnej orkiestry; miejską i klubową czytelnię odwiedzały tylko żydowskie wyrostki, a dzienniki i nowe książki miesiącami całymi leżały z nierozciętemi kartkami; bogaci sypiali w dusznych, ciasnych sypialniach, na drewnianych łóżkach, pełnych pluskiew, dzieci trzymali we wstrętnych i brudnych pokojach, zwanych dziecinnymi, a słudzy, nawet starzy i godni poszanowania, spali w kuchni, na podłodze i przykrywali się łachmanami. W mięsne dni czuć było w domu barszcz, a w postne, jesiotrzynę smażoną na solonem maśle. Jedli niesmaczne potrawy, pili niezdrową wodę. U gubernatora, u archireja, wszędzie oddawna mówiono o tem, że niema w naszem mieście dobrej i taniej wody i że trzeba koniecznie pożyczyć od skarbu dwieście tysięcy na wodociągi; bardzo bogaci ludzie, których w naszym miejcie naliczyć można było ze trzydziestu, a którzy, jak się nieraz zdarzało, przegrywali w karty cały majątek, również pili złą wodę i przez całe życie mówili ze wściekłością o pożyczce, czego zrozumieć nie mogłem; mnie się zdawało, że byłoby o wiele prościej wziąć i wyłożyć te dwieście tysięcy z własnej kieszeni.
Nie znałem w całem mieście ani jednego uczciwego człowieka. Ojciec mój brał łapówki i wyobrażał sobie, że mu je dają w dowód uznania przymiotów jego ducha; gimnazyaści, chcąc przejść z klasy do klasy, szli na stancyę do swoich nauczycieli, zaco ci ostatni grube pobierali pieniądze; żona wojennego naczelnika podczas poboru obdzierała rekrutów, pozwalała im się ugaszczać i raz nawet w cerkwi wstać nie mogła, tak była pijaną; podczas poboru brali i lekarze, a lekarz miejski i weterynarz opodatkowali jatki mięsne i traktyernie; w szkole powiatowej handlowali świadectwami, dającemi ulgę trzeciego rzędu; dziekan brał od niższego kleru i od skarbnika parafi; w miejskim, w mieszczańskim, w lekarskim i we wszystkich innych zarządach wołali na każdego podającego prośbę: »Trzeba się odwdzięczyć!« i proszący powracał, żeby dać trzydzieści do czterdziestu kopiejek. A ci, którzy łapówek nie brali, jak naprzykład członkowie okręgu sądowego, byli dumni, zarozumiali, podawali końce palców, odznaczali się chłodem i ciasnymi sądami, dużo grali w karty, dużo pili, żenili się bogato i niezawodnie mieli w swem kółku zły, przewrotny wpływ. U jednych tylko dziewcząt czuć było czystość moralną; większość z nich miała wzniosłe dążności i uczciwe, czyste dusze; ale one nie rozumiały życia i wierzyły, że łapówki dają jako uznanie przymiotów duszy; wychodząc zamąż, prędko się starzały, zaniedbywały i tonęły beznadziejnie w ciszy nędznego, mieszczańskiego życia.