Moje życie (Czechow)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Moje życie |
Podtytuł | Opowiadanie prowincyonalisty |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia »Czasu« |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Моя жизнь |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Zarządzający rzekł: »Trzymam pana tylko przez szacunek dla pańskiego ojca, inaczej dawno już byłby pan odemnie wyleciał«. — Odpowiedziałem mu — Jaśnie wielmożny pan zbyt mi pochlebia, przypuszczając, że umiem latać. — Słyszałem później, jak mówił: — »Wyprowadźcie tego pana, działa mi na nerwy«.
W przeciągu dwóch dni uwolnili mnie. A więc, odkąd uważam się za człowieka dorosłego, zmieniłem, ku wielkiemu zmartwieniu mego ojca, budowniczego miejskiego, dziewięć razy zajęcia. Służyłem w przeróżnych wydziałach, ale wszystkie te dziewięć zajęć podobne były jedne do drugich, jak dwie krople wody; musiałem siedzieć, pisać, słuchać głupich, albo ordynarnych uwag i czekać chwili zwolnienia.
Ojciec, kiedy do niego poszedłem, siedział z zamkniętemi oczami, w wielkim fotelu. Twarz jego chuda, wyschnięta, z niebieskim odcieniem na miejscach wygolonych (podobny był z twarzy do starego, katolickiego organisty), wyrażała spokój i pokorę. Nie odpowiedział na moje powitanie i nie otwierając oczów, rzekł:
— Gdyby moja kochana żona a twoja matka żyła, życie twoje byłoby dla niej źródłem bezustannej zgryzoty. Bóg wiedział co robi, zabierając ją przedwcześnie z tego świata. Proszę cię, nieszczęśliwy chłopcze — mówił dalej, otwierając oczy — naucz mnie, co mam z tobą robić.
Dawniej, kiedy byłem młodszy, krewni moi i znajomi wiedzieli co ze mną robić, jedni radzili, abym wstąpił do wojska, jako ochotnik, drudzy mówili o aptece, inni o telegrafie; teraz zaś, kiedy skończyłem dwadzieścia pięć lat, zacząłem łysieć od skroni i kiedy już służyłem i jako ochotnik, i jako farmaceuta, i jako telegrafista, wszystkie zdaje się zajęcia ziemskie były dla mnie wyczerpane, nic mi więc nie radzili, a tylko wzdychali, albo kiwali głowami.
— Cóż ty sam o sobie myślisz? — mówił dalej ojciec. — Młodzi ludzie w twoim wieku miewają już utrwalone stanowisko społeczne, a ty co: nędzny proletaryusz, siedzisz ojcu na karku!
I, według zwyczaju, zaczął mówić o tem, że współcześni młodzi ludzie giną, giną z braku wiary, z materyalizmu i z zarozumiałości, że powinno się zabronić teatrów amatorskich, gdyż odciągają młodzież od religii i spełniania obowiązków.
— Pójdziemy jutro razem, przeprosisz zarządzającego i przyrzekniesz mu, że sumiennie służyć będziesz — zakończył. — Nie powinieneś zostać ani jednego dnia bez stanowiska społecznego.
— Proszę ojca mnie wysłuchać — rzekłem ponuro, nie spodziewając się szczęśliwego obrotu tej rozmowy. — To, co ojciec nazywa stanowiskiem społecznem, stanowi przywilej kapitału i wykształcenia. Niezamożni zaś i niewykształceni ludzie zarabiają na kawałek chleba pracą fizyczną i nie widzę dlaczego miałbym tutaj stanowić wyjątek.
— Jak tylko zaczynasz mówić o pracy fizycznej, gadasz głupstwa! — rzekł rozdrażniony ojciec. — Zrozum raz, tępy człowieku, zrozum nierozumna głowo, że oprócz siły fizycznej masz w sobie ducha Bożego, masz ogień święty, który stanowi różnicę między tobą, a osłem, albo gadem i zbliża cię do bóstwa. Tysiące lat zdobywali ten ogień najlepsi z ludzi. Twój pradziad Połozniew, generał, walczył pod Borodino, dziad twój był poetą, mówcą i marszałkiem szlachty, wuj... pedagogiem, nakoniec ja, ojciec twój... architektem; wszyscy Połozniewowie strzegli ognia świętego po to, abyś ty go zgasił!
— Trzeba być sprawiedliwym — rzekłem — miliony ludzi pracuje fizycznie.
— Niech pracują! Nie umieją nic innego robić. Pracą fizyczną może się zajmować każdy, nawet skończony głupiec i zbrodniarz, praca ta jest przedewszystkiem właściwością niewolnika i barbarzyńcy, podczas gdy ogień dan jest niewielu w udziale.
Nie było celu prowadzić dalej tej rozmowy. Ojciec ubóstwiał sam siebie i przekonywającem było dla niego tylko to, co sam mówił. Przytem wiedziałem doskonale, że ta duma, z jaką się odzywał o pracy fizycznej, miała w swem założeniu nie tyle święty ogień na względzie, ile skrytą obawę, że zostanę robotnikiem i mówić o mnie będą w całem mieście. Co więcej, wszyscy moi rówieśnicy dawno już skończyli uniwersytet i byli na dobrej drodze, a syn naczelnika biura banku państwa był już assesorem kollegialnym, ja zaś, jedynak, niczem nie byłem! Nie było celu prowadzić dalej tej rozmowy, ale siedziałem dalej i słabo przeczyłem, w nadziei, że mnie nakoniec zrozumieją. Przecież cała ta kwestya przedstawiała się naturalnie i jasno, chodziło tylko o sposób, w jaki zdobyć mogę kawałek chleba, ale na to nie zwracali uwagi, mówili mi, szumnie zaokrąglając zdania, o Borodinie, o świętym ogniu, o wujaszku, zapomnianym poecie, który pisał kiedyś nieudane i podrabiane wiersze, nazywali mnie ordynarnie nierozumną głową, tępym człowiekiem. A jak ja pragnął, żeby mnie zrozumieli! Kocham bardzo ojca i siostrę i od dzieciństwa przyzwyczaiłem się radzić ich we wszystkiem, przyzwyczajenie to tak głęboko wrosło w moją duszę, że rzadko się od tego uchylam; miewam nieraz racyę, bywam winnym, ale przedewszystkiem boję się ich zmartwić, boję się, żeby ojcu w rozdrażnieniu nie zaczerwieniła się chuda jego szyja i żeby nie dostał ataku apopleksyi.
— Siedzieć w dusznym pokoju — mówiłem — przepisywać, spółzawodniczyć z maszyną do pisania, to dla człowieka w moim wieku wstyd, obraża mnie to. Czy może tu być mowa o świętym ogniu?
— Ale zawsze to umysłowa praca — rzekł ojciec. — Ale dosyć tego, przerwiemy tę rozmowę, a w każdym razie uprzedzam cię, jeśli nie wrócisz do służby i poddasz się swym obrzydliwym skłonnościom, wtedy i ja i córka moja pozbawimy cię naszej miłości. Wydziedziczę cię, przysięgam na Boga!
Najzupełniej szczerze i chcąc okazać czystość pobudek, któremi chciałem się kierować przez całe moje życie, powiedziałem:
— Kwestya spadku jest dla mnie podrzędną. Wyrzekam się zawczasu wszystkiego.
Nie wiem dlaczego, zupełnie niespodzianie słowa te obraziły mego ojca. Zaczerwienił się cały.
— Nie waż się tak odzywać do mnie, głupcze! — krzyknął cienkim, piskliwym głosem: — Nicpoń! — I prędko i zręcznie, zwykłym ruchem w twarz mnie uderzył raz i drugi. — Zapominasz się.
W dzieciństwie, kiedy mnie ojciec bił, musiałem stać wyprostowany i patrzeć mu w oczy. I teraz, kiedy mnie uderzył, straciłem zupełnie głowę i jakbym był dzieckiem jeszcze, starałem się patrzeć mu prosto w oczy i wyprężałem się jak mogłem. Ojciec mój był stary i bardzo chudy, ale widocznie cienkie jego muskuły bardzo były mocne, gdyż bił bardzo boleśnie.
Cofałem się do przedpokoju, ale tutaj schwycił swój parasol i uderzył mnie kilka razy w głowę i w ramiona; w tej samej chwili siostra otworzyła drzwi od salonu, chcąc zobaczyć co to za hałas, ale natychmiast się odwróciła z wyrazem strachu i żalu, nie powiedziawszy ani słowa na moją obronę.
Postanowienie moje nie wracania do kancelaryi i rozpoczęcia nowego, pracowitego życia, było we mnie niezachwianem; pozostawało tylko wybrać rodzaj zajęcia, a to nie wydało mi się trudnem, ponieważ miałem się za bardzo silnego, wytrzymałego i zdolnego do najcięższej pracy. Grozi mi życie jednostajne, głód, będę narażonym na obcowanie z ludźmi ordynarnymi, na bezustanną troskę o kawałek chleba. I pozazdroszczę inżynierowi Dołżykowowi jego umysłowej pracy, ale teraz było mi jakoś wesoło na myśl o tych moich przyszłych niewygodach. Niegdyś marzyłem o działalności umysłowej, widziałem się to w roli lekarza, to nauczyciela, to pisarza, ale marzenia te nie ziściły się. Zamiłowanie do umysłowych rozkoszy, naprzykład do teatru i czytania, graniczyło z namiętnością, ale czy byłem dostatecznie uzdolnionym do pracy umysłowej, nie wiem. W gimnazyum miałem nieprzezwyciężony wstręt do greckiego języka, do tego stopnia, że musieli mnie z czwartej klasy odebrać. Przez dłuższy czas przychodzili korepetytorzy i przygotowywali mnie do piątej klasy, potem służyłem w przeróżnych wydziałach, próżnując większą część dnia, i mówili mi, że to... umysłowa praca; działalność moja w sferze naukowej i służbowej nie wymagała ani naprężenia umysłu, ani talentu, ani osobistych zdolności, ani twórczego wzlotu ducha: stawałem się maszyną; tego rodzaju umysłową pracę stawiam niżej od fizycznej, pogardzam nią i nie zdaje mi się, żeby mogła choć na chwilę usprawiedliwić życie bezczynne i bez trosk, jest to zamydleniem oczów, jest odmienną formą tejże bezczynności. Coprawda, rzeczywistej pracy umysłowej nie widziałem w życiu.
Nadszedł wieczór. Mieszkaliśmy na Wielkiej Dworjańskiej, była to główna ulica w mieście i po niej wieczorami spacerował nasz beau monde. Porządnego ogrodu nie mieliśmy wcale. Wspaniała ta ulica po części zastępowała ogród, gdyż po obu jej stronach rosły topole, wydające bardzo miły zapach, zwłaszcza po deszczu; z poza płotów zwieszały się gałązki akacyi, wysokie krzaki bzu, czeremchy, jabłoni. Majowy zmierzch, delikatna młoda zieloność w przeróżnych odcieniach, zapach bzu, brzęczenie chrabąszczy, cisza, ciepło, jakżeż to wszystko nowe i jak niezwykłe, chociaż wiosna powtarza się co rok! Stałem przed furtką i przypatrywałem się spacerującym. Z wielu z pomiędzy nich wzrosłem i swawoliłem, teraz moje towarzystwo mogłoby ich obrazić, bo ubrany byłem biednie i niemodnie, patrząc na moje wązkie spodnie i na duże, niezgrabne trzewiki mówili, że noszę makarony na okrętach. Poza tem używałem niedobrej reputacyi w mieście, gdyż nie miałem ustalonego stanowiska społecznego, grywałem często w tanich cukierniach w bilard, a być może i dlatego, że prowadzili mnie dwa razy do oficera żandarmeryi, coprawda bez mojej winy.
W wielkim domu naprzeciw nas, u inżyniera Dołżykowa, grali wesoło na fortepianie. Zaczynało się już ściemniać, na niebie zamigotały pierwsze gwiazdy. Oto, wolno, kłaniając się co chwila, przeszedł ojciec w starym cylindrze z wysoko zagiętemi brzegami, wsparty na ramieniu mej siostry.
— Patrz! — mówił do siostry, wskazując na niebo tym samym parasolem, którym mnie niedawno bił. — Spojrz na niebo! Gwiazdy, nawet najmniejsze, wszystko to światy! Jakże nic nie znaczącym jest człowiek w porównaniu z wszechświatem!
Mówił to takim tonem, jak gdyby mu było niezwykle rozkosznie i przyjemnie, że jest tak mało znaczącym. Cóż to za niezdolny człowiek! Niestety, był u nas jedynym architektem i podczas ostatnich piętnastu, czy dwudziestu lat nie zbudowano ani jednego porządnego domu. Kiedy zamawiali u niego plan, to przedewszystkiem rysował salony; tak jak swego czasu pensyonarki umiały tańczyć tylko od pieca, tak i jego artystyczne pomysły mogły się rozwijać tylko od salonów. Przy nich dorysowywał jadalny, dziecinny, gabinet, łącząc pokoje drzwiami, wskutek czego wszystkie stawały się przechodnimi, a w każdym z nich było dwoje, lub troje niepotrzebnych drzwi. Widocznie pomysł nie przedstawił mu się jasno, był raczej niezwykle zawikłanym, a wtedy za każdym razem, czując widocznie, że czegoś brak, uciekał się do różnorodnych przybudówek, ustawiając je jedne obok drugich, i widzę, jak gdybym je miał przed oczami, wązkie sionki, wązkie korytarzyki, kręte schodki, prowadzące do antresoli, gdzie stać można tylko zgiętym i gdzie zamiast podłogi, trzy olbrzymie stopnie w rodzaju łaziennych półek: kuchnia z konieczności pod domem, ze sklepionym sufitem i z ceglaną podłogą. U frontu linie suche, nieśmiałe, dach niski, spłaszczony, a na grubych jakby wyrośniętych na drożdżach kominach wznoszą się druciane kaptury z czarnemi chorągwiami. I nie wiem dlaczego, wszystkie te stawiane przez mego ojca domy, tak podobne jeden do drugiego, niewyraźnie przypominają mi jego cylinder i jego kark suchy i uparty. Z biegiem czasu w mieście przyzwyczaili się do niezdarności mego ojca, zakorzeniła się u nas i stała się naszym stylem.
Styl ów wprowadził ojciec i do życia mojej siostry. Zaczynając od tego, że nazwał ją Kleopatrą, tak jak mnie nazwał Misaelem; kiedy była jeszcze dzieckiem, straszył ją opowieściami o gwiazdach, o starożytnych mędrcach, o naszych przodkach, mówił jej o tem, co to jest życie i co to jest obowiązek; teraz kiedy już miała dwadzieścia sześć lat, postępował dalej tak samo, pozwalając jej z jednym tylko ojcem chodzić pod rękę i wyobrażał sobie, że wcześniej czy później zjawić się musi przyzwoity młodzieniec, który zechce ją poślubić przez cześć dla jego osobistych zalet. A ona ubóstwiała ojca, bała go się i wierzyła w jego niezwykły rozum.
Zrobiło się zupełnie ciemno i ulica pomału opustoszała. W domu, naprzeciwko, muzyka ucichła; otworzono naoścież bramę i po naszej ulicy, miękko poruszając dzwonkami, przejechała trójka. To wyjeżdżał inżynier z córką na spacer. Czas iść spać.
W domu miałem własny pokój, ale mieszkałem w szopie pod jednym dachem z murowanym składem, który wybudowali kiedyś prawdopodobnie dla przechowania uprzęży, do ściany były wbite wielkie gwoździe, teraz zaś był niepotrzebnym i ojciec składał w nim od trzydziestu lat gazety, które oprawiał co pół roku i nie pozwalał nikomu ruszać. Mieszkając tutaj, rzadziej spotykałem ojca i jego gości i zdawało mi się, że jeśli nie mieszkam w moim pokoju i nie jadam codziennie w domu, to słowa ojca, że mu siedzę na karku, jakby nie tak obraźliwie brzmiały.
Czekała na mnie siostra. W tajemnicy przed ojcem przyniosła mi kolacyę: nieduży kawałek zimnej cielęciny i kromkę chleba. W naszym domu mówili często: »pieniądze lubią rachunkowość«, »ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka« i t. p., i siostra, przejęta temi zasadami, starała się ograniczać wydatki, dlatego też żywieni byliśmy bardzo nędznie. Postawiwszy talerz na stole, usiadła na mojem łóżku i rozpłakała się.
— Misaelu — rzekła — co ty z nami robisz?
Nie zakrywała twarzy, łzy spłynęły jej na piersi i na ręce i wyraz jej oczów był stroskany. Upadła na poduszkę i rozpłynęła się we łzach, trzęsąc się całem ciałem i szlochając.
— Znów rzuciłeś służbę... — rzekła. — O jakże to straszne?
— Ale zrozumże, siostro, zrozumże... — odparłem i na widok jej łez ogarnęła mnie rozpacz.
Jakby umyślnie w lampie mojej wypaliła się nafta, lampa kopciła, gasła, stare gwoździe na ścianach wyglądały surowo i migotały ich cienie.
— Oszczędź nas! — rzekła siostra, wstając. — Ojciec strasznie zmartwiony, a ja rozchorowałam się, jak bez zmysłów chodzę. Co z ciebie będzie? — zapytywała, łkając i wyciągając do mnie ręce. — Proszę cię, błagam cię, w imieniu matki cię proszę: wróć do służby!
— Nie mogę, Kleopatro! — rzekłem, czując, że niewiele brak, abym się na to zgodził. — Nie mogę!
— Dlaczego? — mówiła dalej siostra. — Dlaczego? Jeśli nie zgodziłeś się z naczelnikiem, poszukaj innego miejsca. Dlaczego nie pójdziesz służyć naprzykład na kolei? Mówiłam z Aniutą Błagowo, upewnia mnie, że cię przyjmą na kolei, obiecała mi nawet, że się tem zajmie. Na miłość Boską, Misaelu, zastanów się? Zastanów się, błagam cię!
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę i poddałem się. Powiedziałem, że nigdy mi na myśl nie przyszło, abym mógł służyć na kolei żelaznej i że chętnie spróbuję.
Uśmiechnęła się radośnie przez łzy i ścisnęła mi rękę, potem długo jeszcze płakała, nie mogąc się uspokoić, a ja poszedłem do kuchni po naftę.