<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy książę Robert zwlekał oświadczenie się Alfonsynie, a hrabia Mościński rozmyślał, jakby go przywieść ku niemu, Gozdowski pośpieszał do Warszawy, nie zapytawszy nawet generała na wyjezdnem, gdzie w mieście ma księcia szukać. Dopiero wysiadłszy, zjadłszy dobre śniadanie, odwiedziwszy fryzjera i wyświeżywszy się, szanowny plenipotent wyruszył, nakładając ciasne rękawiczki, na zwiady po hotelach.
Losy są czasem dziwnie szyderskie, gdy idzie o spłatanie figla ludziom, osobliwie tym, na których się raz spiknęły. Zaledwie pan Gozdowski wysunął się w ulicę, gdy na przeciwnym chodniku ujrzał wesołą, rumianą, w majestacie całym kroczącą postać znanego mu hrabiego Mościńskiego. Ten niezawodnie wiedzieć musiał o mieszkaniu księcia. Plenipotent rad, że mu się tak szczęśliwie powiodło, poskoczył, przypominając się hrabiemu i przynosząc mu pozdrowienia i ukłony od pana generała.
Hrabia ledwie sobie tę figurę przypomniał, lecz przywitał bardzo grzecznie.
— Cóż pan tu w Warszawie porabiasz? — spytał.
— A! te nieszczęśliwe interesa mnie tu przypędziły — rzekł Gozdowski, nie sądząc, ażeby przed hrabią, krewnym Brańskich, życzliwym im, należało coś ukrywać. — Ledwieśmy się cokolwiek jednego kłopotu pozbyli, spadł nam drugi, nie mniejszy, na głowę.
— Cóż takiego? — ciekawie zagadnął hrabia.
— Proces stary, paskudny, proces zaniedbany o granice, który dwieście lat trwał, a teraz, odnowiony przez nabywcę dóbr sąsiednich podmoszczańskich, wcale się stał groźnym. Nie przypuszczam, ażeby go wygrał, z tem wszystkiem w niższych instancjach otrzymał dla siebie przychylne wyroki. Uchowaj Boże, w ostatniej jeszcze wygra, tośmy przepadli; oderwie nam lasy i sianożęcia, pół majątku, można powiedzieć, Brańsk bez nich nic nie wart. A że nie jesteśmy bez grzechów... (kto dziś długów nie ma?), to groziłoby nam zupełną ruiną.
Hrabia aż drgnął i oczy wlepił w plenipotenta, który ciągnął dalej z zapałem:
— Przybiegłem sam do księcia Roberta, aby wszelkich możliwych użył tu wpływów i stosunków. Trzeba się bronić... musimy wygrać lub... już nie chcę mówić, co nas czeka; Brańsk bez tych lasów, powtarzam, na nic się nie zdał.
— Cóż pan mówisz? Kiedyż się to począł ten proces? Ja nic o nim nie słyszałem — spytał hrabia, z miną bardzo skłopotaną.
— A! to stare dzieje, tylko odnowione. Pojmuje pan łatwo, — dodał — że proces, ciągnący się lat dwieście bez szkody, mogliśmy uważać za rzecz wcale niegroźną. Tymczasem pochwycił go w ręce człowiek nowy, zabiegliwy, chciwy a pieniacz i takiego nam piwa nawarzył. Wygrał we wszystkich instancjach, zostaje najwyższa, do której apelowaliśmy i tu trzeba zwyciężyć lub zginąć. Nie mamy chwili czasu do stracenia.
Mościński słuchał i milczał.
— Łaska Boża wyraźna! Ot, byłbym pięknie posag Alfonsynki ulokował! Opatrzność czuwa nad nami... Do tej pory nic stanowczego nie zaszło, przyjaźń przyjaźnią, interes interesem. Trzeba się starać przeciągnąć, póki dekretu nie będziemy wiedzieli.
Pokiwawszy głową z wielkiem ubolewaniem i wskazawszy adres księcia Gozdowskiemu, hrabia ukłonił się zdaleka, bardzo ceremonjalnie, odprostował i poszedł na naradę do Aurelego. Lecz i bez niej już powiedział sobie w rodzicielskiej pieczołowitości o los córki, że nie wyda jej pewnie, póki ów miecz Damoklesowy nad lasami brańskiemi zawieszony będzie.
— Wszystko to piękne, ładne, księstwo, tytuł, koligacje, sam książę i cała rodzina, mili, kochani, serdeczni, ale jeśli ich wziąć trzeba z całym inwentarzem, bez niczego i jeszcze z długami, no, to upadam do nóg! Alfonia odtęskni, wyperswaduje sobie, a wydać za gołego księcia nie mogę, byłoby to może niebezpieczniejsze, niż ubogi szlachcic. Będą mi chcieli przewodzić i gospodarować w kieszeni, a mitrę dźwigać i złocić! Nigdy w świecie, nigdy w świecie! Ale sza! — mówił sobie hrabia — nic nie okazując, lawirować należy aż do dekretu, aż do ostatecznego wyroku... potem, ponieważ, nic się nie stało, nieznaczna rejterada z zachowaniem jak najlepszej przyjaźni i stosunków... Opatrzność Boska nad domem moim!
Gozdowski, tak doskonale rozpocząwszy swe posłannictwo, rad z siebie, pośpieszył do księcia, którego szczęściem zastał w domu.
Zobaczywszy go, Robert już coś niedobrego przeczuł i żywo ku niemu podbiegł z zapytaniem:
— Wszyscy zdrowi?
— Dzięki Bogu, — rzekł Gozdowski — niemniej jednak z bardzo złemi wiadomościami przybyłem.
Tu rozpoczął, dobywszy cygaro, opowiadanie rozwlekłe o interesie, którego książę Robert słuchał z brwią namarszczoną, nie mówiąc słowa. Epizodycznie też dodał zaraz, jak mu się szczęśliwie zdarzyło, chociaż adresu nie miał, trafić w ulicy na hrabiego i o mieszkaniu księcia się dowiedzieć.
— Pytał się pewnie hrabia, z czem pan przybyłeś? — zagadnął książę.
— A tak, mówiłem mu o naszej biedzie; trzeba wszelkich wpływów i stosunków użyć, może i on też jakie ma.
Książę Robert, który łatwo wyrachować mógł skutek tego zwierzenia się, zaczął się śmiać dziwnym głosem. Nie odpowiedział już słowa. Dla niego nie było wątpliwości, że hrabia albo zwinie chorągiewkę, lub przynajmniej wątpliwego skutku wyczekiwać będzie. Śmiał się długo, chodząc po pokoju. Gozdowski nie umiał sobie tego wytłumaczyć, dla harmonji jednak starał się także uśmiechać.
Zaczęto mówić o czem innem. Plenipotent natychmiast chciał rozpocząć czynności i zabiegi, w których jednak książę Robert niewiele mu obiecywał być pomocnym.
— W tych sferach, przez których wpływ coś tu się zrobić może, — rzekł — ja albo małe, lub żadnych nie mam stosunków. Starać się będę, ale za skutek nie ręczę. Pierwsze wyroki zawsze wpływają na ostateczny; zdaje się, że rachuba była nieco śmiała, gdyście tam zaniedbali starania. Co się jednak stało, o tem niema co już mówić.
Po wyjściu plenipotenta książę długo rozmyślał. Dla niego jawnem było, że całe staranie owo o Alfonsynę, z takiemi zabiegami prowadzone, znowu rozchwiać się miało. Lżej oddychał teraz; ciężyła mu ofiara, a tu los sam, zlitowawszy się nad nim, miał go od niej uwolnić.
Poszedł z tą wiadomością zaraz do hrabiny Natalji, i z uśmiechem, w którym było wiele ironji gorzkiej, lecz razem i prawdziwa radość, oznajmił jej o wypadku.
— Hrabia, powiadomiony o tem, co nam grozi i, o ile go znam, a z każdym dniem poznawałem go lepiej, niezawodnie się wycofa.
— Ale Alfonsyna! — zawołała Natalja. — Ona przecie kocha się w tobie; to jawne, to nie ulega wątpliwości.
— Nie wiem, — dodał Robert — lecz że będzie ojcu, dbałemu o jej szczęście, posłuszna, za to ręczę. Jestem wolny, byłbym szczęśliwy, gdyby nie myśl ta, że oni na tem ucierpią. Droga Nataljo, wierz mi, tak jest lepiej. Życzę prawie przegranej, tak mi myśl ta ciężyła. Poświęcić siebie jest niczem, ale być zmuszonym kłamać miłość i nosić maskę całe życie, gdy serce się krwawi z bólu i tęsknoty, gdy myśl kim innym zajęta, to nietylko okropne, to upodlające. I to jeszcze dla... dla pieniędzy.
— Dla rodziny, dla imienia, dla spokoju ojca — przerwała hrabina Natalja, której szło o zwycięstwo. — Nie należysz książę do siebie, jesteś ostatnim przedstawicielem familji historycznej, musisz dźwigać ją — to obowiązek.
— Droga pani moja, — odparł książę — najśmieszniejsze ze wszystkich urojeń ludzkich jest marzenie o nieśmiertelności na ziemi. Rody, imiona, ludzie, wszystko umiera, maleje i rozkłada się, służąc za materjał nowym wielkościom i nowym blaskom. Dlaczegobyśmy się mieli upierać trwać, gdy los nam mówi tak dobitnie, żeśmy powinni umrzeć. Nie widzę przyczyny trwania, gdy nie mamy siły, a nawet woli do życia, poczynając ode mnie. Ja dla szczęścia i spokoju, zrzekłbym się chętnie blasku i świetności wszelkich.
— Ale rodzina, rodzina! — powtarzała Natalja. — Pojęcia takie są jej obce, ona czuje obowiązek utrzymania się na stanowisku. To, co księciu wydaje się dziwnem, czynią codzień inni i nikt im tego za złe nie ma. Żenią się z posagami dla podtrzymania domu.
— Bo wierzą może w posłannictwo jego, a ja... nie wierzę w nic... i nie pragnę niczego, oprócz...
Spojrzał na nią.
Natalja niecierpliwie ruszyła ramionami.
— Ojciec, stryj, siostra! — zawołała.
Robert zamilkł, spuszczając głowę.
— Mylisz się książę, sądząc, że kiedykolwiek mogłabym ci dać tę rękę, do której przywiązujesz jakąś cenę. Potępiliby mnie ludzie, byłabym zgubiona w oczach ich i własnych, przypisanoby mi wasz upadek! Tego nie chcę, na to nigdy nie pozwolę.
Książę spochmurniał, lecz, wedle obyczaju swego, zmilczał.
— Nie mówmy — dodał później — o rzeczach smutnych, dajmy przeznaczeniom spełnić się, nie walcząc z niemi, co ma być — będzie.
Hrabina spojrzała nań i gorączkowo zerwała się z siedzenia.
— Do zobaczenia, — rzekła — jadę w twoim interesie. Nie w sprawie małżeństwa tym razem, ale jako adwokat w procesie. Poruszę wszystkie sprężyny, trzeba wygrać i musimy wygrać.
Nie było to wszakże tak łatwe, jak się hrabinie zdawało, ani tak od stosunków zawisłe, jak rachował Gozdowski. Ze swej strony Zembrzyński, przyjechawszy pocichuteńku, stanął na straży pilnej i postarał się, aby w interesie wiedzieć wszystko i zapobiec wpływom obcym. Dodać należy, iż w rzeczy samej sprawa zadawniona była, ale słuszna i poprzedzające wyroki dobitnie przekonywały, że owe lasów obszary pierwotnie należały do dóbr podmoszczańskich. Prócz tego Zembrzyński chodził temi drogami, któremi najprędzej do celu dojść można; nie szukał potęg wielkich, ale znał tajemne ścieżki. Protekcje ludzi wysoko położonych są najczęściej ułudą, gdyż oni właśnie sami nie robią nic, a ci, na których ręce spada praca, przeważnie zawsze na obrót jej wpływają. Niewidoczny za stołem, skromny kancelista więcej zrobić może od prezydującego, nie rozumiejącego sprawy, a podległego tysiącznym formom i koniecznościom.
Zembrzyński i jego pomocnicy stali w hierarchji na stopniach bardzo podrzędnych, lecz w istocie w ich rękach było wszystko.
Pomimo więc najgorętszych starań hrabiny Natalji, obietnic, jakie jej czyniono, wpływów, przez które działała, okazało się już w kilka dni, czego przed nią bynajmniej nie ukrywano, iż Brańscy w żaden sposób sprawy swej wygrać nie mogli. Nie zadowalając się tem ostrzeżeniem, ani mu chcąc wierzyć, podwajała ona starań i zabiegów. Gozdowski podawał notatki i oddawał nieskończone wizyty, zmusił nawet księcia Roberta do kilku, co wszystko nic a nic nie pomogło. Najżyczliwsi wprost radzili układ jaki ze stroną przeciwną, nie kryjąc, że wyrok musiał wypaść niekorzystny. W najszczęśliwszym razie można się było spodziewać, że nie przysądzą indemnizacji, lecz całe obszary lasów, kilkaset włók, odpadały od Brańska.
Gozdowski, zrazu przerażony, potem niedowierzający i upatrujący w tych postrachach działanie strony przeciwnej, nie chciał ani słyszeć o układach, naostatek już się godził na nie... gdy Zembrzyński z ubolewaniem oświadczył, że było za późno...
O wszystkiem tem hrabia był uwiadomiony dokładnie i, szepnąwszy miss Burglife, aby była ostrożna, gdyż okoliczności wielce się znowu na nieszczęście zmieniły, „lawirował“, jak powiadał, oczekując końca. Robert powstrzymał się też od częstszych odwiedzin, wyczytawszy łatwo z zakłopotanej twarzy hrabiego i z pośpiechu, z jakim mu się teraz wymykał, nie mając nigdy czasu do dłuższej rozmowy, jakie są jego usposobienia.
Mościński powiedział sobie nawet, że w razie przegranej, pod pozorem pilnych interesów, wyjechać będzie musiał, aby się z kłopotliwego położenia wywinąć.
Wieść o procesie, z powodu czynnych starań hrabiny Natalji i jej przyjaciół a pomocników, rozeszła się szeroko po mieście, lecz dla Roberta była z pewnych względów korzystna, bo tłumaczyła jego tu pobyt i odwracała uwagę od osobistych stosunków. Nie można mu było mieć za złe, że sprawy swej pilnował. W istocie więcej około niej chodził, choć bezskutecznie, Gozdowski, starając się przewlec ukończenie, gdy Zembrzyński, o ile mógł, przyśpieszyć je usiłował.
Już tu zaraz okazało się jawnie, przy kim była przewaga, bo mimo bieganiny plenipotenta, domagającego się odroczenia, sprawę naznaczono w najbliższym, jak było można, terminie. Przegrana Brańskich nie ulegała wątpliwości, ani książę jednak, ani Gozdowski nie donosili o tem generałowi, nie pisali do Brańska, gdzie panował spokój szczęśliwy, a szambelan marzył zawsze o wydaniu owego wielkiego, wspaniałego balu, który miał wskrzesić tradycje dawnej świetności książęcego domu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.