Morituri/Część druga/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Życie w Brańsku szło niezmiennym porządkiem swym, brak tylko księcia Roberta zostawił w niem próżnię, która się wszystkim czuć dawała. Od wyjazdu jego nie było nawet listu, co książę szambelan synowi miał bardzo za złe. Generał starał się to wytłumaczyć znaną poczt nieregularnością i wielkiem zajęciem młodego księcia. Panna Alfonsyną też, która przyrzekła pisać do księżniczki Stelli, milczała dotąd. Za każdym przybywającym z poczty posłańcem napróżno się o korespondencję dopytywano. W rozmowach swych z generałem szambelan już o przyszłości mówił, jako o rzeczy pewnej i postanowionej, nie wątpiąc na chwilę o ożenieniu księcia Roberta. Przyznając sobie prawo stanowienia o rodziny losach, zawczasu żądał wyprzedaży dóbr na Podolu, a nabycia dokoła, dla przyłączenia do Brańska, wszystkich majętności niegdyś do niego należących.
Nie domyślał się wcale stary stanu własnych interesów. Gdy je synowi oddawał, były już długi znaczne, ale te on wedle własnego programu miał za spłacone i rachował, że nawet cośby już kapitału zapaśnego zostać było powinno. Nie śmiano go wyprowadzać z błędu. Po długiem oczekiwaniu nadszedł list ceremonjalny od hrabiego, pisany przed wypadkiem w teatrze i odwiedzinami Piątkiewicza, oraz bilecik na najśliczniej przyozdobionym cyfrą i koroną papierku, od Alfonsyny do Stelli. W obu, oprócz komplimentów i ogólników, nic nie było; Robert nawet do siostry nie pisał.
Cały dwór tymczasem razem z szambelanem budował zamki na lodzie, począwszy od księcia Serafina, aż do Burskiego. Wincentowicz przemyślał o fajerwerku z cyframi na przenosiny, nie wątpiąc, iż starym zwyczajem uroczyste przenosiny odbyć się muszą. Szambelan wcześnie obradował o apartamencie państwa młodych, sprzeczając się nieco z generałem, który chciał im dać pokoje na pierwszem piętrze.
Tak stały rzeczy, gdy jednego rana, w czasie modlitwy generała odmawiającego swe officium, wpadł do niego Gozdowski tak zmieszany, blady i wylękły, że nierychło potrafił przyjść do słowa. Książę generał wstał od klęcznika, przeżegnał się, popatrzył na niego i w pierwszej chwili, widząc to pomieszanie, zapytał go:
— Czy się pali?
— Panie generale, o! bodajby się paliło! — krzyknął Gozdowski, składając ręce.
— Nieszczęście jakieś, mów, mów!
— Nie wiem, co obudziło naszych wierzycieli, — zawołał plenipotent — patrz pan, na najbliższy termin wszystkie należytości wypowiedziane, pozwy o wypłaty pokładzione. Siedzieliśmy spokojnie, w jednej chwili piorun spada nam na głowy. Ja tego nie pojmuję nawet!
— A ja to doskonale pojmuję, — odezwał się generał — ludzie już wiedzą o przyszłem ożenieniu się Roberta, każdy chce odzyskać, co włożył; to są strachy na Lachy.
— Lecz niektóre terminy są nadzwyczaj bliskie: jeśli nie zapłacimy, nastąpią tradycje i subhasty.
— Jakiż waćpan jesteś krótkowidzący, — odezwał się stary wojak — nim formy sądowe się dopełnią, Robert się ożeni i my zapłacimy wszystko. Tylko, na miłość Bożą, nie strasz pan i nie mów nic mojemu bratu. On o długach nie ma wyobrażenia, toby go okrutnie dotknęło.
— A cóż mam począć? — rzekł Gozdowski.
— Nic, milczeć i czekać. Ożenienie się księcia Roberta pewne, a z hrabią ja wszystko ułożę.
— Ale panie generale, czy hrabia zna stan naszych interesów?
— Coś mu się o tem napomknęło, że kilkakroć potrzebować będziemy; to dla niego bagatela.
Gozdowski nie wiedział już, co mówić dalej, ale nie uspokoiło go to tak dalece. Prawdę rzekłszy, generał dodawał odwagi Gozdowskiemu, a sam trochę się strwożył, tego jednak nigdy po sobie nie pokazywał.
— Więc pan generał sądzi, że to nie jest groźne?
— Bynajmniej. O jakąż sumę pozwani jesteśmy?
— O wszystkie! — zawołał Gozdowski. — Ja nie wiem, co się tym ludziom stało! To zmowa! To rozbój! Niechby jeden, dwóch wypowiedziało — ale wszyscy!
— Wszyscy? — powtórzył generał. — To nic, to nic, należy się pilnować formalności i czekać.
— Ale wszystkich terminy przeszły, — odparł Gozdowski — długi są niezaprzeczone, a ja w kasie nie mam ani grosza.
— Widzisz, — ofuknął generał — widzisz, jak jesteś nieopatrzny; a jakże to może być, ażebyś tak bez grosza w kasie mógł pozostawać?
Gozdowski zdumiony słuchał i nie wiedział, co odpowiedzieć, generał z powagą wielką mówił dalej:
— Pan kochany opuściłeś się trochę. Jak można przy takich dobrach nie mieć pieniędzy? Widzisz, to wina twoja.
— Panie generale, pan chyba żartujesz, — zaczął plenipotent, — rachujże pan, co te dobra czynią, a jakie są potrzeby dworu. Płacimy panu szambelanowi dwadzieścia kilka tysięcy rocznie, podatki, procenty, utrzymanie sług i oficjalistów, należność pańska, pensja księcia Roberta, księżniczki. To nigdy nie może się opędzić bez zaciągania długów.
— Już ty mi tego nie mów, — łagodnie odparł generał — to wszystko prawda, ale dobra ogromne i starczyć powinny. Opuściłeś się.
— Panie generale...
Generał przybrał postawę chmurną.
— Panie generale, ja nie widzę ratunku! — krzyknął Gozdowski. — Trzeba wysłać sztafetę do hrabiego, wszystko mu wyznać i żądać śpiesznej pomocy, inaczej licytować nas będą.
— Weź waćpan adwokata.
— Żaden w świecie nas obronić nie może.
— Jakże można było dopuścić do tego? — ofuknął książę generał z wyrzutem. — To wina pańska.
— Przypomnij pan generał sobie, że ile razy przestrzegałem, nie chcieliście mnie wierzyć.
— Ja waćpanu i teraz nie wierzę, — odezwał się książę — to są strachy na Lachy. Nie ważą się. Cały kraj potępiłby ludzi, coby się ośmielili napaść na nas tak i wydzierać nam ojcowiznę! To nie może być, powiadam waćpanu. Oni znają słabość pańską i chcą z niej korzystać.
— Nie pozostaje mi więc nic, — rzekł Gozdowski — tylko w niebytności księcia Roberta, zdać w ręce pańskie moją plenipotencję.
— A! za pozwoleniem, — począł generał — piękna rzecz, nawarzywszy piwa, zostawić je nam do wypicia.
Gozdowski się za głowę pochwycił.
— Zatem posyłam do księcia Roberta.
— Ani mi się waćpan waż! — żwawo począł generał. — Proszę tego nie czynić, przestraszyłoby go to bezużytecznie i przeszkodziło mu w staraniu o pannę, odbierając swobodę umysłu.
— Potrzeba przecież coś radzić.
Książę pochodził po pokoju.
— Niema nic do czynienia, — rzekł — trzeba mieć cierpliwość... hrabia posiada kapitały.
— Ale hrabia...
— Dosyć, — przerwał stary kawaler maltański — proszę czynić, com powiedział i nic nadto. Mój kochany Gozdowski, — dodał, mięknąc — nie gniewaj się, byłeś nieopatrzny, mam w Bogu nadzieję, że to się poprawi wszystko, idź, milcz i nie obawiaj się. Niech wierzyciele czynią, co chcą, waćpan temporyzuj i kroków stanowczych nie przedsiębierz żadnych. Nadewszystko zaś proszę, aby ani księżniczka, ani, uchowaj Boże, pan szambelan o niczem się nie dowiedzieli. Ja sam napiszę z należytemi ostrożnościami do księcia Roberta.
Nieszczęśliwy rządca chwycił się za głowę, chciał jeszcze coś mówić, ale na dany znak generała zamilkł i powoli się powlókł do dworku. Tu przyszedł mu na myśl pan Zenon, kazał co najprędzej zaprzęgać do bryczki i popędził do folwarku o milę odległego, który dzierżawił stary Żurba.
Był to najpiękniejszy niezaprzeczenie kawał ziemi z całych dóbr brańskich.
Stary Grzegorz Żurba, który się tu przed laty dostał z małym bardzo kapitalikiem, pracą i skrzętnością oraz pomocą książąt dorobił się na nim majątku — zagospodarował niemal jak na dziedzictwie. Nie znać tu było żadnej elegancji i wykwintu, ale pilne gospodarstwo i dobry byt czuć było wszędzie. Mieszkalny dom, przerobiony ze starego folwarku, otaczał sad owocowy i ogrody warzywne; tylko jedna altana lipowa z dawnych czasów zdawała się stać dla ozdoby, i z tej jeszcze pszczoły do niedalekiej pasieki miód zabierały. W dziedzińcu, okolonym płotem bardzo porządnym, mieściły się tuż zabudowania folwarczne, stodoły i owczarnie. Żurba miał wszystko pod okiem i cały też folwark we wzorowym był utrzymany porządku.
Owdowiawszy, a córkę oddawszy księżniczce Stelli za towarzyszkę, Żurba sam się tu rządził długo, odniedawna dopiero dostawszy w pomoc syna. Pan Gozdowski, człek przy panach wzrosły i do ich obyczajów nawykły, spoglądał zwykle zgóry na Żurbę i mówił o nim, że to człek prosty, ale poczciwy. Poczciwym się zaś zwał, bo na zawołanie pieniędzy pożyczał i o zwrot ich nie dokuczał wcale.
Teraz, gdy straszliwe Mane-Tekel-Fares błysnęło przed oczyma pana Gozdowskiego, gdy okazało się, że z generałem nie było co mówić nawet, przerażony plenipotent śpieszył na radę do Żurbów. Pan Zenon był biegłym prawnikiem.
Bryczka zatrzymała się przed gankiem, starego nie było w domu, wyszedł Zenon. Rzadki to był gość pan Gozdowski; z Brańska przyjeżdżali tu czasem książęta na podwieczorki, ale Gozdowski rzadko odwiedzał dzierżawcę, znajdując, że tam u niego ani poczciwego kieliszka wina, ani dobrej herbaty napić się nie było można. Do tych zaś wygódek stary smakosz, popsuta gęba, wielką, zbyteczną przywiązywał wagę.
Zdziwił się pan Zenon, zobaczywszy go o tej porze i z twarzy zaraz wymiarkowawszy, iż go jakaś niedobra wiadomość lub bieda sprowadzała. Weszli do środka.
— Panie Zenonie kochany, — odezwał się, padając na kanapę, Gozdowski — przybiegłem po radę: jesteśmy najokropniej zdradzeni przez wierzycieli. Weź papiery, patrz! Naraz pozywają nas wszyscy, to spisek! Szambelanowi o niczem wspomnieć nie można, generał nic rozumieć nie chce, ja głowę tracę, a księcia Roberta niema. Cóż tu robić?
Nic nie odpowiadając, Zenon wziął papiery do ręki i począł je rozpatrywać, wkońcu z widocznem wzruszeniem spojrzał na Gozdowskiego, który wyroku czekał, i rzekł:
— Interesa są fatalne, o tem jednak ja wiedziałem oddawna i byłem poniekąd przygotowany. Przyznam się wszakże, iż tak złemi ich sobie nie wyobrażałem. Nie widzę innego środka: przekaż pan na mojego ojca, zbierzemy, co mamy, oddamy wam, zepchniecie przynajmniej co najpilniejsze — reszta, widząc, że kredyt macie, poczekać może.
— Tak, to doskonała myśl, to zbawienny środek — ściskając go, począł Gozdowski. — Wyście ludzie anielscy, ja zawsze na wasze złote serce rachowałem, wy nas wyratujecie.
— Idzie o to, co mój ojciec ma i co dać może — zimno odparł Zenon.
Rozmowa wszczęła się o Brańsku, o sprawach, o projektowanem ożenieniu. Gozdowski opowiedział o swem rannem z generałem spotkaniu.
Tymczasem i stary Żurba z pola, wózkiem, którym się sam powoził, starą swą klaczą gniadą nadjechał w szarej kapocie i długich butach kozłowych. Jak tylko zobaczył plenipotenta, domyślił się czegoś niedobrego, bo wiedział, że do niego tylko się w biedzie udawano. Podszedł ku niemu żywo.
— A cóż tam słychać w Brańsku? przynajmniej wszyscy zdrowi?
— Kochany ojcze, — wtrącił Zenon — zdrowi wszyscy, ale oto rzecz taka... trzeba ratować książąt.
W kilku słowach opowiedział, co się święciło; stary słuchał z uwagą i spokojem. Już pod koniec przemówienia synowskiego począł szukać kluczów w kieszeni.
— Zobaczymy, co tam w domu jest, — rzekł — tu niema co rozmyślać, trzeba głowę bodaj zastawić, a ratować ich od zguby, ale ja wam niewiele dać mogę. Wytrząsłszy wszystkie szufladki, z pod serca dobywając, znajdę może sto tysięcy, a co wam po tej kropli w morzu?
— Zyskamy na czasie! — zawołał Gozdowski. — Zbawicie nas!
— Ano, niema co i rozmyślać — dodał stary, idąc do biurka. — Zenon każe podać śniadanie, a ja przeliczę listy zastawne; książętom winienem wszystko, niema, czegobym dla nich nie uczynił. Tylko proszę asandzieja, — rzekł ciszej — żeby im o tem nie wspominać, żeby oni mi tam nie dziękowali, bo mnie to konfunduje. To najprostsza rzecz w świecie, niema o czem mówić.
Z tą prostotą serdeczną Żurba poszedł, włożywszy okulary, liczyć pieniądze, syn mu pomagał. Gozdowski drżącą ręką kwit naprędce napisał, śniadania nie czekał i wyniósł się, ponawiając dziękczynienia.
— No, teraz, — odezwał się do syna Żurba, stojąc w ganku i poglądając za odjeżdżającym — jestem już goły, jak tego dnia, gdym obejmował gospodarstwo, ano, zawsze wiele zyskałem. Dzieci się wychowały, przeżyło się kawał czasu poczciwie, Antonina niczego nie potrzebuje, bo ma posag w głowie, ty jesteś prawnikiem i chleba ci nie zabraknie, póki ludzie pieniać się będą, a tym nieszczęśliwym naszym książętom pomóc to prawdziwa pociecha.
I, nie rzekłszy ani słowa więcej, Żurba wdział kapelusz słomiany, wracając nazad do swojego gospodarstwa. Syn oczyma łzawemi powiódł za poczciwym ojcem, którego uczucia całem sercem podzielał.
Gozdowski tymczasem prawie triumfujący do domu powracał, siląc się na wymyślenie środka, którymby wierzycieli mógł upokorzyć i skonfundować.
Daliśmy już poznać zacnego Gozdawę czytelnikom naszym. Był to człowiek niewielkiej głowy, długim spokojem ukołysany, nie mający oddawna potrzebnej do działania w interesach podobnych bystrości i trafności, może nadto poczciwy, ażeby mógł być dobrym plenipotentem. Po długich namysłach Gozdowski wpadł na nieszczęśliwy plan, ażeby pożyczonych tak niespodzianie stu tysięcy użyć na wypłacenie zaległych procentów pilniejszych, pewien będąc, że tem otumani wierzycieli, uspokoi i na długo pokój okupi. Nim dojechał do domu, plan ten stanowczo został postanowiony i Gozdowski winszował sobie bystrości, z jaką go wynalazł, zawczasu triumfując, iż niebezpieczeństwo zaklnie na długo. Tymczasem zaś książę się ożeni i wierzycieli poopłacają.
Rachował wszakże, nie domyślając się wcale, iż wierzyciele ci byli po większej części jednym tylko, który trzymał w ręku losy Brańskich i odebraniem procentów wcale się zadowolić nie chciał, że układy z nim były niemożliwe, a małżeństwo, uważane za pewne, w tej właśnie chwili najmocniej było zachwiane.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.