Morituri/Część pierwsza/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nie było u nas wprawdzie ani ordynacyj, ani majoratów; mimo to w rodzinach znaczniejszych troskliwość o utrzymanie ich świetności powoływała rodziców do rozporządzania dziećmi w ten sposób, by wielkie majętności mogły zostać niepodzielnemi. Niesiecki poświadczy, ile córek najpierwszych familij przywdziało szaty zakonne, by braciom nie uszczuplić mienia, ilu młodszych braci obierało stan duchowny, rachując na bogate prebendy i biskupstwa, które wydział ojcowizny zastąpić miały. Im bardziej ofiary i dostojeństwa bez wynagrodzenia piastowane nadwerężały majątki, tem rodzina do większych ofiar była zmuszona, ażeby dawną świetność utrzymać. Jednostki chętnie poświęcały się dla domu, dla rodu, dla gniazda, którego blask padał na nie. Działo się to najczęściej tak dobrowolnie, a rozporządzano potomstwem tak zawczasu, iż ofiara mało się czuć dawała. Dziewczątka, często w czternastym roku oddawane do klasztoru, nawykały do jego ciszy, spokoju, do jego mistycznych uciech, do pobożnych radości i zachwytów, tak że żadna ich siła potem na świat burzliwy wyprowadzić nie mogła. Tak samo synowie w szkołach zakonnych zrastali się już z sukienką nowicjuszów, umysł ich zawczasu kierował się ku zaświatowym sprawom nieba i zbawienia i ziemia nikła im z oczu. Często, gdy los dotknął tak rodzinę, iż napowrót jednego z poświęconych swych członków odzyskać chciała, trudno było skłonić go, by duchowną suknię na świecką zamienił, a różaniec na szablicę.
W rodzinie Brańskich, których majętności znacznie się w końcu ostatniego wieku zmniejszyły, musiano też uciec się do tego środka — postanowiono na syna starszego przelać całe mienie, a dwóch młodszych i siostrę oddać na posługę Bogu. Księżniczka Teofila wychowana została u brygidek, a że starano się o to, aby jej klasztor smakował, dobrowolnie oblokła sukienkę zakonną i poświęciła się życiu kontemplacyjnemu. Była w niem szczęśliwa. Jest to mały światek, do którego tak dobrze, jak do innych, nawyknąć i zrosnąć się z nim można, zwłaszcza gdy młodą gałązką latorośl się weń zaszczepi. Tak samo przyszły ksiądz sufragan ze szkół wprost dostał się do nowicjatu, a że ułomność nie wróżyła mu wielkich na świecie powodzeń, usposobienie zaś miał wrodzone do życia w ciszy i pokoju, poszedł tą drogą bez przymusu i żalu.
Trudniej było coś postanowić ze średnim synem, księciem Hugonem, który do stanu duchownego żadnego powołania nie miał. Ojciec też księcia szambelana, człek baczny i rozważny, obawiał się, by na przypadek śmierci bezdzietnej starszego syna familja na nim nie wygasła. Wybrano więc coś pośredniego; rycerskie usposobienie Hugona kwalifikowało go na kawalera maltańskiego. W razie wypadku od ślubów zakonnych łatwo było otrzymać uwolnienie. Książę wychował się na rycerza, kupiono mu komandorję, jeździł na Maltę, wojował potrosze wszędzie, a że zrodzony był na żołnierza, i on sam sobie, i jemu drudzy wpoili to przekonanie, że nie powinien się żenić i że do spokojnego życia w stadle małżeńskiem nie był wcale stworzony. Został więc książę Hugon bezżennym i rycerzem, dopóki sił stawało. Wmówiono weń także, ażeby się zrzekł majątków ojczystych, przestając na pensji, na dobrach zahipotekowanej, na co chętnie przystał. Gdzie nie był książę Hugon, trudno powiedzieć, bił się bowiem z fantazją paladyna, gdziekolwiek o wojnie poczciwej zasłyszał, szczególniej przeciwko wszystkim niewiernym, uważał to bowiem za obowiązek. Ktokolwiek na Turka szedł, nasz kawaler maltański śpieszył mu w pomoc jako ochotnik, dostawał blizny i kule, ordery, spoczywał nieco, potem na głos trąby zrywał się i szedł znowu. Reumatyzmy nareszcie, podagra dziedziczna, wiek, bo miał już lat siedemdziesiąt, osadziły go w Brańsku. A że dostawał pensje różne, przywiązywane do krzyżów i wysłużone w boju, choć go niezawsze dochodziło, co mu od rodziny należało, niewiele potrzebując, mając chleb i mieszkanie bezpłatne, wcale na swe położenie nie narzekał. Nie można powiedzieć, ażeby książę generał odrodził się od swoich, żył w nim ten duch, który w nich mieszkał; wałęsanie się jednak po świecie, czasy i obyczaje, wśród których żyć był zmuszony, wpłynęły na wyrobienie z tego materjału specyficznie różnej a osobliwej jednostki. Był to książę Brański, ale sui generis. Najprzód co do powierzchowności różnił się żołnierską fizjognomją od braci i synowca nawet; bo ten, choć służył wojskowo, mało z munduru wyniósł, a codzień mniej podobny był do wesołego rotmistrza huzarów. Książę szambelan pocichu skarżył się nawet księciu sufraganowi, iż Hugon nabrał maniery zbyt obozowej, że go stajnią często czuć było. Obok tej rubaszności żołnierza, zostało w nim wiele szlachcica i magnata. Nie zapominał nigdy, iż był napół zakonnikiem, z bezprzykładną regularnością odprawiał po łacinie officia swoje, obchodził uroczystości i posty. W mowie wyrwało mu się czasem coś wcale nie ortodoksyjnego, w życiu, jak powiadano, były wybryki bardzo głośne i śmiałe, ale reguły nie nadwerężył i zewnętrzne formy szanował skrupulatnie. Rozweselony pozwalał sobie żarcików, które istotnie jeśli nie stajnią, to namiotem żołnierskim trąciły — nazajutrz wszakże sam się kajał i wstydził krewkości swojej. Wiek powoli dość żywy temperament stępił i przygasił, błyski dawniejsze stawały się coraz rzadsze. Kawaler maltański urządził sobie na pierwszem piętrze wygodną siedzibę i nie pragnął niczego więcej nad to, by w niej mógł dożyć dni swoich. Zapalony niegdyś myśliwiec, teraz łowy coraz bardziej na jutro odkładał... zawsze mu coś do nich przeszkadzało.
Gdy przed laty kilkunastu przybył, by stale osiedlić się przy bracie, książę generał nie miał najmniejszego wyobrażenia o stanie majątkowym rodziny. Pensja dochodziła go niezawsze bardzo regularnie, lecz koniec końcem coś tam kapnęło i niby prowadzono rachunki zaległości. List szambelana często zastępował pieniądze czułościami i tak się to wlokło. Generał przyjechał ze złudzeniem, iż znajdzie tu dawną domu świetność jeszcze zwiększoną, w pierwszych chwilach nawet nic nad to nie widział, co chciał zobaczyć; z latami dopiero zaczęły mu się zwolna otwierać oczy. Rzeczywistość groźna zaglądała w nie bezlitośnie. Generał bronił się jej, okłamywał się sam, budował zamki na lodzie, nie mógł przypuścić nawet, by rodzina taka, jak ich, na upadek, a choćby na zubożenie, narażona być miała — resztki złudzeń przylgły do jego źrenic, lecz prawda dobywała się też do nich. Nie będąc nadzwyczajnie domyślnym, książę generał miał zdrowy rozsądek. Zaczynał się więc lękać codzień mocniej o przyszłość. Kochał bardzo księcia Roberta, lecz bądź co bądź jemu przypisał głównie zachwianie się interesów. Odgadywał go daleko lepiej, niż cała reszta rodziny.
— Czemu się u kaduka, ma foi, nie żeni? — mawiał do siebie. — Czas przecie, żeby tam te niezdrowe amory z niego wywietrzały. Któż na to nie chorował i kto choć raz w życiu nie umierał i nie szalał z miłości? Cela se conçoit. Lecz dla zgniłych wspomnień jakiejś tam jejmości całe życie chodzić w żałobie — to niema sensu, zwłaszcza gdy się na ramionach ma całej rodziny nadzieje i przyszłość.
Generał próbował synowca, lecz ile razy dotknął go, marmurowy chłód i kamienny upór zmuszał go do cofnięcia się i odkładania na jutro. Jutro próba się tak samo nie udawała, jak wczoraj. Generał się niecierpliwił trochę, ale cóż było począć? W pomoc wziąć ani szambelana, ani sufragana nie mógł, bo z nimi obu otwarcie o przeszłości Roberta mówić nawet nie było podobna; książę Hugon sam nie znał jej dokładnie; coś go tam doszło zboku niejasnego, pewnie przesadzonego, lecz więcej się domyślał.
Stan też majątkowy Brańskich odgadywał raczej, niż miał o nim jakie wyobrażenie. Jako wierzycielowi, zdało mu się niedelikatnością dośledzać, jak tam stały interesa; wogóle nie lubił rachunków, bał się odkryć gorszych, niż sądził. Wszystko to razem odstręczało go od otwarcia puszki Pandory, lecz mimowolnie znaki rozkładu i zbliżającej się ruiny biły w oczy. Zjawienie się natrętnych wierzycieli, bieganiny kontraktowe Gozdowskiego, snucie się lichwiarzy, posępne lice księcia Roberta w pewnych porach roku, dotkliwy niedostatek grosza, na który zawsze Żurba radzić musiał, wiele dawały do myślenia.
— Czemu bo się on nie żeni? — powtarzał. — Ma foi! to już nie do zniesienia, ma przecież obowiązki. Lata płyną, dochodzi czterdziestu, wprawdzie wygląda na trzydzieści kilka, ale ludzie o metryce cudzej lepiej niż o swojej pamiętają. Potem, żeby chciał, to go żadna nie weźmie i, ma foi, gdy już zacznie wąsy szwarcować, przepadł.
Szambelana nasadzał na księcia Roberta, a patrjarcha rodu, sam dochodząc do osiemdziesięciu, znajdował syna bardzo a bardzo młodym i nie chciał go przymuszać.
— Daj mu pokój, generale, — mówił — to człek rozumny, potrafi pokierować sobą, przyjdzie pora. Niech po służbie wojskowej wypocznie, niech też trochę swobody zażyje, bo małżeństwo, jak ojcowie mówili, złote jarzmo, ale jarzmo...
Generał ramionami ruszał.
— Jak ty go nie napędzisz, to on tam przy kominku z książką, ma foi, zestarzeje, skapcanieje. To poczciwa natura, ale bodźca koniecznie potrzebuje.
Toż samo powierzał generał księdzu sufraganowi, nakłaniając go także do interwencji — zacny kapłan wszakże zasłaniał uszy, strzepywał rękami i cichuteńko, jak był zwykł, szeptał bratu:
— To nie moja rzecz, braciszku, to nie moja rzecz, duchowny jestem. Niech Norbert po ojcowsku przemówi, albo wy. Co mnie się mieszać, kochanku, w nie swoje. Proszę cię, daj mi pokój. Pomodlę się, jeśli chcesz, na tę intencję.
Odmalowaliśmy dostatecznie w tych kilku słowach usposobienie generała, na którego interwencję zdawał się pan Zenon Żurba rachować: pomoże nam to do wyrozumienia rozmowy ich w tym przedmiocie.
Książę generał stał, jak mówiliśmy, na pierwszem piętrze pałacu; obrał on je sam sobie, nie chcąc być nikomu zawadą, ale raz objąwszy, wymówił sobie samowładne panowanie.
— To moje dziedzictwo, a raczej dożywocie, — rzekł do brata — daruj mi, panie szambelanie, co ci powiem, ja tu chcę być panem i urządzę sobie moje apartamenta wedle fantazji.
Nikt nic nie miał przeciwko temu, zwłaszcza że książę generał własnym kosztem restaurował i wyporządzał swą rezydencję. Wyglądała ona trochę fantastycznie, oryginalnie i zaciekawiała ludzi, co właśnie generała bawiło.
Mieszkanie całe składało się z sali bawialnej, saloniku, kancelarji, sypialni, bibljoteki, zbrojowni, gabinetu i pokojów dla służby. Sala pierwsza, obita ciemnozielono, wysłana suknem zielonem, przybrana była w wizerunki mistrzów maltańskiego zakonu, z tarczami, a dwa całkowite rynsztunki stare, z hełmami zapuszczonemi i kopjami w ręku, stały na straży w progu. Wielki stół dębowy rzeźbiony, na krzyżowych nogach, zajmował środek sali. Mniejsza salka, weselsza nieco, ale w stylu równie surowym przybrana, miała na ścianach widoki Malty, a przy ścianie rodzaj rycerskiego ołtarzyka z krucyfiksem i obrazem Matki Boskiej. Na jednej z jej ścian portret w całej postawie, w pełnym mundurze, wystawiał księcia generała, okrytego orderami i insygnjami swej dostojności. Oprócz tych dwóch pokojów, zbrojownia, bardzo ciekawa i bogata, obwieszona była starożytną bronią, zbieraną po całej Europie i smakownie ułożoną. W sypialnym pokoju łóżko stało żelazne, okryte skórą niedźwiedzią, w rogu klęcznik z lichtarzami i krucyfiksem. Na nim leżała trupia głowa, różaniec i bogato oprawny brewjarz kawalerów zakonu. Ciekawą też była bibljoteka, z dzieł wojskowych lub wojny opisujących złożona, a w niej modele fortec, karty, atlasy, które książę generał lubił przychodzącym pokazywać i niemi się chwalić. W gabinecie, w którym stała gotowalnia, za szkłem w pudle osobnem wystawione były ordery, wstęgi i dystynktorja różne księcia Hugona, a nazbierał tego niemało i miał w nich szczególne upodobanie. Ludzie mówili nawet, że trochę na nie polował.
Wchodzący Zenon zastał już generała, z fajką naprzeciw gościa kroczącego po zielonym salonie. Podał mu rękę dosyć wesoło.
— Dzieńdobry! Cóżeś tak rano się zerwał szturmować do Roberta, hę? ma foi, daj mu spać! To delikacik, jak nie dośpi, zaszkodzi mu, a wczoraj w nocy widziałem u niego światło bardzo długo.
Zenon nie wiedział, jak miał rozpocząć rozmowę.
— Przyznam się księciu, — rzekł — że trochę interesu, a raczej może niepotrzebnej gorliwości, napędziło mnie pode drzwi księcia Roberta.
— Cóż to tam takiego? sekret?
— Żaden, a gdyby nawet był dla kogo, to przecie nie dla księcia generała. Domowe sprawy.
— Daj ty mnie spokój ze sprawami, jam stary żołnierz i stary pół-mnich, do tego się nie zdałem, ma foi.
— Nie sądzę, — odezwał się Zenon — mnie się przeciwnie zdaje, że pan generał właśnie masz tu wielkie posłannictwo w tym domu i gdzie nikt nic nie potrafi, książę byś mógł.
Ma foi! czy mi kadzić myślisz? — rozśmiał się stary. — Przestrzegam cię, że ja trybularzów nie lubię, tylko w kościele. I skądże się tobie wzięło palić kadzidła? Tyś także na zakrystjana nie stworzony.
— Ale bo to też pochlebstwo żadne nie jest, — odparł Zenon — książę mnie nie zrozumiałeś.
— Twoja wina, mów wyraźniej.
— Pozwalasz książę?
— Bardzo proszę, jam żołnierz — clara pacta.
— Przykra to rzecz z niedobremi wiadomościami przychodzić, — odezwał się Zenon — czasem jednak zmusza do tego obowiązek. Czy książę generał tego nie widzisz, że przy teraźniejszych ciężkich czasach, przy zobojętnieniu jakiemś księcia Roberta i dobroduszności Gozdowskiego interesa brańskie coraz bardziej szwankują? Nikt na to nie radzi. Z dnia na dzień zwleka się kuracja, a choroba sobie rośnie. Książę szambelan widzieć tego nie może, a pan generał może nie chcesz.
Książę Hugon wyprostował się jakoś dumnie.
— Nie chcę? ma foi! gdybym nie chciał widzieć, tobym, niestety, musiał, — odezwał się kwaśno — tylko, zrozumiejmy się, ja na to i, widząc, nie pomogę. Co to do mnie należy? Ja jestem w położeniu wyjątkowem, którego znowu waćpan, panie Zenonie, widzieć nie możesz — jestem wierzycielem, uczucie delikatności, nie dozwala mi nic począć. Hm, ma foi, myślisz, że ja nie widzę? myślisz, że ja zboku i z przełaju nie zachodziłem i szambelana i księdza sufragana, ale to się wszystko na nic nie zdało. Ja zaś sam z niczem wystąpić nie mogę. A z czem i jak mam wystąpić, gdy nie wiem, co robić, bo interesa dla mnie, c’est du grec, ja ich nie rozumiem.
Ruszył ramionami książę generał.
— Ty jesteś poczciwy chłopiec, mój panie Zenonie, ano, młody, pali ci się w głowie i sercu; my starzy, nawykliśmy odkładać potrosze ad calaendas graecas, a czasem Pan Bóg naszą w Nim ufność odpłaca. Nie przeczę, że cośby robić należało, ale co, ma foi?
— Zdaje mi się, — odezwał się Żurba — iż tu niema nic innego do zrobienia, tylko ożenić bogato księcia Roberta, a tymczasem zaprowadzić oszczędność ścisłą, kontrolę, ograniczyć wydatki, może nawet zmniejszyć dwór.
Generał cofnął się kilka kroków.
— Fiu! fiu! fiu! no, no! lecisz coś bardzo prędko i daleko! Ożenić, no tak, ożenić Roberta, ani słowa. Co się tyczy oszczędności, kontroli, ograniczenia w wydatkach, zmniejszenia dworu, śni ci się chyba — to są rzeczy wprost niemożliwe, to niepodobna. Jutroby nas okrzyczano za bankrutów, a jakże ty chcesz, ażeby szambelan przy ostatku dni swoich miał cierpieć, widząc taki upadek, gryźć się, czuć upokorzonym? To nie może być! to wprost niepodobieństwo, ma foi!
Zenon spuścił głowę.
— Ale — rzekł cicho — czyż nie lepiej trochę przykrości, niż... jaka katastrofa, która, jak piorun, księcia szambelana mogłaby o śmierć przyprawić?
Generał zbladł, usłyszawszy to, i chwycił za rękę Zenona, prowadząc go strwożony do drugiego pokoju. Tu obejrzał się bacznie, wyglądnął za drzwi i, przyparłszy do okna Żurbę, zapytał głosem stłumionym:
— Czy to nie imaginacja twoja, hę? Możeż to być, żebyśmy byli w takiem położeniu, które zagraża katastrofą? Człowiecze! ma foi, to niepodobieństwo. Cóż się tedy z tym ogromnym majątkiem stało?
Na twarzy starego wojskowego trwoga malowała się tak wyrazistemi rysy, iż Zenonowi żal się zrobiło biednego.
— Panie generale, — odezwał się, jąkając — ja nie powiadam, żeby coś podobnego miało być bliskiem, niech Bóg uchowa, lecz przy zaniedbaniu, apatji tej, stracie czasu, wkońcu do najopłakańszych następstw przyjść może.
Książę Hugon odetchnął wolniej.
— Nastraszyłeś bo mnie, ma foi, — odezwał się — choć ci tego w imię twej dobrej dla nas woli nie mam za złe. Pan Bóg nie dopuści upaść poczciwej rodzinie, sumienie nasze czyste. Opatrzność zsyła próby, ale dłoń jej przychodzi w pomoc często w ostatniej godzinie. Jakoś to będzie, jakoś to będzie...
Zenon uśmiechnął się smutnie.
— Skądże ci ten strach tak nagły? — zapytał generał.
— Napędził mi go nieco wczoraj mecenas.
— A tak, i jam zaraz czuł, że to nie bez kozery być musi — przerwał książę. — Cóż to, czy co tak bardzo złego?
— Na dziś jeszcze nic, ale któż wie, co to sprowadzić może. Jakiś spekulant-kapitalista nabywa wierzytelność. Któż go tam wie, jakie ma zamiary?
— Jest na to rada?
— Byłaby jedna: znaleźć sto tysięcy i dług ten zaraz zapłacić.
— Sto tysięcy! — wykrzyknął generał — sto tysięcy! suma sama przez się mało znacząca, ale, ma foi, skąd ją tak narazie wziąć?
— Zresztą, — przerwał Zenon — panie generale, to nie o te sto tysięcy idzie, ale o to, że zacny nasz, kochany książę Robert śpi, marzy, odpoczywa i o przyszłości nie myśli. Sądziłem, że gdybyś pan generał energicznie jakoś przemówił...
Książę podrapał się w głowę, pokręcił wąsa i szepnął.
— Tak, ma foi, ja, energicznie do Roberta... o co? o to, żeby sobie chomąt na szyję włożył... dobry jesteś, a! dobry jesteś! Znasz mnie widać doskonale i Roberta — generał zaczął się śmiać jakoś smutnie. — Ma foi, doskonały jesteś, trafiłeś wybornie! Mój panie Zenonie, mam lat, prawda, siedemdziesiąt, jednak nie zeschłem na mumję bez serca. Czyś ty co słyszał o tych tam wojskowych przygodach Roberta, hę? Pewnie tak samo, jak ja. Dorozumiewamy się, co tam było. Człek nie odbolał, choć po spartańsku tego lisa na piersi nosi, ale czuć, że go jeszcze kąsa. Jakże tu przyjść i powiedzieć mu: poświęć się dla nas, żeby nam bażantów nie zabrakło, idź i oparzoną rękę kładź w ogień znowu. Ma foi, nie mam odwagi.
— A któż ją będzie miał? — spytał Zenon.
— Tego nie wiem — mówił generał. — Ks. sufragan jej nie ma, ojciec z innych powodów nie chce go zmuszać...
— A zatem rzeczy in statu quo zostaną, do...
Zenon nie dokończył, a książę, któremu fajka zgasła, poszedł ją spokojnie na swojem miejscu postawić. Zdaje się, że bardzo mu było na rękę ukryć zarazem twarz, na której wrażenie doznane ślady bolesne zostawiło. Żurba siadł, czując, że myśl, z którą tu się wybrał, była niezręczna, skoro skutku nie przyniosła. Pocóż księcia generała martwił daremnie? Miał to na sumieniu.
Jakiś czas trwało milczenie. Książę Hugon wciąż jeszcze fajki wedle prawideł nie mógł ustawić, ręka mu się trzęsła.
— Niech ci Bóg płaci, mój panie Zenonie, — odezwał się nareszcie, odwracając się z twarzą pochmurzoną — za twoje dla nas serce. Teraz to są takie czasy, że każdy myśli tylko o sobie, w rodzinach nawet spójni niema, cóż dopiero między obcymi; więc gdy się na uczucie trafi, trzeba przed niem skłonić głowę, jak przed idącą świętością.
Generał westchnął.
— Wyście bo — rzekł napół sam do siebie — całym rodem poczciwi i zacni ludzie, choć każdy po swojemu. Nie dziwię się twemu ojcu, bo to człowiek z tych czasów, gdy szanować a kochać nietylko było wolno, ale nakazano, nie dziwię pannie Antoninie, bo ona się z nami tu zrosła jak dziecię domu; ale w tobie, człowieku nowych pojęć i wychowania, ma foi, admiruję szlachetne uczucie tem bardziej, że cię tam uczono pewnie, aby je na gościńcu rzucić, jako niepotrzebny ciężar. Bóg ci zapłać. Ale słuchajno, panie Zenonie, gorączka jesteś. Co dziś pomoże mówić z księciem Robertem, kiedy za parę godzin ów mecenas przybędzie dla podpisania aktu?
— Mnie też nie szło o zapobieżenie temu, co nieuchronne, — odparł Zenon — lecz... lecz przy tej zręczności chciałem choćby groźbą rozbudzić księcia Roberta.
— Ano, tak dobrze, tak dobrze, ma foi — odpowiedział generał, uderzając go po ramieniu. — Budź, budź, ale...
Zamilkł stary; choć żołnierzowi, łza zakręciła się mu w oku. Pochodził po salonie, obejrzał się po zbrojach i wizerunkach... Nagle stanął, wyprostował się, twarz z chmurnej stała się jaśniejsza i poważna, jakby na nią blask rzuciło jakieś widzenie.
— Ale nie, — zawołał — nie, to być nie może! My, nasz ród upaść nie może, to byłoby okrutne, to byłoby niesprawiedliwe! Patrzże, mój Zenonie, na rodzinę, na to gniazdo nasze, na ducha, co nas ożywia; myśmy też na coś światu potrzebni. Mieliśmy, mamy posłannictwo ofiary, kapłaństwo cnoty i piękna — nie żyliśmy darmo, choć nas zowią próżniakami i darmozjadami. Jeżeliśmy nie pracowali dłonią, pracowaliśmy myślą, sercem, przewodniczyliśmy, gdzie trzeba było. My jeszcze przecie coś do dziś dnia reprezentujemy, czego oprócz nas nikt nie potrafi; w naszych dłoniach arka tradycji.
Generał zapalał się, powtarzając, co słyszał, czytał i w co wierzył najmocniej. Zenon słuchał z wyrozumiałością, z pewnem współczuciem, lecz nie zdawał się przekonanym, choć sprzeciwiać się nie widział potrzeby.
— Wszystko to prawda, — zakończył, wstając — a jednak, chcąc się na tem stanowisku utrzymać, potrzeba pracować. Gdy szeregi do boju idą, kto padł na ziemię, tego stratują konie.
Książę Hugon spojrzał nań bystro.
— Pracowaliśmy, dopóki było można i sił stało, — rzekł powoli — stare niedobitki szanują wszędzie. Co się tyczy Roberta, ano, niech Bóg szczęści! Lecz aby na niego podziałać, trzeba i wiele czasu i niemało umiejętności. Eh — dodał wkońcu — ja wierzę w Opatrzność! To lepsze od wszystkich naszych rozmów i rachuby, ma foi. My zginąć nie możemy!
Po tych wyrazach, najlepiej malujących wiekuistą zwrotkę, do której w Brańsku wszyscy byli nawykli, Zenon nie miał już co mówić. Spojrzał oknem: w pokojach księcia Roberta okiennice były otwarte, skłonił się generałowi i wyszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.