Morituri/Część pierwsza/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O mil dziesięć od Nowego Brańska znajdowała się w małem miasteczku, które życie czerpało z przerzynającej je drogi handlowej, rezydencja księdza sufragana, w której on od lat już wielu zamieszkiwał. Wprawdzie miała nadzieję rodzina, że z tej skromnej tymczasowej na wyższą dostojność kościelną posunięty będzie przy pierwszym wakansie, lecz dotąd tak się wszystko nieszczęśliwie składało, iż ksiądz sufragan został zawiedziony. Dla niego było to obojętne, gdyż nie potrzebował niczego więcej nad ciszę i atmosferę pokoju, która go otaczała, ale dla książąt było to ważne, bo sufragan, obfitsze mając środki, większą im mógłby być pomocą. W istocie całe jego życie było nieustanną troską o rodzinę, której wszystko poświęcał. Żył, można było powiedzieć, nią i dla niej tylko. Człowiek cichy, skromny, dobry, wiedział może lepiej niż wszyscy, w jak groźnem położeniu zostawali, czynił, co mógł, aby ich z niego podźwignąć, zawsze jednak napróżno. Obowiązki kapłana i biskupa, potem brata i opiekuna zajmowały go wyłącznie. Trosk nie brakło, a one go tak, choć niestarego jeszcze, złamały i przygniotły, że zdrowie postradał i z trzech braci najmłodszych, prawie się najstarszym wydawał.
Szambelan, zdawszy interesa na syna, zwierzchność nad rodziną abdykował w ręce ks. biskupa, bo choć generała kochał bardzo, nie znajdował go zdolnym do pokierowania sprawami domu. W ważniejszych opierało się wszystko o księdza sufragana, zasięgano jego rady, żądano protekcji, kazano mu pisać listy, często nawet odbywać podróże. Poczciwy i gorliwy kapłan nie odmówił nigdy, a choć często z wielką ofiarą, spełniał, co żądano, gryząc się, jeśli niepowodzenie go spotkało. Naówczas w łzawej modlitwie szukał u ołtarza pociechy. Dusza to była czysta i, mimo wieku, młodzieńcza uczuciem a poświęceniem.
W rezydencji swej ksiądz biskup miał dom bardzo skromny, reprezentował jako naczelnik duchowieństwa w pewnych razach stan swój i zmuszony był do okazalszego napozór życia, lecz w istocie żałował sobie, ujmował, skąpił, ograniczał się, ażeby mógł rodzinie dopomagać. Szambelan, który niejasne miał pojęcie o położeniu brata, uciekał się doń często, czasem bardzo natarczywie, tak że ksiądz biskup nietylko, co miał, oddawał, ale nawet długi zaciągał, żeby rodzinie nie odmówić. Życie też jego było nietylko skromne, lecz — można powiedzieć — ubogie.
Ci, co go nie znali, okrzyczeli go za skąpca i chciwego. Opowiadano o jakichś niezmiernych kapitałach, które po piwnicach gromadził. Zaciągane nawet długi, zdaniem wielu, były tylko pokrywką, dla pozornego okazania się ubogim.
Dom, przeznaczony dla księdza sufragana, stał nieopodal od kolegjaty i zdaleka mógł się wydawać bardzo pokaźnym, choć w istocie była to sklecona po pożarze z resztek starych murów kamieniczka, niewygodna, zimna i niesmaczna. Na dole jej mieszkał kapelan i dwóch wikarjuszów, mieściła się kancelarja; pierwsze piętro, dosyć obszerne, zajmował ksiądz biskup. A że okoliczni obywatele w pewne uroczystości zgromadzali się tu, niekiedy nawet bardzo licznie, i zwyczaj kazał ich przyjmować — że się i duchowieństwo niekiedy zjeżdżało, kilka sal było nieuchronnie potrzebnych.
Umeblowanie ich pochodziło jeszcze ze starego domu, ocalone od pożaru, w biało wytynkowanych apartamentach dziwacznie się wydając. Krzesła, niegdyś złocone i aksamitami pokryte, stoły z poobijaną pozłotą i lakierem, obrazy ogromne, sczerniałe, gdzie niegdzie krucyfiks lub relikwiarz, rzeźby drewniane i niezgrabne, szafy czarne, roboty jakiegoś domorosłego artysty, jako tako ubierały puste i chłodne komnaty księdza biskupa. O wygodzie nikt tu nie pomyślał, tem mniej o wdzięku. Służba też sufragana, ze starych ludzi, w większej części z Brańska pobranych, złożona, miała wprawdzie liberje, galony i wszystko, co mieć była powinna, ale w stanie najopłakańszym. Tak samo wyglądała stara kareta i ogromne, chude, wypracowane konie, na które wkładano wyzłacane chomąta, aby sterczące pokryć kości.
Biskup przyjmował u siebie tylko, gdy do tego był zmuszony, żył zresztą zamknięty i pewnie mniej wygodnie, niż niejeden z wiejskich proboszczów. Narzekano powszechnie na jego kwaśne wino, chleb zgorzkniały i stół niesmaczny, przypisując skąpstwu to opuszczenie się i zaniedbanie. Gdy nikogo nie miał oprócz kapelana, ksiądz sufragan jadł, co mu dano, a że ściśle postów pilnował i pół roku nietylko mięsa, ale i masła na stole nie było, tylko zielony olej, którego zapachem przeszła sala jadalna, chorował potem i dietą a kleikiem się leczył. Życie to było anachorety, a praca, jakiejby nie każdy podołał: siła ducha go trzymała. Więcej w kościele niż w domu, na zimnie, w podróżach po parafjach, na różnych celebrach w okolicy, ksiądz sufragan nie miał nigdy czasu odetchnąć, chyba gdy na parę dni do Brańska pojechał.
Niezmiernie uprzejmy, grzeczny, nad potrzebę może pokorny i bojaźliwy, przy obejściu się, nacechowanem najwyszukańszą delikatnością, ksiądz biskup był milczący, smutny i, można powiedzieć, niedostępny dla tych, co z nim żyli. Człowieka w nim znała tylko rodzina, dla reszty był zawsze biskupem i pasterzem.
Zato obowiązki duchownego trudno, żeby kto mógł spełniać gorliwiej. Trafiało się nieraz około Wielkiejnocy, gdy do spowiedzi było wielu, w czasie odpustów, że z konfesjonału ledwie mógł wynijść o swej mocy. Słabł czasem w zakrystji, że go trzeźwiono i gwałtem do domu odprowadzano. Częstokroć, jeśli wikarjuszów i kapelana nie było, a w nocy zażądano do chorego kapłana, biegł sam po słocie i błocie do miasteczka... ani go powstrzymać było można. Odchorował czasem tę gorliwość, lecz na przyszłość ostrożniejszy nie był. Doktór, mieszkający w miasteczku, napróżno wymagał większego na siebie baczenia. Biskup mu pocichutku zawsze odpowiadał:
— A waćpan to szanujesz się, gdy do chorego powołują? Choćby i głową nałożyć przyszło, czyż to nie obowiązek? Najpiękniejsza śmierć żołnierza, gdy w boju padnie. Myśmy też Chrystusowi żołnierze.
Rzadko jednak tak długo się ksiądz biskup tłumaczył, nie lubił bowiem mówić i wymowy też nie miał. Wielka nieśmiałość nie dozwalała mu nawet wstępować na kazalnicę, a w towarzystwie odzywał się pocichu, niewielu słowy, prędko, ażeby się co rychlej zbyć niemiłego obowiązku.
Łatwo się domyśleć, że człowieka, jak ksiądz sufragan, niewielu ocenić umiało; kochali go i szanowali bliżsi, lecz ogół widział w nim pospolitego człowieka i upierał się sądzić go jako nieznośnego skąpca. Mało też miał stosunków z obywatelstwem i niewiele czasu dla poufalszego z ludźmi obcowania. Niższe duchowieństwo czuło w nim ojca i pasterza, przywiązane doń było i prostotę obyczajów jego cenić umiało, — wyżsi dostojnicy stronili od niego i okazywali mu zimną tylko grzeczność. Ksiądz biskup mało się jednak o to troszczył i poza koło, obowiązkami zakreślone, nie wychodził.
Mieścina, będąca rezydencją księcia, uboga dosyć i niepokaźna, Izraelitami po większej części zaludniona, smutnym była pobytem; ściągał do niej tylko obraz cudowny w kolegjacie, odpusty i nabożeństwa. W dnie te tłumy się zbiegały na kilkadziesiąt mil wokoło i biskup ledwie swym obowiązkom mógł wydołać.
Właśnie w przededniu jednej z tych uroczystości, gdy na sufraganji i około kolegjaty, co żyło, zajęte było przystrajaniem kościoła i przygotowaniami do święta, a ksiądz biskup z wikarjuszami i kapelanem umawiali się o program celebry, kazania i konfesjonały — na drodze od miasteczka wiodącej, nagiej i zwykle pustej, dostrzegł ksiądz Abłamski, kapelan biskupa, idącego ku domowi, a rozglądającego się wokoło otyłego, barczystego, niemłodego mężczyznę, który zdawał się, jako obcy, rozpatrywać i szukać czegoś. Zaczepił nawet przechodzącego z obrusami zakrystjana, który mu drzwi sufraganji pokazał.
— Otóż ani chybi gość nie w porę, — odezwał się ksiądz Abłamski — a tu tyle do czynienia! Jakiś znać obywatel zdaleka.
Biskup wyjrzał, gruby ów jegomość stał jeszcze, patrząc wokoło.
— Nie wiem kto to taki, nieznajomy mi.
Zaczęto tem pilniej umawiać się o sumę jutrzejszą, o kolej mszy i kazania, gdy z przedpokoju nadszedł stary Grzegorz, kamerdyner księdza biskupa, siwy jak gołąb i przygarbiony, pytając, czy jego ekscelencja zechce przyjąć pana hrabiego Mościńskiego.
Ksiądz sufragan podszedł ku niemu, pytając: kto? kto? powtórzył parę razy nazwisko i trochę mu się twarz rozpromieniła.
— A! a! wiem, prosić! — zawołał — prosić! To nasz stary przyjaciel i koligat, tylkośmy się lat ze dwadzieścia z nim nie widzieli. Księże kapelanie, ułóżcie tam resztę, a mnie nie oszczędzajcie, bardzo proszę.
Domawiał tych słów, gdy hrabia Mościński się wtoczył, powoli ocierając pot z czoła. Poważna to była postać, szczególnie dobrą tuszą i rumianą, ogorzałą twarzą, z której patrzyło zadowolenie z siebie i ta pewność, jaką daje trzos dobrze nabity. Poznać w nim było łatwo, jeśli nie magnata, to wielce zamożnego człowieka, który wszędzie pewny był dobrego przyjęcia. Rysy twarzy nie były zbyt dystyngowane, dosyć nawet pospolite, lecz z oczu biła roztropność. Szerokie usta z mięsnemi wargami, pełne policzki, nos orli, podbródek zawiesisty, składały fizjognomję nie powabną, lecz dość sympatyczną. Strój staranny okazywał człowieka nawykłego do obracania się w towarzystwie, które doń przywiązuje pewną wagę; przytem pierścieni, łańcuchów, pieczątek i szpilek bogatych było aż do zbytku.
Pan hrabia Mościński skłonił się nisko ekscelencji w progu, rozśmiał wesoło i podbiegł, chwytając rękę, którą zaczął całować z zapałem i uczuciem niekłamanem.
— Wszakżeś mnie ksiądz biskup poznał, nie? — zawołał. — A! jakież to dla mnie szczęście, iż go oglądać mogę. Istny wypadek, bo, jak Bóg miły, nie wiedziałem nawet, gdzie ksiądz biskup rezyduje. Jadącemu do Warszawy przypadł mi tu nocleg, bo jadę z familią, a córka mi trochę zasłabła; gospody porządnej ledwiem mógł dopytać, wszystko zajęte na jutrzejszy odpust. Ale to szczęście, bom, chodząc, dowiedział się o księdzu biskupie, i ot, nogi jego całuję, nogi całuję!
To mówiąc, śmiał się uradowany, a biskup też ściskał go, cichutko coś szepcąc.
— Bardzom rad, że pana hrabiego w dobrem zdrowiu oglądam. Od czasu, jakeście nasze strony opuścili, ani słychu o was nie było.
— Bo to, księże biskupie dobrodzieju, — zawołał przybyły głosem ogromnym, rozchodzącym się dziwnie po pustem mieszkaniu — człowiek musiał pracować. Kupiłem znaczne dobra na Podolu, z długami, z małym groszem i w pocie czoła, w krwawym pocie, musiałem oczyszczać, dorabiać się. Byliśmy, jak wasza ekscelencja może sobie przypominasz, w nieciekawych interesach, po ojcu mi zostały zawikłane, ale Pan Bóg pobłogosławił i teraz mojej jedynaczce zostawię parę miljoników co najmniej.
Zatarł ręce hrabia, wyspowiadawszy się tak napoczekaniu niemal z całego życia.
— To tylko nieszczęście, że mi Pan Bóg syna odmówił, — westchnął hrabia — jedna córka. Prawda, że się nią pochlubić mogę i żem ją wychował jak królewskie dziecko, to mi wszyscy przyznają, i do stroju i do łoju, ale imieniowi naszemu koniec, chybaby mąż je do swojego przypiął.
To powiedziawszy, hrabia z czułością wielką jął znowu ściskać biskupa i wpatrywać się w niego, badając twarz tę dziwnie dlań wiekiem zmienioną. Na hrabi Mościńskim lata ten tylko ślad zostawiły, że szczupłego i drobnego chłopaka rozpasły, rozszerzyły, utuczyły do niepoznania; biskup, przeciwnie, skurczył się, zesechł i zdrobniał.
— A cóż się w Brańsku dzieje? o mój Boże! — począł zaraz hrabia. — Czy wszyscy żywi i zdrowi? Przecież to my starzy słudzy książąt.
— I koligaci, — dorzucił biskup — któremu, choć świętobliwemu kapłanowi, to miljonowa jedynaczka zdawała się już przez Opatrzność zesłaną.
— Wielki to zaszczyt dla nas, którym się zawsze chlubimy — dodał hrabia. — Jakże się ma książę szambelan, pan generał? Czy książę Robert zawsze w wojsku? A księżniczka Stella wyszła zamąż pewnie?
Biskup się zmieszał i oczy spuścił.
— Bardzo hrabiemu za pamięć dziękuję, — szepnął — bratową świętą niewiastę straciliśmy. Szambelan postarzał, ale się trzyma, generał żyje i zdrów. Robert dawno już do domu powrócił!
Hrabia w ręce uderzył.
— Jakżebym to ja rad wszystkich zobaczyć! Tylko trudno, trudno, córka mi w drodze zasłabła, a i tak nie była bardzo zdrowa; muszę do Warszawy pośpieszać.
Biskupowi te dwa miljony ciągle się snuły po głowie.
— Czy nie lepiejby, panie hrabio, dać tu córce spocząć, mamy też bardzo dobrego lekarza. Jutro u nas odpust, pomodlilibyście się, a z Brańska spodziewam się, jeśli nie wszystkich, bo szambelanowi ruszyć trudno, to przynajmniej kilku osób.
Spojrzał bojaźliwie na hrabiego, który się wciąż uśmiechał.
— Muszę się przyznać w. ekscelencji, — rzekł, głos zniżając — że moja jedynaczka, moja Alfonsynka, jedyne oko w głowie, zawojowała starego ojca; ona podróżą kieruje, ja jej służka, od niej zależy stać, jechać, spoczywać, a że jeszcze niebardzo zdrowa, więc już ani głosu podnieść nie śmiem. A! gdyby się Alfonsynka tylko zgodziła, jakżeby mi było miło służyć w. ekscelencji i dzionek tu jaki spędzić i pomodlić się, i poweselić, i stare dzieje przypomnieć.
— To namówcie córkę, dla zdrowia! dla zdrowia! — dodał biskup, ściskając rękę hrabiego.
— Będę próbował — odpowiedział hrabia.
W tej chwili trzech dziekanów weszło razem i biskup pośpieszył na ich przyjęcie, hrabia zamilkł i uczuł potrzebę wycofania się.
— Czegóż tak śpieszycie? — spytał ksiądz sufragan.
— Bom tu wpadł istotnie, jak Piłat w credo, — rozśmiał się hrabia — nie chcę być zawadą.
— W każdym razie do zobaczenia, nieprawdaż? — dodał biskup.
— Nie wyjadę, żebym rączek waszych nie ucałował! — zawołał hrabia.
Nadciągające duchowieństwo zmusiło Podolaka do odwrotu.
Wielki odpust w małem miasteczku dla mieszkańców jest bardzo miłą uroczystością, lecz dla przejeżdżającego, który nań trafi wypadkiem, potrzebując wypoczynku, niespodzianką dosyć niewygodną. Dla licznego dworu, dla nawykłych do domowego komfortu, trudno tu było znaleźć właściwe pomieszczenie. To też ekwipaże hrabiego, kareta córki, kocz pana, bryka panien służących i kuchnia stały długo w pośrodku rynku, skupiając koło siebie gawiedź ciekawą, nim kamerdynerowi udało się, powyrzucawszy różną drobną ludność i gospodarzy, urządzić nocleg znośny dla hrabianki Alfonsyny. Ojciec mógł się i najmniejszą ciupką zadowolić, jedynaczce trzeba było najmniej dwóch pokoi, a dwór i służba były także wymagające.
Izraelita, spodziewający się zarobku, zgodził się wreszcie na ustąpienie tylu izb, ile było potrzeba, dał słowo, że do zajazdu nikogo więcej nie wpuści i ekwipaże hrabiego mogły wkońcu wtoczyć się do domu, wykadzonego i umiecionego naprędce. Chwilę jeszcze trwało przybranie głównego pokoju, przeznaczonego dla panny Alfonsyny, potem ona, miss Burglife i panna Zwolska zajęły go, z widocznem jednak niezadowoleniem. Zdaniem zgodnem wszystkich pań, czuć było stęchliznę. Hrabia i kamerdyner zaręczyli, iż nie mieli wyboru; zaczęto kadzić i okna otwierać, zasłano dywanik przed kanapą i jedynaczka zajęła na niej miejsce. W tejże chwili, szanując jej spoczynek, wszyscy, oprócz miss Burglife, na palcach wynieśli się do izby sąsiedniej. Hrabia dostał maleńką ciupkę, mocno podejrzaną o to, że mogła być składem cebuli, którą tu silnie czuć było, i po chwili wyszedł na miasteczko, skąd się dostał do sufraganji.
Panna Alfonsyna, dwudziestoletnia córka hrabiego, która spoczęła na kanapce naprzeciw okna, wychodzącego ku rynkowi, i z pewnem politowaniem przypatrywała się pospólstwu, kręcącemu się po nim, była w istocie osobą słabowitą; szczupła, chuda, mizerna, wydawała się o wiele starszą od swej metryki.
Dość słusznego wzrostu, brunetka, z oczyma czarnemi, nie była ani piękna, ani brzydka, co gorzej, mając lat ledwie dwadzieścia, nie wydawała się młodą. Znużenie malowało się na jej twarzyczce przedłużonej, pożółkłej, z wyrazem dosyć dumnym i pogardliwym. Uśmiech był na niej rzadkim bardzo gościem. Pomimo podróży, panna Alfonsyna ubrana była z jakimś niesmacznym wykwintem i okryta mnóstwem klejnocików i błyskotek.
Znać w nich było najpierwszych mistrzów Europy, każda rzecz pojedyńczo wzięta mogła być śliczna, ale nagromadzenie ich było prawie śmieszne. Tak samo strój, od najlepszych modniarek odeskich, i ułożony był, i dobrany bez smaku. Panna Alfonsyna widocznie potrzebowała nawet w drodze okazywać, że jest miljonową dziedziczką. Mnóstwo pudełeczek, skrzyneczek, woreczków, flakonów, poduszeczek, płaszczyków, szkatułek i torb zaczęto znosić i zarzucono niemi wszystkie stoły i krzesła. Służba niespokojna krzątała się i biegała, gdyż panna Zwolska rozgłosiła, że hrabianka czuła się zmęczoną i chorą. Chodzono na palcach i szeptano pocichu. Hrabia, widząc się chwilowo niepotrzebnym, wymknął się właśnie dla oglądu miejscowości. Miano herbatę podawać, gdy rozpromieniony powrócił.
— Alfoniu! kochanie moje, — zawołał od progu — wystaw sobie...
— Niech pan hrabia mówi ciszej, panienkę głowa boli — przestrzegła miss Burglife.
Hrabia natychmiast głos zniżył.
— Wystaw sobie, na kogo ja tu trafiłem! Wszak tu rezyduje ksiądz sufragan, z książąt Brańskich, najmłodszy brat szambelana Norberta, mój... nasz krewny, a dobry rodziny naszej przyjaciel. Nie mogłem się wstrzymać i pobiegłem do niego: popłakaliśmy się, jak bobry. Stary prosi, abyśmy się jaki dzień zatrzymali w miasteczku; jutro tu odpust wielki i nabożeństwo, a podobno ktoś i z Brańska przyjedzie. Jabym ich tak widzieć pragnął!
Miss Burglife ruszyła ramionami, a panna Alfonsyna spojrzała na ojca z widocznem niezadowoleniem.
— Pan hrabia nie widzi chyba, — odezwała się Angielka połamanym językiem — jak my tu stoimy. Przenocować z biedy będzie można, chociaż się lękam, ażeby hrabiance ta stęchlizna nie szkodziła na piersi, dłuższy zaś pobyt...
— Co za szkoda! — westchnął hrabia. — Ci Brańscy, książęta, to taka godna i miła rodzina, takbym pragnął z nimi odnowić znajomość! Biskup mnie przyjął jak brata.
To mówiąc, ojciec przysunął się do Alfonsyny i tak, by miss Burglife nie słyszała, rzucił jej pocichu:
— Książę Robert, który dawniej służył w wojsku, jest jednym z najpiękniejszych młodzieńców, za którym szaleje większe towarzystwo, a nieżonaty, nieżonaty!
To mówiąc, chrząknął głośno. Alfonsyna spojrzała na ojca groźno. Hrabia, onieśmielony, odstąpił i poszedł do okna. Litując się nad niestosownością postępowania ojcowskiego, miss Burglife ruszyła ramionami. Podano herbatę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.