My i Oni/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | My i Oni |
Podtytuł | obrazek współczesny |
Wydawca | Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego |
Data wyd. | 1865 |
Druk | Michał Zoern |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tegoż wieczora jeszcze wyszła powtórnie przebrana kobieta z domu przy Krakowskiém przedmieściu na ulicę Nowo Senatorską i zastukała do tych samych drzwi, które się jéj wczora odemknęły. Na stoliku paliła się przyćmiona lampa jak wprzódy i mężczyzna siedział u księgi z pogodną twarzą... na któréj rozlane było jakieś uczucie błogiego spokoju — rzadkie w tych chwilach w których wszyscy żyli gorączką...
— Dziś czystsza przychodzę do ciebie, zawołała do niego ode drzwi, dziś wielki dzień był w życiu mojém... po latach kilkunastu znowu ujrzałam matkę, odzyskałam rodzinę... i nad tą głową niegodną spoczęło błogosławieństwo macierzyńskie... dziś po raz pierwszy od dawna jam się modliła. A wszytko to jam winna tobie Juliuszu, rzekła z zapałem... panie mój! Tyś wczoraj słowém dobrém wskrzesił serce umarłe, ono się dziś nie cofnęło przed upokorzeniem, wytrwało ból wielki, doznało kary strasznéj i doczekało pociechy...
— Jako? więc ty jesteś? spytał Juliusz... tyś jest...
— Jam Polka, odparła śmiało Marya, jam córka biednéj kobiety, jam dziecko tego miasta, którego długo wstydziłam się i zapierałam. Nie chcę dłużéj kalać kłamstwem ust, które ty pocałunkiem jak żarzącym oczyściłeś węglem... powiem prawdę... O! ciężką przeszłością dorobiłam się tego pozoru arystokratycznego, téj cudzoziemskiéj powierzchowności... Młodość moja zbiegła tu... aż do nieszczęsnego dnia, gdy zepsuty i bez sumienia człowiek pociągnął mnie z sobą... Był to Moskal... uwiózł mnie z sobą na pół gwałtem do swéj stolicy, wychował mnie na narzędzie rozpusty... potém rzucił sprzykrzywszy... O! nie każ mi sobie mówić jakie przechodziłam koleje — na wspomnienie ich drżę cała... Wiele w tém winy mojéj, ale stokroć większą wina tego co mnie nieświadomą świata, nieznającą życia, pociągnął z sobą w tę kałużę. Czystą z niéj wyniść nie mogłam, pracowali nad tém aby w méj duszy nie pozostała iskierka wiary w szlachetność człowieka... Każdy z nich miał łagodność baranka i słowa anielskie w początku, tygrysią nieczułość i wyrazy szatana gdy się spoufalił...
Zakryła sobie oczy.
— Nie mówmy o tém, nie mówmy! zawołała, chciałabym jako Dante napić się z Lety, zapomnieć przeszłości całéj, aż do wczorajszego wieczora... pozwól mi popłakać, łzy oczyszczają, a potém przez litość mówmy o tobie... nie o mnie.
— Mówmy o mnie, właśnie i ja pragnąłem ci coś o sobie powiedzieć, odezwał się Juliusz... coś ważnego bardzo...
— A! przejmujesz mnie strachem...
— Nie lękaj się przedwcześnie, ale przygotuj do tego na co wszystkie matki, siostry i żony gotowe być dziś powinny... Rewolucya wybuchła prawie... rozszerzy się ona za dni kilka... i ja z innymi pójdę...
— Na Boga! tyś ją hamować powinien! krzyknęła ręce łamiąc kobieta.
— Nic jéj już nie wstrzyma!
— Nie widziszże jéj skutków, to straszna a nadaremna ofiara tylko.
— Nic w świecie nie jest daremném, z każdego poświęcenia my lub nieprzyjaciele nasi korzystają. Nie wierzę i ja w pomyślność, w wywalczenie swobody... ale rozumiem powinność. Gdzie cały idzie naród, tam wszyscy pójść powinni; na śmierć, to na śmierć ale razem...
— O Boże mój! zawołała kobieta, ty to mówisz tak zimno...
— Mylisz się Maryo, gorąco czuję i mówię, ale gdy młodsze życie i większe nadzieje ochoczo idą pod miecz katowski, starszéj głowy i zwiędłego nie godzi się uchylać serca. Pójść powinienem i pójdę...
— Julku mój i panie mój! i ty... a! cóż ja pocznę... na toż mi zaświeciło szczęście, bym je postradała tak prędko.
— Maryo! szczęście potrzeba wychylać jak wino szampańskie od razu do dna, bo z niego gaz uleci... i stanie się napojem pospolitym i bez smaku... Natura szczęścia jest że krótkiém być musi... częściéj nadzieją niż rzeczywistością... Nie potrzeba nigdy dopijać się do mętów...
— Ale nie, przerwała nagle kobieta, nie! nie! ty nie pójdziesz... to być nie może, ja cię nie puszczę...
— Pójdę Maryo! znasz mnie! nie mówię słowa nie obmyśliwszy go długo i głęboko, gdy je wypowiem, to je spełnię...
Spojrzała mu w oczy...
— Pójdziesz? spytała.
— Pójdę...
— Dobrze więc, ja z tobą! to także nie ulega wątpliwości, ja idę!!
— Co za myśl!
— I ja téż słowa nie rzucam na próżno... zginiemy razem, albo... się razem ocalim.
Juliusz spojrzał na nią z ciekawością badacza raczéj niż z namiętnością kochanka, ale w twarzy zbladłéj wyczytał tylko najmocniejsze postanowienie.
— Byłabyś dla mnie nieustanną troską, rzekł, obawą nieskończoną... ja na to nie pozwolę...
— O! nie będę się pytać o pozwolenie, odparła, pójdziesz ty, pójdę i ja... to rzecz pewna; — nie mówmy o tém.
— A gdy cię błagać będę?...
— Nie, nie! nic mego postanowienia nie zmieni... dosyć! W innym razie możebym cię wysłuchała, teraz nie mogę, sama obawiam się siebie... Czuję się lepszą, czystszą... jestem szczęśliwszą, a nie wierzę sobie i sile tego uczucia... nie chcę go ani próbować, ani narażać na zmianę, któraby mnie zabiła... Wolę pójść, zginąć, a kochać ciebie!
Juliusz nic nie odpowiedział chwilę.
— Mierzysz się siłami duszy i serca, odezwał się po krótkiem milczeniu, aleś ty pieszczocho nie próbowała nigdy tego życia niedostatku i niewygód jakie nas czeka. Wytrzymasz wszystko... a nie zniesiesz twardéj ławy i razowego chleba... Cudnie gdzieś powiedział Jan Paweł Richter: „Życie nauczyło mnie znosić pogardę, niedostatek, upokorzenie, wszystko — prócz skrzypienia okiennicy.“ Ty tak samo znosiłabyś może... wszystko, prócz brudnéj wody i suchego chleba.
Marya uśmiechnęła się.
— Mówiłam ci kto jestem... dziewczę z ulicy, córka matki ubogiéj, przypomnę sobie niedostatek dziecinnych lat i odżyję nim... Życie mnie pieściło, ale te jego pieszczoty dziś budzą we mnie wstręt tylko... orzeźwię się cierpieniem wielkiém... Zobaczysz, ono mi odda młodość moją.
Na tém się skończyła rozmowa i przeszła w cichy szept, którego nikt prócz Boga podsłuchać nie mógł.