<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł My i Oni
Podtytuł obrazek współczesny
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1865
Druk Michał Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przez drzwi otwarte za Maryą która po szybkim uścisku zniknęła jak cień, wiał wiatr już tylko chłodny... Juliusz stał w nich i patrzał za nią pogrążony w myślach, łza zwijała mu się pod powieką nie mogąc na twarz spłynąć, za mało jéj było żeby potoczyła się własnym ciężarem, za wiele by wyschła w gorących powiekach... długo tak pozostała w nabrzmiałych oczach: a człowiek co ją nosił do siebie przyjść nie mógł... przez okno patrzał w ulicę na przesuwający się cień ukochanéj postaci, do któréj poniżenie, upadek jéj, cierpienie przywięzywało więcéj pewnie niż namiętność pospolita. —
— Biedna istota! biedna istota! mówił po cichu... cóż ona winna! a było tam pewnie z czego stworzyć anioła... świat wykuł szatana... i nie potrafił dogasić téj iskierki dobra którą Bóg wlał w nią przy urodzeniu...
Otoż cala nagroda jéj poprawy... jedna łza poczciwa którą tu przy mnie wyleje... a potém...
Zamyślił się głęboko — potém może znowu śmiech przyjdzie szatański, rozpacz i niewiara... i śmierć... ultima linea rerum...
Na ziemi leżała rękawiczka, podniósł ją i schował starannie... lampa dogasała, rzucił się na sofę i w marzeniach sen skleił mu powieki.
Tymczasem Marya ukradkiem wśliznęła się do swojego domu, wcisnęła do sypialnego pokoiku, zrzuciła suknie które na klucz w szafie zamknęła, i nim padła na łóżko, zsunęła się na kolana... Poczuła potrzebę modlitwy... a modlić się zapomniała dawno... łzy tylko biegły jéj po twarzy obfite, gorące, a usta poruszały się powtarzając wyrazy urywane dawno zapomnianych już modlitw... z których żadnéj spamiętać nie mogła całéj. Zaczynała ojcze nasz — zdrowaś — i kto się w opiekę — a myśl od tych dziecinnych pamiątek odbiegła do lat dawno minionych... i wstała drżąca, jakby obłąkana.
— Jutro, rzekła... jutro... sprobuję... cud być może... są cuda... pójdę...
Nazajutrz rano zbudziła się weselszą niż dawno bywała, ale zarazem niespokojną; służąca która przywykła bawić ją pogadanką trzpiotowatą przy ubraniu, zdziwiła się że jéj pani prawie nie odpowiadała i nie zachęcała wcale, a mocniéj jeszcze, gdy bardzo skromnie ubrana, wyszła natychmiast z domu. Ciekawa trochę dokąd się uda, wyjrzała przez okno i pokiwała głową spostrzegłszy ją wchodzącą do kościoła XX. Karmelitow... Marya od bardzo dawna nie bywała w kościele, chodziła czasem do cerkwi, niekiedy do reformowanego kościoła dla muzyki; zapomniała o katolickim, choć ten niegdyś był jéj młodości kościołem. Nie wiedziała może jaką teraz wyznawała wiarę, szanowała wszystkie i była obojętną dla wszystkich zarówno. Trwało to dopóki uczucie nie rozbudziło się w piersi, które ją pociągnęło ku Bogu — naówczas poczuła, że nie mogła odezwać się do niego z prośbą tylko tam, gdzie niegdyś modliła się ze łzami w lepszych latach dzieciństwa... W kościele obległy ją wspomnienia... i uklękłszy ze strachem, ze drżeniem, utuliła twarz w dłonie, poczęła płakać gorzko... Przypomniała sobie ten sam kościół i na jego zimnéj posadzce siebie, klęczącą w ubogiéj sukience, przy matce... żywo na myśl jéj przyszła nawet barwa téj sukienki i chusteczka stara którą osłaniała ramiona i cerowane pończoszki.. i nieco wychodzone trzewiczki, które klęcząc zakrywała starannie szlafroczkiem, aby ich nie postrzeżono... Wstydziła się już naówczas poczciwego ubóstwa!! A teraz! teraz to przyszła w atłasach, w axamitach, w futerku kosztowném, ubrana tak ślicznie... nawet szczęśliwa w duszy, przecież upokorzona przed Bogiem i szczęściem niezasłużoném i dostatkiem który ją otaczał.
Popłakawszy trochę podniosła się, czuła że jéj lżej było, że jakąś cząstkę maleńką ciężaru dusznego te łzy z sobą uniosły, wyszła powoli z lepszą otuchą, ale drżąca.
U wrót kościoła stara babina wyciągnęła do niéj rękę. —
— Piękna pani! daj ubogiéj żeby się za twe szczęście modliła... grosika kochana pani!
Marya wyjęła złotówkę i z pokorą położyła ją na ręce pomarszczonéj staruszki, która zaraz poczęła żywo się modlić dziękując.
Pomału, choć widocznie z coraz większą niespokojnością, szła kobieta jakby przypominając sobie coś dawno zabytego, i skierowała się na to stare miasto, w którego rynku cisną się domy dawniejsze pamiętające czasy. Tutejsza ludność uboga jest jakby zrosłą z domostwy, tu żyją tradycye, tu jeszcze obyczaj nowszy nie zmienił starego żywota... są rodziny które od kilku pokoleń nie wynosiły się z ciemnych kącików swych mieszkań, chyba ciemniejsze jeszcze mogiły na cmentarzu...
Marya szukając jakiéjś przeszłości całą nadzieję pokładała widać w tém przywiązaniu ludzi do murów, stanęła przed jedną kamienicą o dwóch oknach z frontu i patrzała długo na nią. Nad wnijściem zalepiony farbą, którą był od wieków pokrywany, stał ledwie widoczny bocian... pamiętała go od lat dziecinnych, i te drzwi z kratką u góry, i wyżłobiony wschód kamienny u progu, i zakratowane okna dolne, i poddasze z jego trzema wystawkami i chorągiewkę na dachu z rokiem 1701... stała tu i wnijść nie śmiała wewnątrz; młode dziewcze z konewką próżną ukazało się w progu. Na widok téj pięknéj pani nieruchomo stojącéj, zapatrzonéj — zatrzymało się także z dziecinną ciekawością.
— Jak ci na imie moja dzieweczko? spytała ją Marya głosem drżącym.
— Mnie pani? Emilia...
— A mieszkacie w téj kamienicy?
— A juści, pod bocianem, proszę pani...
— Dawno?
— O! ja to od początku życia... bom się tu urodziła!
— A nie słyszeliście to kiedy o jakiéj... o jakiéj, rzekła głosem stłumionym — o Bartłomiejowéj?
— A juści, proszę pani, kiedy to moja babka...
— Twoja babka? spytała żywo Marya — stara Barłomiejowa Żywotowa?
— A juści, proszę pani, matka mojego ojca!
— Jakto... ona tu mieszkała... mieszka? żyje dotąd?...
— A żyje, proszę pani, chwalić Najwyższego, choć trochę podupadli, ale jeszcze nawet chodzą do Św. Jana codzień na mszę świętą i teraz tylko nie widać gdy powrócą. —
— A! więc jéj niema w domu? oddychając nieco wolniéj spytała Marya.
— Ot idą babusia, ot idą... patrzcie, choć o kijaczku ale rzeźwo!
Z drugiéj strony rynku u ukazała się w téj chwili postać przgarbiona staruszki, idącéj dosyć żwawo z książką pod pachą... Ubrana była ciemno, na czepek biały narzuconą miała chustkę szeroką... Rysy jéj twarzy pomarszczonéj, przywiędłéj, były jakby zamarłe i stężałe... Z oczyma wlepionemi w ziemię szła staruszka drogą znaną nie patrząc przed siebie, zamyślona, zatopiona... jakby już do świata żywych nie należała.
Marya ustąpiła się jéj z drogi z uszanowaniem, drżąca i skinąwszy na dziewcze aby nic nie mówiło, co Emilka doskonale zrozumiała; poczekała aż staruszka dodreptała do progu. Tu postrzegła dopiero wnuczkę podniosłszy głowę.
— A ty mała! rzekła głaszcząc ją pod brodę... co tu robisz? hę? może darmo oczy wytrzeszczasz? po coś to sama wyszła po wodę, toć to ciężar taka konew dla ciebie, mogła była Agata przynieść, a ty byś pończochę robiła...
— Ej, babusiu, toć mi się chce choć przewietrzeć! a tu woda pod bokiem, z okna widać, nie ucieknę daleko...
— Tylko mi zaraz powracaj! odezwała się stara z westchnieniem, a nie baw się, nie baw, dziecko moje... to nic potém.
Gdy Bartłomiejowa wchodziła powoli spoczywając na górę, Marya przepuściwszy ją nieco, poczęła iść za nią, krokiem jednak mniéj może pewnym niż staruszka, która odpoczywała na zakrętach wschodów, ale dość jeszcze miała siły, by ująwszy poręcz bez kija się wdrapać na tę wyżynę. Wschody były ciemne, lecz tyle lat się je przechodziło, że omackiem przejść je już umiała.
Na trzeciem aż piętrze otworzyła drzwi staruszka i zwolna weszła do mieszkania; Marya pozostała na wschodach, wahała się długo, serce jéj biło, oparta o mur czekała sama nie wiedząc czego... Z tyłu przyspieszony chód dzieweczki, powracającéj z wodą może prędzéj, aby ujrzeć ową piękną panią i dowiedzieć się po co to ona pytała o Bartłomiejową, dał się już słyszeć gdy Marya stała jeszcze... Emilka ją wyprzedziła nawet, obejrzała się i zdumiana postrzegła żywo idącą za sobą. — Otworzyły się drzwi i niemi, razem z dziewczyną wsunęła się czarno ubrana kobieta...
Z początku gdy Bartłomiejowa chciała widząc ją, powstać ze starego krzesełka, na którém siedziała, przybyła nie mogła nawet przemówić i wytłumaczyć po co przyszła. Staruszka wpatrywała się w nią mocno, z jakąś obawą i wzruszeniem wielkiem... milczenie długie musiało pewne potwierdzić domysły, gdyż stojącéj Emilce natychmiast kazała ustąpić do drugiéj izby, nim Marya otworzyła usta.
Blada owa twarz zmartwiała staruszki okryła się rumieńcem, potém trupią prawie boleścią i upadła nu krzesło. Milczały obie; Marya powoli złożyła ręce i nic nie mówiąc jeszcze uklękła.
— Matko! zawołała — matko... odpuść mi winy moje!
Bartłomiejowa podniosła się z siedzenia, wyprężyła i mocnym zawołała głosem:
— Ja nie mam córki! ja nie mam córki!!
— Chrystus Magdalenie przebaczył...
— Chrystus był ojcem... odezwała się Bartłomiejowa, ja nie mam córki! jam ją dawno pogrzebała... I zakryła sobie oczy.
Naówczas kobieta przypełzła do niéj na kolanach płacząc...
— Moja córka, wołała w gniewie coraz wzrastającym Bartłomiejowa, nie chodziła w atłasach i aksamitach, ale w zgrzebnéj, poczciwéj koszuli... i w staréj odzieży... pani się mylisz, szukając tu matki...
— Jeszcze raz, jeszcze raz.. matko droga, przebacz, przebacz, powracam ci z żalem w sercu.
Nie odpowiedziała stara, tylko ruchem ręki jakby chciała ją odtrącić od siebie, ogarniała się od zbliżającéj.
— Idźcie sobie tam, rzekła z wysiłkiem, gdzieście przepędzili kilkanaście lat życia... ja nie mam dziecka; gdy raz ostatni zamknęły się drzwi za córką moją, w sercu mojém zabiłam jéj trumnę, modliłam się jak za umarłą... Idźcie ztąd, idźcie i nie kalajcie czystego domu oddechem nieczystym...
Właśnie tych słów domawiała, gdy mężczyzna słusznego wzrostu ubrany w fartuch rzemieślniczy, pokazał się w progu, uchyliwszy drzwi i obaczywszy scenę, któréj zrazu zrozumieć ani domyśleć się znaczenia nie mógł, stanął jak wryty.
Kobieta klęcząca posłyszała skrzyp drzwi, staruszka przeczuwała syna, milczenie głębokie przerwało rozmowę; Marya wstała. Przed nią był średniego wieku z surową twarzą mężczyzna, który ciekawie ale z jakiemś przyglądał się jéj szyderstwem. Od stóp do głowy mierzył ją oczyma, a usta pogardliwie skrzywione zdawały się wyrażać uczucie jakiegoś wstrętu.
Staruszka ozwała się do niego głosem zburzonym:
— To ty Ludwiku! a wytłumaczże téj pięknéj pani, któréj się zamarzyło przyznawać za córkę moją, że ja nie mam dziecka nad ciebie. —
Stolarz znowu zmierzył wzrokiem zapłonioną kobietę.
— Idźcie sobie tam, zkądeście przyszli, rzekł, moglibyście piękną salopę waszą powalać w téj brudnéj, ubogiéj izdebce... tu nie miejsce dla was... Gdzieby zaś stara uczciwa Bartłomiejowa miała być matką tak wielkiéj pani jaką Jejmość udajesz... Nie urodzi sowa sokoła!
I wskazał jéj drzwi marszcząc brwi znacząco... Marya podeszła ku niemu i chciała go ująć za rękę, ale rzemieślnik ją cofnął.
— Nie dotykajcie mnie, rzekł, moglibyście się powalać...
— Bracie! z cicha szepnęła Marya... nie rozjątrzać na mnie matkę, nie potępiać byś mnie powinien, ale pomódz biednéj... Wszakżem przyszła prosić tylko o przebaczenie, upokorzona, nieszczęśliwa, wszak czujesz że cierpieć muszę... a kto odepchnął bolejącego, temu Bóg porachuje okrucieństwo!
— No tak! ale porachuje on téż téj co opu — ściła matkę i zakrwawiła jéj serce i wyrzekła się gniazda swego, aby weselszém żyć życiem z obcemi. Porachuje on łzy nasze, łzy matki i łzy późne dziecięcia...
— Bracie, odezwała się raz jeszcze Marya... pamiętaj byś nie żałował okrucieństwa swojego...
Wyrzekła to łkając, a rzemieślnik widocznie się zmięszał, spojrzał na starą matkę... która płakała — i zamilkli wszyscy...
W tém kobieta odsłoniła twarz i oczy zaczerwienione od łez, do progu z pokorą odchodząc.
— Bóg mnie tu prowadził, odezwała się powoli, abym zasłużoną odebrała karę... a matce i bratu dał w serce nieczułość aby oni ją domierzyli na mnie. Tak! zasłużyłam na nią i przyjmuję ją... i błogosławię wam... ona może zdejmie ze mnie choć odrobinę zgryzoty na którą cierpiałam i cierpię. — Dziéj się wola Boża!... bądźcie zdrowi, idę zkąd przyszłam, nie ujrzycie mnie więcéj. Niegodną jestem chwili przebyć pod poczciwym dachem który widział pracę waszą i łzy wylane za dzieckiem... Niech Bóg da wam zapomnieć o nieszczęśliwéj, która nigdy...
Tu płacz przerwał jéj mowę, uchyliła drzwi i powoli wysunęła się, ale w téjże chwili Bartłomiejowa porwała się z siedzenia i pobiegła za nią i w progu objęła ją rękami; zachodząc się od płaczu, a powtarzając:
— Dziecko moje! dziecko moje!
Na widok ten zmiękł i Ludwik, potoczyły mu się łzy z oczów, przybliżył się nieśmiało...
Mówić nie mogli. Marya osłabła i padła na stołek stojący u drzwi...
— Wody! wody! ozwała się staruszka...
Emilka musiała być pode drzwiami, bo zaledwie zawołano, wbiegła ze szklanką i kropnęła z niéj na bladą twarz Maryi, która się westchnieniem ocuciła.
— Dziwne sądy Boże! ozwała się zapłakana Bartłomiejowa, przez całą mszą świętą, myślałam jeno o tém straconém dziecku... przychodziła mi na oczy całą drogę... myślałam że chyba nie żyje...
— A! rzekł Ludwik powoli, i mnieć zdawna nie inaczéj się zdało tylko że chyba już jéj na świecie nie ma — no, ktoby był powiedział...
I popłakiwali wszyscy. Emilka tylko niepełna rozumiejąc tę scenę, stała ze szklanką wpatrując się to w ową piękną panią, to w ojca i babkę...
Tak się skończyło szczęśliwie to spotkanie Maryi z rodziną po ośmnastu niewidzenia latach... Służąca oczekiwała na nią do późna, i szarym dopiero wieczorem ujrzała powracającą, ale że się to jéj nieraz trafiało, nie zwróciła uwagi tylko na zapłakane oczy swéj pani.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.