<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł My i Oni
Podtytuł obrazek współczesny
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1865
Druk Michał Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kilka miesięcy upłynęło do tego czasu, w którym powieść nasza się poczęła; kraj cały miotał się w tym bohaterskim wysiłku, który łzami i krwią tak okrutnie przelaną miał się skończyć; wszyscy biegli dowieść téj gotowości dzieci do obrony matki, z któréj nie korzyści dla niéj, ale czci tylko należnéj sobie się spodziewali. Tak jest, nie było rachuby w poświęceniu, ale wesoła ofiara bezprzykładnie wielka, bo żadnéj nie pożądająca nagrody. Czas i ludzie uczynili ją jeszcze większą, odmawiając jéj nawet uznania.
Nie godzi się łudzić, uznania tego nie mieliśmy, staraliśmy się o nie, przyjaciele nasi nieliczni pracowali nad tém aby je wyrobić, Europa pozostała zimną, niecierpliwą, prawie niechętną. Wśród salonowego żywota a raczéj wśród warsztatowéj pracy handlarskiego świata, narobiliśmy bohaterskiego hałasu, nikt nie przeczył żeśmy mieli po sobie słuszność, niestety — brakło siły, która wszystko uświęca.
Komukolwiek zdarzyło się wśród nieszczęsnych wypadków tych z potrzeby czy z biedy podróżować po Europie, mógł się przekonać łatwo, że ogół, wielki ogół pozostał obojętnym na męczeństwo nasze. Obojętności téj bynajmniéj nie rodziło współczucie dla Moskali, którzy się sympatyą dla grosza tylko swojego sowicie rozsypanego cieszyć mogą, pochodziła ona z wewnętrznego usposobienia ludzi zepsutych życiem rozmiękłém, spokojném, zdrętwiałém. W charakterze téż rewolucyi 1863 wybuchłéj pod naciskiem despotyzmu, było wiele dla Europy zagadkowego. Radykalni obawiali się w niéj szlacheckiego i wstecznego kierunku i nieśmiało jéj przyklaskiwali, przyjaciele porządku lękali się czerwoności i socializmu; nikt dobrze nie zrozumiał o co nam chodziło, tłumaczono nas po kosmopolitycznemu, nie chcąc pojąć po polsku. Tyrania moskiewska oburzała, ale sztylet rewolucyi, który ręce szaleńców podniosły, nie w porę budził wstręt także, Moskwa zakrzyczała nas niesłusznie jako morderców, gdy w ogóle okrucieństwem nigdy i teraz nie odznaczyła się żadna rewolucya polska. Na wyjątkowe terroryzmu zachcianki oburzały się najgorętsze serca, choć często ucisk je prawie uniewinniał...
Napisać historyą téj epoki zaiste trudniéj przyjdzie niż proste dzieje wybuchu 1831 roku, ze wszystkiemi odcieniami przekonań jakie w jego łonie się ukazały. Tu w jednych szeregach, w jednéj organizacyi stali ludzie z krzyżem na piersi, z wiarą i ze sceptycyzmem, pobożni i niedowiarkowie, rewolucyoniści i feudalni, żydzi i katolicy, prawosławni i ultramontanie, demokraci i arystokracya... Dopóki gorączka boju trwała, łączyły się wszystkie dłonie, wszystkie serca we wspólnéj miłości jednéj ojczyzny. Wyjarzmienie jéj było celem, podrzędnie zajmowało tylko kto późniéj panować w niéj będzie i na co się one urobi.
W chwili wybuchu kraj mimo przygotowań był prawie bez środków do walki, najłatwiéj może jeszcze naówczas przyszłoby dostać pieniędzy, choć i tych początkowo organizacya nie miała — główną trudnością była broń... Austrya i Prusy jeszcze się były nie ośmieliły do surowszego, czynnego ścigania Polaków, pierwsza szczególniéj zdawała się patrzeć okiem obojętném, prawie przychylném, na wysiłki nasze. Gdy w kraju oddziały już po lasach się zbierały, gdy pierwsze z dubeltówek strzały padły, dopiero śmielsi ludzie polecieli szukać oręża po świecie i środków przekradania go do kraju... Na granicach skupiała się czynność główna, bo tamtędy mógł życiodawczy przybyć oręż do kraju...
Juliusz który był gotowym od pierwszéj chwili siąść na koń z drugiemi, odebrał rozkaz jako doświadczeńszy i chłodniejszy przewodniczyć ważnemu transportowi broni, bo tego w lada ręce powierzyć nie było podobna, dla frymarków od których świętość sprawy obronić nas nie mogla. Wszędzie gdziekolwiek z tym nieszczęsnym groszem jest do czynienia, ludzi potrzeba zahartowanych do władania nim, aby się pokusie zmódz nie dali i oszukaństwom nie ulegli. Mieliśmy liczne niestety przykłady, jak ostrożnie należało powierzać piekący kruszec, który rzadko na jakiéj dłoni nie wypalił stygmatu sromotnego...
Oprócz rękojmi charakteru potrzeba było i talentu do potajemnéj na tysiączne przeszkody wystawionéj roboty, skrytéj, zręcznéj i zabiegliwéj. Juliusz nie opowiedziawszy się Maryi nawet, znikł z Warszawy, krył on przed nią swój wyjazd jak najstaranniéj, badającą zwodził umyślnie i pożegnał biletem czułym, ale nie dającym najmniejszéj poszlaki, gdzie za nim tylko myślą pogonić mogła. Marya użyła naówczas wszelkich środków jakich ją politycznego agenta rola wyuczyła, wcisnęła się w najniedostępniejsze kryjówki i narady, śledziła, dowiadywała się, cierpliwie szła z nitką Arjadny po tych labiryntach spiskowych, dopóki nie dowiedziała się tego czego chciała...
Juliusz na długi dosyć czas musiał zamieszkać w chacie leśnika na granicy galicyjskiéj, ustronie to było zaledwie znane kilku osobom wtajemniczonym... Z pobliskiego miasteczka przysuwał się tu czasem wózek niepozorny niosąc nieodgadnionego gościa... niekiedy oficer austryacki z pogranicznéj straży przybywał do leśnika, czasami nocą potém przesuwały się wozy wieśniacze przez lukę niestrzeżoną na terrytoryum kongresówki, a Juliusz dopilnowawszy transportu wracał na nudy w téj samotnéj chacie, gdzie mu się czas wiekami długim wydawał. — Broń chwytano często po drodze gdzieś, na komorach, w skutek denuncyacyi i nieostrożności na gościńcach, dużo jéj ginęło, często tygodniami przychodziło czekać, wyglądać, dowiadywać się, przynaglać, wysyłać nadaremnie. Juliusz musiał nieruchomie trwać na stanowisku... Położenie jego, nie licząc niebezpieczeństwa i przykrości ukrywania się, życia na łasce otaczających, było nieznośne... Tam w kraju wrzał już bój, od którego tylko dalekie i niepewne dochodziły go wieści, a on w nieczynności pozornéj zmuszonym był siedzieć, cierpieć, domyślać się i szermować z marzeniami skołatanéj głowy.
Gospodarstwo leśnika składało się z nielicznéj bardzo rodziny, ze staruszki matki jego, z żony niemłodéj także i schorzałéj, dwojga wyrostków i gospodarza. Na téj pustyni zaliczyć doń należy i istoty prawie do rodziny należące bo dzielące jéj samotność niemal nadzwierzęcém uczuciem, kot, pies, kilka kóz i klacz kasztanowata zwana Cyganką, równie przynajmniéj z ludźmi zajmowały przybysza. Niekiedy faworyt staruszki bury myszołowca przychodził się ocierać o nogi Juliusza jeżąc grzbiet i wyprężając ogon, naówczas zazdrość chwytała za serce Lewka psa podwórzowego, przylatywał, rzucał się na kota i po krótkiéj walce kładł głowę na kolanach wędrowca, kiwając ogonem. Kozy mniéj przyswojone już go się nie obawiały, a Cyganka rżała doń gdy przychodził do stajni. Juliusz prawie równie sobie potrafił ludzi pozyskać; dwie niewiasty z początku koso nań patrzały obawiając się aby Andruszka nie odpowiadał za ułatwienie przemycania broni, gdy jednak postrzegły pieniądze suto płynące do mieszka, a wojskowych podających środki i ułatwienia do roboty, przestały się obawiać i zaczęły nadskakiwać Juliuszowi który obiecywał dostatek z sobą wnieść do ich chaty. Stara matka sama jegomości wodę do herbaty grzała, żona leśnika pytała go zawsze coby mu było lepiéj na obiad do smaku, dzieci pokoju mu nie dawały pytaniami. Gospodarza Andruszkę rzadko widywał Juliusz inaczéj jak wieczorami, musiał on obchodzić swoją część lasu, pokazywać się gdzie go ludzie widywać byli nawykli, wreszcie jeździł z pismami i ustnemi zleceniami do bliskiéj mieściny... Za to gdy noc nadeszła, a długie milczenie dzienne pożądaną czyniło rozmowę, siadali z nim w progu i gawędzili do późnéj nocy. Spać było można i we dnie, rozmawiać swobodnie tylko w godzinach tych spoczynku.
Juliusz po raz pierwszy w życiu stykał się tak blisko z człowiekiem niepiśmiennym, pochodzącym z ludu, wykształconym nie z papieru ale przez doświadczenie, myślenie i trudne kuleje własnych prób serca i głowy. Nie spodziewał się on tu znaleść takiego rozsądku, rozwagi, spokoju i jasnego poglądu na świat i jego sprawy. Andruszka z natury był obdarzony umysłem dosyć bystrym, różne życia koleje dały mu poznać człowieka i stosunki towarzyskie w téj sferze przynajmniéj z którą miał choć daleką styczność. Dziwić się było potrzeba surowości i rozsądkowi leśnika, który przy pewnej grzeczności dla gościa, spytany wprost o coś nigdy mu prawdy nie taił.
W pierwszych zaraz dniach po osiedleniu się w chacie, Juliusz począł z nim mówić o rewolucyi, strażnik słuchał długo w milczeniu, nie chciał nic odpowiedzieć, w ostatku odezwał się zakłopotany.
— Daj Boże szczęście tym co dobrze myślą i dobrego pragną...
— A wyż nie pragniecie Polski i swobody?...
— Cóż my, biedne ludziska... nie nauczyliśmy się ani waszéj Polski kochać, ani większéj swobody pragnąć... nie wiemy dobrze o co chodzi... Nas nie dotyka tak bardzo to co wam ciąży... myśmy, prawdę rzec, dosyć obojętni... Jakiemiście nas uczynili takiemi macie...
Ostatnie słowa uderzyły Juliusza, były pełne gorzkiéj prawdy, włościanin nie znał téj matki dla któréj mu walczyć kazano, a nie był pewien czy swoboda drugich nie będzie dlań cięższą niewolą...
Z dalszych rozmów przekonał się Juliusz że Andruszka miał wstręt do najezdców obcych, ale prawie równy krył się pod pozorną obojętnością i przychylnością dla swoich braci i innych warstw społeczeństwa. — Wieśniak nie dowierzał im, obawiał się, był zrażony. Obcującemu z ludem nie było tajemnicą że rachować nań mogli tylko ci co go znali z papieru, książek i teoryi.
Oświata wprawdzie mogła z niego uczynić najlepszych kraju obywateli, ale na nią potrzeba było czasu i pracy niemało.
Z innymi razem sądził Juliusz że lud w końcu da się urokiem krwawego dramatu pociągnąć, nie mylił się w istocie, ulegał on wrażeniu tego poświęcenia bohaterskiego, ale tylko siła i zwycięztwo mogły go do działania pobudzić, a ofiarnictwo późniéj dopiero na umysłach miało wycisnąć to piętno, którego skutki należą do przyszłości. Z mogił wstaną do nawracania ludu duchy gdy mogiły darnią i ostami porosną. Krew przelana musi wsiąknąć w ziemię nim plon wyda...
Postawiony na straży w tém odludziu Juliusz rozmyślał wiele, były dlań dni ciężkiéj tęsknoty i nieprzebyte nudów godziny... słuchał szumu lasów naówczas, razem z Lewkiem siadał na przyźbie i oba patrzali w zielone głębie czekając czy się co na pustynnym nie zjawi gościńcu. Trudno uwierzyć by w ciągłéj obawie, niepewności i nieustannych ostrożnościach, które przedsiębrać było potrzeba dla siebie i powierzonéj roboty, Juliusz mógł być zdolnym do jakiéj pracy; mimo to wszakże dziwne jego usposobienie w niéj mu szukać kazało uspokojenia, ukołysania duszy. Wziął z sobą Shakespeara i Platona, i jeźli nie siedział nad rachunkami lub nie poił i nie bałamucił nadgranicznych strażników, zatapiał się w nieśmiertelnych wyrazach myśli ludzkiéj, aby zapomnieć o tém co go otaczało i oczekiwało. To maluje człowieka z pewnych względów, miłość dla kobiety upadłéj, poświęcenie dla sprawy, w któréj zwycięztwo słabo lub nic nie wierzył, gorące zajęcie robotą najmniéj ponętną i odżywianie się u źródła czystego gieniuszu. Z podobnych sprzeczności ileż razy człowiek się składa!! Takim go czyni wrodzona iskierka ducha, żywot ciężki i napojenie pojęciami różnemi... Sceptyk miał jedną wiarę w wielkość poświęcenia i skuteczność ofiar dla ludzkości, choćby pozornie daremnych. Z wielu innemi wierzył mocno, że rewolucya polska nie osięgając tego celu jaki sobie zamierzała, dójdzie do innego może ważniejszego niż ten który sobie założyła. Tak starzy alchemicy pracując nad robieniem złota, wynajdowali mimowoli różne kombinacye, które nauce i ludziom posłużyć miały do dalszego pochodu...
Jednego wieczora siedział tak Juliusz przed chatą obyczajem swoim, Lewka na straży mając przy sobie z nastawionemi uszami, gdy w głębi lasów szelest się jakiś dał słyszeć. Pies dużo wprzód poczuł zbliżenie się czyjeś nim Juliusz je pochwycił.
Sterczące uszy Lewka, potém pociąganie nosem niespokojne, późniéj urywane naszczekiwanie, naostatek zerwanie się z przyźby i obranie stanowiska przed chatą, oznajmiły coś niezwyczajnego. Zwykle Lewek inaczéj powrót do domu Andruszki przeczuwał, naówczas kręcił się milczący, wesoły, naszczekiwał ale wesoło, wybiegał aż do pierwszych zarośli i kręcąc ogonem powracał wypowiadając dzieciom i żonie swą radość. Wiedziano już że gospodarz był blisko. W razie gdy kogo wiózł z sobą uciecha psa pomięszaną bywała z trochą niepokoju. Tą razą widocznie musiał się zbliżać ktoś obcy całkowicie, bo pies bardzo się kręcił i groźnie odzywał szczekiem który na wycie zarywał. Ucho wytężone Juliusza który był Shakespeara porzucił na pierwszym akcie Cymbelliny, napróżno usiłowało chwycić szmer jakiś w oddaleniu, najgłębsza cisza panowała w lesie, niekiedy tylko szelest poruszonych gałęzi jakby od przebiegającego zwierza przerwał milczenie puszczy. Niepokój psa wszakże coś oznaczał, na wszelki wypadek Juliusz poszedł po rewolwer i włożył go do kieszeni, wszystkiego spodziewać się należało, ci co za pieniądze przewozili broń, również za pieniądze zdradzić mogli. Szubienica czy więzienie forteczne groziły przebranemu agentowi do dostawy broni.
Pies wybiegł daleko drożyną wiodącą nie do miasteczka ale nad granicę polską i ujadać począł okrutnie, potém uciął, zaskowytał, szczeknął radośnie i pierwszy ukazał się na ścieżce... za nim szedł Andruszka, za Andruszką jakiś nieznajomy niewielkiego wzrostu mężczyzna ubrany czarno z lekką fuzyjką na plecach...
Juliusz wstał i przypatrywał się bacznie kogo mu prowadzono, gdy nagle pobladł i ręce załamał, w bladéj twarzy przybysza poznał przebraną Maryą... W głowie mu się pomieścić nie mogło jak się tu ona dostała... wstyd jakiś, gniew, wdzięczność razem ogarnęły go... myśl wreście przeleciała po głowie błyskawicą że tak samo jak ona i obcy mógł się o niego dopytać. Wszystko to trwało chwilkę tylko, bo biedna kobieta już mu ręce zarzuciła na ramiona z płaczem i witała go nie mogąc przemówić słowa. Andruszka stał i patrzał posępny, mimo doskonałego przebrania poznał on prowadząc podróżnego że był kobietą i dziwne myśli chodziły po staréj jego głowie. Zimny dość człowiek czuł się poruszony tém poświęceniem niezmierném i serce go zapytywało... co jest w téj sprawie tak potężnego aby dla niéj ludzie życie, spokój, majątek, cześć swą i wszystko ważyli. Przykład mówił mu i przekonywał że w głębi leżała niepojęta dlań tajemnica... Takiemi chwilami wrażenia nawracają się ludzie.
Złamana podróżą pieszą męczącą, obawą jakiéj doznała i powitaniem z Juliuszem, Marya musiała usiąść aby nie paść, serce jéj biło i głowa się zawracała. On patrzał i milczał więcéj zmięszany niż szczęśliwy.
Miał już ją zapytać jak się tu dostać potrafiła, gdy z za sukni dobyła zwitek papierów, — rozkazy urzędowe które niosła, te Juliuszowi wytłumaczyły wszystko. Marya przyjęła na siebie obowiązki posłańca aby się mogła o niego dowiedzieć i dostać do niego. Niosła znaczną sumę pieniędzy na którą Juliusz oczekiwał, dyspozycye, skazówki, rozporządzenia władzy niewidzialnéj, a naówczas jeszcze wszechmocnéj prawie. Papiery te drżały w rękach Juliusza, ale nieprzytomny czytać ich nie mógł... podał dłoń Maryi milczący i wprowadził ją do alkierza w którym zamieszkiwał... Przed domkiem został rozłożony tom Shakespeara, Lewek łaszący się przed panem i gospodarz szepcący coś do żony po cichu...
Juliusz z uczuciem głębokiem ale z surowością zarazem przyjął Maryą, był jéj wdzięczen i niespokojny, w pierwszych wyrazach wypowiedział natychmiast naganę za porwanie się do takiego kroku nad siły niewieście.
— Przecież widzisz, odpowiedziała mu pokornie, żem się tu cało i bezpiecznie dostała... a jeśli ci będę zawadą i nie zechcesz mnie, odejdę jakem przyszła, ale mi zostanie pociecha żem ciebie widzieć mogła i dłoń twoją uścisnąć... ty nie wiesz jak gryzie i zjada tęsknota, boś jéj nie doznał... Ty zatopić się możesz w książce, odlecieć od teraźniejszości, twoja miłość dla mnie jest zniżeniem się Bóstwa jak w balladzie Bóg i Bajadera... moja podźwignięciem ku światłości... dla której i ja... bajadera nieszczęsna na stos jestem gotową...
Juliusz się zamyślił... Nie mieli czasu rozmówić się dłużéj, gdy gwałtowne szczekanie Lewka zaniepokoiło Juliusza, znał on wszystkie głosy wiernego stworzenia oznajmujące o niebezpieczeństwie, prawie równocześnie gospodarz wpadł zbladły do alkierza...
— Paniczu! zawołał żywo... Bóg wie co się stało, ale zdaje się że od moskiewskiéj granicy dano znać naszéj straży o czemś... jadą tu na rewizyą... oddział wojska i urzędnik cywilny i gromada chłopów ze wsi sąsiedniéj, na Boga żywego, uciekajcie...
Marya straszliwie pobladła... mimowolnie ta wiadomość rażąca jak piorun ubodła ją w serce... równo z jéj przybyciem przychodziło nieszczęście, któż wie czy ją upadłą, spodloną w przeszłości, Juliusz nie mógł posądzić o zdradę?
Straszny ten pomysł tylko mignął przed nią i był dla niéj ciosem prawie śmiertelnym, posłoniła się, była omdlenia blizką. Juliusz zapomniawszy o sobie biegł ją ratować, gdy Andruszka zawołał:
— Jest kwandrans czasu najwięcéj... co żywiéj, uchodźcie, uchodźcie... Znacie ścieżynkę wiodącą do ługu za którym jest stary piec wapienny, skryjecie się tam w zaroślach, ja jak się tylko uspokoi przyjdę po was, na Boga ani chwili nie traćcie...
Juliusz pochwycił dwa rewolwery w kieszenie, papiery na piersi, zapiął suknią, porwał Maryą za rękę i począł biedz ku drzwiom... Lewek ciągle zajadle naszczekiwał... po za krzakami głuche wozów słychać było tętnienie...
Już wychodzić mieli gdy biedna kobieta zmęczona pochodem, dobita wrażeniem, osunęła się na podłogę i zemdlała... Juliusz ledwie miał czas rzucić jéj wodę na twarz, Andruszka łamał ręce na progu i powtarzał machinalnie zdrętwiały ze strachu: — Uchódźcie! uchódźcie! na Boga uchódźcie!
Nie było się co łudzić; Marya choć ocucona iść i uciekać nie mogła, na czole jéj bolesny złożywszy pocałunek Juliusz wahał się co miał uczynić, gdy ona go sama odepchnęła, wołając:
— Nie myśl o mnie! uciekaj! uciekaj...
Od drzwi i dziedzińca już postrzeżonym być mógł Juliusz, otwarto okno i przez nie skoczył w zarośla... Nastąpiła chwila oczekiwania straszna, długa, po niéj hałas na podwórku, zmięszane głosy różne... i wrzawa. Marya nie słyszała nic, leżała bezprzytomna i zemdlała powtórnie. Myśl jedna dobiła ją.
— On może na chwilę przypuścić żem ja go zdradziła! że byłam sługą jego wrogów! o Boże mój! o mój Boże!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.