Nędznicy/Część czwarta/Księga czwarta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Jednego wieczora Gavroche nic nie jadł, przypomniał sobie, że i poprzedzającego dnia nie jadł obiadu; było mu nieco markotno. Postanowił spróbować czy nie znajdzie gdzie wieczerzy. Ruszył na włóczęgę za Salpetrière, w miejsca opustoszałe; tam zwykle zdarzają się gratki; gdzie nie ma nikogo, tam można coś znaleźć. Dotarł do kolonji, która jak mu się zdawało była wioską Austerlicką.
W jednej z dawniejszych wycieczek zauważył stary ogród zamieszkany przez starca i babę, a w tym ogrodzie niezgorszą — jabłoń. Obok jabłoni stała spiżarnia z owocami, źle zamknięta, z której można było wyciągnąć jabłko. Jabłko to wieczerza, jabłko to życie. Co zgubiło Adama, mogło ocalić Gavrocha. Ogród ciągnął się wzdłuż uliczki samotnej, nie brukowanej, po obu stronach otoczonej zaroślami; domów nie było widać; żywy płot oddzielał ogród od uliczki.
Gavroche skierował kroki ku ogrodowi, znalazł uliczkę, poznał jabłoń, sprawdził istnienie spiżarni i zbadał żywy płot; taki płot przesadza się jednym susem. Zaczynało zmierzchać, na ulicy ani żywej duszy, pora najstosowniejsza. Gavroche zabierał się przeskoczyć płot, ale zatrzymał się nagle. Rozmawiano w ogrodzie. Gavroche spojrzał przez szparę w płocie.
O dwa kroki od niego, tuż pod płotem z drugiej strony, właśnie naprzeciw miejsca, z którego miał się wedrzeć do ogrodu, leżał kamień zastępujący ławkę; siedział na nim starzec, a wprost niego stała stara kobieta. Stara burczała, Gavroche bez ceremonji podsłuchiwał.
— Panie Mabeuf! — zawołała stara.
— Mabeuf! — pomyślał Gavroche — komiczne nazwisko.
Zapytany starzec nie odzywał się. Stara powtórzyła:
— Panie Mabeuf!
Starzec nie podnosząc oczów od ziemi, nareszcie odpowiedział.
— Czego chcesz, matko Plutarch?
— Matka Plutarch — pomyślał Gavroche — drugie nazwisko komiczne.
Matka Plutarch odezwała się znowu i starzec rad nie rad musiał wejść w rozmowę.
— Gospodarz nie jest zadowolony.
— Dlaczego?
— Bo mu się należy za trzy kwartały.
— Jeszcze trzy miesiące, będziemy mu winni za cztery.
— Powiada, że wyrzuci pana na ulicę.
— I owszem.
— Przekupka chce żeby jej zapłacić. Nie daje ani wiązki drzewa. Czem palić będziemy zimą?
— Słońce ogrzewa.
— Rzeźnik odmawia kredytu; nie chce dawać mięsa.
— To mi bardzo na rękę. Nie mogę trawić mięsa, jest zaciężkie na mój żołądek.
— Cóż będziemy mieli na obiad?
— Chleb.
— Piekarz żąda choć cząstki długu, i mówi: bez pieniędzy nie będzie chleba.
— Dobrze.
— Cóż pan jeść będziesz?
— Mam jabłka.
— Ależ panie, nie można przecież tak żyć bez pieniędzy.
— Nie mam ani grosza.
Stara odeszła, starzec został. Zaczął rozmyślać, Gavroche myślał także.
Pierwszym rezultatem myślenia Gavrocha to było, że zamiast przeskoczyć płot, wcisnął się pod niego.
Gałęzie usunęły się nieco u dołu zarośli.
— Ba! — zawołał w duchu Gavroche — przyzwoity alkierzyk! i wgramolił się pod krzaki. Plecami dotykał prawie ławki ojca Mabeuf i słyszał oddech ośmdziesięcioletniego starca.
Zamiast jeść obiad, postanowił usnąć.
Sen to koci, sen na jedno oko. Usypiając Gavroche wypatrywał.
Blade niebo zmierzchu bieliło ziemię i uliczka tworzyła siną linję między dwoma rzędami ciemnych zarośli.
Nagle na tym pasie białawym ukazały się dwa cienie. Jeden szedł przodem, drugi o kilka kroków z tyłu.
— Oto dwa duchy — mruknął Gavroche.
Pierwszy cień zdawał się być starym mieszczaninem, był zgarbiony i zamyślony, odziany bardzo skromnie, szedł zwolna z powodu podeszłego wieku, używając wieczornej przechadzki.
Drugi był prosty, silny, wysmukły. Miarkował kroki według kroków pierwszego, ale to dobrowolne zwolnienie chodu zdradzało gibkość i zwinność. Cień ten obok czegoś dzikiego i niespokojnego, miał zresztą postać tego, co wówczas nazywano elegantem; kapelusz nowego kroju, surdut czarny, zgrabny, prawdopodobnie z cienkiego sukna, spięty w pasie. Głowę trzymał z męzkim wdziękiem, a pod kapeluszem widać było w zmroku blady profil młodzieńca. Profil ten miał różę w ustach. Gavroche poznał zaraz ten drugi cień; był to Montparnasse.
O pierwszym mógł tylko powiedzieć, że to był jakiś stary poczciwiec.
Gavroche niezwłocznie zabrał się do obserwacji. Jeden z dwóch przechodniów widocznie miał jakieś zamiary na drugiego. Gavroche zajmował dobre stanowisko i mógł widzieć co będzie dalej. Alkierzyk w samą porę stał się skrytką.
Montparnasse na polowaniu o tej godzinie — to coś bardzo groźnego. Gavroche czuł, że jego wnętrzności, ulicznika, poruszają się litością nad biednym starcem.
Ale co począć? wmięszać się w tę sprawę? słaby biedz na pomoc słabemu! Montparnasse śmiałby się tylko. Gavroche nie taił przed sobą, że ten straszny bandyta dziewiętnastoletni, zgniótłby na miazgę naprzód starca, potem dziecko.
Gdy tak rozmyślał Gavroche, nastąpiło natarcie prędkie, ohydne. Natarcie tygrysa na muła, pająka na muchę. Montparnasse znienacka rzucił różę, skoczył na starca, schwycił go za szyję, ścisnął i zawisł na niej. Gavroche o mało nie krzyknął. Po chwili jeden z tych ludzi leżał pod drugim, zgnębiony, ziejący, szamoczący się daremnie, mając pierś przygniecioną kolanem z marmuru. Tylko stało się zupełnie inaczej niż Gavroche myślał. Leżącym na ziemi był Montparnasse, ten co go gniótł był stary poczciwiec. Działo się to o kilka kroków od Gavrocha.
Starzec, otrzymawszy cios, odbił go, ale odbił strasznie i w mgnieniu oka z napastowanego został napastnikiem.
— A to dzielny inwalid — pomyślał Gavroche.
I mimowolnie klasnął w dłonie. Ale odgłos oklasków nie doszedł do zapaśników ogłuszonych walką.
Nastało milczenie. Montparnasse przestał się szamotać. Gavroche rzekł na stronie: — Czyżby umarł?
Poczciwiec nie wyrzekł słowa, ani wydał okrzyku. Powstał i Gavroche, i usłyszał, jak rzekł do Montparnassa: — Wstań!
Montparnasse podniósł się, ale poczciwiec go trzymał, Montparnasse miał minę upokorzoną i wściekłą — wilka, którego złapał baran.
Gavroche patrzył i słuchał, usiłując uszami zdwoić siłę wzroku. Niezmiernie go to bawiło.
I wynagrodzony został za sumienną trwogę widza. Mógł ukradkiem schwycić rozmowę, która w ciemnościach miała jakiś wyraz tragiczny. Poczciwiec wypytywał, Montparnasse odpowiadał:
— Ile masz lat?
— Dziewiętnaście.
— Jesteś silny i zdrów. Dlaczego nie pracujesz?
— Bo mię to nudzi.
— Czem się trudnisz?
— Próżniactwem.
— Mów serjo. Czy mogę ci w czem dopomódz? Czem chcesz zostać.
— Złodziejem.
Chwila milczenia. Starzec zamyślił się głęboko. Stał nieruchomy i nie puszczał Montparnassa.
Chwilami młody bandyta, silny i zwinny rzucał się, jak dziki zwierz, ujęty w samotrzask. Wstrząsał się, podstawiał nogę, wił się wściekle, usiłując wymknąć. Starzec nie zdawał się tego uważać i jedną pięścią trzymał jego ręce z wszechwładną obojętnością siły bezwzględnej.
Marzenie starca trwało chwil kilka; potem spojrzawszy w oczy Montparnassowi i podniósłszy łagodnie głos, powiedział rodzaj uroczystej przemowy, z której ani słowa nie stracił Gavroche:
— Moje dziecko, lenistwem zarabiasz sobie na najuciążliwsze życie. A! powiadasz, że trudnisz się próżnowaniem! przygotuj się do pracy. Czy widziałeś straszną machinę do ciągnienia blachy z żelaza? Strzeż się jej, rzecz to podstępna i sroga; jeśli chwyci połę twej szaty, porwie cię całego. Tą machiną jest próżnowanie. Zatrzymaj się, póki czas jeszcze, ratuj się! Inaczej zginąłeś; wkrótce chwycą cię jej zęby. Gdy raz się w nie dostaniesz — pożegnaj się z nadzieją. Do roboty, leniwcze! żadnego spoczynku. Ujęła cię nieubłagana ręka pracy. Zarabiać na chleb, mieć zajęcie, wypełniać obowiązki, nie chcesz? być jak drudzy, to cię nudzi? Ha! będziesz musiał pracować inaczej. Praca jest prawem, kto ją odrzuca jako nudną, musi się jej poddać jak męczarni. Robotnikiem być nie chcesz, będziesz niewolnikiem. Jeśli praca puści z jednej strony, to cię chwyci z drugiej, nie chcesz być jej przyjacielem, będziesz służalcem! A! nie chciałeś poczciwego znoju ludzi, będziesz miał krwawy pot potępieńców. Gdy inni śpiewają z radości, ty zajęczysz z bólu. Z daleka, z dołu patrzyć będziesz na innych ludzi pracujących, i wyda ci się, że odpoczywają. Oracze, żeńcy, marynarze i kowale ukażą ci się w światłości niby błogosławieni niebiescy. Co za rozkoszne promienie na kowadle! Chodzić za pługiem, wiązać snopy, co za radość. Łódź swobodnie kołysząca się na wietrze, jakaż to uczta! A ty leniwcze, grzeb, ciągnij, taczaj ciężary, pracuj nieustannie. Zawsze na uździe, niby bydle robocze w zaprzęgu piekielnym! A! twoim celem nic nie robić? Zobaczysz? nie będziesz miał ani tygodnia, ani, dnia, ani godziny bez strasznego znużenia. Nic nie podniesiesz bez boleści. Każdej minuty będą ci trzeszczeć muskuły. Co byłoby piórkiem dla innych, dla ciebie będzie skałą. Rzeczy najprostsze napiętrzą się jak stroma góra. Dokoła ciebie życie przybierze postać potworną: iść, wrócić, odetchnąć, będą to prace okropne. Płuca ciążyć ci będą, jak stufuntowy kamień. Iść tu raczej niż tam to zagadka, którą musisz rozwiązywać. Pierwszy lepszy, chcąc wyjść, popchnie drzwi, i otóż go niema. Ty jeśli wyjść zechcesz, musisz przebijać mury. Co czynię, ludzie, gdy chcę zejść na dół z górnego piętra? Zstępuję po schodach; ty będziesz musiał drzeć kołdrę, wiązać jej kawałki na sznur, potem wysuniesz się za okno, zawiśniesz na tej nici nad przepaścią, a będzie to nocą, w czasie burzy, deszczu, nawałnicy, i jeśli sznur będzie zakrótki, pozostanie ci jedyny sposób wyjścia — spaść; spaść na chybi trafi, może w przepaść z ogromnej wysokości, i na co? na dół, na rzecz nieznaną. Albo też wdzierać się będziesz przez komin, w którym możesz się spalić lub pełzać przez kloaki, gdzie możesz się utopić. Nie mówię ci o dziurach, które trzeba zakrywać, o kamieniach, które ze dwadzieścia razy na dzień wyjmiesz i włożysz napowrót, o wapnie, które musisz ukrywać w sienniku. Natrafisz na zamek; spokojny mieszczanin ma w kieszeni klucz robiony przez ślusarza. Ale ty, jeśli chcesz pójść dalej, musisz zdobyć się na straszne arcydzieło; weźmiesz duży pieniądz miedziany, przetniesz go na dwie blaszki, jakiem narzędziem? sam je wynajdziesz. To rzecz twoja. Potem będziesz wydrążał wnętrze tych dwóch blaszek, starając się nie przebić ich na wskroś, i zrobisz na brzegu dokoła rowki, aby przystawały do siebie i trzymały szczelnie jak spód z pokrywą. W tak przyszróbowanym spodzie z pokrywą niczego się domyśleć nie można. Dla szpiegujących cię dozorców, będzie to duży pieniądz, a dla ciebie pudełko. Co włożysz w to pudełko? kawałek stali. Sprężynę z zegarka, w której porobisz zęby i będziesz miał piłkę. Tę piłkę, długości szpilki, ukrytą w miedzianym pieniądzu, musisz przecinać zamki, rygle, kłódki i kratę u okna i obrożę, którą mieć będziesz u nogi. Zrobiwszy to arcydzieło, dokonawszy cudu sztuki, zręczności i cierpliwości, musisz się z niem ukrywać, bo jeśli się dowiedzą, że to twoje dzieło, w nagrodę za nie rzucę cię do lochu. Taka twoja przyszłość. Lenistwo, uciechy — straszne otchłanie! Nic nie robić — wieszże ty o tem? to najzgubniejszy zawód. Żyć próżniaczo kosztem społeczeństwa! być nie użytecznym, to jest być szkodliwym! To prowadzi wprost do przepaści nędzy. Biada temu, kto chce być pasożytem! robactwo go stoczy. A! nie podoba ci się pracować! A! masz jedno na myśli: jakby dobrze zjeść, dobrze się napić i dobrze się wyspać. Będziesz pił wodę, będziesz jadł chleb czarny, będziesz spał na deskach z żelazem do nóg przykutem, którego zimno czuć będziesz nocą na nagiem ciele! Zdruzgoczesz to żelazo, uciekniesz. Dobrze. Będziesz się czołgał na brzuchu w zaroślach i karmił się zielskiem, jak leśne zwierzęta. I zostaniesz schwytany. Wówczas leżeć będziesz lat kilka w lochu, przykuty do muru, szukając po omacku dzbana z wodą, gryząc plugawy chleb ciemności, którego pies by nie tknął, będziesz jadł groch w spółce z robactwem. I staniesz, się stonogiem w piwnicy. O! miej litość nad sobą! nędzny dzieciaku, coś przed dwudziestu laty ssał pierś mamki i może jeszcze masz matkę! Zaklinam cię, usłuchaj. Chcesz cienkich sukien, lakierowanych trzewików, chcesz trefić włosy i skrapiać je wonną oliwą, chcesz podobać się dziewczętom, być ładnym. Będziesz miał ogoloną głowę, czerwony spencer na grzbiecie i chodaki na nogach. Chcesz mieć pierścienie na palcach; będziesz miał obrożę na szyi. A jeśli spojrzysz na kobietę, grad kijów spadnie na twe plecy, i wejdziesz tam w dwudziestym roku, a wyjdziesz w pięćdziesiątym! Wejdziesz młody, świeży i rumiany, z błyszczącemi oczyma, białemi zębami i bujnemi włosami młodości, a wyjdziesz złamany, zbity, pomarszczony, bezzębny, straszny, z siwemi włosami! Ach! biedne dziecko, jesteś na złej drodze, próżniactwo źle ci doradza; kradzież jest najmozolniejszą pracą. Wierzaj mi, nie podejmuj się ciężkiej roboty leniwca. Zostać hultajem rzecz wcale niewygodna. Daleko łatwiej być uczciwym człowiekiem. A teraz idź i zastanawiaj się nad tem, com ci powiedział. Ale! czego chciałeś odemnie? Pieniędzy? oto je masz.
I starzec, puściwszy Montparnassa, włożył mu w rękę woreczek, który bandyta przez chwilę ważył na dłoni, potem z tą samą ostrożnością machinalną, jakby ukradł, Montparnasse wsunął pocichu woreczek do tylnej kieszeni surduta.
To powiedziawszy i uczyniwszy, stary poczciwiec obrócił się doń tyłem i spokojnie szedł dalej.
— Stary osieł! — mruknął Montparnasse.
Kto był ten poczciwiec? Czytelnik zapewne się domyślił.
Gdy starzec się oddalał, tymczasem zbliżał się Gavroche.
Gavroche, spojrzawszy z ukosa, upewnił się, że ojciec Mabeuf siedział jeszcze na ławce, a może i spał. Potem ulicznik wypełznął z pod krzaków i czołgał się w cieniu za nieruchomym Montparnassem. Tak doszedł do Montparnassa niewidziany i niesłyszany, cicho wsunął rękę w tylną kieszeń surduta z cienkiego czarnego sukna, schwycił woreczek, wydobył rękę, i czołgając się znowu, umknął, jak wąż w ciemnościach. Montparnasse, który nie widział powodu mieć się na ostrożności i po raz pierwszy w życiu był zamyślony, nic nie spostrzegł. Gavroche, doszedłszy do miejsca, gdzie był ojciec Mabeuf, rzucił woreczek przez płot i co tchu uciekał.
Woreczek padł u nóg ojca Mabeuf. Szelest ten go obudził. Pochylił się i podniósł z ziemi. Nie rozumiejąc, co to znaczy, otworzył woreczek. Były w nim dwie przegródki; w jednej trochę drobnej monety, w drugiej sześć napoleonów.
P. Mabeuf przestraszony zaniósł to gospodyni.
— Ależ to z nieba spadło! — rzekła matka Plutarch.