Nędznicy/Część czwarta/Księga dwunasta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Laigle de Meaux, jak wiadomo, mieszkał więcej u Joylego, niż gdzieindziej. Miał mieszkanie jak ptak na gałęzi. Dwaj przyjaciele mieszkali razem, jedli razem i spali razem. Wszystko mieli wspólne, bodaj nawet kochankę. Byli tem, co bracia socjusze nazywają dwojaki. Rano, dnia 5-go czerwca poszli na śniadanie do Koryntu. Joly, zakatarzony, miał zatkanie w nosie, którego i Laigle zaczął doświadczać. Surdut Laigla był wytarty, a Joylego nowy.
Była dziewiąta z rana, gdy przybyli do Koryntu.
Weszli na pierwsze piętro.
Matelota i Giboletta zapytały czem mają służyć.
— Ostryg, sera i szynki — rzekł Laigle.
I usiedli za stołem.
Szynkownia była próżna, prócz ich dwóch nikogo nie było.
Giboletta, poznawszy Jolyego i Laigla, postawiła butelkę wina na stole.
Gdy pierwsze ostrygi zjedli, ukazała się głowa w dziurze ze schodów i głos zawołał:
— Przechodziłem tędy, gdy mię zaleciał rozkoszny zapach sera z Brie. Więc wchodzę.
Był to Grantaire.
Grantaire wziął krzesło i usiadł przy stole.
Giboletta, widząc Grantaira, przyniosła na stół jeszcze dwie butelki.
Było więc trzy.
— Czy myślisz wypić obydwie butelki? — zapytał Laigle Grantaira.
Gantaire odpowiedział:
— Wszyscy są domyślni, ty jeden prostaczek. Dwie butelki nigdy nie zdziwiły mężczyzny.
Dwaj inni zabrali się najprzód do jadła. Grantaire zaczął od picia. W jednej chwili wypróżnił pół butelki.
— Masz chyba dziurę w brzuchu? — zapytał Laigle.
— A ty na łokciu — odparł Grantaire.
I wychyliwszy szklankę dodał:
— Doprawdy, Orle mów pogrzebowych, masz djable stary surdut.
— Ma się rozumieć — odpowiedział Laigle. To też surdut mój i ja żyjemy w przykładnej zgodzie. Przystał do wszystkich mych fałdów, w niczem mi nie zawadza, leży jak ulany na moich garbach i uprzejmie nagina się do wszystkich mych poruszeń, czuję go tyle tylko, że mi w nim ciepło. Stare surduty to jak starzy przyjaciele.
— Grantaire — zapytał Laigle — czy przychodzisz z bulwaru?
— Nie.
— Joly i ja widzieliśmy idący orszak.
— A ta ulica, jak spokojna! — dodał Laigle. Ktoby się domyślił, że Paryż przewrócony jest do góry nogami? Poznać zaraz, że tu dawniej były klasztory. Du Breuil i Sauval spisali ich listę, a także ksiądz Lebeuf. Było ich tu mnóstwo: trzewiczkowych, bosych, ogolonych, brodatych, szarych, czarnych, białych, franciszkanów, minorytów, kapucynów, karmelitów, małych augustjanów, wielkich augustjanów, starych augustjanów... istne mrowisko.
— Nie mówmy o mnichach — przerwał Grantaire — bo zaraz bierze ochota się podrapać.
Potem zawołał:
— Pfu! połknąłem starą ostrygę. Już mię napada czarna melancholja. Ostrygi stare, służące brzydkie. Nienawidzę rodzaju ludzkiego. Przed chwilą przechodziłem ulicą Richelieu około bogatej księgarni publicznej! Ta kupa skorup od ostryg, które zowią bibljoteką, budzi we mnie wstręt do myślenia. Co tu zepsutego papieru! co wypisanego atramentu! ile bazgraniny! I to wszystko pisano piórem. Cóż to więc za rura powiedział, że człowiek jest dwunożnem zwierzęciem bez piór! A przytem spotkałem ładną dziewczynę, którą znam, piękną jak wiosna, godną nazywać się Kwietniem, zachwyconą, oczarowaną, upojoną, szczęśliwą, i — nędznicę, bo wczoraj pewien straszny bankier, upstrzony ospą, raczył ją zapragnąć! Niestety! kobieta nie mniej poluje na pękaty worek, jak na eleganta; kotki polują na myszy i na ptaki. Ta pannica przed dwoma miesiącami była cnotliwa na poddaszu, zapinała staniczek na guziki tombakowe, szyła po całych dniach, miała łóżko na pasach, kwiatek w doniczce i była zadowoloną. I otóż pani bankierowa. Przemiana stała się tej nocy. Dziś rano zobaczyłem ofiarę, nieposiadającą się z radości. Najohydniejsze jest to, że hultajka nic nie zbrzydła. Ani śladu finansisty na jej twarzy. Róże tem są wyższe czy też niższe od kobiet, że gąsienica zostawia na nich widoczne ślady. Ach! nie ma moralności na ziemi, świadczę się mirtem, symbolem miłości, wawrzynem, symbolem wojny, gałązką oliwną, mazgajowatym symbolem pokoju, jabłonią, która mało nie udławiła Adama i jego pędractwo, i liściem figowym, praszczurem spódniczek.
Wyciągnął szklankę do Jolyego, który ją napełnił, potem wypił duszkiem prawie, nie przerywając mowy, i prawił dalej:
Jedna jest tylko rzeczywistość: pić dobrze. Jakiejkowlwiek jesteś opinji, czy trzymasz stronę chudego koguta, jak kanton Uri, czy koguta tłustego, jak kanton Glaris, mniejsza o to, byleś pił. Prawicie mi o bulwarze, o orszaku żałobnym, etcetera. Zresztą krytykuję, ale nie znieważam. Świat jest takim jak jest. Mówię tu bez żadnej złej myśli, przez skrupuł sumienia. A! na wszystkich świętych Olimpu i bogów raju! nie urodziłem się na Paryżanina, bym miał jak wolant między dwoma rakietami, odbijać się od gromady szlifibruków do gromady zawadjaków! Urodziłem się na Turka, bym codziennie patrzył na wschodnie pląsy, na wytworne tańce egipskie, lubieżne jak myśli człowieka, żyjącego w czystości, albo na chłopa milijonowego, albo na szlachcica weneckiego, otoczonego szlachciankami, lub wreszcie na drobnego księcia niemieckiego. Do takich losów się urodziłem! Powiedziałem na Turka i nie cofam. Nie rozumiem, dlaczego zwykle ze złej strony mówią o Turkach! Mahomet zacny człowiek; cześć dla wynalazcy serajów z huryskami i rajów z odaliskami! Z tem wszystkiem obstaję za piciem. Ziemia jest wielkiem głupstwem. Zdaje się, że będą się bić te niedołęgi, łamać sobie karki, w środku lata, w czerwcu, gdy mogliby z dziewczyną pod rękę pójść w pole i raczyć się zapachem skoszonego siana! Dalibóg za wiele robią głupstwa. Stara, potłuczona latarnia, którą przed chwilą widziałem u handlarza starzyzny, nasuwa mi tę uwagę: Czas już oświecić rodzaj ludzki. Tak, posmutniałem. Do czego to prowadzi zakrztusić się złą ostrygą. Staję się znowu ponurym. O szkaradny świat stary! Musisz się na nim spracować, sforsować, zmordować, zgałganić.
I Grantaire, po tym wybuchu wymowy, zakasłał się — zasłużenie.
— Za pozwoleniem — odezwał się Joly — wyznać muszę, że Marjusz wydaje mi się serjo rozkochanym.
— A wiesz w kim? — zapytał Laigle.
— Nie.
— Nie?
— Powiadam ci, że nie!
— Przedmiot miłości Marjusza! — zawołał Grantaire — przewiduję. On jest mgłą, i wynalazł dla siebie parę. To kawałek poety. Poety czy warjata wszystko jedno. Thymbraeus Apollo. Marjusz i jego Marja, Marylka, Marynia — pocieszni kochankowie. Wyobrażam sobie ich miłość. Zachwyty, w których zapominają o całusach. Czyści na ziemi kojarzą się w nieskończonościach. Są to dusze obleczone zmysłami. Śpią razem na gwiazdach.
Grantaire napoczynał drugą butelkę, a może i drugą perorę, gdy w dziurze od schodów ukazał się nowy przybysz. Był to chłopczyk niespełna dziesięcioletni, obdarty, drobny, żółty, chudy, z bystrem spojrzeniem, rozczochraną głową, przemokły na deszczu, ale z zadowoloną miną.
Dziecię, bez wahania, wybierając między trzema, choć widocznie nie znało żadnego, odezwało się do Laigla de Meaux:
— Wszak pan jesteś Bossuet?
— To mój przydomek — odpowiedział Laigie. Co powiesz?
— Powiem to: Wysoki blondyn na bulwarze zapytał mię: Czy znasz matkę Hucheloup? Powiedziałem: Znam, na ulicy Konopnej, wdowa po starym. Powiedział mi: Idź tam. Zastaniesz tam pana Bossuet i powiedz mu odemnie: A — B — C. Zapewne żartował sobie z pana. Dał mi złotówkę.
— Joly, pożycz mi złotówkę — rzekł Laigle — i obracając się do Grantaira dodał: — Grantaire pożycz mi złotówkę.
Laigle dał chłopcu dwa złote.
— Dziękuję panu — rzekł chłopczyk.
— Jak ci na imię — zapytał Laigle.
— Franuś, przyjaciel Gavrocha.
— Zostań z nami — rzekł Laigle.
— Siadaj do śniadania — dodał Grantaire.
Dziecię odpowiedziało:
— Nie, muszę należeć do orszaku; moim obowiązkiem jest wołać: precz z Polignac’em.
I dygnąwszy nogą, co znaczyło ukłon głęboki, chłopczyk poszedł.
Grantaire po jego odejściu zabrał głos:
— To ulicznik najlepszej rasy. W rodzaju uliczników są różne odmiany. Ulicznik dependent zowie się szlifibrukiem, ulicznik kucharz — kuchcikiem, ulicznik piekarz — piekarczykiem, ulicznik lokaj — grumem, ulicznik marynarz — chłopcem okrętowym, ulicznik malarz — rozcieraczem farb, ulicznik kupiec — popychadłem.
Tymczasem Laigle rozmyślał i po chwili rzekł półgłosem:
— A — B — C, to znaczy pogrzeb Lamarqua.
— Wysoki blondyn — dodał Grantaire — to Enjolras; widać cię wzywa.
— Czy pójdziemy? — zapytał Bossuet.
— Deszcz pada — rzekł Joly. Przysiągłem, że pójdę w ogień, ale nie w wodę. Nie chcę się zakatarzyć.
— Ja zostaję — wtrącił Grantair. Wolę śniadanie, niż pogrzeb.
— Wniosek: zostajemy — zakończył Laigle. Więc pijmy. Zresztą można nie być na pogrzebie, a należeć do ruchawki.
Laigle zatarł ręce:
— Więc wracamy do czasów lipcowych.
— Słowo daję, nic mię te głupstwa nie obchodzą — rzekł Grantaire. Wcale nie gniewam się na rządy Ludwika Filipa.
W izbie było ciemno, gęste chmury zakryły słońce. W szynkowni nikogo, na ulicy ani żywej duszy, wszyscy poszli „patrzyć na wypadki“.
— Południe czy północ? — zawołał Bossuet. Ciemno jak w rogu. Giboletto, podaj świecę!
Grantaire smutny, popijał.
— Enjolras mną gardzi — mruknął pod nosem. Enjolras powiedział: Joly jest chory, Grantaire pijany, poślę Franusia do Bossueta. Gdyby po mnie wstąpił, poszedłbym na pogrzeb. Tem gorzej dla Enjolrassa, nie pójdę.
Takie uczyniwszy postanowienie, Bossuet, Joly i Grantaire nie ruszyli się z szynkowni. Około drugiej po południu stół, przy którym siedzieli, pokryty był próżnemi butelkami. Paliły się dwie świece, jedna w lichtarzu mosiężnym zupełnie zielonym, druga w szyjce rozbitej butelki. Grantaire zwabił Jolyego i Bossueta do wina, a Joly i Bossuet naprawili humor Grantaira.
Od południa Bossuet zaniechał wino, nie dość obfite źródło marzeń. Pijacy nałogowi mało cenią wino. Jest w pijaństwie magja biała i magja czarna: wino jest tylko magją białą. Grantaire był awanturniczym pijakiem marzeń. Otwarta przed nim straszna noc upojenia nie powstrzymała go, owszem przyciągała bardziej. Dat pokój butelkom i wziął się do dzbana. Dzban to przepaść. Nie mając pod ręką ani opium, ani hatcsicu, a chcąc mózg zamroczyć, zabrał się do strasznej mieszaniny ze spirytusu, chmielu i piołunu, która tak okropne sprawia letargi. Z tych trzech wyziewów piwa, wódki i piołunówki składa się ołów duszy. Są to trzy ciemności, w których to nie motyl niebieski, i tworzą się w zgęszczonych wyziewach trzy milczące jędze ze skrzydłami nietoperzy: Zmora, noc i śmierć, ulatujące nad uśpioną Psyche.
Grantaire nie doszedł jeszcze do tak smutnego stanu. Był nadzwyczajnie wesół, a Bossuet i Joly dopomagali mu w piciu. Grantaire przyprawiał dziwactwo słów i myśli zamaszystemi ruchami, z powagą oparł lewą pięść na kolanie, tworząc ramieniem kąt prosty, i z rozpiętą na szyi chustką, siedząc okrakiem na krześle, trzymając w prawem ręku pełną szklanicę, przemówił uroczyście do grubej służącej Mateloty:
— Niech otworzą podwoje pałacu! niech wszyscy należą do akademji francuskiej i mają prawo ucałować matkę Hucheloup! pijmy.
I obróciwszy się do matki Hucheloup dodał:
— Niewiasto starożytna i uświęcona zwyczajem zbliż się, niech ci się przypatrzę!
Joly zawołał:
— Matelotto i Giboletto, nie dawajcie już wina Grantairowi. Szalenie traci pieniądze. Od rana połknął już dwa franki i dziewięćdziesiąt pięć centymów.
Graintaire mówił dalej:
— Któż to bez mego pozwolenia poważył się odczepić gwiazdy z nieba i postawić je na stole w postaci świeczek?
Bossuet, dobrze podchmielony, zachował powagę.
Siedział na krawędzi otwartego okna, mocząc plecy na deszczu, i patrzył na przyjaciół.
Nagle usłyszał za sobą wrzawę, przyśpieszone stąpania i krzyki. Obrócił się i zobaczył na rogu ulicy Konopnej Enjolrasa, Gavrocha, Feuillyego, Courfeyraca i Bahorela uzbrojonych, a za nimi liczny, burzliwy tłum.
Ulica Konopna nie była dłuższą nad strzał karabinowy. Bossuet, złożywszy przy ustach dłonie w kształcie tuby, zawołał:
— Courfeyrac! Courfeyrac! hejże ha!
Courfeyrac usłyszał, spostrzegł Bossueta i postąpił kilka kroków ulicą Konopną, wołając: czego chcesz? a współcześnie doszło go zapytanie: gdzie idziesz?
— Stawiać barykadę — odpowiedział Courfeyrac.
— Więc chodź tutaj! miejsce dobre: stawiaj ją tutaj.
— Prawda, Orle z Meaux — rzekł Courfeyrac.
I na skinienie Courfeyraca tłum rzucił się na ulicę Konopną.