Nędznicy/Część czwarta/Księga dziewiąta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Marjusz wybiegł jak warjat z domu p. Gillenormand. Wchodził tam z małą, nadzieją, wyszedł z niezmierną rozpaczą.
Zresztą ci co znają budzącą się miłość w człowieku, łatwo zrozumieją, że ułan, oficer, mazgaj Theodul, nie zostawili żadnego cienia w jego umyśle. Ani odrobiny. Zdawałoby się, że poeta dramatyczny mógłby wydobyć pewne zawikłanie z tego obcesowego odkrycia, uczynionego wnukowi przez dziadka. Ale ileby zyskała na tem dramatyczność, tyle straciłaby prawda. Marjusz był w wieku, w którym nie wierzy się w złość ludzką; później nastaje wiek, w którym wierzy się we wszystko. Podejrzenia są jak zmarszczki. Młodość ich nie ma. Co trapi Otella, nie tyka Kandyda. Mieć w podejrzeniu Cozettę! do mnóstwa innych zbrodni zdolnym był Marjusz, do tej nie.
Zaczął chodzić po ulicach zwyczajem ludzi cierpiących na duszy. O czem myślał, nigdy nie mógł sobie przypomnieć. O drugiej nad ranem wrócił do Courfeyrac’a i w ubraniu rzucił się na materac. Dobrze nadedniem usnął, okropnym ciężkim snem, w którym nieustannie kołują myśli po głowie. Gdy się obudził, zobaczył stojących w pokoju, w kapeluszach na głowie, bliskich wyjścia i czemś bardzo zajętych Courfeyrac’a, Enjolras’a, Feuilly i Combeferra.
Courfeyrac zapytał go:
— Czy pójdziesz na pogrzeb jenerała Lamarque?
Zdawało mu się, że Courfeyrac mówi po chińsku.
Wyszedł w pewien czas po nich.
Przez cały dzień włóczył się bez celu, czasami deszcz padał, ale tego nie spostrzegał; kupił na obiad bułeczkę u piekarza, włożył ją, do kieszeni i zapomniał o niej. Zdaje się, że nie wiedząc o tem, kąpał się w Sekwanie. Są chwile, w których pod czaszką jest piec ognisty. Marjusz był w jednej z chwil takich. Nic się nie spodziewał i niczego już nie lękał; od wczoraj powziął postanowienie. Czekał wieczora z gorączkową niecierpliwością — jedna tylko jasna myśl mu świeciła, że o dziewiątej zobaczy Cozettę. To ostatnie szczęście było teraz całą jego przyszłością, później zapadnie cień. Czasami, chodząc po najsamotniejszych bulwarach, zdawało mu się, że słyszy w Paryżu jakąś dziwną wrzawę.
Gdy noc zapadła, punkt o dziewiątej, jak obiecał Cozecie, był na ulicy Plumet. Gdy się zbliżył do kraty, zapomniał o wszystkiem. Czterdzieści ośm godzin upłynęło jak nie widział Cozetty, teraz ją ujrzy, wszelka inna myśl znikła, czuł tylko niewymowną i głęboką radość. Minuty, w których przeżywamy wieki mają to wszechwładnego i cudownego, że gdy nadchodzą, całkowicie zapełniają serce.
Marjusz usunął kratę i rzucił się do ogrodu. Nie było Cozetty na miejscu, gdzie zwykle go czekała. Przedarł się przez gęstwinę i szedł do ganku. — Tu mię czeka — rzekł. I tu nie było Cozetty. Podniósł oczy, okiennice były zamknięte. Obszedł ogród, ogród był pusty. Wówczas wrócił do pawilonu i oszalały z miłości, pijany, przerażony, przywiedziony do rozpaczy boleścią i niepokojem, niby pan, wracający do siebie o niezwykłej godzinie, zaczął stukać w okiennice. Stukał, walił, nie troszczył się o to, że otworzy się okno i ukaże się posępna twarz ojca pytającego: czego tu chcesz mój panie? Wszystko to było niczem w porównaniu z okropną przyszłością, którą przewidywał. Nastukawszy daremnie, podniósł głos i wołał: — Cozetto! Cozetto! powtarzał gwałtownie. Nikt nie odpowiadał. Stało się. Nikogo w ogrodzie; nikogo w domu.
Marjusz rzucił rozpaczliwe spojrzenie na ten dom ponury, czarny, milczący jak grób. Patrzył na ławkę kamienną, na której tyle rozkosznych godzin przepędził przy Cozecie. Usiadł na schodach ganku, z sercem przepełnionem słodyczą i mocnem postanowieniem,, błogosławił miłości w głębi duszy i powiedział sobie, że kiedy Cozetta odjechała, pozostaje mu tylko umrzeć.
Nagle usłyszał głos, zdający się wychodzić z ulicy i wołający przez drzewa:
— Panie Marjuszu?
Wyprostował się.
— Co? — zapytał.
— Panie Marjuszu, jesteś?
— Jestem.
— Panie Marjuszu — mówił głos dalej — pańscy przyjaciele czekają cię na barykadach przy ulicy Konopnej.
Głos ten był mu cokolwiek znajomy. Miał podobieństwo do ochrzypłego i ostrego głosu Eponiny. Marjusz pobiegł do kraty, pchnął ruchomy pręt żelazny, przesunął głowę i ujrzał kogoś niby młodzieńca, który szybko biegnąc pogrążył się w mroku nocnym.