Nędznicy/Część piąta/Księga pierwsza/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Pięciu mniej, jeden więcej.

Powstańcy postanowili wszyscy zginąć. Enjolras zapytał:
— Dlaczego wszyscy?
— Wszyscy! wszyscy!
— Pozycja jest dobra — mówił Enjolras — barykada piękna. Trzydziestu ludzi wystarczy. Czemu poświęcać czterdziestu?
Odpowiedzieli: — Bo żaden nie zechce odejść.
— Obywatele — zawołał Enjolras prawie z gniewem — partja nasza nie jest dość bogatą w ludzi, by niemi niepotrzebnie szafować. Szukanie czczej chwały jest marnotrawstwem. Jeśli obowiązkiem jest niektórych odejść stąd, obowiązek ten powinien być spełniony jak każdy inny.
Enjolras, człowiek zasad, miał nad swemi współwyznawcami rodzaj nieograniczonego wszechwładztwa. Pomimo to jednak szemrano.
Wódz w całem znaczeniu tego słowa. Enjolras słysząc szemranie, nalegał natarczywiej i rzekł wyniośle:
— Ci co lękają się, że nas pozostanie tylko trzydziestu, niech powiedzą.
Szemranie wzrosło.
— Zresztą — zrobił uwagę jeden z gromady — odejść, łatwo to powiedzieć. Barykada jest otoczona.
— Od strony Targów, nie. Ulica Mondétour jest wolna, a przez ulicę Dominikańską można się dostać na rynek Niewiniątek.
— A tam — odparł inny głos z tłumu — będziesz wzięty. Wpadniesz na jaką gwardję linjową lub przedmieścia; zobaczą przechodzącego człowieka w bluzie i czapce. Skąd idziesz? może z barykady? I obaczą ci ręce. Czuć proch. Rozstrzelać go.
Enjolras, nie odpowiedziawszy, trącił w ramię Combeferra i obydwaj weszli do izby dolnej.
Po chwili wyszli. Enjolras trzymał w obu rękach cztery mundury, które schowano, a Combeferre niósł za nim lederwerki i kaszkiety.
— W tych mundurach — rzekł Enjolras — można bezpiecznie umknąć. Zawsze jest dla czterech.
— I rzucił na ziemię bez bruku cztery mundury.
Żaden się nie ruszył w stoickiem zgromadzeniu. Combeferre zabrał głos.
— No bracia, miejcie trochę litości. Czy wiecie o kogo tu chodzi? Chodzi o kobiety. Posłuchajcie. Alboż nie ma kobiet i dzieci? alboż nie ma matek, kołyszących niemowlęta i otoczonych drobiazgiem? Niechże ten, który nigdy nie widział łona karmicielki podniesie rękę. A! chcecie się dać zabić i ja chcę także, ale nie chcę, by widma kobiet dokoła mnie załamywały ręce. Umierajcie, zgoda, ale nie bądźcie przyczyną cudzej śmierci. Samobójstwa takiego jak nasze nie trzeba rozszerzać; bo gdy dosięga waszych bliźnich, zowie się zabójstwem. Pomyślcie o drobnych jasnych główkach i o siwych włosach. Słuchajcie, przed chwilą Enjolras mi mówił, że widział na rogu ulicy Łabędziej, w oświeconem na piątem piętrze okienku chwiejący się cień sędziwej niewiasty, która jak się zdaje spędziła noc całą na oczekiwaniu. Może to matka jednego z was. Niechże więc spieszy powiedzieć swej matce: Matko, oto jestem! Niech będzie spokojny, robotę dokonamy i bez niego. Kto swych bliźnich utrzymuje własną pracą, nie ma prawa się poświęcać. Byłoby to opuszczać rodzinę. A ci co mają córki, siostry! Zastanówcie się. Dajecie się zabić, polegliście, dobrze; a jutro? Dziewczęta bez chleba, rzecz straszna. Mężczyzna żebrze, kobieta się sprzedaje. Ach! te śliczne istoty tak miłe i łagodne, w czepeczkach z kwiatami, napełniające dom czystością, śpiewem, szczebiotem, co są niby żyjącą wonią i świadczą o bytności aniołów w niebie, swą dziewiczą czystością na ziemi, te Joasie, Marynie, Zosie, te czarowne i zacne istoty, które są waszem błogosławieństwem i duszą, miły Boże! cierpią głód! Cóż wam powiem? Jest targowica ciała ludzkiego. I jakże je powstrzymacie drżącemi rękoma z cienia? Pomyślcie o ulicy, pomyślcie o bruku zapełnionym przechodniami, o sklepach, przed któremi przesuwają się wygorsowane i skalane kobiety. Te kobiety były także czystemi. Pomyślcie o waszych siostrach, wy, którzy je macie. Nędza, nierząd, dozorcy miejscy. Łazarz — oto gdzie się dostaną te wątłe dziewczęta, kruche cudy wstydliwości, wdzięków i piękności, świeższe od bzów majowych! Przyjaciele, miejcie współczucie. Kobiety, nieszczęśliwe kobiety, nie zwykliśmy się bardzo nad tem zastanawiać. — Ufamy w to, że kobiety nie otrzymały wychowania męzkiego, zabraniamy im czytać, ale czyż im zabronimy iść dziś wieczór do sali zmarłych rozpoznać nasze trupy? No, żywo bracia, niech ojcowie rodzin podadzą nam rękę i pójdą z Bogiem, my i bez nich poradzimy sobie. Wiem, że trzeba, męstwa by stąd odejść, że to nie łatwo; ale im trudniej, tem większa zasługa. Powiadacie: Tem gorzej, zostanę. Tem gorzej, tak to się mówi. Ale przyjaciele, pomyślcie o jutrze, jutro was nie będzie, ale wasze rodziny pozostaną. Ile cierpień je czeka! Dziecię ładne, świeże, rumiane, szczebioczące wesoło: — czem się stanie gdy będzie opuszczone? Widziałem jedno drobniuchne, ot takie. Ojciec je odumarł. Biedne ludziska wzięli je z litości, ale sami nie mieli chleba. Dziecię zawsze było głodne. Nie płakało jednak. Widziano je jak podchodziło do zimnego zawsze pieca, który, jak wam wiadomo, oblepiany bywa gliną. Dziecię odrywało kawałki tej gliny i jadło. Oddech miało chrapliwy, twarz siną, nogi wychudłe, brzuch duży. Nie odzywało się wcale. Przemawiano doń, nie odpowiadało. I umarło. Przyniesiono je do szpitala Necker, gdzie wówczas praktykowałem. A teraz jeśli są między wami ojcowie tak szczęśliwi, że w niedzielę prowadzą spracowaną ręką drobne dziatki na przechadzkę — niech każdy z tych ojców wyobrazi sobie, że to dziecię jest jego. Biedne bobo, przypominam je sobie, wyciągnięte na stole anatomicznym; żebra jego sterczały pod skórą jak mogiły pod trawą cmentarza. W żołądku jego znaleziono błoto, w zębach miało popiół. No, połóżmy ręce na sercu i poradźmy się sumienia. Statystyki stwierdzają, że śmiertelność opuszczonych dzieci wynosi pięćdziesiąt pięć na sto. Powtarzam: chodzi o kobiety, o matki, o dziewczęta, o drobne dziatki. Alboż o was mówię? Wiemy kto jesteście, wiemy żeście waleczni, do kroćset! wiemy że każdy z was z ochotą odda życie. Wiemy to. Ale nie jesteście sami na świecie. Są inne istoty, o których należy pomyśleć. Nie bądźmy samolubami.
Wszyscy prawie spuścili głowy.
Dziwne sprzeczności serca ludzkiego w chwilach najszczytniejszych! Combeferre, który tak mówił, sam nie był sierotą. Innym przypominał ich matki, a zapomniał o swojej. Gotował się na śmierć. Był „samolubem.“
Marjusz na czczo, gorączkowy, straciwszy wszystkie kolejno nadzieje, najposępniejszy z rozbitków, syty wzruszeń gwałtownych i czując bliski koniec, coraz głębiej zanurzał się w odrętwieniu, które zwykło uprzedzać fatalną godzinę dobrowolnie przyjętą.
Fizjolog mógłby na nim studjować w zrastające symptom a ta tego gorączkowego zatopienia w sobie, które jest tem dla cierpienia, czem zachwyt dla rozkoszy. I rozpacz ma swoje upojenia. Marjusz był w takim stanie. Na wszystko patrzył jakby z zewnątrz; rzeczy, które dokoła niego się działy, wydawały mu się dalekiemi; dostrzegał ogół, ale nie wyróżniał szczegółów. Na chodzących koło siebie patrzył jakby przez płomienie. Słyszał głosy mówiących, jakby w głębi przepaści.
Jednakże ostatnia scena go w zruszyła. Jedna w niej rzecz obudziła jego uwagę. Myślał tylko o śmierci i unikał roztargnienia, ale w tem marzeniu grobowem pomyślał, że gubiąc siebie godzi się ocalić drugich.
I rzekł doniosłym głosem:
— Enjolras i Combeferre mają słuszność; obędzie się bez nieużytecznych ofiar. Przyłączam się do nich i wzywam byście się pospieszyli. Combeferre wytłumaczył wam powody. Są między wami, którzy mają rodziny, matki, siostry, żony i dzieci. Niechaj ci wyjdą z szeregów.
Nikt się nie ruszył.
— Żonaci podpory familji wystąpcie z szeregów! — powtórzył Marjusz, którego wielka była powaga.
— Rozkazuję — zawołał Enjolras.
— Proszę was o to — rzekł Marjusz.
Wówczas poruszeni słowy Combeferra i zachwiani rozkazem Enjolrasa, wzruszeni zostali prośbą Marjusza. — To prawda — mówił młodzieniec do dojrzałego mężczyzny. Jesteś ojcem rodziny. Idź do domu. — Idź ty raczej — odpowiedział zagadnięty — masz dwie siostry, które utrzymujesz.
— Spieszcie się — rzekł Courfeyrac — za kwadrans będzie zapóźno.
— Obywatele — mówił Enjolras — wybierzcie sami tych co mają odejść.
Usłuchano. Po kilku minutach jednomyślnie wybrano pięciu.
— Pięciu! — zawołał Marjusz.
Były tylko cztery mundury.
— Ha — rzekli wybrani — jeden musi pozostać.
— Ty masz żonę, która cię, kocha. A ty masz starą matkę. Ty nie masz już ani ojca ani matki, w co się obrócą trzej mali bracia? Ty masz pięcioro dzieci. A ty powinieneś żyć, masz dopiero lat siedmnaście.
— Prędzej — powtórzył Courfeyrac.
Zawołano z gromady na Marjusza:
— Wybierz pan kto ma z nas zostać.
— Tak — rzekli pięciu — wybierz pan, będziem ci posłuszni.
Marjusz sądził, że nic go już nie wzruszy, a jednak na myśl, że ma wybrać na śmierć człowieka, wszystka krew spłynęła mu do serca. Zbladł, jeśli mógł jeszcze zblednąć.
— Mnie! mnie! mnie!
Marjusz bezmyślnie porachował ich; było pięciu! Potem spuścił oczy na cztery mundury.
W tej chwili piąty mundur spadł jak z nieba na cztery inne.
Piąty człowiek ocalał.
Marjusz podniósł oczy i poznał p. Fauchelevent.
Trafem, czy instynktowo, czy też rozpatrzywszy się, wszedł przez uliczkę Mondetour, a że był w ubiorze gwardzisty, nikt go nie zatrzymał.
Stojący na czatach powstaniec, widząc jednego gwardzistę, wchodzącego na uliczkę Mondétour, nie dał hasła trwogi, myślał sobie, że prawdopodobnie złączy się z gromadą, a w najgorszym razie zostanie jeńcem. Chwila była zbyt ważną, by szyldwach dla takiej bagateli opuszczał stanowisko.
W chwili, gdy Jan Valjean wszedł do reduty, nikt go nie spostrzegł, bo wszystkich oczy zwrócone były pa pięciu wybranych i cztery mundury. Ale Jan Valjean widział i słyszał, i w milczeniu zdjął z siebie mundur i dorzucił do innych.
Wzruszenie było niezmierne.
— Kto jest ten człowiek? — zapytał Bossuet.
— To jest człowiek — odpowiedział Combeferre — który ocala drugich.
Marjusz dodał głosem poważnym:
— Znam go.
Ta rękojmia wystarczyła wszystkim.
Enjolras obrócił się do Jana Valjean:
— Witaj obywatelu — rzekł.
I dodał:
— Wszak pan wiesz, że musimy zginąć?
Jan Valjean nie odpowiedziawszy, pomagał ubrać się w mundur temu, którego ocalił.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.