Nędznicy/Część piąta/Księga pierwsza/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Położenie coraz niebezpieczniejsze.

Rozwidniało się prędko, ale ani jedno okno, ani jedne drzwi się nie otwarły; świtanie nikogo nie budziło ze snu. Jakeśmy powiedzieli, wojska opuściły koniec ulicy Konopnej naprzeciw barykady; ulica zdawała się wolna i otwierała się dla przechodniów ze złowrogą, spokojnością. Ulica Św. Dyonizego była jak aleja sfinksów tebańskich. Ani żywej duszy na rozstajnych drogach, bielejących na świetle słonecznem. Nic posępniejszego nad tę jasność w pustych ulicach.
Nic nie widziano, a dochodziła uszów jakaś tajemnicza wrzawa. Oczywiście chwila krytyczna się zbliżała. Jak w przeddzień wieczorem, placówki cofnęły się tym razem wszystkie.
Barykada była silniejszą, niż podczas pierwszego ataku. Po odejściu pięciu, jeszcze ją podwyższono.
Otrzymawszy przestrogę od szyldwacha, stojącego od strony Targów, Enjolras, obawiając się napaści z tyłu, kazał zabarykadować ułamek ulicy Mondétour, który dotychczas był wolny. Na ten cel wyjęto bruk z przed kilku domów. Tym sposobem barykada, zamurowana na trzech ulicach: na Konopnej, od Łabędzia i Petite Truandaire na lewo, a od Mondétour na prawo, w istocie była prawie niezdobytą, ale też i fatalnie zamkniętą. Miała trzy fronty, a żadnego wyjścia. — Twierdza, ale i pułapka — mówił — śmiejąc się Courfeyrac.
Enjolras kazał nagromadzić przy drzwiach szynkowni kilkadziesiąt kamieni „zbytkowych“, jak mówił Bossuet.
Nastało tak głębokie milczenie od strony, z której oczekiwano napaści, że Enjolras kazał zająć każdemu stanowisko bojowe.
Rozdano wszystkim porcje gorzałki.
Jak wczorajszego wieczora, wszystkich uwaga zwróconą była na koniec ulicy, teraz oświecony i widzialny.
Oczekiwanie nie długo trwało. Wrzawa wyraźnie dochodziła od strony Saint Leu, nie było to jednak podobne do poruszeń pierwszego ataku. Brzęk łańcuchów, turkot niespokojny jakichś ciężarów, szczęk spiżu, odbijającego od bruku, jakiś uroczysty harmider, zapowiadały, że zbliżają się straszne żelaztwa. Jakiś dreszcz przenikał wnętrzności tych starych ulic spokojnych, zabudowanych dla żyznej cyrkulacji handlu i idei, a bynajmniej nie przeznaczonych dla potwornego toczenia się kół wojennego rydwanu.
Źrenice wojowników błyszczały dziko wytężone ku końcowi ulicy.
Ukazała się armata.
Artylerzyści popychali działo, osadzone na lawecie; konie były odprzężone; dwóch żołnierzy podtrzymywali lawetę, a czterech pchali koła; inni szli z tyłu za jaszczykiem. Widać było dymiący się lont.
— Pal! — krzyknął Enjolras.
Cała barykada dała ognia, huk był straszny; tumany dymu pokryły armatę i żołnierzy; po kilku sekundach mgła się rozproszyła, armata i ludzie ukazali się znowu; artylerzyści popychali działo naprzeciw barykady, spokojnie, bez pośpiechu. Ani jeden nie został ugodzony. Później dowodzący oddziałem siadł na zadzie armaty i rychtował ją z powagą astronoma, ustawiającego lunetę.
— Brawo, kanonierzy! — zawołał Bossuet.
Po chwili armata stała wycelowana na środku ulicy ze straszną, paszczą, otwartą na barykadę.
— No, żwawo! — rzekł Courfeyrac. Otóż i brutal. Po prztyczku w nos, pałką w łeb. Armja wyciąga na nas tłustą łapę. Z barykadą będzie krucho. Pukanina maca, ale armata bierze.
— To ośmiofuntówka nowego modelu, ze spiżu — dodał Combeferre. Takie działa prędko pękają, jeśli w mieszaninie będzie więcej niż dziesięć części cyny na sto miedzi. Od zbytku cyny są zbyt miękkie. Stąd w lufie robią się piwnice i izby. Zapobiegając temu niebezpieczeństwu, a zarazem chcąc włożyć silniejszy nabój, może należałoby wrócić do sposobów, używanych w czternastym wieku, do opasywania działa obręczami, wzmocnienia zewnątrz mnóstwem kółek stalowych od zadu do przedniego otworu. Tymczasem, jak mogą, zaradzają złemu; z pomocą kota zdołano rozpoznać gdzie są dziury i doły. Najlepszym jednak sposobem jest ruchoma gwiazda Gribeauvala.
— W szesnastym wieku — zauważył Bossuet — żłobkowano działa.
— Tak — odpowiedział Combeferre — to powiększa siłę rzutu, ale zmniejsza celność strzału. W strzałach do bliskiej odległości, pocisk nie jest dość prosty, zboczenia są wielkie, pocisk nie biegnie linją prostą, by mógł trafić przedmioty pośrednie, co jednak jest nieodzownem w walce, zwłaszcza, gdy nieprzyjaciel jest blisko i należy prędko strzelać. Ten brak wytężenia w linji, którą przebiega pocisk, rzucony z dział żłobkowanych szesnastego wieku, pochodził ze słabości naboju; słabe naboje w machinach tego rodzaju były jedną z konieczności ówczesnej balistyki, takich np. jak zachowanie lawet. Wogóle armata nie może robić wszystkiego, co zechce; jej siła jest wielką słabością. Kula działowa przebiega sześćset mil na godzinę, kiedy światło przebiega siedmdziesiąt tysięcy mil na sekundę.
— Nabić broń — rzekł Enjolras.
Jak wytrzyma barykada kule armatnie? czy strzał działowy zrobi wyłom? Takie zadawano sobie pytania. Gdy powstańcy nabijali broń, artylerzyści nabijali armatę.
Wielka była niespokojność w reducie.
Przyłożono lont — wypaliło działo.
— Jestem! — zawołał głos wesoły.
I jednocześnie z kulą armatnią Gavroche wpadł do barykady.
Przybył od ulicy Łabędziej, przeskoczywszy barykadę, stawioną od ulicy Petite Truandaire.
Gravroche większe sprawił wrażenie na barykadzie, niż kula armatnia.
Kula ugrzęzła w gruzach, złamawszy koło omnibusu i zgruchotawszy stary wózek Anceau.
— Dalej — zawołał Bossuet na artylerzystów.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.