Nędznicy/Część piąta/Księga pierwsza/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Zorza.

W tej chwili Cozetta się obudziła.
Pokój jej był wązki, schludny, cichy, z wysokiem oknem od wschodu, wychodzącem na podwórko.
Cozetta nic nie wiedziała, co się dzieje w Paryżu. Weszła już do swego pokoju, gdy Toussaint rzekła: Zdaje się, że jest jakaś wrzawa.
Cozetta spała kilka godzin, ale dobrze. Miała sny wesołe, zapewne dlatego, że jej łóżeczko było bardzo białe. Ktoś nakształt Marjusza ukazał jej się w świetle. Obudziła się ze słońcem w oczach i zdawało się, że śni jeszcze.
Pierwsza jej myśl po obudzeniu była wesołą. Cozetta czuła się spokojną. Jak Jan Valjean przed paru godzinami, przechodziła tę wewnętrzną rewolucję duszy, w której wszelkiemi siłami odpychamy nieszczęście. Z całej duszy pragnęła mieć nadzieję, choć nie wiedziała dlaczego. Potem serce jej się śmiało. Od trzech dni nie widziała Marjusza. Ale powiedziała sobie, że musiał otrzymać jej list, że wiedział, gdzie mieszka, a będąc rozumny, znajdzie sposób przyjścia do niej. I to dziś z pewnością, może rano jeszcze. Rozwidniało zupełnie, ale promień słońca padał poziomo pomyślała, że choć jeszcze wcześnie, lecz wstać trzeba i przyjąć Marjusza.
Czuła, że nie może żyć bez Marjusza i to było dostatecznym powodem, by Marjusz przyszedł. Nie przyjmowała żadnego zarzutu. Rzecz oczywista. I tak już było potwornem, że trzy dni cierpiała. Marjusz trzy dni nie obecny — jak mógł na to pozwolić Pan Bóg? Ale teraz niebo nie będzie się sprzeciwiało, i Marjusz przyjdzie z dobrą nowiną. Taką jest młodość, prędko ociera oczy; boleść wydaje się jej nieużyteczną, więc jej nie przyjmuje. Młodość jest uśmiechem przyszłości wobec nieznanego, które także jest uśmiechem. Szczęście jest jej wrodzone. Zdaje się, że jej oddech jest nadzieją.
Zresztą Cozetta nie mogła sobie przypomnieć, co jej powiedział Marjusz o nieobecności swojej, która dzień tylko trwać miała i jakie jej dał objaśnienia. Każdy to zauważył, z jaką zręcznością pieniądz upuszczony na ziemię, toczy się, by ukryć i nie być znalezionym. Podobnie niektóre myśli płatają nam tego figla, kryjąc się gdzie w zakątku naszego mózgu; stało się, zaginęły, ani ich odszukasz w pamięci. Cozettę gniewało trochę, że nie mogła sobie przypomnieć. Mówiła sobie, że to bardzo źle z jej strony i że niegodziło się zapominać słów Marjusza.
Wstała z łóżka i obmyła duszę i ciało, to jest pomodliła się i ubrała.
Można jeszcze wprowadzić czytelnika do małżeńskiej alkowy, ale nie do sypialnego pokoju dziewicy. Uszłoby to może poezji, ale prozie się niegodzi.
Jest to wnętrze kwiatu jeszcze zamkniętego, białość w cieniu, celka wewnętrza pączka lilji, do której nie zagląda człowiek, dopóki nie zajrzało słońce. Kobieta w pączku jest świętą. Niewinne łóżko, odsłaniające się, czarowna półnagość, lękająca się siebie samej, biała nóżka, chroniąca się w trzewiczek, pierś, zasłaniająca się przed zwierciadłem, jakby zwierciadło było źrenicą, koszula, opinająca się z pośpiechem, by ukryć ramiona za lada sunięciem krzesła lub turkotem przejeżdżającego powozu — sznurki zawiązane, haftki zapięte, zaciśnięte sznurówki, dreszcze chłodu i wstydu, przedziwny przestrach we wszystkich poruszeniach, niepokój prawie skrzydlaty, gdy niczego nie potrzeba się lękać, koleje odziewania się, rozkoszne jak obłoki poranne: tego wszystkiego nie godzi się opowiadać, samo napomknienie już jest zbytecznem.
Oko mężczyzny z religijniejszą czcią spuszczać się winno wobec wstającej z łoża dziewicy, niż wobec wschodzącej gwiazdy. Możność zobaczenia jej powinna ze czcią się cofnąć. Puszek brzoskwini, pyłek śliwki, promienisty kryształ śniegu, skrzydła motyla, umączone piórkami, są rzeczy grube i szorstkie w porównaniu z tą czystością, która nawet nie wie, że jest czystą. Dziewica jest tylko błyskiem marzenia i nie jest jeszcze posągiem. Jej alkowa kryje się w posępnej części ideału. Zuchwałe dotknięcie spojrzenia kazi ten półcień tajemniczy. Tu patrzyć, to znieważać.
Nie będziemy więc opisywali miłego krzątania się Cozetty przy gotowalni.
Powiastka wschodnia mówi, że Bóg stworzył różę białą, ale Adam spojrzał na nią w chwili, gdy się otwierała, i zawstydzona stała się różową. Należymy do tych, co stają zdumieni i czcią przejęci wobec dziewic i kwiatów.
Cozetta ubrała się prędko, uczesała, ustroiła głowę, co było rzeczą prostą w owym czasie, gdy kobiety nie wypełniały swych splotów i warkoczy poduszeczkami i beczułkami, i nie kładły krynolin w swe włosy. Potem otworzyła okno i powiodła oczyma dokoła, spodziewając się ujrzeć choć kawałek ulicy, jaki róg domu, trochę bruku, gdzieby mogła dostrzedz Marjusza. Podwórko otoczone było wysokiemi murami, między któremi ciągnęły się ogrody. Cozecie wydały się te ogrody szkaradne; po raz pierwszy w życiu kwiaty były dla niej brzydkie. Stokroćby wolała zobaczyć kawałek rynsztoka ulicy. Nie widząc nic na dole, podniosła oczy w niebo, jakby spodziewała się, że stamtąd spadnie Marjusz.
Nagle zalała się łzami. Nie pochodziło to z ruchliwości duszy: ale nadzieję jej przygniatała boleść. Czuła niewyraźnie, że dzieje się coś strasznego. W istocie coś się gotowało w powietrzu. Powiedziała sobie, że niczego nie była pewną, że stracić się z oczów, było to się zgubić. Myśl, że Marjusz może przyjść z nieba, przeraziła ją smutnie.
Później — takie są odcienia duszy dziewiczej — wróciły spokój, nadzieja i jakiś uśmiech bezwiedny, ale ufający Bogu.
Wszyscy w domu jeszcze spali. Ponura cisza prowincjonalna. Żadna okiennica nie otworzyła się. Budka stróża zamknięta. Toussaint nie wstała i Cozetta sądziła, że i ojciec spał jeszcze. Musiała dużo przecierpieć i jeszcze cierpieć, kiedy ojciec wydał się jej teraz złośliwym; ale liczyła na Marjusza. Zaćmienie takiego światła było niemożliwe. Chwilami słyszała w dali jakieś głuche wstrząśnienia i mówiła sobie: Dziwna rzecz, że tak wcześnie otwierają i zamykają bramy. Były to wystrzały armatnie, bijące w barykadę.
O kilka stóp poniżej okna Cozetty, w starem gzemsie muru było gniazdo jaskółek, nieco wystające za gzems tak, iż góry można było widzieć wnętrze tego małego raju. Matka siedziała, okrywając skrzydłami niby wachlarzem pisklęta; ojciec odlatywał i wracał, niosąc w dziobku pokarm i pocałunek. Wschodzące słońce złociło tę rodzinę szczęśliwą, a wielkie prawo Mnóżcie się uśmiechało się dostojnie i słodka tajemnica rozkwitała w glorji porannej. Cozetta z włosami na słońcu, duszą w obłokach, oświecona wewnątrz miłością, a zewnątrz zorzą, mimowolnie pochyliła głowę i nie śmiejąc wyznać przed sobą, że jednocześnie myśli o Marjuszu, patrzyła na te ptaki, tę rodzinę, na samca, matkę i dzieci z głębokim niepokojem, jaki widok gniazda budzi w dziewicy.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.