Nędznicy/Część piąta/Księga pierwsza/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Marjusz w istocie był więźniem. Więźniem Jana Valjean.
Ręka, która go uchwyciła z tyłu w chwili, gdy upadał, i którą czuł omdlewając, była ręka Jana Valjean.
Jan Valjean nie brał żadnego udziału w walce, z wyjątkiem, że się narażał. Gdyby nie on, w ostatniej godzinie konania barykady, niktby nie pomyślał o rannych. On, wszędy jak opatrzność, obecny podczas rzezi, podnosił upadających, i zaniósłszy do izby dolnej, opatrywał. Ale ani razu nie podniósł ręki do ataku i nawet do własnej obrony. Milczał i pomagał. Z resztą ledwie był kilka razy zlekka draśnięty. Kule go nie chciały. Jeżeli myśl samobójstwa łączyła się z jego marzeniami, gdy wchodził do tego grobu, w takim razie się zawiódł. Wątpimy jednak, by on, człowiek religijny, myślał o samobójstwie.
W gęstej mgle walki Jan Valjean zdawał się nie widzieć Marjusza; a jednak nie spuszczał go z oczów. Gdy strzał karabinowy obalił Marjusza, Jan Valjean skoczył z szybkością tygrysa, rzucił się na niego, jak na łup i uniósł.
Nawałnica straszna w tej chwili głównie skupioną była około Enjolrasa i drzwi szynkowni; nikt nie widział, jak Jan Valjean, unosząc na rękach omdlałego Marjusza, przeszedł niebrukowaną część barykady i zniknął za węgłem domu Koryntu.
Przypominacie sobie ten róg, który tworzył rodzaj przylądka na ulicy; zasłaniał od kul i kartaczy i od ludzkich spojrzeń, kilka stóp kwadratowych ziemi. Bywa w czasie pożaru izba, której nie zajmuje ogień, i podczas najgwałtowniejszej burzy morskiej jaki kącik spokojny wśród skał podwodnych. W tem to zagięciu wewnętrznego trapezu barykady skonała Eponina.
Tu zatrzymał się Jan Valjean, ostrożnie złożył na ziemi Marjusza, wsparł się o mur i spojrzał dokoła.
Położenie było straszne.
Na chwilę, na kilka minut najdłużej, ten kawałek muru był schronieniem, ale jak wydostać się z tego miejsca rzezi? Przypomniał sobie w jakiej śmiertelnej trwodze był na ulicy Polonceau przed ośmiu laty, i w jaki sposób się wydobył; wówczas było to trudne, teraz niepodobne. Miał przed sobą nieubłagany, głuchy dom sześciopiętrowy, którego jedynym mieszkańcem zdawał się być ów zmarły człowiek, wiszący u okna. Po prawej stronie miał barykadę dość niską, zamykającą ulicę Petite Truandaire; przeskoczyć tę zawadę było rzeczą nietrudną, ale w tyle za nią sterczał szpaler bagnetów. Wojsko linjowe stało na czatach w tyle barykady. Przejść barykadę, było to oczywiście narazić się na ogień plutonowy, każda głowa, któraby wysunęła się za mur brukowy, byłaby celem sześćdziesięciu strzałów karabinowych. Po lewej stronie miał pole bitwy. Śmierć była w tyle muru.
Co począć?
Tylko ptak mógłby się stąd wydobyć.
A jednak należało zdecydować się natychmiast, wynaleźć sposób i użyć go zaraz. O kilka kroków od niego wrzała walka, szczęściem wszyscy wściekle rzucili się na jeden punkt, do drzwi szynkowni; ale gdyby choć jednemu żołnierzowi przyszło do głowy obejść dom lub uderzyć z boku, wszystkoby przepadło.
Jan Valjean spojrzał na dom naprzeciwko, spojrzał na barykadę obok, potem na ziemię z gwałtownością ostatniego wysilenia, jakby chciał prześwidrować ją oczyma.
Tak wpatrując się w tem konaniu, dostrzegł jakieś niewyraźne kształty u nóg swoich, jakby potęgą wzroku dobył to, czego pragnął. O kilka kroków od siebie ujrzał u stóp barykady nieubłaganie strzeżonej z zewnątrz, pod stosem kamieni na wpół ukrytą kratę żelazną, leżącą poziomo. Ta krata, złożona z kilku prętów poprzecznych, miała około dwóch stóp kwadratowych. Osada bruku, utrzymująca tę kratę, była wyrwaną. Przez pręty żelazne widać było otwór ciemny, coś podobnego do rury komina lub cylindra studni. Jan Valjean rzucił się ku kracie. Stara jego umiejętność ucieczek, jak błyskawica uderzyła mu do głowy. Usunąć bruki, podnieść kratę, włożyć na swe ramiona Marjusza bezwładnego, jak ciało trupa, pomagając sobie łokciami i kolanami, spuścić się z tem brzemieniem w rodzaj studni, szczęściem nie bardzo głębokiej, pociągnąć za sobą ciężką kratę żelazną, na którą poruszone bruki znowu spadły, stanąć na gruncie, wyłożonym taflą kamienną, trzy łokcie pod ziemią: wszystko to dokonał jakby w gorączce z siłą olbrzyma i szybkością orła; trwało to ledwie kilka minut.
Jan Valjean był teraz z Marjuszem, ciągle nieprzytomnym, w jakimś długim korytarzu podziemnym.
Tu głęboka spokojność, zupełna cisza, noc.
Wróciło mu wrażenie, jakiego niegdyś doświadczył, dostawszy się do klasztoru. Tylko dziś unosił z sobą nie Cozettę, lecz Marjusza.
Teraz zaledwie dochodził go z góry szmer niewyraźny strasznej wrzawy w szynkowni, szturmem zdobytej.