Na Olchonie (Ossendowski, 1924)
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Na Olchonie |
Podtytuł | (Z motywów syberyjskich) |
Pochodzenie | Nieznanym szlakiem |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Spółka Zjednoczenia Młodzieży w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Burzył się i wściekał Bajkał. Wiosenny „barguzin“, ten południowo-wschodni wiatr, gnał olbrzymie bałwany ku ciemnym skałom przeciwległego brzegu. Z łoskotem, złośliwym syczeniem i pluskiem biły one o kamienie i wylatywały do góry, jakgdyby z niebiosami walczyć chciały i wyzwanie szalone rzucały całemu światu. Na wzburzonej powierzchni olbrzymiego jeziora jeszcze pływały ostatnie tafle lodu, lecz rozsypywały się z suchym brzękiem, jak pękające szkło. Duże białe mewy z przeciągłym jękiem latały, co chwila porywane przez wiatr i miotane w różne strony.
Fale jeziora spotykały na swojej drodze długą, płaską wyspę. Wściekłe na przeszkodę w biegu przeciwko skałom Chamar-Dabanu, fale ciskały się na niski, krzakami wiklin porośnięty brzeg, odrywały duże szmaty ziemi, łamały krzaki i spływały z powrotem, ślizgając się na piasku przybrzeżnym jak długie, chyże węże.
Pomiędzy wyspą, znaną pod nazwą Olchon, a stromym zachodnim brzegiem jeziora, do którego przysunął się jeszcze śniegiem pokryty grzbiet Chamar-Daban, fale szalały najwięcej.
Na brzegu Olchonu stała niewielka kupka ludzi w długich, ciężkich kożuchach baranich i w kapucach lisich lub wilczych. Niezwykły wygląd mieli ci ludzie. Obrzękłe, zsiniałe twarze, nabrzmiałe usta, zjedzone przez jakąś chorobę nozdrza i powieki, powykrzywiane, węzłowate palce rąk, ciężki warczący oddech i głucha, gardlana mowa — mimowoli przejmowały zgrozą każdego, kto trafiał na Olchon.
Północne plemiona koczujących Buriatów zrzadka przybywały ku brzegom „świętego morza“, jak nazywali jezioro Bajkalskie. Wtedy pastusi przysłaniali zczerniałemi dłońmi swoje bystre, skośne oczy i z przerażeniem spoglądali na niskie, ledwie dostrzegalne śród fal jeziora czarne pasmo wyspy.
— Tała — Uchuł... tała Uchuł... — szeptali drżącemi ustami.
Zwykle siadali na ziemi, zapalali fajki i powolnymi głosami, ponuro spoglądając na jezioro, zaczynali rozmawiać o tych, których złe duchy dotknęły swoją zatrutą ręką i rzuciły na wyspę Olchon; nazywali ją Tała-Uchuł, czyli „step śmierci“.
Olchon z dawnych czasów, kiedy tymi obszarami władali odważni i mądrzy carowie buriacy, słynął jako miejsce, gdzie zwożono z całego kraju chorych na „chamu“, czyli trąd, oraz na „miłdzan“, rodzaj dżumy, która powoli niszczyła organizm ludzki, zabijając go stopniowo. Trędowaci i zadżumieni nie mogli pozostawać w swoich koczowiskach, gdyż byli niebezpieczni, jako źródło epidemji, a bardziej dlatego, że wzbudzali wstręt, zmieniając się w półzgniłe, ruchome trupy, widma okropnej nędzy i męki. Rosjanie nie bronili Buriatom posługiwać się Olchonem, który z biegiem czasu stał się miejscem wyklętym, zaludnionym przez straszliwe żywe trupy ludzkie. Okoliczni chłopi z obwodu Irkuckiego i Zabajkalskiego też zwozili na Olchon swoich chorych, i na wyspie tej zawsze przebywało do 300 chorych. Żyli w nędzy straszliwej i beznadziejnej, gdyż tylko czasem jakiś ofiarny, a odważny zarazem Sybiriak lub Buriat płynął czółnem w stronę Olchonu, składał na brzegu wory z żywnością i, nie oglądając się, płynął nazad.
Chorzy mieszkańcy wyspy żywili się przeważnie rybami, które łapali różnymi sposobami, tylko w Azji znanymi, czarnemi jagodami i orzechami cedrowymi, nigdy nie będąc pewnymi dnia jutrzejszego. Głód nieraz szczerzył tu zęby i dziesiątkował męczeńską ludność wyspy. Przybywała tu nieznaną drogą inna jeszcze klęska — czarna ospa, a gdy zaczynała grasować, wyspa stawała się bezludną i oczekiwała na przybycie nowych mieszkańców, którzy znajdywali w szałasach, w norach ziemnych lub wprost w krzakach trupy, rozszarpane przez drapieżne ptactwo i wilki, które w zimie po lodzie odbywały wyprawy na Tała-Uchuł, a później wyły długo, ponuro i groźnie, jakgdyby widziały przed sobą oblicze śmierci.
Grupa takich mieszkańców wyspy stała na brzegu i przyglądała się małej łodzi żaglowej, rzucanej przez fale, a sunącej w stronę Olchona.
— Słuchaj, Buszak — zaseplenił zjedzonemi przez trąd wargami stary Buriat, zwracając się do wyniszczonego przez dżumę młodzieńca — to nikt z naszych, bo płynie od Irkuckiego brzegu.
— A może to jakiś rybak zbłąkał się i woli od burzy tutaj się schronić, niż walczyć z falami — odrzekł Buszak.
— Nie może być! — potrząsnął głową trzeci, podobny do potwornego widma o wystających, opuchniętych stawach, wyglądających przez otwory brudnych łachmanów. — Żaden się nie odważy. Wolałby zginąć w „świętem morzu“ niż tu skierować łódź.
— Więc któżby to mógł być? — pytał znowu pierwszy.
Nikt mu nie odpowiedział. Wszyscy z zaciekawieniem i niespokojem przyglądali zbliżającemu się żeglarzowi, który bardzo zręcznie prowadził swoje czółno, tnąc fale i szybko zbliżając się do brzegu wyspy.
Stojący na brzegu spojrzeli na siebie z trwogą i zaczęli szybko oddalać się w głąb wyspy.
— Lepiej się nie spotykać! — mruczał któryś, pamiętając pogłoski, które od czasu do czasu krążyły śród chorych, otrzymujących wiadomości z niewiadomych nikomu źródeł. Pogłoski te niepokoiły mieszkańców wyspy, ponieważ mówiły o projekcie władz wysiedlenia chorych do jakiegoś szpitala. Pogłoski te były zmyślone, gdyż rząd rosyjski wcale nie dbał o wyspę, a wszechwładni generał-gubernatorzy w Irkucku nigdy nawet nic o Olchonie i jego mieszkańcach nie słyszeli.
Tymczasem łódź przybiła do brzegu wyspy, a wiatr i fale do połowy wyrzuciły ją na piasek. Z łodzi wyskoczył młody człowiek w czapce studenta uniwersytetu rosyjskiego i w długich butach myśliwskich. Umocowawszy linę czółna, obejrzał się i dużymi krokami skierował się w stronę gęstych krzaków, nad którymi unosił się słup dymu. Przybyły wkrótce wyszedł na obszerną polanę, otoczoną zaroślami wiklin, kalin i niewysokich brzóz. Ujrzał kilkanaście długich szałasów, zbudowanych z cienkich drągów, przeplatanych trzcinami i pokrytych grubą warstwą suchej, zczerniałej trawy i mchów. Oprócz tych szałasów były jeszcze inne legowiska ludzkie — niewysokie pagórki z ziemi i gliny, mające duży okrągły otwór, zamiast drzwi. Pośrodku polany palił się ogień wśród kilku kamieni, na których stał duży kocioł żelazny z gotującemi się w nim rybami. W różnych miejscach widniały takież ogniska pierwotne. Ludzi jednak nigdzie nie dojrzał przybysz, a wtedy dłoń do ust przyłożył i krzyknął:
— Wychodźcie! Nic się wam złego nie stanie. Nie jestem urzędnikiem, nie jestem policjantem.
Te słowa natychmiast poskutkowały. Z szałasów, z nor podziemnych i z innych barłogów zaczęły wypełzać, czołgać się dziwne, straszliwe w swej nędzy postacie, jedna od drugiej potworniejsza i bardziej znaczona piętnem śmierci. Wypełzły jak widma, wodzone snem chorobliwym, i zatrzymały się wahające, przerażone i nieufne.
Przybyły pewnym krokiem zbliżył się do nich, obszedł wszystkich, każdego obejrzał, o coś zapytał, a później uśmiechnął się prawie wesoło i zawołał:
— A ilu was tu się gnieździ?
— Stu piędziesięciu trzech! — odpowiedział za wszystkich chory ną trąd stary Kozak, ledwie poruszając ustami.
— Siekiery, piły i inne narzędzia macie? — pytał dalej student, a gdy mu odpowiedziano, że kilka sztuk posiadają jął się rozpytywać, czy uprawiają rolę, a dowiedziawszy się, że tego tu nie znają, zdziwił się bardzo i rzekł:
— Niedołężna z was publika!
Obejrzał wszystkie skrytki, gdzie się gnieździli chorzy, kazał pokazać sieci rybackie i łodzie, wszystko spostrzegł i zapamiętał, zadawał różne pytania, a później poszedł wgłąb wyspy, chodził długo, rozglądając się po całej okolicy. Gdy powrócił, oznajmił, że odjeżdża, ale powróci niebawem i wtedy nowe życie będą pędzili mieszkańcy Olchonu. Zostawił nowym znajomym duży woreczek z tytoniem, kilka pudełek zapałek, paczkę herbaty, którą miał w łodzi i trochę cukru.
Odwiązał swoje czółno, zepchnął je z pomocą mieszkańców na wodę, podniósł żagiel i odpłynął, odprowadzany milczącym podziwem i niewyraźną trwogą pozostających. Długo jeszcze patrzyły potworne istoty w stronę jeziora, gdzie pośród fal połyskiwał biały żagiel nieznajomego.
— Dobrze, czy źle? — rzucił pytanie stary Kozak.
— Dobrze! — chrypłym głosem wykrzyknął Buszak i na jego zeszpeconej twarzy zjawił się wyraz radości.
— Skąd wiesz, ty...? — spytała go jakaś w kabłąk zgięta kobieta, głośno kaszląc i jęcząc.
— To był „burchan“ — dobry bóg zdrowia! — odparł Buszak i nagle padł na kolana i zaczął się kłaniać w stronę łodzi, głośno uderzając głową o piasek.
W 1883 r. w Charkowie miały miejsce znaczne zaburzenia studenckie. Żandarmi i policja, szukająca w Rosji zwykle „wroga wewnętrznego“, a widząc go zawsze w Polakach — „buntownikach“, zwaliła wszystko na polską młodzież uniwersytecką i kilkunastu z nich porwała do więzienia, a później na wygnanie na Sybir. Śród tych polskich studentów znajdował się Piotr Kowal. Syn gospodarza wiejskiego, z wielkim trudem wybił się z szarego środowiska wsi, ukończył gimnazjum i wstąpił na uniwersytet w Charkowie, gdzie studjował medycynę. Pracował starannie i uparcie, profesorowie lubili zdolnego studenta i rokowali mu świetną przyszłość. Życie uśmiechało się do Kowala. Miał bardzo dobrą korepetycję w rodzinie bogatego i znanego inżyniera — Polaka, gdzie go bardzo lubiono. Tu po raz pierwszy w sercu Kowala rozkwitł piękny kwiat miłości. Pokochał siostrę swego ucznia — 18-letnią pannę. Uwielbienie jego było tak wielkie, wyraźne i szczere, że wszyscy w domu odrazu się na tem poznali. Rodzice panny mieli nawet o tem rozmowę i przyznali, że taki młodzieniec mógłby mieć nadzieję zostania ich zięciem. Nie wiedział o tem student i jedynie swojej wybranej zwierzył się i błagał o jedno, aby pozwoliła się uwielbiać i być wiernym do grobu przyjacielem.
Panna Wanda, której się podobał młody, pełny porywu i przystojny student, zgodziła się tak prędko i szczerze, że wkrótce z ust młodych ludzi padły słowa miłości, przysięgi i marzenia o przyszłości, a wkrótce zamienili pokryjomu od rodziców, pierścionki. Byli narzeczonymi przed Bogiem. Piotr Kowal miał jeszcze rok do skończenia medycyny i dopiero po otrzymaniu dyplomu lekarskiego miał prosić o rękę panny Wandy.
Nagle wybuchły rozruchy, rewizje, areszty, a w parę tygodni Piotra Kowala przywieziono do Irkucka, gdzie na wygnaniu miał spędzić pięć lat. Za co spotkała go taka kara — nikt mu nie mógł objaśnić, ale też nikt nie chciał sprawą studenta się zająć. Wszystkie podania i skargi Kowala utonęły w morzu szpargałów po kancelarjach urzędów rosyjskich.
Tymczasem Kowal pisał długie, gorące, pełne nadzieji listy do narzeczonej, dodawał jej otuchy i wiary w przyszłość, prosił o przechowanie mu miłości, jak on ją przechowuje i przechowa do ostatniego tchu. Na razie częste i tkliwe listy panny Wandy stawały się stopniowo bardziej krótkie, oziębłe i etykietalne, nareszcie ustały zupełnie.
Chłopak szalał z rozpaczy. Nie chciał i nie mógł uwierzyć w surową prawdę, że miłość, nie podsycana, gaśnie, a dogorywający ogień mogą rozniecić inne ręce, a więc gubił się w domysłach, nie spał, męczył się jak potępieniec. Nareszcie pod wpływem ustawicznej udręki postanowił przebłagać Boga uczynkiem dobrym, a dla ludzi pożytecznym. Miał też nadzieję, że taki czyn ukoi jego troskę i zachowa dla niego tę, którą umiłował na całe życie.
Piotr Kowal pracował jako felczer w szpitalu miejskim, ale porzucił go i przeniósł się do wielkiej wsi, położonej tuż nad brzegiem Bajkału. Przez tę wieś przejeżdżały zwykle rodziny wieśniaków, których rząd posyłał na osiedlenie do nowych obwodów na Syberji. Byli to schorowani, zgłodniali i zrozpaczeni ludzie, którym pomoc lekarską niósł student — Polak. Leczył po wsiach okolicznych i wszędzie spotykano go z szacunkiem i miłością. Bogaci chłopi syberyjscy, Kozacy, właściciele kopalni złota płacili mu hojnie i Kowal wkrótce posiadł znaczny kapitalik. Znali go jednak nie tylko bogaci, lecz i ubodzy chłopi, których los rzucił na Syberję. Ci nie mogli płacić, ale zato modlili się za niego i błogosławili. We wsi, gdzie mieszkał, założył szkołę i zaczął uczyć dzieci mieszkańców. Pracował przez dzień cały, ale męcząca trwoga i ból głęboki nie ustępowały mu z serca. Myśl co chwila powracała do ukochanej dziewczyny i najgorsze przypuszczenia, że jest chora, lub że umarła, ścinały mu krew w żyłach. W pracy i udręce ustawicznej żyjąc, pewnego razu dowiedział się o wyspie Olchon, o ponurej Tała-Uchuł.
Zrozumiał, że praca w straszliwych warunkach tej wyklętej miejscowości będzie prawdziwie dobrym, miłym Bogu uczynkiem i będzie w stanie pochłonąć go całkowicie.
— A może — mignęła mu kilka razy myśl — zachoruję tam i umrę...
Ucieszył się na tę myśl i postanowił przenieść się na Olchon, zrobiwszy jednak przedtem wywiad, który tak zdziwił i zatrwożył potworny światek wyspy.
W parę tygodni później kilka łodzi żaglowych, naładowanych różnemi rzeczami, nabytemi przez Kowala, sunęło w stronę Olchonu. Na brzegu złożono cały ładunek łodzi poczem wszystkie odpłynęły za wyjątkiem jednej. Była to łódź Kowala, który już szedł do obozowiska trędowatych i zadżumionych. Spotkali go jak i przedtem nieufnie i z trwogą, i tylko Buszak witał go z jakąś pobożną radością.
Kowal odrazu ujął władzę w swoje ręce. Ludność wyspy zaczęła pracować. W ciągu dnia zniesiono wszystko na polanę, a po południu kilkunastu zdrowszych i silniejszych mężczyzn pracowało już w lesie, rąbiąc cedry i przerabiając je na belki i deski dla przyszłych budynków. Na polanie i w zaroślach, otaczających ją, ludzie oczyszczali place dla domów i kopali doły dla słupów; w głębokiej kotlinie słabsi wydobywali glinę i robili z niej cegły. Z tej niewypalonej cegły miał powstać piec dla wypalania jej, a dla paleniska zbierano w lesie suche gałęzie i rąbano upadłe, oddawna leżące w gęstwinie konary drzew.
Na wyklętej wyspie zawrzało życie. Tłum ludzi roił się ciągle w różnych miejscach. Buchały dymem piece dwóch cegielni, a na polanie, gdzie były tak niedawno barłogi ludzkie, w końcu lata stanęły dwa duże baraki murowane i spory skład dla zapasów pożywienia. Ludzie, którzy przedtem z ponurą cierpliwością wyglądali zgonu, teraz pracowali z jakimś zapamiętaniem. Robiono beczki dla solenia ryby; kilka łodzi stale pływało w północnej części jeziora i tam się odbywał obfity połów wspaniałej ryby bajkalskiej, zwanej „omul“ z gatunku pstrągów. Ryby te solono i wędzono w czasowych drewnianych szopach, zbudowanych w lesie tuż przy brzegu jeziora; kobiety plotły siecie, naprawiały ubrania, gotowały strawę. Na południowej, bezleśnej połowie wyspy grupa chorych uprawiała rolę i na jesieni Kowal oczekiwał dobrych zbiorów ziemniaków, bobu i jęczmienia; w ogrodzie warzywnym, ukrytym na dużej polanie leśnej, urodziło się dużo wszelkich jarzyn.
W cedrowych lasach Kowal wykrył sporą ilość soboli, wiewiórek i kun. Postanowił zdobyć je z początkiem zimy, a więc kilku chłopów, którzy przed chorobą i wygnaniem na Olchon trudnili się myśliwstwem w lasach i górach Chamar-Dabana i na Angarze, sporządzali tam używane zwykle przez Sybiriaków sidła i pułapki.
— Na zimę będziemy mieli kapitał z tych futer, a wtedy jeszcze inną gospodarkę zarządzimy! — mówił Kowal do swoich potwornych towarzyszy.
A obok studenta, jak cień nieodstępny, tkwił zawsze młody Buszak. Stał się adjutantem „burchana“, jak nazywał z całym przekonaniem Kowala. Był on narzędziem posłusznym i oddanym w jego ręku, wiedział o wszystkiem co się działo na wyspie, rozdzielał ludzi na oddziały dla wykonania różnych robót, umiał z każdym dojść do porozumienia, był niezastąpionym pomocnikiem Kowala w jego nadzwyczajnym przedsięwzięciu.
Jako lekarz, student po paru miesiącach zauważył, że pochłonięci pracą ludzie mniej myśleli o swojej chorobie, szczególnie dotyczyło to zadżumionych, którzy jakgdyby odrodzili się. Choroba ta, powoli trująca organizm Azjatów, widocznie zatrzymała się w swoim dalszym rozwoju. Dobrze odżywiani, zajęci pracą, ustawicznie podbudzani energją Kowala i Buszaka, ludzie nabrali ciała, cery, świeżości, mięśni — siły i sprężystości.
Patrzyli jak w tęcze w spokojną i pogodną twarz Kowala i w mózgach Azjatów i nie wiele inteligentniejszych od nich syberyjskich chłopów krzepła myśl, że wśród nich przebywa jakiś czarownik, a może, jak w to święcie wierzył Buszak, dobre bóstwo.
Gdy Kowal widział, jak z nędzy i rozpaczy chorzy krok po kroku podnosili się do życia ludzkiego i do nadzieji, jakaś fala wielkiej i gorącej miłości przypływała mu do serca i wtedy oczy zamglone ku niebu wznosił i szeptał:
— Boże dobry! Jeżeli uczynek mój jest miły Tobie, a ludziom tym stroskanym — na zbawienie i pożytek, o jedną nagrodę Cię proszę... zachowaj dla mnie i złącz mię z tą, którą ukochało serce moje...
Gdy przyszła jesień, składy kolonji potwornych ludzi były pełne zapasów. W dołach pod posadzką mieli złożone ziemniaki, marchew, kapustę, wory z grochem i bobem. W dużych jaszczach leżało zsypane ziarno jęczmienne, w beczkach przechowywano solone „omuli“, a pod pułapem wisiały szeregi suszonych i wędzonych ryb. Na strychu baraków stały też beczki z rybami, stosy suszonych ryb, worki z jęczmieniem i worki z suszonymi liśćmi borowiny, czarnych jagód i głogu, używanemi na „herbatę“. Skrzętne kobiety nasuszyły nawet sporo jagód na zimę i upiększyły wszystkie schowanka w barakach długiemi wianuszkami grzybów.
Nareszcie wypadł pierwszy śnieg i na burzliwej powierzchni Bajkału zjawiać się zaczęła kra. Wraz z nią ku brzegom północnej połowy wyspy zaczęły przypływać i urządzać sobie legowiska małe foki jeziorne czyli „nerpy“. Kowal z Buszakiem zawzięcie na nie polowali i wkrótce do magazynu kolonji weszły nowe artykuły — kilkadziesiąt skórek fok i doskonały tłuszcz, którym wcale nie pogardzała niewybredna ludność Olchonu.
Nareszcie Bajkał stanął, a coraz ostrzejsze mrozy pokrywały go bardziej i bardziej grubą taflą lodu. Kowal wraz z Buszakiem wyruszyli pewnego poranka przez jezioro ku brzegowi. Buszak niósł na plecach spory worek, wypchany skórkami soboli, wiewiórek i kun, które doszczętnie wyłapali wprawni Sybirjacy, Buriaci zaś wytropili kilku lisów i w sidła napędzili sporo gronostajów.
Gdy do brzegu pozostawało nie więcej od kilometra i już przez mroźną mgłę wyraźnie występowały domki wsi, Kowal odebrał od towarzysza ciężki worek i rzekł:
— Teraz biegnij do domu i czekaj na mnie, Buszak! Za parę dni powrócę i nie sam...
Buriat swoim zwyczajem upadł przed „barchanem“ na kolana i głową jął bić w śnieg.
— Sajn! — Sajn, burchan! — bełkotał przez łzy i długo później, jak wierny pies patrzał w ślad odchodzącego, aż póki ten nie znikł za zakrętem drogi śród przybrzeżnych skał.
Wtedy dopiero podniósł się i szybkim krokiem podążył do domu, nucąc swoim gardlanym głosem jakąś ponurą zwykle i monotonną pieśń, przy dźwiękach której Azjaci krwią i płomieniem zalewali niegdyś obce ziemie, a później umierali w cichości i pokorze ducha i snuli swe skromne, proste jak ich stepy i nagie góry marzenia koczowników.
We wsi spotkano go serdecznie i radośnie. Odrazu znalazło się sporo chorych na różne dolegliwości. Zaczął więc natychmiast od praktyki lekarskiej, która zajęła mu cały dzień. Wieczorem prowadzono go z chaty do chaty, częstowano i rozpytywano o życie na Olchonie; był więc zmuszony opowiadać o wszystkiem szczegółowo. Chłopi i Kozacy za głowy się brali z podziwu. Stary Kozak, u którego Kowal mieszkał przed wyjazdem na Olchon, zawołał:
— To już z pewnością, że ty jesteś czarownikiem, bo tak wszystko urządzić z pięciu palcami, to tylko czarownik potrafił No! No!
Kowal natychmiast ze swojej reputacji czarownika skorzystał. Zaczął opowiadać o nędzy mieszkańców wyspy, gdy poszedł do nich, i o zbawiennym wpływie dobrobytu i pracy na tych ginących w rozpaczy ludzi. Mówił o miłości dla cierpiących, o obowiązku chrześcijańskim i miłosierdziu. Obecny przy tem młody, dość inteligentny i religijnie nastrojony pop tak się przejął słowami studenta, że zwrócił się do chłopów z mową:
— Jesteście bogaci i zdrowi. Życie przed wami stoi otworem, a ci tam, biedacy mogą tylko ułatwić sobie, zrobić znośnem oczekiwanie niechybnej śmierci od straszliwych chorób, trawiących ich ciało. Przypomnijcie sobie o ranach naszego Zbawiciela — Chrystusa, który za ludzi krew swoją oddał i chociaż w słabej mierze pójdźcie za jego przykładem, bracia i siostry! Dopomóżcie temu dobremu człowiekowi w jego opiece nad nieszczęśliwymi, pomóżcie, kto czem może!
Kowal dodał, że chce nabyć dla kolonji trochę bydła, by mieć mięsne pożywienie dla najsłabszych, wełnę na sukmany i skórę na buty, ale ma na to zbyt mało pieniędzy, wie jednak, że wieś posiada duże stada krów, owiec i koni, Może ktoś zaofiaruje cokolwiek dla cierpiących braci z Olchona.
— Bóg za to was stokrotnie wynagrodzi! — zawołał pop.
Starosta wiejski, stary Sybiriak od dziadów-pradziadów, podrapał się w głowę i rzucił:
— Dać? Dlaczego nie dać? U każdego coś się znajdzie... Damy.
Kowal, wzruszony dziękował wszystkim, a myśl jego mimowoli w porywie szlachetnej dumy leciała do wybranej i szeptała do duszy młodzieńca:
— Niech zobaczy czegoś dokonał, niech wie, ile serca oddajesz dobremu dziełu!
Student ciężko westchnął, gdyż przypomniał sobie, że na ostatnie dwa listy do narzeczonej i do jej rodziców żadnej odpowiedzi nie otrzymał. Już w duszy jego składać się zaczęło przekonanie, że stało się coś naprawdę strasznego, o czem myśl starannie odpędzał od siebie młodzieniec, czując, że groziłby mu w przeciwnym razie obłęd rozpaczy i goryczy do niezniesienia.
Nazajutrz starosta dał mu sanki, które, zaprzężone w dwa silne i rącze koniki zabajkalskie, z młodym parobkiem za stangreta, szybko pomknęły szosą do Irkucka.
Leżąc w sankach na miękkiem sianie otulony w ciepły, nieskończenie długi i ciężki kożuch barani, czyli „barnaułkę“, jechał Kowal szeroką drogą śród lasów, ciągnących się od Chamar-Dabanu prawie do samego Irkucka — stolicy Wschodniej Syberji. Nad drogą przeciągały w mroźnym powietrzu stadka czarnych cietrzewi i nagle usadawiać się zaczynały na wysokich gałęziach brzóz, a wtedy zdawało się, że jakieś olbrzymie czarne owoce wyrosły z cienkich gałęzi. Czasem z przydrożnych krzaków wywinął się biały zając i śmignął przerażony z powrotem, próbek zacinał konie. Mknęły, aż biała kurzawa obłokiem pędziła za sankami i gęstym szronem opadała na czarne kożuchy studenta i stangreta.
W jednym miejscu, przy mostku, przerzuconym przez małą rzeczułkę, Kowal zauważył kilka starych, zczerniałych i pochylonych krzyży tuż na zboczu szosy.
Student już nieraz spotykał na Syberji przy wielkich drogach te smutne znaki. Widział, że były to wiechy wzdłuż nieskończenie długiego szlaku — szlaku męczeństwa.
Tą drogą od niepamiętnych czasów ciągnęły zastępy politycznych wygnańców, których rząd moskiewski gnał na pustkowia Syberji na mękę i na zagładę. Szli ci ludzie, dzwoniąc kajdanami i beznadziejnie śledząc za nieskończonemi skrętami drogi, która przecinała góry, lasy i stepy i przez zmarznięte potężne rzeki szła coraz dalej i dalej na wschód i na północ. Te tłumy wygnańców pozostawiały po sobie trupy zmarłych towarzyszy niedoli, oraz idących ich śladem matek, żon i dzieci.
Zbożni chłopi syberyjscy grzebali zmarłych i stawiali nad ich grobami krzyże...
Smutne myśli ogarnęły Kowala. Czuł, że za tę miłość, jaką pałało serce jego do Wandy, ona powinna była podzielić z nim jego niesprawiedliwy i surowy los. Jakże szybko i pięknie przeleciałby wówczas okres jego wygnania! Nie tylko jednak nie uczyniła tego, lecz z pewnością, nawet wspomnienia o nim już się zacierać zaczęły w jej pięknej główce, tej umiłowanej, wymarzonej główce... Ach nie! nie! Nie chce student tak myśleć o niej — czystej, ubóstwianej... Tego być nie może... Coś innego musiało się stać... Ale co?
Kowal chmurzy czoło i ręce rozpaczliwie ściska, beznadziejnie i bezradnie oglądając się, jak gdyby szukając odpowiedzi, rady...
Tak jechał Piotr Kowal, a rozpacz i zwątpienia głębiej zakradały się do duszy i serca, nareszcie zaczął rozmawiać z parobkiem, aby głos ludzki usłyszeć, aby beznadziejne, ciężkie myśli pierzchły przy dźwiękach mowy ludzkiej.
Pod wieczór już przyjechał student do Irkucka i zatrzymał się u znajomych. Tegoż dnia odwiedził firmę, skupującą futra i załatwił swoje interesa, sprzedawszy bardzo dobrze przywiezione skórki. Cały dzień następny zeszedł mu na kupowaniu potrzebnych dla kolonji rzeczy, śród których znalazła się nawet maszyna do szycia. Wynająwszy dwie furmanki, powracał Kowal swojemi sankami do wsi na brzegu Bajkału. Przybywszy tu, dowiedział się, że chłopi ofiarowali dla jego kolonji kilka krów i koni, kilkanaście owiec i świń, a skrzętne gospodynie wydzieliły sporo kur i gęsi i nazbierały całe wory domowych tkanin, starego ubrania i bielizny i tak dużo żywności, iż Kowal z przerażeniem myślał, jak wszystko to dostarczy na swoją wyspę. Odbyło się to jednak bardzo szybko i prosto. Chłopi naładowali kupione i zebrane przez swego doktora rzeczy, oraz owce, świnie i drób na kilka sanek i, uwiązawszy do nich krowy i konie zawieźli na wyspę i tu przy brzegu pozostawili.
Gdy odjechali, przy całym tym bogactwie pozostał samotny Kowal. Lecz nie zdążyli chłopi oddalić się o jakie pięćset kroków, z krzaków wypadł zaczajony tam oddawna Buszak i, rzucając się do kolan studenta, wołać zaczął radosnym głosem:
— Burchan, Burchan! przybyłeś... obawialiśmy się, żeś powrócił tam!
Mówiąc to, ręką na niebo wskazał.
Po chwili ludność kolonji otoczyła Kowala, całowano go po rękach, podejmowano pod kolana, padano przed nim na twarz lub dłonie wyciągano do niego, ruchem modlitwy.
Wielką radość i szczęście odczuwał młodzieniec, a myśl znowu pomknęła do Najwyższego Sędziego i poniosła nieme błaganie serca:
— Boże, zachowaj dla mnie ją — umiłowaną! Boże, połącz nas! Boże, który znasz głębię mojej miłości...
Trzeba było jednak działać. Wydał kilka rozporządzeń i wnet wszystko rzuciło się do pracy. Mężczyźni ładowali na kupione przez Kowala sanki pudła, toboły i wory; Buriaci — znawcy koni, uważnie oglądali przyprowadzone szkapy i z zadowoleniem cmokali ustami; kobiety miłośnie prowadziły krowy, owce i świnie i niosły kury i kaczki w stronę baraków, gdzie stały od jesieni wzniesione obory o ścianach, splecionych z prętów wikliny i brzozy.
Przez całą zimę wrzała nowa praca. Robiono wozy i koła, szyto bieliznę, ubrania i buty, pleciono sieci i pielęgnowano bydło i drób tak, jakgdyby mieszkańcy osady stali się niewolnikami koni, krów i innego żywego dobytku. Buriaci, wprawne pastuchy, wynaleźli na wyspie miejscowości, dogodne dla paszy bydła nie tylko w lecie, lecz nawet w zimie, gdyż śnieg tu był nie głęboki, miejsce zaciszne i bydło mogło wygrzebywać sobie pokarm z pod śniegu. Zresztą, Kowal zrobił w lecie i na jesieni spory zapas siana i słomy. Świnie, obficie karmione jęczmieniem i ziemniakami, a pozbawione ruchu, groziły, że się rozpękną od tłuszczu, ciesząc oczy gospodyń, a ich potworne, zniszczone przez chorobę twarze ciągle się uśmiechały.
Nareszcie przyszła wiosna i lato. Zaczęły się roboty rolne. Mężczyźni z pługami wyszli w pole i coraz to nowe płaszczyzny i polany zmieniali w glebę uprawną. Piasczyste wydmy Kowal użyźnił przywiezionemi w workach sztucznymi nawozami i proszkiem torfowym, który nauczył robić z wydobywanego na północy Olchonu torfu.
Osada trędowatych i zadżumionych zaczęła żyć pełnym życiem i szybko się rozwijać. Kowal zauważył, że niektórzy chorzy w warunkach dobrobytu zaczęli powracać do zdrowia, gdyż dobrze odżywiany organizm zwalczał chorobę. Wypadki śmierci stawały się coraz rzadsze, a sama choroba tych ludzi zaczęła przyjmować inne nieznane i całkiem nieszkodliwe formy. Student poczynił cały szereg spostrzeżeń naukowych, a z nich jedno najważniejsze, że trąd jest chorobą niezaraźliwą. Inne jeszcze spostrzeżenie miało ważne znaczenie naukowe, a mianowicie, że „miłdzan“, czyli powolnie działająca dżuma, była właściwie nie dżumą, a tylko jakąś inną chorobą, znikającą przy ruchu na czystem powietrzu, przy dobrym utrzymaniu i ciepłym mieszkaniu.
Buszak zupełnie się wyleczył i był drugą po Kowalu osobą w osadzie. Sprytny i dzielny, mógł już samodzielnie kierować życiem kolonji.
Kowal rozumiał, że ten ubóstwiający go człowiek mógłby go już zastąpić. Chciał tylko wprowadzić w osadzie jeszcze jedną rzecz, a mianowicie — sprzedaż jarzyn, masła, ryb i cedrowych orzechów do poblizkich miast: Irkucka, Wercholeńska, Barguzina i Mysowska. Dla tego celu miał przed sobą zadanie zbudować flotylę łodzi żaglowych.
Chciał wprowadzić handel dlatego, żeby osada miała zawsze towar lub pieniądze dla nabywania potrzebnych rzeczy.
Właśnie gdy się naradzał nad tem z Buszakiem i kilku innymi osadnikami, przybiegł pracujący na zachodnim brzegu wyspy człowiek i doniósł, że jakiś statek zbliża się do wyspy.
Kowal wziął czapkę i poszedł ku brzegowi. Ujrzał niewielki rządowy parowiec, który już dobijał do wyspy. Nareszcie zahuczał przeraźliwie i zatrzymał się o jakie trzydzieści kroków od dość stromego brzegu wyspy.
— Czy tu mieszka student Piotr Kowal? — krzyknął z pokładu parowca kapitan.
— Jestem! — odpowiedział Kowal.
— Z rozkazu jego ekscelencji generał-gubernatora dostarczamy panu list urzędowy.
Z temi słowy kapitan rzucił na brzeg dużą kopertę z przywiązanym do niej kamieniem.
Kowal podniósł kamień i rozerwał kopertę. Kilkadziesiąt par oczu osadników śledziły za wyrazem twarzy czytającego.
Kancelarja generał-gubernatora donosiła, że jego ekscelencja generał, baron Korf, dowiedziawszy się o obywatelskiej pracy studenta Kowala na wyspie Olchon, chce go poznać osobiście, i w tym celu posyła po niego statek rządowy.
Student oznajmił kapitanowi, że po chwili będzie gotów i zjawi się na statku, zgodnie z życzeniem generała.
Gdy kowal oznajmił w osadzie, że musi wyjechać, gdyż go wzywają do Irkucka, zapanowała wielka i szczera rozpacz. Ludzie cisnęli się, jak dzieci do młodzieńca, szlochali, modlili się i wzdychali.
— Nie powiesi mnie przecież generał-gubernator? — ze śmiechem mówił Kowal.
— Kto wie? — potrząsali głowami starsi osadnicy. — Gdy władze wzywają — to zawsze źle!
— Może nie powieszą ciebie, Burchan, — zauważył Buszak — ale mogą cię tu do nas więcej nie puścić. Tacy, jak ty, wszędzie są potrzebni... Co wtedy my tu bez ciebie poczniemy? Bieda!
Zaczął głośno i żałośnie szlochać.
Nareszcie, zabrawszy trochę swoich rzeczy, Kowal, odprowadzony przez całą gromadę, wsiadł do czółenka i podjechał do statku, gdzie go spotkano nader grzecznie i nawet z pewnymi honorami.
Statek zahuczał i, siekąc wodę śrubą, odpływać zaczął. Kowal długo widział tłum zrozpaczonych i strwożonych osadników, który się nie rozchodził, aż statek znikł im z oczu, płynąc na południe.
Kowal porzucił statek w wielkim siole Kułtuk, gdzie oczekiwał go dobry powóz, którym dojechał do Irkucka. W kancelarji gubernatora, poinformowano go, że dla niego został wyznaczony w hotelu duży pokój, gdzie może się przebrać i wtedy będzie przedstawiony generałowi.
O godzinie ósmej wieczorem przybył do Kowala adjutant i odwiózł go do pałacu gubernatorskiego. Niebawem wprowadzono studenta do gabinetu.
Przy dużym biurku, zarzuconym papierami i książkami, siedział wysoki siwy o rozumnej i dobrotliwej twarzy generał. Był to baron Korf, uczony i podróżnik, niemiec, mający wielkie wpływy przy dworze cara.
Podniósł się na spotkanie Kowala, wyciągnął do niego rękę i łamaną mową rosyjską zaczął podziwiać działalność studenta śród nieszczęśliwych tubylców wyklętej wyspy. Mówiąc to, zwracał się do obecnych dygnitarzy i ci również bardzo pochlebnie wyrażali swoją opinję o pracy Kowala. Nareszcie generał poprosił studenta usiąść i opowiedzieć o całym przebiegu jego czynności na Olchonie.
Kowal rzeczowo i barwnie zarazem naszkicował przejście ludności, umierającej w barłogach, do formy życia współczesnych osadników, a gdy mówić zaczął o swoich spostrzeżeniach medycznych, słuchający go uważnie główny inspektor lekarski dr. Aleksandrowicz prosił go o odczyt w towarzystwie lekarskim.
Baron Korf zaprosił wszystkich na kolację, a nazajutrz, gdy Kowal miał odczyt w towarzystwie lekarskim, zaszczycił go swoją obecnością, podkreślając swoje zainteresowanie osobą i pracą studenta. W rezultacie generał oznajmił, że będzie nalegał na założenie centralnej lecznicy i stacji klimatycznej dla chorych na trąd i północno-azjatycką formę dżumy.
Gdy posiedzenie było skończone, Korf zaprosił Kowala do swego powozu i, biorąc go pod ramię, rzekł głośno:
— Dowiozę pana do hotelu...
Na obecnych sprawiło to ogromne wrażenie i szanse Kowala podniosły się niezmiernie.
W drodze stary generał długo milczał, aż nareszcie poklepał Kowala po ramieniu i zagaił rozmowę:
— Mam dwuch takich synów, jak pan... Tylko chciałbym, aby byli do pana podobni... O, bardzo chciałbym!
— Pan mię nie zna, panie generale — zaprotestował student.
— O, ja się nigdy na ludziach nie mylę! — zawołał generał. — Znam pana tak, jakgdybym go znał całe życie.
— Dziękuję panu, panie generale, alem na to nie zasłużył — szepnął wzruszony Kowal.
— No, już dobrze, już dobrze! — ciągnął tymczasem generał. — Może więc pan być ze mną zupełnie szczerym. W czem mogę być panu pożytecznym? Nie spodziewam się odmowy w Petersburgu, gdy o pana będę prosił. Więc niech pan mówi! Uczynię chętnie wszystko, bo uważam, że zasługi pana są tak wielkie, iż wszystkie pańskie dawne pomyłki są stokrotnie pokryte.
Kowalowi fala gorącej krwi rzuciła się do twarzy, a serce zaczęło głośno tłuc się w piersi. Pierwszym odruchem jego było uprosić generała, aby pozwolono mu natychmiast opuścić Syberję i powrócić do Charkowa.
— Lecieć do niej, jedynej, ubóstwianej, powiedzieć jej, że miłość dla niej nie pozwoliła mu zgnuśnieć, opuścić się na wygnaniu, lecz dokonać czynu, który nawet wrogie carskie władze poszanowaniem do niego przyjęły! Do niej....do wolności, miłości i nowej pracy dla ludzi...razem z nią!
Te myśli rozsadzały mu mózg, łzy wyciskały z oczu, zmuszały serce ściskać się jakimś rozkosznym bólem. Ale, gdy już miał usta otworzyć i staremu generałowi życzenie swoje wypowiedzieć, jakiś obcy, nieznany głos dobitnie szepnął mu do ucha:
— Co tam znajdziesz? Czy jesteś teraz jej pewny? Czy nie spotka cię nowa męka i ból? Nie spiesz się, młodzieńcze, niech wszystko idzie swoją drogą, niech płynie życie tak, jak kieruje nim łożysko, wyryte ręką Losu...
Drgnął i słuchał dalej tego szeptu tajemniczego:
— Co przywieziesz ze sobą, oprócz siebie samego, nieznanego tam i niezrozumiałego dla niej piękna twego czynu i udręki dni twoich na wygnaniu?
Kowal ochłonął. Spojrzał w dobrotliwą i uważną twarz siedzącego obok starca i rzekł:
— Panie generale! Mam prośbę... Przed zesłaniem na Syberję pozostawał mi jeden rok do ukończenia medycyny... Przez te trzy lata pobytu tu nabrałem dużo praktyki, doświadczenia, a czytałem ciągle. Jestem przygotowany do egzaminu dyplomowego. Prosiłbym o pozwolenie wyjechać stąd do najbliższego uniwersytetu i złożyć egzamina...
— Tylko tyle? — zdziwił się baron Korf. — Może jeszcze coś?
— Być może, po otrzymaniu dyplomu będę prosił pana generała o więcej, tymczasem nie mam innego pragnienia.
— Dobrze! — rzekł generał, a jego oczy badawczo i rzewnie zarazem patrzyły w smutną twarz młodzieńca.
Kowal na kilka dni powrócił na Olchon, aby pożegnać swoich przyjaciół i dać wskazówki na najbliższy czas. Nie było granic rozpaczy osadników. Buszak wprost odchodził od zmysłów. Cała osada wyległa na brzeg, kiedy parowiec z Kowalem odpływał. Długo słyszał student głośny płacz, jęki i dzikie, pełne trwogi wycie mieszkańców samotnej wyspy na Bajkale.
Baron Korf zaopiekował się Kowalem z całą serdecznością. Wyrobił dla niego pozwolenie na pobyt w Kazaniu, gdzie istniał uniwersytet, wydał mu znaczną zapomogę pieniężną i posłał listy polecające do gubernatora, rektora uniwersytetu i swego osobistego przyjaciela, profesora Wilhelma Kuhnera, Niemca z kraju Nadbałtyckiego, z którego pochodziła rodzina barona. W ciągu niespełna pięciu miesięcy Kowal złożył wszystkie egzamina, praktykę w klinikach, gdzie zwrócono uwagę na jego wybitne zdolności djagnosty. Nareszcie dyplom lekarski leżał już w biurku doktora Piotra Kowala, a senat uniwersytecki wszczął rokowania z Petersburgiem o wydanie Kowalowi zapomogi państwowej na podróż w celu naukowym zagranicę.
W trakcie tego, gdy szły te rokowania, młody lekarz przeżywał ciężkie chwile oczekiwania. Ale nie były to one związane z projektowaną podróżą. Kowal w dzień otrzymania dyplomu napisał dwa listy. Jeden z nich do panny Wandy, drugi — do jej ojca. W liście do narzeczonej, młody lekarz bardzo szczegółowo opisywał ubiegłe trzy lata swego życia, wszystkie wypadki z tego okresu, swoją mękę i zwątpienia, swoją troskę z powodu milczenia jej na wszystkie jego listy, i nareszcie jeszcze raz w pełnych miłości i głębokiego szacunku słowach prosił ją o związanie swego życia z nim, który widział przed sobą, pełną szlachetnej i pożytecznej pracy drogę życiową.
List swój do narzeczonej zakończył takiemi słowami:
— W ogniu wielkiej męki zahartowałem i wykułem swoją miłość do Ciebie, Pani. Wierzę i wiem, że stając się żoną moją nie pożałujesz swego kroku. Nigdy uczucia moje, moje czyny i całe moje życie nie dadzą ci powodu do żalu do mnie. Nigdy... jeżeli w sercu twoim, Pani, przez te lata rozłąki przetrwała miłość do mnie.
List do ojca był krótki. Prosił go o rękę córki i w zwięzłych wyrazach kreślił przyszłość swoją i swojej żony, czyniąc to poważnie i szczerze.
Już z Petersburga przyszła zgoda na wydelegowanie młodego lekarza zagranicę, lecz listu z Charkowa nie było...
Kowal zchudł i zbladł, nie sypiał nocami i całemi godzinami chodził z kąta w kąt swego pokoju, trąc czoło i ściskając do bólu zimne ręce.
Wreszcie nadszedł telegram takiej treści:
„Córka moja przed dwoma laty wyszła zamąż. Mieszka zagranicą.“
Pod telegramem był podpis ojca Wandy.
Przeczytawszy telegram, lekarz usiadł przy biurku i kilka razy przeczytał te słowa, które były dla niego wyrokiem, wczytywał się w każde słowo, starając się zrozumieć i zapamiętać. Naraz wstał i wypuścił z rąk ten biały skrawek papieru, który łamał w tej chwili życie człowieka. Przycisnął ręce do piersi, w której czuł kawał lodu, i zaczął przez okno wpatrywać się w daleki horyzont, gdzie ciągnęły się miękko zaokrąglone góry, stojące tuż nad brzegiem Wołgi. Nie wiedział co się stanie, ale czuł zbliżenie się strasznej, stanowczej chwili. I nagle poczuł, jak cała krew rzuciła się mu do głowy, zdawało się, że wytryśnie mu z oczu, a nienawiść, jak nalatująca zdaleka burza, zaczęła szaleć w sercu i duszy. Płomienie i zimne dreszcze przeszywały całą istotę, a sprawiający ból chłód ściskał za serce.
Przysłonił sobie oczy dłonią, łzy biegły mu przez palce, aż przeszły te łzy w ciężkie, wstrząsające łkania. Łkając, zaczął chwytać się za czoło i pierś, aż upadł na fotel i jął wyrzucać urwane słowa skargi, miłości, wołania... tęsknoty beznadziejnej.
Nareszcie łkania ustały. Długo chodził Kowal po pokoju w ciężkiej zadumie, wreszcie siadł i już zrezygnowany napisał znów do ojca Wandy.
Prosił, aby podziękować byłej narzeczonej, za to, że miłością ogrzała, oświeciła i uszlachetniła całe jego życie, które nie przejdzie bezbarwnem i bez treści, nie będzie życiem dla niego, Piotra Kowala, lecz — dla innych, bo kochać ludzi, świat cały, rozumieć piękno życia nauczyła go miłość do Wandy.
Wieczorem tegoż dnia doktor Kowal wyjechał na Syberję...
Przyjechawszy do Irkucka, Kowal stawił się u generała Korfa. Ten spotkał go z wielką radością.
— Winszuje, winszuje doktorowi powodzenia! Już o wszystkiem wiem. Zagraniczna podróż! Przyszła znakomitość! Jakże się cieszę! Mam dla pana niespodziankę. Wyrobiłem za ten czas amnestję dla pana. Jest pan teraz wolny, wolny nazawsze.
Mówiąc to stary baron serdecznie objął Kowala i przycisnął go do swojej piersi, mrucząc:
— Gdyby moi synowie byli do pana podobni! Daj to Boże!
Kowal podziękowawszy generałowi za jego dobroć, rzekł stanowczym głosem:
— Panie generale, mam do pana jeszcze jedną ostatnią prośbę. Chcę powrócić na Olchon, zagranicę nie pojadę... Niech mi pan dopomoże uczynić z Olchona miejsce ratunku dla tych, których dręczy straszliwa choroba...
Starzec odstąpił parę kroków i jął uważnie, prawie surowo wpatrywać się w zmienioną twarz młodego człowieka. Ale widać, stary generał dobrze znał ludzi, bo oczy wkrótce spuścił, a kąty ust zaczęły mu drgać od wzruszenia.
— Tak... Tak... — szepnął. — Naturalnie... pomogę... Ale żyć z temi widmami nędzy i cierpienia może tylko ten, kto...
Zamilkł i zaczął trzeć czoło.
— Kto sam ma wielkie cierpienie... — dokończył Kowal myśl sędziwego generała.