Na Szląsku polskim/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na Szląsku polskim |
Podtytuł | Wrażenia i Spostrzeżenia |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rojno i gwarno było w sali prześwietnego pana Morytza, kiedyśmy pożegnawszy się z księdzem fararzem i wysłuchawszy choralnych polskich pieśni podczas nieszpornego nabożeństwa, przestępowali jej próg, by zagaić posiedzenie Związku. Sala obszerna, o kilku oknach, napełniona była, jak to mówią »po brzegi«, widać było, że »Związek« budzi niepowszedni interes. I istotnie, na twarzach wszystkich zebranych malowała się ciekawość, połączona z przeświadczeniem, że tu chodzi o interes wszystkich. Wszyscy też w Szobieszowicach stanęli jak jeden mąż do apelu, wyczytawszy w »Katoliku«, że ma się odbyć zebranie.
Na pierwszy rzut oka, zgromadzeni w sali pana Morytza nie patrzyli wcale na Polaków. Ubrani w kaftany, nakryci czapkami, powierzchownym swoim wyglądem niczem nie wyróżniali się od Niemców. I tylko rozmowy prowadzone żywo, choć półgłosem, świadczyły o tem, że polskie a nie inne serca biją w ich piersiach.
Zgromadzenie robotników było tak liczne, że literalnie z trudnością docisnęliśmy się do prezydyalnego stołu. W niedalekiej od niego odległości, spostrzegliśmy urzędnika policyjnego, przysłanego tu w tym celu, by baczył, ażeby jakieś nieopatrzne gorętsze słówko, nie wstrząsnęło w posadach, potężną monarchią pruską. Jemu to, jako prawnemu przedstawicielowi porządku, pokazał p. Koraszewski pozwolenie właściwej władzy na odbycie zebrania, poczem przystąpił bezzwłocznie do zagajenia takowego.
Przy stole prezydyalnym ulokował się więc pan Koraszewski, dalej stanąłem ja z ołówkiem w ręku dla zapisywania tego, czego będę świadkiem, w końcu przybyły z Gliwic redaktor »Opiekuna katolickiego« ks. Przyniczyński. A dalej, na prawo i na lewo? Dalej kołysała się ruchliwa fala odkrytych głów ludzkich.
Zapalono lampę, głos dzwonka dał się słyszeć, p. Koraszewski wstąpił na zaimprowizowaną z krzesła katedrę i zaczął przemawiać. Mówił powoli, ale wyraźnie i pięknie. Oświadczył naprzód, w jakim celu zwołał zgromadzenie robotników do Szobieszowic, rozwiódł się nad zadaniami »Związku« i nad pożytkiem, jaki spłynąć musi na tych wszystkich, którzy zapiszą się na jego członków.
— Czy rozumiecie dobrze o co chodzi? — zapytał po chwili, przerywając nagle wątek swej mowy.
— Rozumiemy — zawołało kilkaset głosów.
— A może jest tu pomiędzy wami taki, który nie umie dobrze po polsku? niechaj więc podejdzie do stołu.
— My wszystko Polaki — rozległo się naraz w powietrzu tak głośno, że aż zatrzęsły się ściany obszernej izby.
Ostatnie te słowa powtórzył p. Koraszewski trzy razy, przypomniawszy sobie politycznie, że »Związek« ma charakter ogólny, — na każde jego jednak zapytanie, nastąpiła jedna i ta sama wstrząsająca jak grom odpowiedź:
— My wszystko Polaki.
Ale ktoś z zebranych robotników, nie uważał się snać za Polaka, rozpierając bowiem tłum łokciami, podszedł do prezydyalnego stołu.
— Jak się nazywacie? — zapytał p. Koraszewski.
— Franz Roesler — brzmiała odpowiedź.
— Czy nie rozumiecie po polsku?
— Nein — dało się słyszeć.
— Zgodzicie się na to wszyscy — zaczął wtedy p. Koraszewski — że dla jednego, nie mogę tłómaczyć na język niemiecki całego mego przemówienia; ale proszę pana, panie Roesler, przyjść po zebraniu do redakcyi »Katolika«, to panu wyjaśnię o co idzie.
— Kiedy więc zrozumieliście dobrze wszystko, chodźcie teraz zapisywać się na listę członków tego dobroczynnego »Związku« — prowadził rzecz swoją dalej p. Koraszewski; — wpisowe wynosi jedną markę, którą trzeba złożyć odrazu, miesięcznie zaś składać musicie po 20 fenigów.
Zabraliśmy się zatem do wpisywania członków. P. Koraszewski wnosił nazwisko przystępującego do »Związku« do ogólnej listy, ja zaś odbierałem pieniądze i wydawałem książeczki ze statutami. I stała się rzecz charakterystyczna. Oto pierwszym, który wpisał się na członka, był właśnie ów Franz Roesler, Niemiec, który oświadczył, że nie rozumie po polsku. Należało wyzyskać tę okoliczność.
— Bracia wiarusy! — zawołał p. Koraszewski wstępując nagle na mównicę — słyszeliście jako ten tu obecny Franz Roesler, żądał przetłómaczenia mu mojej mowy na język niemiecki, pod pozorem, że nie umie po polsku. Otóż wiecie kto pierwszy zapisał mi się na listę członków? Nie kto inny, tylko ten sam Franz Roesler. Musi więc rozumieć nasz język tak dobrze jak i my, skoro po moich słowach daje na nasz Związek swoje pieniądze.
Śmiech głośny, szczery, powszechny, był odpowiedzią na to przemówienie, a i sam Roeesler nie taił się ze swoja wesołością. Wszyscy spoglądali jowialnie na tego Niemca z musu, który może dlatego zamanifestował się tak wyraźnie ze swoją niesłowiańską narodowością, ponieważ spoglądały na niego oczy przedstawiciela tej władzy na Szląsku, która radaby każdej chwili zdusić słowiańskie życie w tej prowincyi.
Zapisywanie się na członków Związku, trwało z dobrą godzinę. Robotnicy jeden przez drugiego cisnęli się do prezydyalnego stołu, podawali swoje nazwiska do listy i składali do mego kapelusza swoje grosze. I byliby zapisywali się jeszcze dłużej, gdyby nie zbrakło książeczek ze statutami. Wypadało przerwać czynność. Wypowiedziawszy więc głośno nazwiska delegatów, upoważnionych przez samych wyborców do zbierania zapisów, p. Koraszewski pożegnał zgromadzenie i przeszliśmy do drugiej izby, na nieodłączny w takich okolicznościach kufelek piwa. Ale nie długo tam bawiliśmy, wkrótce bowiem powróciliśmy do izby, gdzie się odbywało posiedzenie, i tu zasiadłszy przy długich stołach z ludem, na poufałej pogawędce i śpiewach, przepędziliśmy czas jakiś, póki godzina odejścia pociągu z Gliwic do Bytomia, nie wyrwała nas z tego miłego, i pokrzepiającego ducha towarzystwa.
Jakżebym pragnął, w gronie dzieci tak prostego, ale zarazem tak dzielnego i narodowym duchem owianego ludu, przepędzić jeszcze w życiu choć chwil kilka!