<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Na gwiazdkę
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Zbliżała się godzina wigilji. Ludzie pracowici z pośpiechem wykończali robotę, a ci, którzy ją już ukończyli, biegli na targi, aby za swój niewielki grosik kupić najtęższą rybę i największą ilość gruszek suszonych. W dniu dzisiejszym nawet mizerne śledzie dosięgły zenitu popularności, gospodynie były czerwone i mówiły dwa razy prędzej niż zwykle, a szynkarze płakali z radości.
Tylko pan Adam, młody i dość zamożny kawaler, dąsał się w swem mieszkaniu, opatrzonem przedpokojem i angielską zasuwką. Gniewało go to, że był dziś sam, chociaż, jako człowiek skłonny do marzeń, lubił zwykle samotność. Otrzymał on wprawdzie kilka zaprosin na świąteczną kolacją, ale czegoś zgrymasił. Zdawało mu się bowiem, że lepiej zostać w domu i czytać, aniżeli objadać się rzeczy tak niezdrowych, jak wszelkie ryby z szaremi i białemi sosami.
Nadmienić jednak wypada, że pan Adam z godną podziwu stałością przed samym sobą ukrywał powód niezadowolenia. Owszem, kilkanaście razy w ciągu godziny powtórzył: „Dobrze zrobiłem!“ a nawet pięścią w stół uderzył, zapewnie dla silniejszego zaakcentowania pochwały. Z tem wszystkiem nie mógł zapierać się tego, że jest rozdrażniony; od obiadu bowiem rozlegał mu się nad głową wielki szmer, pochodzący z tarcia maku, siekania migdałów i niezwykłej bieganiny na drugiem piętrze.
Katar żołądka i rozmaite przypadłości nerwowe są dziś tak modnemi chorobami, że pan Adam wcale się nie gniewał na swoje rozdrażnienie, które mu nawet pochlebiało, jako człowiekowi silnie zbudowanemu i prawie po chłopsku zdrowemu. Lecz gdy mrok zapadł, a na górze poczęto z hałasem ustawiać krzesła do wigilji, zrobiło mu się tak przykro, że schwyciwszy futro, wybiegł ze swego mieszkania, trzaskając przytem drzwiami w sposób, który nie odpowiadał najelementarniejszym zasadom zimnej krwi i eleganckich manier.
— Czyste utrapienie z temi średniowiecznemi zwyczajami! — mruczał, wałęsając się po ulicach.
W tej chwili samotność dokuczała mu bardziej aniżeli źle dobrane towarzystwo. Był człowiekiem, a wiadomo, że ułomna natura ludzka najgwałtowniej burzy się wobec ogólnej wesołości, w której nie przyjmuje udziału.
Ulice opustoszały tak, że ledwie gdzie niegdzie tylko słychać było szybkie kroki spóźnionego przechodnia, albo melancholiczne ziewanie milicjanta. Dźwięczące sanki przelatywały jak wicher, a ze wszystkich prawie okien rozlewały się łuny światła, na tle których silniejsza nieco wyobraźnia dostrzec mogła sylwetki prawowiernych, wlewających w siebie migdałową zupę, lub dławiących się kośćmi szczupaków i innych beznogich stworzeń boskich.
Zdarzyła się nawet taka chwila, że na całej ulicy, jak długa i szeroka, pan Adam widział tylko dwa szeregi latarń, siebie i jakiegoś drobnego łobuzinę, który z nieznanych powodów stawiał kroki większe niż sam i gwizdał tak głośno, jakgdyby w jego wytartym kubraku ukrywało się ze trzech ludzi pełnoletnich. Zastanawiające to dziecko biegło naprzód za panem Adamem, później przed nim, a wreszcie dostrzegłszy w rynsztoku wyborną, jego zdaniem, ślizgawkę, cofnęło się wtył, poślizgnęło stojący, z przyklęknięciem, następnie z przytupywaniem, a wkońcu gdzieś znikło.
Pan Adam, widząc to, pomyślał, że mały jego towarzysz prawdopodobnie nie robiłby grymasów, gdyby go zaproszono na wigilją. Owszem, należy sądzić, że przy okazji tej złożyłby dowody wielkiej przytomności umysłu i niepospolitego apetytu. Dziwnym jednak zbiegiem okoliczności, takich jak on na żadne kolacje nie proszą.
W tej chwili, jednocześnie na obu końcach ulicy zadźwięczały janczary i ukazało się dwoje sań pędzących naprzeciw siebie. Jedne z nich wyminęły Adama i, o kilkadziesiąt kroków przed nim, w całym galopie zawadziły o drugie. Wnosząc z łoskotu, zdawało się, że uderzenie jest dość silne.
Do właściwości naszego miasta należy między innemi i to, że gdziekolwiek zdarzy się skandal, wnet przy nim znajdą się i widzowie, jakby z pod ziemi wyrośli. Pan Adam pewny był, że ulica jest pusta, a jednak doszedłszy do miejsca wypadku znalazł już kilkunastu spektatorów, z minami tak zadowolonemi, jakby tylko na to czekali.
Obraz był tragiczny. Dwoje sań zaczepionych o siebie stało wpoprzek ulicy, jeden koń upadł na wznak, drugi zaś, w sposób trudny do pojęcia, stał nad nim okrakiem, prawdopodobnie bardzo zdziwiony. Z sani pustych wyleciało na ulicę mnóstwo derek, słomy, powrozów i innych przedmiotów używanych w dorożkarskim kunszcie. W saniach pełnych siedziały dwie mocno opatulone damy, z których zapewnie starsza, upuściwszy na ziemię mufkę, głosem zakatarzonym i drżącym domagała się od Boga, aby jej duszę zbawił, nie oznaczając jednak bliżej czasu, w którym fakt ten miał nastąpić.
Ponieważ jeden z dorożkarzy wyleciał aż na środek ulicy, drugi więc podniósł go czem prędzej. Potem obaj zdjęli okraczonego konia, podźwignęli jego towarzysza, który wzdychał zapewnie nad zaślepieniem ludzkiem, a wreszcie pochwyciwszy baty, zaczęli nawzajem z wielkim impetem obijać sobie różne części półurzędowych uniformów, jednocząc z tem długą litanją nieprzystojnych wyrazów.
Zebrana publiczność z wielką uciechą przypatrywała się potyczce, o ratowaniu jednak zalęknionych podróżniczek nikt nie myślał. Wtedy pan Adam, który miał dobre serce, wystąpił naprzód.
Przedewszystkiem więc podniósł mufkę i wyjął z sanek starą damę krzyczącą, która z niewytłomaczonym w jej podeszłym wieku zapałem, obydwoma rękami pochwyciła go za szyję tak namiętnie, jakgdyby miała zamiar nie opuszczać go aż do śmierci, dochowując przytem wiary, posłuszeństwa i innych obowiązków wymaganych w świętym stanie małżeńskim. Ustawiwszy ją z wielkim trudem na chodniku, ponieważ (jak mówili obecni) mocno wierzgała, i rozplątawszy jej łykowate ręce, pan Adam zbliżył się do drugiej damy i nie wiedząc z kim ma do czynienia, wyciągnął zdaleka rękę.
— Kiedy nie mogę wysiąść, bo mi suknią zaczepili!... — zawołała głosem wzruszonym wprawdzie, lecz młodym i dźwięcznym.
Panu Adamowi zrobiło się raźniej. Silnem szarpnięciem wydobył suknią damy z pomiędzy zahaczonych sanek i z godną uwagi bezinteresownością otworzył objęcia, myśląc, że młoda osoba zechce naśladować energiczny przykład swej starszej towarzyszki.
Ale nieznajoma, wbrew oczekiwaniom, nie schwyciła pana Adama za szyję i nie dała się przenieść. Oparła tylko drobną i ciepłą rączkę na dłoni wybawcy i lekko wyskoczywszy na ziemię pokrytą śniegiem, uścisnęła mu rękę w milczeniu. Gdy wyszła na chodnik, obejrzała naprzód troskliwie całokształt wiekowej damy, a potem sama zaczęła się otrzepywać ze śniegu jak ptak w kąpieli.
Ponieważ wzburzone serca dorożkarzy po wylewie obustronnych niegrzeczności ukoiły się znakomicie, panowie ci więc znowu wspólnemi siłami odczepili sanie, poczem jeden z nich zawołał:
— Siadać prędzej... będziemy się ruchali!
Damy wsiadły, upominając dorożkarza na dwa głosy, aby odtąd był ostrożniejszy. Pan Adam zaś tak się czegoś zamyślił, a nawet, miejmy odwagę nazywać rzeczy po imieniu, zagapił, że — nie podał im ręki na odjezdne. Co gorsze, nie pożegnał ich nawet, a nim się upamiętał, sanki ruszyły. Zobaczył tylko przy blasku latarni ciemne kontury opakowanych dam i czerwoną twarz ciągle zagniewanego dorożkarza, który odwróciwszy się na koźle, jeszcze raz pogroził batem swemu koledze i nazwał go złodziejem i mechanikiem.
Teraz dopiero, gdy sanki już na dobre znikły, gdy nawet szczękanie ich dzwonków ucichło, pan Adam zmiarkował się, że zrobił ogromne głupstwo. Nie spojrzał w twarz młodej osobie (o starą mniej mu chodziło), nie przekonał się, czy jest ładna, nie dowiedział się czy jest panną, czy mężatką, ani gdzie mieszka. Wprawdzie w zwykłych warunkach, przy tak krótkiej znajomości, niepodobna było zasięgnąć tego rodzaju informacyj, panu Adamowi jednak, po niewczasie, zdawało się, że mógł to zrobić. Był więc bardzo zły!...
Ale gniew jego stanowił jakby niewielką czarną plamkę na jasnem tle innych uczuć, a przedewszystkiem jakiegoś niewytłomaczonego zadowolenia. Znajomy nasz z głęboką satysfakcją odświeżał w wyobraźni uścisk młodej osoby. Uścisk ten nie był wcale przypadkowy!... Młoda osoba nie traktowała jego dłoni tak, jak naprzykład poręcz od schodów, lecz uścisnęła ją ze świadomą sympatją. Pan Adam z doświadczenia wiedział (piszę to dla osób dorosłych), że rączki młodych kobiet są bardzo malutkie, bardzo cieplutkie, bardzo delikatne i wogóle bardzo — ale to bardzo miłe w dotknięciu; rączka jednak nieznajomej wszystkie owe przymioty posiadała w najwyższym stopniu. Zdawało mu się, że dotykając jej, poszedłby śmiało do piekła, gdzie zaś!... nawet do ślubu...
Dzięki tym nowym a dość oryginalnym wrażeniom i uczuciom, nasz znajomy nie nudził się już przez cały wieczór. Był on trochę kontent, lecz nie tak, żeby aż potrzebował skakać z radości. Był trochę zły, lecz nie posuwał się do zgrzytania zębami. Lustro, jak na kawalera bardzo duże, nieraz w ciągu wieczora odbijało uśmiech jego dość melancholiczny, a ściany podsłuchać mogły, gdyby im co zależało na tem, niejedno westchnienie — ciche i w połowie przerwane.
Wbrew zwyczajowi pan Adam nie rzucił nawet okiem na przyniesione pisma. Skutkiem tego stracił możność odczytania artykułu o potrzebie i znaczeniu oszczędności i innego, w którym dowodziło się, że narody nie prenumerujące takiego a takiego dziennika, zniknąć muszą z powierzchni ziemi.
Gdy się, z przeproszeniem, położył do łóżka, myślał o tem, jak też wygląda jego nieznajoma. Gdy usypiał, przypomniał sobie jej ubranie i zobaczył ją we śnie. Stała na pustej ulicy, zasłonięta grubą woalką. Adam wyciągnął rękę, chcąc woalkę zerwać, lecz nieznajoma usunęła się. Gonił ją, lecz ona go ciągle wyprzedzała nie dalej jak na długość ręki. Zmęczony, począł prosić jakby o największą łaskę, o wyjawienie nazwiska, lecz zamiast odpowiedzi, usłyszał tylko cichy skrzyp śniegu.
W rezultacie jednak był dziś zupełnie szczęśliwy, w jakimś wyższym nastroju ducha. Wigilja bowiem jest to taki dzień, w którym każda przysługa, wyrządzona zakłopotanemu bliźniemu, stokrotną przynosi uciechę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.