Na jedną kartę/Akt piąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Na jedną kartę
Pochodzenie Pisma Tom V
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1883
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIĄTY.

Tenże sam salon.
SCENA I.
Józwowicz.

(wchodzi czytając depeszę) „Rezultat dotychczas wiadomy: Józwowicz głosów 613, Husarski 604. Godzina 10-ta: Józwowicz 700, Husarski 700. Godzina 11-ta: Józwowicz 814, Husarski 750. Walka zacięta. Ostateczny rezultat będzie wiadomy o trzeciéj” (patrzy na zegarek).


SCENA II.
Józwowicz. — Jerzy.
Józwowicz.

Ty tutaj!

Jerzy.

Cofasz się jak przed widmem.

Józwowicz.

Przecie to dziś?

Jerzy.

Prosto ztąd jadę na plac. Mam jeszcze godzinę czasu. Pojedynek odbędzie się w Dąbrowie na gruntach Miliszewskich, zatém niedaleko.

Józwowicz.

Zablizko ztąd.

Jerzy.

Miliszewski jako świadek nalegał. Zresztą od tego ty jesteś, żeby wiadomość tu przyszła jak najpóźniéj.

Józwowicz.

Wszakże doktor Krzycki będzie według umowy na placu?

Jerzy.

Tak jest!

Józwowicz.

Proś go jeszcze raz, by mi przysłał wiadomość natychmiast. Sambym wam towarzyszył, ale muszę być tu.

Jerzy.

Bardzo słusznie. Jeśli zginę....

Józwowicz.

Nie przypuszczaj z góry.

Jerzy.

Są ludzie przeklęci przez los w godzinie urodzenia, dla których jedyném odkupieniem jest śmierć. Ja do takich ludzi należę. Myślałem o wszystkiem długo i spokojnie. Bóg widzi, że więcéj się życia lękam niż śmierci. Niéma dla mnie wyjścia, bo jeśli nawet nie zginę, powiedz mi co będzie wówczas, co mnie czeka, gdy zabiję człowieka, którego ona kocha? Powiedz mi? Będę żył bez niéj i przeklinany przez nią. Czy wiesz, że kiedy wspomnę na moje położenie, kiedy pomyślę o tém co się stało, to zdaje mi się, że jakiś zły duch wmięszał się między nas i tak poplątał wszystko, że tylko śmierć rozplątać te węzły może.

Józwowicz.

Pojedynek często się kończy raną, skaleczeniem.

Jerzy.

Zelżyłem Drahomira ciężko i takiéj obelgi rana nie zmywa. Wierz mi, że jeden z nas zginąć musi. Ale przychodzę mówić o czém inném.

Józwowicz.

Słucham cię.

Jerzy.

Prawdę mówiąc, ponieważ nie wiem, czy za godzinę żyć będę, przyjechałem popatrzeć jeszcze na nią, bo... bo ją kocham nad wszystko w świecie. Byłem może dla niéj zaszorstki, zanieszczęśliwy, zagłupi, ale... kochałem. Oto niech Bóg, który teraz patrzy w serce moje, potępi mnie na zawsze, jeślim nie pragnął jéj szczęścia. Jak mnie tu widzisz, tak w téj chwili jéj żal mi najwięcéj i cierpię bardzo, gdy myślę o jéj przyszłości. Słuchaj! czy zginę, czy nie, ona stracona dla mnie; nie ożeni się z nią i Drahomir, bo nie może się żenić z kobiétą, której zabił narzeczonego. Z nas trzech, ty jeden zostaniesz przy niéj, strzeż jéj, czuwaj nad nią. Oddaję ją, mój skarb jedyny jaki miałem, w twoje uczciwe ręce.


Józwowicz.

(spokojnie) Spełnię wszystko czego żądasz.

Jerzy.

A teraz, ponieważ mogę zginąć, chcę zginąć jak chrześcianin. Jeśliś miał do mnie urazę, jeślim względem ciebie kiedy zawinił, przebacz mi! (ściskają się za ręce — Jerzy wychodzi).

Józwowicz.

(sam) Tak! Z nas trzech, ja jeden zostanę przy niéj.


SCENA III.
Antoni — Józwowicz.
Antoni.

(wbiegając szybko) Człowieku, czyś ty zwaryował! Tam każda chwila droga, a ty tu siedzisz. Sprawa chwieje się, porozlepiano nowe afisze, stronnicy Husarskiego łapią ludzi za poły. Na Boga, jedźże ze mną. Dorożka czeka na dole. Czegoże ty tu siedzisz?

Józwowicz.

Muszę tu zostać. Nie pojadę za nic w świecie, nie pojadę. Niech się dzieje co chce.

Antoni.

A! przysięgam, jeślim ja się tego spodziewał! Pokaż się choć na chwilę, a wygrasz na pewno! Mnie już płuc i głosu nie staje. Czyś się wściekł? Tam za niego pracują, wrzeszczą, a ten się przyczepił do spódniczki i siedzi. Pięknego posła wybieramy.


Józwowicz.

Antoni! Choćbym tam miał przepaść, krokiem się nie ruszę. Nie mogę i nie pojadę.

Antoni.

...Tak?...

Józwowicz.

Tak jest!

Antoni.

A! no, to rób co chcesz. Dobrze! winszuję (chodzi po pokoju, po chwili wkłada ręce do kieszeni i staje przed Józwowiczem). Co to wszystko znaczy?

Józwowicz.

To znaczy, że muszę tu być. W téj chwili Drahomir z Pretwicem stoją naprzeciw siebie z bronią w ręku. Gdyby wiadomość doszła o tém niespodzianie do księżniczki, mogłaby ją życiem przypłacić.

Antoni.

Strzelają się?

Józwowicz.

Na śmierć i życie. Za chwilę będzie tu wiadomość, który z dwóch zginął (chwila milczenia).

Antoni.

Józwowicz! kto to wszystko zrobił?

Józwowicz.

Ja! Zgniotłem tych co mi stawali w drodze, i zgniotę zawsze. Masz mnie, jakim jestem.


Antoni.

A no, jeśli tak, to i mnie już nie spieszno. Czy wiesz co ci powiem?

Józwowicz.

Usuń się na chwilę, księżniczka tu nadchodzi (otwiera drzwi bocznego pokoju) Wejdź tam.


SCENA IV.
Józwowicz — Stella.
Stella.

Mój doktorze, co się tu dzieje w tym domu?

Józwowicz.

O co pani pyta?

Stella.

Pan Jerzy przyszedł do mnie jakiś wzruszony i żegnał się ze mną; prosił mnie, bym mu przebaczyła, jeśli kiedy względem mnie zawinił.

Józwowicz.

(n. s.) Głupiec sentymentalny!

Stella.

Mówił mi, że może na kilka dni zmuszony będzie wyjechać. Mam przeczucie, że coś ukrywacie przedemną. Co to znaczy, doktorze? Nie dręczcie mnie dłużéj. Taka już jestem biédna, że doprawdy, należy mi się trochę litości.


Józwowicz.

Niech pani się o nic nie troszczy. Cóżby się dziać mogło. Przywidzenie, czyste przywidzenie. Opieka serc troskliwych otacza panią. Zkąd takie dziwne przypuszczenia? Niech pani teraz wróci do siebie i nie przyjmuje nikogo. Za chwilę nadejdę.

Stella.

Więc naprawdę niéma nic złego?

Józwowicz.

Ależ co znowu! Proszę mi wierzyć, że potrafiłbym usunąć wszystko, coby groziło szczęściu pani.

Stella.

(podając mu rękę) O! panie Stanisławie, szczęście to rzecz zbyt trudna, niechby tylko spokój nas nie opuszczał (chce odchodzić przez pokój, w którym jest Antoni).

Józwowicz.

Tędy, księżniczko. W tamtym pokoju czeka ktoś na mnie. Za chwilę przyjdę do pani. Proszę nie przyjmować nikogo. Antoni!

(Księżniczka odchodzi).



SCENA V.
Antoni — Józwowicz — późniéj Służący.
Antoni.

Jestem. Biédne, biédne dziecko!


Józwowicz.

Dla niéj nie mogę odjechać. Muszę tu być i nie puszczać do niéj wieści z nieszczęściem, bo to mogłoby ją zabić.

Antoni.

Jakto? więc ty, wiedząc o tém, narażasz ją jednak? Kochasz ją i poświęcasz dla siebie?

Józwowicz.

(gorączkowo) Kocham ją i muszę ją mieć, choćby ten dom zwalił się nam na głowy.

Antoni.

Człowieku, ty mówisz jak nieprzytomny.

Józwowicz.

Człowieku, ty mówisz jak niedołęga, nie jak mężczyzna. W ustach macie pełno frazesów i siły, a nie umiecie spojrzeć w oczy faktom. Kto śmie powiedzieć: nie masz prawa się bronić?

Antoni.

(po chwili) Bądź zdrów!

Józwowicz.

Dokąd idziesz?

Antoni.

Wracam do miasta.

Józwowicz.

Jesteś ze mną, czy przeciw mnie?


Antoni.

Jestem uczciwym człowiekiem.

Służący.

(wchodzi) Posłaniec przyniósł list z Miliszewa.

Józwowicz.

Dawaj. Odejdź! (rozrywa pieczątkę i czyta). „Pojedynek odbył się. Pretwic nie żyje” (po chwili) A a!....

Antoni.

Nim odejdę, winienem ci odpowiedź, boś mnie pytał, co znaczy, że się oddalam. Służyłem ci wiernie jak pies, bom wierzył w ciebie. Ty umiałeś mnie użyć, a może i zużyć. Wiedziałem, żem był narzędziem, ale ja o takie rzeczy nie dbam; jednakże teraz...

Józwowicz.

Teraz opuszczasz sprawę?

Antoni.

O, ty mnie nie znasz. Cobym robił na świecie, gdybym ją opuścił. A zresztą, czy sądzisz, że sprawa to ty jeden? Ja nie opuszczę jéj dlatego, żem się zawiódł na tobie. Ale chodzi mi o co innego. Byłem tak głupi, żem się do ciebie przywiązał, a teraz żal mi tego, bo jako człowiekowi prywatnemu, muszę powiedzieć ci: przebrałeś miarę, na złe użyłeś téj siły, która jest w tobie. O! wiem, wiem, możeby dla mnie korzystniéj było nie mówić ci tego; może czepiać się ciebie, to przyszłość dla takiego odrapańca jak ja, który niebardzo ma co w domu dać jeść żonie i dzieciom. Ale nie mogę! dalibóg, nie mogę! Goły jestem i goły zostanę, niech więc przynajmniéj mam czyste sumienie. Ot co! Byłeś mi tak blizki jak i żona i dzieci, bliższym jeszcze! od dziś jesteś tylko cyfrą polityczną, ale w przyjaźni, szukaj kogo innego. Wiesz, żem ja nie skrupulat; człowiek się ociera o ludzi i nie jedno w sobie zetrze: tyś jednak przebrał miarę. Niech mnie powieszą, jeśli nie wolę kochać ludzi niż ich tłuc. Mówią, że uczciwość i polityka to co innego. Gdzieindziéj, tak! Ale u nas te rzeczy musisz połączyć. Dlaczego to nie mają iść razem? Ja nie opuszczam naszéj sprawy, ale z naszéj przyjaźni kwita, bo kto mówi, że kocha ludzkość, a czai się i wali podstępem ludzi po łbie, ten jest kłamcą, rozumiesz?

Józwowicz.

Twojéj przyjaźni nie będę ciągnął przemocą, ale posłuchaj mnie poraz ostatni. Jeśli zacznie się dla mnie czas klęsk, to zacznie się od tego, że tacy ludzie jak ty, przestaną mnie rozumieć. Oto mojemu losowi, moim prawom do szczęścia, mojéj przyszłości człowiek ten, który zginął, wszedł w drogę nagle, ślepo, fatalnie i zabrał mi wszystko. Wszedł uzbrojony w dostatki, nazwisko, stosunki i całą tę broń niezwalczoną, którą daje fortuna i urodzenie. Com miał przeciw niemu? z czém mogłem walczyć? co przeciwstawić jego potędze? Nic, prócz tego, co jest bronią nowych ludzi, tę trochę inteligencyi zdobytéj krwawą pracą i wysileniem. Oto wypowiedział mi głuchą wojnę. Broniłem się. Czém? Bronią, jaką mi dała natura. Gdy nadepczesz robaka, nie bierz mu za złe, że się broni żądłem, bo niéma czém inném się bronić. Gdy masz usunąć kamień leżący na drodze, usuwaj jak chcesz. To prawo ludzkie! Tak jest! postawiłem wszystko na jednę kartę i wygrałem, ale to nie ja, to rozum zwyciężył siłę, nowy czas dawne wieki. I ty mi to bierzesz za złe? Czego chcesz? jam wierny zasadzie; tylko że wy się cofacie, ja nie! To jedna strona, a druga? Dla mego szczęścia potrzeba mi téj kobiety, bo ją kocham! dla moich celów, jéj majątku i stosunków. Dajcie mi taką broń w ręce, a ja spełnię i przeprowadzę wszystko!.... Czy ty rozumiesz, jaka olbrzymia praca, jakie wielkie cele i plany przedemną? Chcecie, bym rozbił mur ciemnoty, zacofania, lenistwa, żebym tchnął życie w to co zwiędło: ja wołam środków! Nie macie! Więc ja je zdobędę lub zginę. Ale co? Tym wielkim celom, tym wielkim planom, téj jasnéj przyszłości, nietylko mojéj, ale ogólnéj, staje w drodze jeden panek, jeden błędny rycerz, jeden awanturnik, którego całą zasługą, że urodził się z herbem, i ja nie mam prawa go zgnieść? I wy chcecie bym upadł głową do jego wielmożnych nóg, bym mu wszystko poświęcił? Nie!... nie znacie mnie! Dość sentymentów. Trzeba siły, i ja ją mam, i utoruję sobie i wam drogę, choćbym miał setki takich Pretwiców podeptać.

Antoni.

Nie, Józwowicz! Tyś zawsze robił ze mną coś chciał, ale teraz nie pobijesz mnie. Póki chodziło o przekonania, jam był z tobą; aleś ty zaczepił jakąś zasadę większą od ciebie i odemnie, i trwalszą i niezmienną. Ty mi tego nie wytłómaczysz i sam strzeż się. Lada powód, a jako człowiek runiesz z całą twoją energią. To siła większa niż twoja; strzeż się, bo z nią przegrasz! Zasady, kochanku, się zmieniają, ale prosta uczciwość zawsze jednaka. Rób co chcesz, ale strzeż się. Co u dyabła! krew ludzka się mści, to także prawo natury. Ty mnie pytasz, czy ja cię opuszczam? Może radbyś, by ci zostawić wolność strzelania do ludzi z za płota, gdy ci to będzie dogadzało. Nie, bratku!... Odtąd rozpoczyna się między nami ścisły rachunek, bo nie możemy ci ufać. Musisz nam zdać rachunek! Będziesz posłem, ale jeśli myślisz, że my tobie, nie ty nam służyć będziesz, to się mylisz. Cóżeś to ty sądził? że szczeble téj drabiny po któréj się drapiesz, składają się z łajdaków? Hola! My, cośmy cię zrobili posłem, my, w których uczciwość nie wierzysz podobno, będziemy cię teraz strzedz i sądzić. Jeśli zbroisz, to zetrzemy cię w proch. Nie sprawa dla ciebie, ale ty dla sprawy. Wybraliśmy cię, teraz służ!

Józwowicz.

(gwałtownie) Antoni!

Antoni.

Spokojnie! Wieczorem masz się stawić w mieście przed wyborcami. Do widzenia.... panie Józwowicz!... (wychodzi).

Józwowicz.

(sam) Ten jest pierwszy....


SCENA VI.
Józwowicz — Jan Miliszewski.
Jan.

(ukazuje się w uchylonych drzwiach) Psst!


Józwowicz.

Kto tam jest?

Jan.

To ja, Miliszewski. Czy doktor sam?

Józwowicz.

Wejdź pan! No i cóż?

Jan.

Skończone. Ach, doktorze! nie żył i pięciu minut. Kazałem odwieźć ciało do Miliszewa do kościoła.

Józwowicz.

Wszak matki pana niéma?

Jan.

Wyprawiłem ją do miasta. Dziś są wybory, a mama nie wié, że ja się cofnąłem, więc będzie czekać na wieczorne dzienniki w nadziei, że moje nazwisko znajdzie między wybranymi.

Józwowicz.

Nikt po drodze nie widział?

Jan.

Boję się, że zobaczą krew. Krwawił po drodze okropnie.

Józwowicz.

Dziwna rzecz! Strzelał jak mistrz!

Jan.

Doktorze, on umyślnie dał się zabić. Przecie tam byłem, widziałem doskonale: nie położył nawet palca na cynglu. On wcale nie chciał Drahomira zabić. Sześć kroków, taka blizka meta. Oh! to okropnie patrzyć na cudzą śmierć! — naprawdę wolałbym sam zginąć. Strzelali na komendę: raz! dwa! trzy! słyszymy strzał, ale jeden. Lecimy, Pretwic postąpił dwa kroki i ukląkł, chciał mówić: krew rzuciła mu się ustami; potém wziął pistolet i strzelił w bok. Myśmy już stali wkoło, a on powiada do Drahomira: „Łaskęś mi zrobił, dziękuję. To życie do ciebie należało, boś je uratował. Przebacz — powiada — bracie!” powtórzył jeszcze raz: „Daj rękę” i zaczął konać.... (obciera chustką pot z czoła). Drahomir rzucił mu się na piersi.... O, doktorze! doprawdy to okropne. Biédna panna Stella! co się z nią stanie teraz?

Józwowicz.

Cicho! na miłość boską, przy niéj ani słowa! Ona chora.

Jan.

Będę milczał.

Józwowicz.

Opanuj pan wzruszenie.

Jan.

Kiedy nie mogę nóg opanować, bo się podemną trzęsą.


SCENA VII.
Ciż — Książę wsparty na ramieniu Stelli i pani Czeska.
Książę.

Myślałem, że tu i Pretwic jest z wami. Józwowicz, gdzie jest Pretwic?


Józwowicz.

Nie wiem.

Stella.

Czy panu nie mówił dokąd wyjeżdża?

Józwowicz.

Nie wiem.

Czeska.

(do Jana) Co panu jest, panie hrabio, pan taki blady.

Jan.

O, wcale nie. To z gorąca.

Książę.

Józwowicz! Mówił mi Pretwic....


SCENA VIII.
Drzwi otwierają się nagle, wbiega hrabina Miliszewska.
Hrabina

Jean! gdzie mój Jean? O Boże, co się dzieje! Co za okropność!

Józwowicz.

(biegnąc ku niéj żywo) Milcz pani!

Stella.

Co się stało?

Hrabina

Więc to nie ty zabiłeś Pretwica? nie tyś się pojedynkował?


Józwowicz.

Milcz pani.

Stella.

Kto zabity, pani?

Hrabina

Więc to Drahomir? Steluniu droga, Drahomir zabił Pretwica!

Stella.

Za-bił! Boże! Boże! co się dzieje!...

Józwowicz.

Księżniczko! to nieprawda!

Stella.

Zabił? (słania się i pada).

Józwowicz.

Zemdlała!... wynieśmy ją do sypialni.

Książę.

Dziecko moje!

Czeska.

Steluniu!... (Książę i Józwowicz wynoszą Stellę, Hrabina i Czeska idą za niemi).

Jan.

(sam) O, to okropne! wyprawiłem mamę umyślnie do miasta. Któżby się spodziewał, że wróci... (we drzwiach ukazuje się hrabina) Mamo, jakże księżniczka?

Hrabina

Doktor ją cuci. Dotychczas się nie rozbudziła. Jean, wyjeżdżajmy ztąd.

Jan.

(z rozpaczą) Nie wyjadę. Po co mama wróciła z miasta?

Hrabina

Po ciebie. Dziś wybory, zapomniałeś.

Jan.

Ja nie chcę być posłem! Po co mama powiedziała tu o śmierci Pretwica?


SCENA IX.
Ciż — Józwowicz.
Hrabina i Jan.

(razem) Co tam? co tam?

Józwowicz.

Tam, niéma już co robić. (W pałacowéj kaplicy odzywa się sygnaturka).

Jan.

(z przestrachem) Co to? dzwonek w kaplicy? (Józwowicz podchodzi naprzód sceny i siada).


SCENA X.
Ciż — Podczaski.
Podczaski.

(wpadając nagle) Zwycięztwo na całéj linii! Deputacya tu jest! (Głosy za sceną): „Niech żyje! niech żyje!”

Podczaski.

Wygrana! niech żyje!

Józwowicz.

....Przegrałem strasznie!...


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.