Na oślep (Kuprin)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na oślep |
Pochodzenie | Straszna chwila |
Wydawca | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Страшная минута |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Na peronie jednego z moskiewskich dworców kolejowych przelewała się w różne strony pstra, hałaśliwa ciżba ludzka. Okrzyki tragarzy, zręcznie przebiegających z pakami i wózkami ręcznemi, przelotne urywki zwykłych peronowych rozmów, szmer kilkuset nóg, przesuwających się po asfalcie, głuchy, rytmiczny oddech lokomotywy, wytwarzały jakiś szczególny słuchowy chaos.
Przy wagonie drugiej klasy stało trzech młodych ludzi, niecierpliwie oczekujących na ostatni sygnał.
Jeden z nich tęgi brunet z pięknie utrzymaną twarzą i pańską miną, przerzucał gazetę, puszczając dym z drogiego cygara; drugi wysoki, szczupły, giętki jak pręt, ot, taki frant, jakby dopiero co wyskoczył z pierwszej strony humorystycznego pisemka — gdyż właśnie w całej jego postaci, począwszy od monokla i czerwonego goździka w butonierce, a kończąc na zadziwiająco śpiczastych żółtych bucikach — tyle było specjalnej, właściwej ludziom tego rodzaju elegancji. Trzymał pod rękę trzeciego smukłego młodzieńca, bardzo przystojnego, w inżynieryjnym uniformie, z podróżną torbą, przewieszoną przez ramię.
Cała ta trójka najwyraźniej nudziła się strasznie i tylko od czasu do czasu któryś z nich rzucał jakąś obojętną uwagę.
Niewiele ich ze sobą łączyło. Znaleźli się razem na dworcu, a uważając za święty obowiązek wsadzenie do wagonu odjeżdżającego znajomego, oczekiwali niecierpliwie chwili pożegnania. A że na nieszczęście spotkali się na godzinę przed odejściem pociągu, wszystko, co mieli sobie do powiedzenia i co zazwyczaj mówi się w podobnych razach, wyszukując z tajonem rozdrażnieniem odpowiedniego tematu, dawno się już wyczerpało. Niezręczność tej sytuacji najsilniej odczuwał odjeżdżający inżynier Aleksander Ałarin. Ogromnie lubił taki gorączkowy ruch na dworcu kolejowym, lubił brać w nim udział, utonąć w tłumie, przysłuchiwać się rozmowom i zawsze to podniecało go przyjemnie. Ci jednak dwaj przyjaciele, których spotkał na obiedzie w Bazarze Słowiańskim, po kilku kieliszkach razem wypitych, postanowili koniecznie go odprowadzić i tem zepsuli mu całkiem humor.
Nareszcie trzeci dzwonek! Każdy z nich odetchnął z ulgą. Zaczęli się troszczyć o przyjaciela.
— Siadaj, Szasza, siadaj! — radził z przekonaniem elegancik z monoklem. — Wiesz przecież, jak kurjery szarpią… A pisz… pamiętaj!..,
Urwał jednak, bo przypomniał, jak niewiele mieli z Ałarinem wspólnych zainteresowań. Zamilkł tedy i zaczął obcałowywać odjeżdżającego, zostawiąjąc mu na wargach woń fiksaturatu[1] z silnie wysmarowanych wąsów.
Tęgi brunet zachował się stosowniej. Milcząc, uśmiechnął się szeroko, ukazując wspaniałe, wstawione zęby i mocno uścisnął dłoń Ałarina. Kontent był, że kończy się wreszcie pańszczyzna przyjacielska i nareszcie będzie mógł wedle swej woli rozporządzać czasem. Ałarin zrozumiał to dobrze i odwzajemnił mu się równie wymownym uściskiem dłoni.
Lokomotywa gwizdnęła, na peronie stało się jeszcze głośniej, zatłukły się bufory i pociąg drgnął.
Ałarin wyjrzał oknem. Przyjaciele powiewali chustkami, a Ałarinowi zdawało się, że zwraca to uwagę wszystkich, lecz przezwyciężając niechęć, machnął parę razy czapką w ich stronę.
I po ta komedja? — myślał. — Przecież każdy z nas cieszy się niezmiennie, że nareszcie rozstaliśmy się ze sobą. Po co to wszystko?
Coś wszakże, co było silniejsze od sceptycyzmu, zmuszało go do machania czapką, dopóki przyjaciele nie znikli mu z oczu w gęstym tłumie, zalewającym peron. Wtedy usiadł na kanapce.
O ile pamiętał, to już od najmłodszych lat unikał przygodnych znajomości w podróży, przekonał się bowiem, że człowiek w wagonie, aby się nie nudzić, szuka niewybrednej rozrywki, staje się ciekawy i dokucza sąsiadom natrętnymi pytaniami. Wtulił się więc w kąt wagonu, usiłując nie zwracać na siebie niczyjej uwagi, zapalił papierosa i zerknął z boku na współtowarzyszy.
Naprzeciw niego siedziała jakaś osóbka, skromnie ubrana w szary sukienny płaszczyk i futrzaną czapeczkę. Niewątpliwie — niezamężna — znać to było po szczególnie szczupłej figurce, lekkiej, smukłej, jaką tylko miewają dziewczęta. Jakkolwiek w wagonie nie było zbyt widno, zauważył wszakże Ałarin, że panienka nie była ładna. Twarz o rysach nieregularnych, osłonięta lekką woalką, była bledziutka, jakby chorowita, suche wargi, bez krwi prawie. Niepociągającą powierzchowność nie upiększały nawet błękitne, pięknie ocienione oczy.
— Anemiczna jakaś osoba — określił Ałarin.
Panienka chuchnęła na szybę, przetarła ją maleńką rączką w żółtej rękawiczce i zaczęła spoglądać w ciemniejącą mgłę wrześniowego dżdżystego wieczoru. Twarzyczkę miała smutną, a cała szczuplutka, krucha figurka robiła wrażenie żałosne, bezbronne.
Obok bladej panienki siedział krępy jegomość o wschodnim typie. Posiadał nos niezwykle długi i gruby, grube czerwone wargi, nigdy nie stykające się z sobą i wielkie wytrzeszczone oczy.
Zaledwie pociąg ruszył z miejsca, ów mąż Wschodu wyjął złoty zegarek — ogromną cebulę, przy której wisiało mnóstwo breloków, uważnie wpatrzył się w cyferblat, z trzaskiem zamknął kopertę, spojrzał ze zdumieniem na Ałarina, potem na karczek panienki i nagle zwiesił główę, i odrazu, całkiem niespodziewanie począł chrapać na cały głos. Strasznie było komiczny z tą zwieszoną głową, kołyszącą się na wszystkie strony i szeroko rozwartemi ustami. Było coś idjotycznego w tej twarzy.
Ałarin ziewnął z irytacji i zamknął oczy. Zrazu ucho chwytało rytmiczny stuk kół pociągu, ale w mózgu budził się jakiś znajomy motyw, dostosowywał się do wybijanego przez koła taktu i przeobrażał w niejasne rymy. Potem przesunęły mu się przed oczyma twarze odprowadzających go przyjaciół, wreszcie myśli zaczęły się plątać i zdrzemnął się.
Obudził się z chwilą, gdy pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji. Ze wszystkich kątów słychać było sapanie pasażerów, chmury dymu tytoniowego snuły się jak mgły po całym wagonie. Z drugiego końca dochodziły głosy — jeden młody, drugi stary — spierające się, jąkające, zachłystujące.
Ałarin spojrzał na sąsiadkę z przeciwka. Panienka bojaźliwie wcisnęła się w kącik kanapki i nawet przyciągnęła do siebie fałdy płaszczyka, odsuwając się od sąsiada, który, zdaje się dawno już nie spał i obecnie nie odrywał maślanych oczu od wystraszonej twarzy panienki. Prawdopodobnie zaszczycił ją rozmową, ale teraz milczał, widocznie z obawy, że w czasie postoju pociągu usłyszeliby ją inni pasażerowie.
Rzeczywiście zaledwie pociąg drgnął, nachylił się do panienki i z wymowną miną zagadał do niej:
— I czegoż się panna boisz? Ci ja to niedźwiedź, ci co? Nie ugryze!
Panienka nic nie odpowiedziała, tylko jeszcze głębiej wtuliła się do swego kącika.
— Nie bój się pannę, pókim dobry... — usłyszał Ałarin ochrypły głos grubasa.
— Proszę mi dać spokój! — zawołała przerażona panienka. Świeży, miły głosik drżał ze wzruszenia.
Przyszło na myśl Ałarinawi, żeby dać odprawę temu grubasowi, którego wschodni apetyt ponosił, lecz obawa skandalu, przed którym wielu ludzi cofa się właśnie wtedy, kiedy najpotrzebniejsza jest ich pomoc, a pozatem świadomość, że panienka jest nieładna, zdecydowała, że nie ruszył się z miejsca.
— Sam się odczepi — pomyślał.
Jegomość wszakże nie myślał się odczepić, z uporem przedłużał swe bezczelne zaloty. Na widok wystraszonej twarzyczki i usłyszawszy jej odpowiedź, zaśmiał się idjotycznie.
— Iiii, po co się gorączkować? Posłuchają o, pannę, co ci powiem. Zaraz przyjedziemy do K. wyłaź z wagona, a ja cie wezne do hotela na obied. Jak Pana Boga kocham, będzie fajno, zobaczysz! A potem pojedziesz, gdzie sobie chcesz — nawet bilet ci kupie... Dobra?
Panienka milczała, lecz Ałarin zauważył, że dreszcz wstrząsa jej ciałem.
— Czego milczysz? Dobra? No, gadaj!
Mówiąc to, chwycił ją za kolano i ścisnął mocno.
— Boże! Tego już za wiele! — krzyknęła, zrywając się z miejsca. W głosie słychać było łzy i naraz rozpłakała się.
Ałarin czuł że mu ręce zlodowaciały, a po grzbiecie przebiegły mrówki.
— Słuchajno pan! — zwrócił się energicznie do natręta. — Zajmij natychmiast inne miejsce i odczep się od tej pani!
Z innych przedziałów zaczęły się wysuwać głowy pasażerów, zbudzonych hałasem.
Jegomość puścił kolano sąsiadki.
— O wa! Znalazł się mądrala! Pójdę się pana bać! — odezwał się, udając zucha, ale najwyraźniej nie czuł się bardzo pewnie. — Sam sobie siadaj gdzieindziej, mnie tu dobrze.
Pasażerowie też chcieli wziąć udział w sprzeczce.
— Co tam takiego? O co chodzi? Widzicie go, Ormianina! Kiszmysz taki!... O co chodzi, proszę pana? — pytali Ałarina.
Pytania i głupia mina Ormianina doprowadziły Ałarina do wściekłości.
— Co? nie chcesz? — wrzasnął. — Nie chcesz?
I całkiem niespodzianie, sam nie wiedząc, dlaczego to robi, schwycił natręta za kołnierz i porwał go z ławki.
— Nie chcesz? — powtarzał i nowa fala wściekłości go zalała, gdy aksamitny kołnierz zatrzeszczał mu w ręce.
Jegomość ryknął przeraźliwie. Uczepił się za nogę kanapki, ale gdy Ałarin, z pasją zacisnąwszy zęby, potrząsnął nim znów z całej siły, nie próbował już opierać się. Ałarin wyciągnął go na platformę Wagonu. Chłodny wiatr i jesienny deszczyk, który drobnemi kropelkami osypał mu twarz, otrzeźwiły go. Wypuścił z rąk naderwany kołnierz i dysząc ciężko, rzekł:
— Wynoś się z wagonu, póki masz kości całe... żeby tu ślad nawet po tobie nie został!...
Jegomość zmiękł jak baranek.
— Po kiego licha było mnie wyrzucać — mruknął pokornie — trzeba było odrazu powiedzieć, że panienka wam się podobała... Ot, gorączka, nie człowiek...
Ałarin odwrócił się od niego i wszedł do wagonu, trzasnąwszy drzwiami.