<<< Dane tekstu >>>
Autor Julius Zeyer
Tytuł Na pograniczu obcych światów
Rozdział XII.
Wydawca Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Rano siedziałem w wielkiej sali i czekałem z upragnieniem na ukazanie się Flory, ale gdy wreszcie otwarły się drzwi, ku którym z tęsknotą co chwila obracałem oczy, zjawiła się w nich tylko stara klucznica, Klara.
— Jak się czuje?.. — spytałem smutnie.
— Wszystko dobrze, panie — odpowiedziała Klara. — Po chorobie ani śladu. Pani prosi pana tylko, aby jej nie przeszkadzać odwiedzinami. Wstanie dopiero koło południa i przyjdzie tu na obiad, jak zazwyczaj. Oto przynoszę zresztą liścik.
Chwyciłem chciwie kartkę, było to kilka tylko słów, napisanych ołowkiem:
„Uniosłam się wczoraj zanadto, przebacz m i wzburzenie me... jak ja ci przebaczam... Piszę dlatego, że chcę cię bardzo a bardzo prosić, abyś ani słówkiem nie wzmiankował już o tem, co zaszło między nami. Będę się starała zapomnieć o wszystkiem.”
Nie pozostawało nic innego, jak posłuchać. Ton, który od owego dnia zapanował między nami, był wprawdzie mniej drażliwy niż dawniej, ale o jakiem bądź zbliżeniu nie było co już myśleć.
Flora uznawała z wdzięcznością łaskawsze i zgodniejsze moje z nią postępowanie, nie spłoszyło to wszakże cienia obcości, który teraz rozpostarł się między nami. Trwożnie wprost unikaliśmy jedno drugiego, baliśmy się prawie samotności we dwoje, i byliśmy teraz rzeczywiście mało kiedy sami. Zaraz nazajutrz po fatalnem owem zajściu, przy pierwszem spotkaniu na obiedzie w wielkiej sali, Flora, zasiadłszy ze spuszczonemi oczyma i bladą twarzą na dawnem miejscu pod obrazem matki, zauważyła w krótkich słowach, że stara klucznica nasza wydaje jej się osobą nietylko mądrą i doświadczoną, ale nadto niezwykle dobrego wychowania; że wierność Klary i przywiązanie jej do rodziny, u której życie spędziła całe, na specyalną zasługiwałyby nagrodę; że jednem słowem z osobą taką niepodobna nadal obchodzić się jak z prostą służącą, skoro postępowanie i zasługi zrobiły ją niejako przyjaciółką domu. Przedewszystkiem pragnęła zatem Flora, aby pani Klara z nami odtąd siadała do stołu. Sama przyniosła z wielkiego, starodawnego kredensu talerze i nakrycie i ustawiła je na stole obok miejsca własnego. Nie mogłem temu nic zarzucić, bo w istocie było wszystko, co Flora mówiła, w zupełnej zgodzie z prawdą. Klara stała się tedy nieodstępną towarzyszką Flory. Całe wieczory spędzały teraz razem, radząc niezmordowanie o wyprawce dla małej, tajemniczej istoty, która, sama jeszcze słonecznego nie ujrzawszy światła, już sobą myśli nas wszystkich nieustannie zajmować umiała... Całe stosy modom poświęconych czasopism, z wizerunkami rozkosznych, różanych niemowlątek w najpowabniejszych czepeczkach koronkowych, zalegały stół, i według podanych tam wzorów krajała pani Klara koronki i cienkie płótna, znosząc je z mile pachnących szufladek, przeróżnem drzewem wykładanej komody, w której kochana, dobra matka moja pilnie te tkane skarby na przyszłość gromadziła. A Flora szyła i szyła, chyląc głowę nad pracą i uśmiechając się słodko, marząco... O, gdybyż takim uśmiechem i ku mnie zaświeciła! o, gdybyż marzące to oko choć raz ku mnie się wzniosło! Toć łaknąłem spojrzenia jej, toć tęskniłem do jej uśmiechu, toń nie znałem innego pragnienia nad to, by jej choć wzrokiem powiedzieć, że i moja dusza drga radośnie, jak las pod powiewem wiosennym — ale ona nie spojrzała ku mnie... Wielkimi krokami chodziłem po pokoju, zatrzymywałem się za jej krzesłem... Nie zauważała tego. Smutnie zwróciłem się ku drzwiom sali, na progu stanąłem raz jeszcze i obejrzałem się, czy za mną nie patrzy — nie spostrzegła nawet, że się oddalam. I powlokłem się znowu ciemnym korytarzem na górę do posępnej biblioteki ojcowskiej, i padłem na fotel u kominka, gdzie zamiast pałającego ognia, symbolu życia, garstka tylko wychłodłego pozostała popiołu, obraz śmierci ziejącej...
Zakryłem sobie oczy dłonią i teraz dopiero spostrzegłem, żem różową wstążkę, którą płótno związane było, odchodząc z sali zabrał. Przycisnąłem ją do ust, nie wiedząc sam, czy dlatego jest mi drogą, że ją matka niegdyś w ręku miała, czy że Flora przed chwilą jej dotknęła. Nie było-ż to zresztą wszystko jedno? I matka, i Flora, obie należały już do przeszłości, a przyszłość była gorzka i beznadziejna!
Tak minęła nam zima. Gdy słońce na górach znów się roześmiało i trawa zielenić się poczęła, doszła nas wieść o Frydeckim, wieść smutna! Osiągnąwszy swój cel, wrócił z wyżyn libańskich na chwilowy odpoczynek do małego, nadmorskiego miasteczka. Mieszkał tam czas jakiś i miał zamiar znowu udać się w podróż, nie wiem już dokąd, gdy wtem porwała go jakaś do moru podobna choroba, która właśnie srożyła się w mieście. Znaleziono wśród rzeczy jego zaczęty list, w którym oznajmiał mi, że rękopis mego ojca w pewnych znajduje się rękach. Uspokoiło mnie to bardzo, bo myślałem nieraz z przykrością i niechęcią o mogącej nadejść potrzebie narażenia pomysłów ojcowskich na urągowisko nieczułego i bezmyślnego tłumu.
Florę śmierć Frydeckiego wzruszyła głęboko, ale smutek jej nie trwał długo, bo niebo szczodrze wynagrodziło ją za stratę niełaskawego ojca: w piękny dzień, gdy modrozłote powietrze dzwoniło całe ptasiemi świegoty i tchnęło wonią całego morza kwiatów, porodziła Flora synka mego.
— Tak złożyłam was niegdyś, panie, w objęcia ojca waszego — rzekła ze wzruszeniem Klara, kładąc mi na rękach dzieciątko Flory. — Niechaj Bóg błogosławi dziecku, matce i panu.
Bez słów zapatrzyłem się w drobną twarzyczkę. Dziecina leżała cicho, niby kwiat białej lilii na sennych wodach, ale po chwili zaczęła słabo kwilić, i przysunąłem się szybko do łóżka Flory, która niespokojnie ku mnie się oglądała. Wzięła dziecko na ręce, pochyliła się nad niem i zapomniała o pozostałym świecie. Czułem, że teraz nadeszła chwila pojednania, że serce rozwarło mi się na ścieżaj, że nowe dla nas obojga nastanie życie. Oparłem się o krzesło i czekałem cierpliwie, aż Flora do mnie się obróci, ale chyliła się ciągle nad dzieckiem, i słyszałem, jak szeptała mu coś i jak je całowała.
Po chwili wywołano mnie z pokoju — i odszedłem smutnie, prawie z rozpaczą. Ale pocieszałem się, że chwila porozumienia wkrótce znów się nastręczy. Mijał wszakże tydzień za tygodniem, a między nami do żadnego nie dochodziło zbliżenia, byliśmy rzadko bez świadków i upragniona zgoda stała ciągle w progu, na ostatni, maluchny krok ku nam nie mogąc się zdobyć. Nadeszły nadto i roboty w polu, wszelkiego rodzaju sprawy i zajęcia ze wszech stron oblegać mnie jęły, miałem o czem myśleć ponad zwykłą miarę. Florę dziecko zajmowało wyłącznie i zupełnie, na nic innego nie miała ani czasu, ani myśli swobodnej, wszystko więc spoczywało na mnie. I tak dzień szedł za dniem, a między nami wszystko zostawało po staremu, w wyjątkowym, nienaturalnym, jak przedtem, stanie. Niekiedy, zaoszczędziwszy jakąś chwilkę, wchodziłem do pokoju żony, pełen nadziei, że złamię nareszcie korę lodową, która pośród tej rozkosznej wiosny szczęścia rodzinnego tak mroźnie i uparcie serca nasze więziła. Zawsze jednak coraz nowy spotykał mnie zawód: Flora nie miała już dla mnie ani chwili; wszystkie jej starania, wszystkie myśli, każde drgnienie serca, wszystko należało do dziecka, wyłącznie do dziecka, a ja stałem się cieniem próżnym. Zapomniała poprostu o mojem istnieniu. Straszną rzecz muszę teraz napisać, ale która szczerą była prawdą: jęło odzywać się we mnie coś z naturą sprzecznego, coś jakby zazdrość względem biednego niemowlęcia. Nie brałem go już na ręce; coraz rzadziej i raczej na pokaz jedynie całowałem teraz różane jego policzki; drobne, ruchliwe je go rączyny nie budziły już we mnie zachwytu, a wielkie oczęta z zagadkowym jakimś wyrazem nie miały już nademną tej czarnoksięskiej, co w początkach, władzy. Z czasem stałem się we własnym domu zupełnie obcym człowiekiem, i gdy mnie sprawy dotyczące spadku po Frydeckim do Pragi powołały, opuściłem bez westchnienia starą strzechę rodzinną oraz istoty, pod jej żyjące osłoną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Julius Zeyer i tłumacza: Zenon Przesmycki.