Na pograniczu obcych światów/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na pograniczu obcych światów |
Rozdział | XIII. |
Wydawca | Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Miriam |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pobyt mój w Pradze miał być odetchnieniem po strapieniach w domu przeżytych. Postanowiwszy nie śpieszyć się bynajmniej z załatwieniem interesów, liczyłem, że zabawię tam ze dwa tygodnie; ale wkrótce zmieniłem zamiar pierwotny. Zrobiło mi się tęskno w obcem, smutnem tem mieście. Podczas pierwszej jazdy do Frydeekiego nie widziałem prawie Pragi, wyszedłszy za bramy miasta, zanim mieszkańcy ze snu rannego się przebudzili. W ciągu drugiej podróży po narzeczoną byłem tak zajęty myślami, żem z okien powozu, wożącego mnie od sklepu do sklepu, gdzie robiłem sprawunki, prawie nie wyjrzał. Teraz dopiero, bawiąc w Pradze dłużej, spostrzegłem smutną, żałobną jej powierzchowność.
Przyrównywałem ją w duchu do miast, będących ogniskami innych, szczęśliwszych narodów, i wydała mi się miastem, o którem mówi Ezechiel, „miastem na pustki wieczne danem, w którem się nie mieszka,” miastem, o którem prorok wołał: „zstąpisz ze zstępującymi do dołu, do ludu minionego.“ Cała głęboka nędza narodowego życia naszego odsłoniła mi tym razem krwawe swe rany, smutek, niby ciężki kamień przywalający grób wszystkich nadziei, padł mi na duszę, a na widok zuchwale panoszącej się u nas cudzoziemczyzny zabrzmiały mi w uszach, jak burza, gróźb pełne słowa Ezechiela: „Dam cię narodom za dziedzictwo, i wzniosą sobie grody w tobie, i pobudują w tobie przybytki swe, i pożywać będą owoce twe, i mleko twoje pić będą.“
Nie mogłem wytrzymać w chmurnych tych murach, przyśpieszyłem załatwienie swych spraw i opuściłem Pragę przed końcem tygodnia. Prawda, nie oczekiwało mnie radosne spotkanie we własnej rodzinie, ale jak ranne zwierzę, wyszczwane z kryjówek leśnych na pustą, bez krzewu jednego równinę, w rozpacznej ucieczce zaw raca tam, zkąd pierzchło, tak i mnie nie pozostawało nic nad ucieczkę z pośród nawału nędz publicznych z powrotem do miejsca, gdzie spokoju i szczęścia już dla mnie nie było.
Przyjechałem na stacyę po zachodzie słońca i umyśliłem pójść pieszo do domu. Nęciła mnie idealnie piękna pogoda, i nie czułem najmniejszej ochoty wlec się pylnym gościńcem w niewygodnym powozie. Puściłem się ścieżynami przez pola i świeżością wieczorną przesiąkłe gaje, rozkoszując się pięknością nocy, która zwolna zapadała nad ścichłą krainą. Miesiąc wschodził nad lasami, świecił najprzód czerwono, prawie krwawo we mgłach, podnoszących się po parnym dniu z wycałowanej przez słońce ziemi, wkrótce wszakże wypłynął zwycięzko w pełnej jaśni na szeroki widnokrąg ciemno-modrego, bezobłocznego nieba, stanął spokojnie, majestatycznie na jego wyżniach, i pogodna, marząca światłość lała się jak srebrny uśmiech na krainę, uciszając i kojąc czarodziejsko, niby balsam cudowny, bolesne me uczucia, które powoli rozpływać się jęły, jak owe mgły, zwyciężone przez księżyc... Zbliżałem się już do swej okolicy, widziałem już zdaleka lśniący biało dom i zalany poświatą miesięczną ogród, jego wysrebrzone drzewa i sennie szemrzące krzewiny...
Zatrzymałem się chwilę na wzgórzu, z którego piękny ten widok przede mną się otworzył, gdy nagle w nocnej ciszy inny jeszcze, potężniejszy, bardziej porywający, do głębi serca przejmujący czar spłynął ku mnie na skrzydłach poezyi i pełną już błogości moją duszę słodyczą najwyższego przeniknął szczęścia; w falach światłości księżycowej drgała wzniosła melodya, jak gdyby z gwiezdnych zstępująca wyżyn, które uroczyście, niby kopuła kościelna, nad pociemniałą sklepiły się ziemią. Flora grała na harmonium trzecią część przedziwnego „Stabat mater“ Pergolesego, a głęboki, słodki, jarzmiący duszę swym czarem, głos jej spływał z falą smętnych tych dźwięków, które rosły, potężniały, wstępowały jak po drabinie Jakubowej wzwyż, ku ojczyźnie wszelkiej krasy, i tam, w modrej, dla myśli niedościgłej dali, dobrzmiewały zwolna i zamierały.
Padłem obok zwalonego pnia i zanurzyłem twarz w wysokiej trawie, chłodzącej mnie kroplami rosy...
Dziękowałem w duszy Florze za to pozdrowienie, za to powitanie; czekałem, aż dogra. Chwilę panowała cisza uroczysta, podniosła, ale nagle, gdym się już do odejścia zabierał, rozfalowało się znowu powietrze, rozdzwoniło się coś, niby radosna pieśń skowronka, wzlatującego z rannego zmroku traw rosistych w górę ku świtającym niebiosom, kędy z mijającej, pobladłej nocy, nowy, jary rodzi się dzień.
Było to porywające owo allegro niewysłownej piękności, owo allegro pełne uśmiechów i łez, słodyczy i bólu, stanowiące przegrywkę do czwartej części w kompozycyi Pergolesego... I ja porwałem się radośnie, jak ten skowronek, i dla mnie budził się nowy, jary dzień, i dla mnie mijała dawna, bólu pełna noc! Teraz lub nigdy! Długo pragniona, długo oczekiwana chwila zgody przyszła zatem nareszcie! W okamgnieniu zbiegłem ze wzgórza, przeskoczyłem nizki mur i pośpieszyłem przez ogród. Flora przestała grać; stała teraz na balkoniku, wychodzącym z jej pokoju na ogród. Światło księżyca padało prosto na jej twarz, obsypywało dyamentowymi błyskami ciem ne jej włosy, oblewało śnieżną bielą całą smukłą, wdzięczną jej postać, która w lekkiej jasnej sukni wydawała się jak gdyby z eteru zwianą świetlistego. Twarz miała obróconą ku niebu, zdawało się, że szuka na niem gwiazd, które w zwycięzkiej światłości wiernego ich pasterza mdło zaledwie i blado migotały i w tej chwili porównania wytrzymać nie mogły z gwiazdami tych zamyślonych, zapatrzonych w nie oczu. Nie widziała mnie, a ja nie wołałem na nią. Drzwi wiodące z naszej sypialni do ogrodu były otwarte; wszedłem szybko — była to najkrótsza droga do pokoju Flory, bo sypialnia przylegała do korytarza, zkąd schody na pierwsze prowadziły piętro. W sypialni nie paliło się jeszcze żadne światło, ale jasność miesięczna wdzierała się przez otwarte okna i drzwi razem z wonią kwiatów, i w pokoju było tak widno, żem każde załamanie, każdą fałdę zasłon nad ciężkiemi, starodawnemi łóżkami wyraźnie mógł rozeznać.
Spieszne me kroki wstrzymało nagłe zdumienie: kolebka syna mego, stojąca zawsze obok łóżka Flory, zniknęła. Lęk mnie przeleciał jak strzała mrożąca. Co to miało znaczyć? Czyżby dziecko było chore? Wiedziałem, że Flora trzymała się wszelkiego rodzaju zabobonnych tradycyi, dotyczących obchodzenia się z dzieckiem. Przed samym moim wyjazdem nie chciała zezwolić na wyniesienie kolebki do ogrodu, twierdząc, że takie przenoszenie się z dzieckiem z miejsca na miejsce ma, według starego podania, sen mu odbierać. Cóż ją tedy skłoniło do wykroczenia przeciwko raz przyjętej regule? Pośpieszyłem zaniepokojony po schodach na górę i wpadłem do jej pokoju. Na gwałtowne otworzenie i zamknięcie drzwi, Flora obejrzała się i spostrzegłszy mnie, weszła do pokoju. Marzący wyraz jej twarzy zmienił się w okamgnieniu w uśmiech powitalny, który spragnionemu sercu memu raczej uprzejmym i łaskawym się wydał, aniżeli radosnym i serdecznym.
— Wracasz wcześniej, niżem oczekiwała — rzekła wyciągając do mnie rękę. — Musisz być głodny? Myśmy już po wieczerzy. Klaro, przygotuj naprędce herbatę!
Obejrzałem się, szukając oczyma Klary, i dopiero spostrzegłem, że kolebka dziecka stała w pokoju Flory, obok świeżo posłanego łóżka, którego dawniej nigdy tu nie było. Zdumienie moje wzrosło.
— Co to wszystko znaczy? — zwróciłem się pytająco do Flory, wskazując przedmioty, które mnie zdziwiły. — Czemu przeniesiono tutaj kolebkę? I co tutaj robi to łóżko?
Flora zaczerwieniła się i nie mogła ukryć zmieszania.
— Tu więcej słońca niż na dole... — zająknęła się. — A przytem, korzystając z twojej nieobecności, robiliśmy porządki w domu... znalazłam to łóżko na strychu. Wieczna byłaby szkoda, gdyby tam spróchniało, niezwykła jego forma podoba mi się nadzwyczajnie. Nie wyobrażasz sobie, co za robotę mieliśmy, zanim tym pożółkłym koronkom i zasłonom pierwotną udało się przywrócić białość.
Flora mówiła z uderzającym pośpiechem, jak gdyby nie chcąc dopuścić mnie do słowa, jak gdyby obawiając się mej odpowiedzi. Spostrzegła widocznie, jak czoło moje chmurzyło się coraz bardziej.
— Czy wiesz, Floro, że te twoje przenosiny z patryarchalnej naszej łożnicy równają się zupełnemu rozbiciu namiotów w obcej ziemi? — zacząłem, tłumiąc gwałtem swe uczucia. — Czy wiesz, że to równa się połowicznemu rozwodowi?
— Wiem — wyszeptała Flora. — Ale czyliż serca nasze — dodała po chwili — nie są już dawno rozwiedzione, albo lepiej mówiąc: czy były kiedykolwiek złączone? Zresztą, nie bądźmy sentymentalni, i dajmy pokój podobnym rozmowom, które ciebie przecież nudzą tylko.
— A ciebie? — spytałem z naciskiem, badawcze utkwiwszy w niej spojrzenie.
Flora odwróciła się szybko, tak, że nie widziałem jej twarzy, wzruszyła ramionami i uciekła do kolebki synka.
Podemną walił się świat, rozczarowanie moje było zupełne! Nie! ta kobieta nie była zdolna do gorętszych, wielkodusznych uczuć! Prawda, uraziłem ją, postąpiłem z nią, jak nie powinieniem był postąpić, nie miałem prawa żądać teraz miłości, prawda, prawda, ale to wzruszenie ramionami, ten gest pogardliwy, to było za wiele, to było odtrącenie ręki podanej do zgody! Złośliwym, suchym śmiechem odpowiedziałem na jej wyzywające znalezienie się; przynajmniej tego tryumfu musiałem ją pozbawić, że mnie upokorzyła.
— Masz słuszność, Floro — rzekłem pogardliwie. — Po cóżbyś miała wyrzekać się kaprysów? Rządź się i nadal swemi dziwactwami... Mnie to jest tak nieskończenie obojętne...
— Nie znam żadnych dziwacznych zachcianek ani kaprysów — odparła Flora — a rządzę się jedynie poczuciem obowiązku. Że wszystko ci obojętne, to wiem, i — właśnie obojętności względem dziecka znieść nie potrafię. Nienawiść ku mej własnej osobie mogę wybaczyć, obojętności ku drogiej tej główce nigdy... przed obojętnością tą muszę dziecię swoje osłaniać...
— Nie znasz innych obowiązków jak względem tego dziecka! — zawołałem w najwyższem rozjątrzeniu zazdrości.
— Nie znam świętszych! — przerwała mi z uniesieniem. — Odkąd gwiazda ta wzeszła na widnokręgu mego życia, stałam się jej kapłanką. Stworzeniu temu, które sam Bóg rękom moim powierzył, oddałam całe swe serce, wszystkie myśli, wszystkie pragnienia, cały swój czas, całe swe życie!
Klękła przy kolebce i całowała dziecię w wielkie oczy, uparcie na niej tkwiące. Matka i dziecko tak zatopiły się w sobie, że żadne z nich nie zwróciło uwagi, gdym do nich się zbliżył. Ująłem rączkę dziecięcia — nie zwróciło się do mnie, a jednak ręka moja trzęsła się jak w febrze i pałała jak ogień. Czułem, że jestem zbytecznym, że nadzieje szczęśliwszej przyszłości były złudne, i z rozpaczą oglądałem się po pokoju. Pragnąłem, aby drzwi, na których oczy me utkwiły, otworzyły się nagle, i aby zjawiła się tam posępna, groźna postać śmierci, do wiecznego wzywając mnie rozstania, albo aby stanął w nich jaki anioł jasny i słowem pełnem boskości powrócił nam spokój i szczęście — bo przecież cud już tylko mógł dzisiaj to sprawić! Drzwi otworzyły się istotnie, i Klara weszła do pokoju. Z najniewinniejszym w świecie uśmiechem oznajmiła mi rzecz nader ważną, że herbata dla mnie już gotowa. Było coś nieskończenie śmiesznego w krzyczącej niezgodzie tych słów i wizyą mej duszy, i wybuchnąłem śmiechem, który wkrótce stał się takim kurczowym, głośnym i dzikim, że obie kobiety z przestrachem na mnie spojrzały. Dziecko zaczęło płakać.
— Co ci jest? — spytała Flora. — Ach, dajże pokój dziecięciu, puść jego rączkę, sprawiasz mu ból.
Ściskałem tę rączkę kurczowym odruchem i nie mogłem zaraz jej puścić.
— Puść tę rączkę! — wołała Flora z płaczem. — Oh, odejdź-że, cóż za żarty dziwaczne! Odejdź!
— Odchodzę, odchodzę, nie potrzebujesz mnie zachęcać! Zaiste, mam straszną ochotę na tę pyszną waszą herbatę!
Wybiegłem jak szalony z pokoju, ale nie do jadalni, nogi niosły mnie same, dokąd serce pragnęło, i anim się spodział, jak znalazłem się w ciemnej bibliotece. Rzuciłem się na stary fotel. W sercu czułem pustkę straszliwą, głowa pałała mi gorączkowo — — pragnąłem umrzeć. Jakiż próżny, niezajmujący był ten żywot, ten świat! Wstałem, otworzyłem okno i wpatrzyłem się w jasną, spokojną, piękną noc na dworze. Jakże cicho spoczywała cała kraina, jakąż podniosłą, pogodną wydała mi się przyroda! Czemże jest życie ludzkie, pełne trosk drobiazgowych i gorzkich doświadczeń, w porównaniu ze świętym jej majestatem! Podniosłem oczy ku niebu i zapatrzyłem się w wygwiażdżoną głęboko jego kopułę; modlitwie podobne pragnienie, aby prawdą było, o czem ludzkość marzy i opowiada że tam w górze będzie życie wyższe, lepsze, nieskończone, ozwało mi się w piersi, i głębokie westchnienie uleciało z niej w modrą noc, niby prośba błagalna, aby mi w życiu tem co najprędzej, już teraz brać udział było wolno!
Zapatrzyłem się w czarowną krasę miesiąca, który płynął właśnie nad wierzchołkami wysokich topoli, obrzeżających cmentarz wioskowy, wzrok osunął mi się zwolna ku ziemi, i głęboka jakaś fantasmagorya napełniła mi głowę; zdawało mi się, że widzę blade cienie wzbijające się z nizkich mogił w jaśniejące powietrze, a gdy oczy moje znowu podniosły się ku niebu, zdumiał mnie mały, przezroczysty obłoczek, tuż pod księżycem nieruchomie stojący. Przyszły mi na myśl słowa Pomponacyusza, które niegdyś jako cytatę w rękopisie spotkałem ojcowskim, że widziadła rodzą się z miesiąca i gwiazd. To ściągnęło znowu, po długim czasie, uwagę moją na tajemniczy rękopis, i w niezwykłej pogrążyłem się zadumie. Gdy po długich rozmyślaniach wzrok raz jeszcze ku miesiącowi zwróciłem, obłoczek ów stał pod nim ciągle jeszcze, i dziwne opanowało mnie uczucie, A gdyby bajki były jednak czemś więcej niż bajkami? A gdyby obcowanie z mieszkańcami innych światów istotnie było możliwem?..
Sam nie wiem, jak się to stało, ale na raz dźwiękła sprężyna, wydobyłem rękopis ojcowski z ukrytej w boazeryach szafki i zapaliłem starą, żelazną lampę, zwisającą ze stropu. Spojrzenie me padło na rozdział zatytułowany: „O świecie niewidzialnym.“ Przeczytałem kilka urywków z tego rozdziału.
„Ziemia nasza jest wprawdzie zamkniętą w sobie całością, ale nie jest przeto bynajmniej osamotniona w bezgranicznem świata przestworzu... Pływa niby wyspa w morzu bezbrzeżnem, ale tajemniczo oddziaływa na siostry swoje, a te znów na nią, wszystkie bowiem wiąże w jedność nieokreślone fluidum, wypływające z wielkiego owego, promienistego oka, które, patrząc na światy, żywot w nich budzi... Tak też jest i ze światem niewidzialnym. Szerokie pasma duchów otaczają dokoła każde ciało niebieskie w niezmierzonej przestrzeni wszechświata, i każdy krąg taki styka się granicą własną z granicą ciała najbliższego, tak, że nietylko ciała, ale i duchów okręgi tworzą jedną nieskończoną, niezmierną całość, wzajemnie na siebie oddziaływających światów, materyalnych i niemateryalnych. Podobnież i człowiek jest tworem stykającym się z materyą i niemateryą; to zatem, co w nim jest niewidzialne, może wejść w styczność i obcowanie z niewidzialnem we wszechświecie... Ale stan jego w takiej okoliczności musi być nieodzownie stanem wyjątkowym, stanem pokrewnym, snowi i śmierci; przedewszystkiem wszakże, nieodwołalnie koniecznem jest, aby się wyjarzmił z żądz wszelkich, szałów i namiętności...“
Chodziłem po pokoju. Jakby tu osiągnąć ów stan wymaganego somnambulizmu? Nagle przyszło mi na myśl, co Frydecki niegdyś w tej samej mówił był komnacie: że tajemnicza ciecz w kryształowym flakonie zastąpić może sen magnetyczny. W okamgnieniu wyjąłem flakon i z niewymownem wzburzeniem spoglądałem na płyn zagadkowy. Jakże tajemniczo lśnił, jak czarodziejsko, jak ponętnie! Wróciłem do rękopisu. Powiew wieczorny przewrócił w nim kilka kart, i niby głos ostrzegawczy, zabłysły mi przed oczyma następujące, czerwonemi głoskami pisane słowa: „i mówi mistrz ten w wielkiej swej po hebrajsku pisanej księdze: „o obiegu dusz,“ że rozróżniać należy trzy rodzaje duchów: duchy uwięzione, duchy wolne i duchy błędne. Biada człowiekowi, który padnie w moc ducha błędnego, to jest ducha, który wejść nie może w mir, spokój i szczęście wyższe, ducha, który na ziemi tak napełnił się pomstą, namiętnością i nienawiścią, że nawet życie wyższe oczyścić go nie mogło... Duch taki tęsknie powraca do miejsc, kędy działał ongi, a z mocy jego wyzwolić może tylko siła wyższej, czystszej, bezgranicznie niesamolubnej istoty, która siłą duszną porwać zdoła i przywiązać do siebie człowieka.“
Zamknąłem księgę, nie miałem cierpliwości czytać dalej. Wyjąłem z kryjówki w boazeryi wszystko, czego, według opisu w innej książce, do zaklinania duchów potrzeba było: miecz, laskę i kielich. Nakreśliłem na ziemi, według tablicy, wymaganą gwiazdę Salomonową i pentagram poświętny, i zgasiwszy lampę, jąłem wzywać, według formuły, ducha światła, ducha mądrości, „którego tchnienie daje i bierze kształty wszystkiemu, przed którym życie istot wszech jest cieniem przemijającym i dymem rozwiewnym...“
Nic nie przerwało ciszy głębokiej. Niecierpliwie wyszedłem z koła, wypiłem kilka kropel cieczy z flakonu, postawiłem naczyńko na dawnem miejscu i, wróciwszy do okręgu czarodziejskiego, jąłem znowu szeptać słowa tajemnicze. Skutek był taki sam — wszystko zostało w ciszy i nieruchomości. Chciałem już wyjść z koła, ale wtem cała ma istność zadrgała potężnie, krew zakipiała wprost w mych żyłach, ulewa skier błysła mi w źrenicach, i zdało mi się, że mi oczy z dołów wypadną. Śmiertelnie przerażony rzuciłem się do okna, chwytając powietrze, bo zdawało mi się, że się zaduszę. Wielki Boże! co za zmiana! Cały świat miał inną postać, wszystko żyło, oddychało, wszystko zdawało się spoglądać dokoła siebie, nie było już martwej materyi, wszystko było indywidualnością, duchowością, wszystko zmieniało się nieustannie, a przez świat szedł wielki głos, niby wicher świadomy, huczący, pieśń, której słowa brzmiały: „A syn niewiadomości zwie się człowiekiem. W mózgu jego powstało straszliwe widziadło, wytwór jego ślepoty, który śmiercią nazywa. On nie wie, że wszystko wiecznie żyje w przyrodzie, i że przeto wszystko nieustannie zmienia się i przeradza.“ Ucho moje napełniała wielka melodya tej pieśni, ale jednocześnie i oko nie próżnowało: widziałem, że cały widnokrąg napełniony był tworami niepojętych kształtów, widziałem, że twory te, to unosiły się nad wodami, to wychodziły z ziemi. Na najwyższych górach siedziało kilka olbrzymich postaci; głowy ich, zdało mi się, sięgały gwiazd, a stopy spoczywały na wierzchołkach lasów w dolinach, niby na podnóżu. Groza niewysłowna przejęła mnie; moja błahość, moje nicestwo gniotły mnie i zabijały. Bogu dzięki, straszliwa ta przenikliwość wzroku trwała tylko krótkie okamgnienie, ludzka moja ślepota powróciła, ale jednocześnie wzburzona krew zastygła w okamgnieniu i obróciła się w lód: biały obłoczek pod miesiącem rósł, opuszczał się ku ziemi, przybierał ludzką jakąś postać; dziwny, nigdy nieuczuwany podmuch owiał mnie mroźnie aż do kości; to coś zbliżało się coraz bardziej, a jednocześnie tchnienie owo stawało się coraz mroźniejszem i obracało mnie w trupa żywego. Wreszcie wpełzło to coś do pokoju, niby promyk miesięczny, i szeptało, nie wiem już co, ale w tejże chwili bicie serca mego wstrzymało się, rzęrzenie śmiertelne ścisnęło mi gardło, w głowie zawirowało mi straszliwie, i padłem na ziemię, stęgły i bezwładny jak kamień...