<<< Dane tekstu >>>
Autor Julius Zeyer
Tytuł Na pograniczu obcych światów
Rozdział XIV.
Wydawca Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Światło słoneczne wdzierało się olśniewająco do sypialni, mimo zasłon spuszczonych, gdym się wreszcie z ciężkiego przebudził osłabienia. Flora siedziała koło łóżka.
— Lepiej ci? — spytała współczująco, z pełnym niewymownej dobroci uśmiechem.
— Czyżem był chory? — zdziwiłem się, odzyskując zwolna i z trudnością świadomość wczorajszego wypadku w bibliotece.
— Ach, tak-em się przeraziła — odetchnęła Flora. — Usłyszeliśmy ciężki upadek w bibliotece i wykrzyk stłumiony, stropy są takie cienkie w starym tym domu... Nie mogliśmy długo otworzyć drzwi biblioteki; umierałam ze strachu, gdy na wszystkie pytania, na wszystkie wołania nasze nie dawałeś odpowiedzi... Przenieśliśmy cię tutaj, i posłałam po lekarza. Bogu dzięki, widzę, że odgadł dobrze twój stan, upewniając mnie, że niema żadnego niebezpieczeństwa... Jest to z pewnością skutek wdzierania się na strome nasze wzgórza. Bo też co za myśl, piechotą w nocy...
— Więc doktór był tutaj? — przerwałem jej mowę i zakryłem sobie oczy dłonią, zatapiając się w dziwnych wspomnieniach o niepojętej przygodzie wczorajszej.
— Doktór jest ciągle jeszcze tutaj, nie puściłam go, prosiłam aby został, póki zupełnie nie przyjdziesz do siebie, chociaż przekonywał mnie, że omdlenie twe już dawno w sen się zmieniło spokojny. Jest na górze, w jadalni, przy śniadaniu, pójdę po niego.
— Niepotrzeba, Floro, przyjdę sam do jadalni, jestem zdrów zupełnie, ubiorę się i przyjdę zaraz za tobą na śniadanie.
Flora posłuchała i odeszła. Ubrałem się szybko, odgarnąłem zasłonę i wpuściłem do pokoju olśniewającą falę światła.
— Słońce będzie najlepszem lekarstwem — rzekłem do siebie. — W jasnych jego blaskach rozwieją się jak mgła nocne widziadła...
Zadrżałem — tam, tam, przy samem oknie było to coś; bez kształtów, bez zarysów, jaśniejsze od słońca, a jednak jako cień, tuliło się to tam; acz bez oczu, patrzało jednak na mnie.
— Złudzenie, próżne widziadło... — wyjąknąłem, szczękając zębami, i zamknąłem oczy. Po chwili otworzyłem je z bojaźnią — to coś było tam ciągle.
Zdobyłem się na zrobienie kilku kroków ku oknu, wyzywająco utkwiłem spojrzenie w jasnym cieniu.
— Precz, urojenie chorej wyobraźni — zawołałem — precz w nicość, z której gorączka cię wywołała... zgiń, przepadnij!
Ale jasny cień, zamiast zniknąć, coraz więcej nabierał wyrazistości... Padłem zgnębiony na fotel i ukryłem twarz w zasłonach łóżka. Nie wiem, jak długo tak siedziałem, gdy ozwał się głos Flory.
— Nie przychodzisz tak długo — rzekła z tkliwym wyrzutem, a cichy, głęboki dźwięk jej głosu zabrzmiał mi w uszach jako gędźba. Ciepła, lekka jej ręka spoczęła mi na czole... Spojrzałem: o radości! widmo znikło!
— Pójdźmy! — zawołałem radośnie i chwyciłem ją za rękę, ciągle jeszcze tkwiąc wzrokiem w kącie, z którego widziadło zginęło. Było mi swobodnie i wesoło przy boku Flory.
Poszliśmy razem do jad alni, i zjadłem bez troski śniadanie w towarzystwie doktora i Flory. Doktór był starym przyjacielem naszej rodziny, bawiliśmy się doskonale, nie nudził mnie żadnemi pytaniami, zadowolnił się zbadaniem pulsu. Flora zaprosiła go na obiad; zgodził się chętnie, prosił tylko o konie i powóz, aby odbyć wizytę u chorego, mniej więcej godzinę drogi od naszej wsi mieszkającego.
Ranek był ciepły i jasny, powietrze czyste i słoneczne, lekarz doradzał mi przechadzkę po polach, a Flora ofiarowała się, że mi towarzyszyć będzie. Ledwie wyszła z pokoju po kapelusz, już znowu jęło tulić się to coś w kącie. Przemogłem się tym razem, czułem jak blednę, ale przemogłem się tak dalece, żem uwagi lekarza na siebie nie zwrócił. Wziąłem gazetę ze stołu i zacząłem czytać. Ale zaledwie wzrok na niej utkwiłem, położyła się ręka jakaś cudnych kształtów, przezroczysta jak kryształ, na drżącym w mej ręce arkuszu.
— Doktorze! — wykrzyknąłem.
— Co się stało? — zerwał się przestraszony, odrzuciwszy ołówek, którym coś w notatniku zapisywał.
— Patrz pan, patrz! co pan widzisz na tym arkuszu? — wołałem.
— Co mam widzieć? Chyba, że trzymasz go pan do góry nogami? — zdziwił się doktór.
— A ręka? — wybełkotałem.
— Masz pan słuszność, ręka pańska trzęsie się, jak w febrze — pokiwał głową i zbadał znowu puls mój, bijący jak młotek.
— Jestem gotowa! — zawołała Flora, wchodząc do pokoju, i uspokoiłem się w okamgnieniu.
— Pójdźmy, doktorze. Była to tylko mała pozostałość gorączkowego wzburzenia — odetchnąłem i jąłem pierwszy schodzić ze schodów.
Przed domem ujęła mnie Flora w różowem usposobieniu za rękę, i przebiegliśmy kilka naście kroków, jak dzieci, śmiejąc się ze starego doktora, który przy swej otyłości dogonić nas nie mógł. Potem doprowadziliśmy go do powozu oczekującego na gościńcu, a sami udaliśmy się wązką drożyną na wielką łąkę, ciągnącą się aż do lasu. Łąka ta była niegdyś również lasem, a jako ostatni ślad i pamiątka jej dawnej postaci została młoda, samotna brzezina, którą przed laty oszczędzono, jako drobny pęd, do wielkiego, omszonenego tulący się kamienia. Ogromny głaz ten, strącony zapewne w dawnych, dawnych czasach, przy jakimś gwałtownym przewrocie, aż z wierzchołów gór oddalonych i pchany parciem pierwotnej siły wybuchowej, oraz ciężaru własnego, wpadł niewątpliwie jak piorun do ówczesnego w miejscu tem boru, gruchocząc i miażdżąc wiekowe leśnych olbrzymów korony. Dziś w snach zdawał się tonąć głębokich. Liście brzozy chwiały się nad nim zielono-złociście w porannem powietrzu, roniąc, niby łzy, krople rosy na ziemię. Zatrzymałem się koło drzewka. Tajemna, niepojęta moc ciągnęła mnie do niego. Napróżno pytała mnie Flora, co tak niezwykłego dostrzegłem w tej brzozie, napróżno do dalszej zachęcała mnie drogi. Usiadłem na skraju kamienia i zatonąłem w myślach, nie słuchając miłego szczebiotu chcącej koniecznie rozbawić mnie Flory. Wreszcie i potok jej wymowy zanikł zwolna, gdym przez czas dłuższy, na wszystkie jej pytania nic prócz „nie” i „tak“ nie odpowiadał.
Wstała.
— Zostaniesz tutaj? — spytała. — Muszę zajrzeć do dziecka. Ale wrócę za chwilę i pójdziemy dalej razem.
— Zmęczył mnie zbyt wczorajszy wypadek — skłamałem. — Wrócę zaraz za tobą do domu, jak tylko mnie słońce trochę rozgrzeje.
Zaledwie Flora odeszła, zacząłem rozglądać się dokoła. Rzecz dziwna: nie przerażała mnie już niezwykła ma przygoda, przeciwnie, z upragnieniem wyczekiwałem dalszego jej ciągu. Ręka, którą tak wyraźnie ujrzałem, zbudziła we mnie żądzę oglądania w całej postaci owego cienia, tak wytrwale mnie ścigającego. Nie spostrzegłem nic, ale po chwili zaszeleścił wiew jakiś w gałązkach brzozy, i drzewo całe zachwiało się nagle w sposób uderzający... Nie był to wiatr, bo wysokie trawy stały dokoła nieruchomie. Zdawało się raczej, że niewidzialna ręka wstrząsa pniem drzewiny. Przystąpiłem bliżej, i nagle owiało mnie znów tajemnicze tchnienie, które wczoraj przed ukazaniem się widziadła tak mroźnie mię przejęło. Do ucha dobiegał mi jeno cichy szelest drobnych listeczków, ale wewnątrz duszy brzmiało to dziwnie, niby gędźba jasnych dźwięków, wiążących w głos ludzki i ludzką mowę, a jakkolwiek, że tak powiem w duchu tylko słyszałem coś, co niby własna myśl we własnem rodziła mi się wnętrzu, wydawało się jednak, że z nieskończonej dali, z ust jakichś obcych to wypływa.
— Przestań się mnie lękać — wionęło pieszczotliwie.
— Gdzie jesteś? — spytałem, nie ruszywszy nawet ustami.
— Mówię do ciebie szelestem drzewa — zabrzmiała odpowiedź.
— Ukaż się tedy! Co czynić mam, aby cię ujrzeć?
— Nic. Chcieć jeno mnie ujrzeć, ale chcieć wolą pewną, niezłomną, bez strachu.
— Już chcę!
— Niepodobna teraz! — wołało ciszej coraz i dalej, jakby zamierając.
— Co ci przeszkadza?
— Ona! — westchnął głos i dobrzmiał niby struna przerwana.
Liście brzozy zwisły znowu nieruchomie na gałązkach. Obejrzałem się — Flora stała koło mnie.
— Nie, nie mogę zostawić cię samego — rzekła z troskliwością serdeczną. — Przyszło mi to na myśl, gdym szła do domu. Jesteś jeszcze niezdrów. Zostanę z tobą.
Wolałem już przystać na powrót do domu; czułem istotnie wielkie znużenie i usnąłem wkrótce na kanapie. Nie śniło mi się nic, spałem spokojnie, i doktór, przyjechawszy na obiad, uznał mnie za zupełnie zdrowego. Przechadzaliśmy się po obiedzie w ogrodzie, wieczorem graliśmy w karty, a doktór odjeżdżając, zalecił, abym wcześniej, niż zwykle się położył. Flora postanowiła, że stary nasz służący tej nocy spać musi w moim pokoju, aby ktoś był w pobliżu na wypadek, gdybym znów zachorował.
— Sama zostałabym u ciebie — rzekła mi ale nie mogę odstąpić dziecka, a gdybym je z sobą wzięła, mogłoby cię płaczem ze snu budzić.
Nie opierałem się niczemu. Stary sługa siedział przy mojem łóżku, a gdym oczy zamknął, położył się na sofie i po kilku minutach sam spał snem sprawiedliwych. Leżałem jeszcze kwadrans może, rozmyślając ciągle o zdumiewającem zdarzeniu z napojem czarodziejskim i starając się przekonać siebie samego, że bądź co bądź, wszystko było jedynie skutkiem nadmiernego wzburzenia i podrażnionej wyobraźni. Ale cóż były warte moje rozumowania? Niby pragnienie palące, nieukojona dręczyła mnie tęsknota, aby ujrzeć znowu owo dziwne zjawisko i aby wymódz na tajemniczym cieniu jakąś wieść o świecie nieznanym! Patrzałem chciwie w próżnię, oglądałem się badawczo dokoła siebie, ale nie dostrzegłem nic, słyszałem tylko miarowy oddech śpiącego staruszka. Ostrożnie wysunąłem się z łóżka, narzuciłem na siebie ubranie, zaciągnąłem kotarę przy łóżku, aby stary Grzegorz, zbudziwszy się przypadkiem, nie spostrzegł mojej nieobecności, potem wykradłem się cichym krokiem z pokoju i przeszedłszy niepostrzeżenie przez cicho śpiący dom, znalazłem się na górze, w ciemnej bibliotece ojcowskiej. Przez okno, dotąd niezamknięte, otwierał się czarujący widok na srebrzącą się w świetle miesięcznem okolicę. Z uniesieniem wyciągnąłem ramiona, jak kochanek do kochanki.
— Zaklinam cię — szeptałem w dal, w chłodny mrok nocny — zaklinam cię, duchu tajemniczy, w imię mocy, która światy tworzy i światy niszczy, zjaw mi się! W imię ducha duchów, duszy dusz, w imię tchnienia, którem wszechświat oddycha, stań przedemną i objaw mi się! Chcę cię widzieć, chcę cię poznać, ktokolwiek jesteś, anioł czy demon!
— Nie zaklęć twoich, twego słucham się pragnienia — zaszemrało w cichym powiewie. — Oto jestem przed tobą! Pójdź za mną! Daleko w polu, na kopcu granicznym, siedziała biała jakaś postać, w mgliste otulona zasłony: ów cichy wiew, ów szepczący głos ztamtąd dochodził...
Nie namyślałem się długo. Zerwałem wypłowiałą zasłonę, wiszącą na szafie z księgami, przywiązałem ją do okna i spuściłem się po niej na wysoki orzech, szumiący przed domem. W okamgnieniu byłem u sztachet ogrodowych, przeskoczyłem je i pośpieszyłem w pole. Otulona w zasłony postać ulatała przedemną, jak lekka mgła poranna, wiatrem gnana, i zataczając niepewne zygzaki niby błędny ognik, powiodła mnie stromym stokiem na puste wzgórze, gęsto kwitnącym zarosłe wrzosem. Z trwogą pierzchało nocne ptactwo przedemną, a ze wsi dobiegało ponure wycie psów. Na szczycie wzgórza zatrzymał się błędny ów cień, a ja, zadyszany, rzuciłem się na wysokie wrzosów posłanie.
— Czyśmy już u celu drogi? — spytałem.
— Tak — odrzekło widmo, i ciemność, i mgła spadać jęły z nieokreślonego zjawiska, niby mroczna zasłona. Przed zdumionemi oczyma memi powstawała zwolna czarowna postać, nadziemskiej pełna krasy. Tak widywałem w dalekich krajach południowych srebrny krąg tajemniczo zadumanego miesiąca, wynurzający się powłóczyście z modrych fal głębokoszumnego oceanu. Jak cudna bogini, stała widziadlana postać przed olśnionem mem okiem; ciało jej było jakby ze śnieżno-białej utworzone światłości; niby długie, czerwonozłote świty, spływały ku ziemi faliste jej włosy, a szata, utkana z promieni różanych gwiazd i iskrzących dyamentów, przysłaniała barwną jaśnią swą nadziemski przepych cudnie kształtnych członków. Przy najwyższej doskonałości tego tworu, gasły najświetniejsze dzieła pędzla i dłuta, przez nieśmiertelnych wyczarowane artystów. Przymknąłem oczy, bojąc się oślepnąć od blasków tej światłości.
— Aniołem jesteś czy boginią? — zawołałem, ujarzmiony pięknością i dostojeństwem zjawiska.
W uszach zabrzmiała mi jak gdyby gędźba najsłodsza i nigdy niesłyszana, głos jakiś ozwał się, ale jak gdyby we wnętrzu mej własnej istoty — nie mówił mową ludzką, ale zrozumiałem wszystko, jak się wyraźną rozumie melodyę.
— Nogi moje stąpały niegdyś po ziemi, która jest matką twoją i moją zarówno. Nie jestem próżnem widziadłem, dusza moja mieszka w ciele pływającem w eterze i karmiącem się światłością słoneczną. Spojrzyj na mnie!
— Nie mogę! — zawołałem. — Oślepiasz śmiertelne me oczy. Ale mów, zaklinam cię! Mieszkasz w świecie nieznanym, świecie wyższym, czystszym od naszego! Odpowiedz: czy jest Ten, którego Bogiem zowiemy.
Cień milczał.
— Odpowiedz! Zaklinam cię w imię Jego! — zawołałem po raz trzeci.
— Leciałam przez wszechświat i zatrzymywałam się na progach światów, o których istnieniu mieszkańcy tej ziemi przeczucia nawet nie mają. Znużona lotem, odpoczywałam na osamotniałych pustych gwiazdach oświecanych przez słońca, których promienie nigdy nawet do pogranicz waszego państwa słonecznego nie dosięgają. Widziałam twory, przed którymi padałam na twarz, jak ty teraz przedemną... I pytałam, jak ty teraz mnie pytasz... Nie odpowiadały, jako ja tobie. Nawet one nie mogą objąć Go, a jak ja ci mówię, tak mówiły mnie one, że znają istoty doskonalsze, wznioślejsze od siebie — ale że i te nieme są na ich znowu pytania.
— Biada! Zatem wiecznie, wiecznie nic prócz zagadki!
— Robaku nędzny! Cóż ty wiesz o wieczności? Wieczność jest nieskończonem umieraniem i nieskończonem odradzaniem się, a celu nie zna nikt, jeno On!
— A co zwabiło cię z państwa światłości w naszą ciemność z powrotem?
Długie, długie westchnienie jedyną było odpowiedzią.
— Nie pytaj dalej — szeptał głos zamierający w oddali. — Powietrze ziemskie cięży mi... Do widzenia! Jutro w nocy zobaczysz mnie znowu!..
Zerwałem się z ziemi i wyciągnąłem ręce, chcąc przytrzymać cień pierzchający. Nadaremnie wszakże! Wzniósł się spokojnie ponad głowę moją i jął znikać zwolna, jak mgła rozpływająca się pod słońcem na wyniosłym, górskim wierzchole. Raz jeszcze zajękło przeciągle głębokie westchnienie — potem wszystko wróciło do ciszy i nieruchomości... Oglądałem się na wszystkie strony, ale nie było już śladu po zjawisku ani w śniącej cicho krainie, ani na migotliwem niebios nocnych, sklepieniu.
Chwiejnym krokiem wróciłem do domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Julius Zeyer i tłumacza: Zenon Przesmycki.