Na tułactwie/Tom trzeci/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy po dłuższem nad wszelką rachubę oczekiwaniu, Klesz otrzymał wreszcie kartkę od Lasockiej oznajmiającą że do Paryża przybyły — zadrgały pod nim nogi, w oczach mu się zamgliło, przestraszył się. Pobiegł coprędzej.
Po latach tylu miał zobaczyć to ukochane dziecię — dziś, jak z listów było widać — niewiastę już nieszczęściem dojrzałą, przybywającą do ojca, aby nowe łzy nad nim wylewała.
Zwątpił biedny czy dobrze uczynił ściągając ją tutaj, a więcej może troszcząc się o los przyjaciela niż o to co ją tu na wygnaniu spotkać miało.
Stał u drzwi Klesz, ocierając pot z czoła, drżący, nie śmiejąc ich otworzyć długo.
Wszedł wreszcie. W głębi pokoju stała słusznego dosyć wzrostu, wysmukła, w czarnej sukni, z włosami gładko przyczesanemi kobieta, której twarzy dojrzeć nie mógł. Pamiętając tylko dawnego wyrostka Monię, Jordan zatrzymał się wprogu zwątpiwszy czy się nie omylił, gdy dziewczę z krzykiem, z rękami otwartemi, przybiegło mu się rzucić na szyję.
Teraz dopiero mógł się jej przypatrzeć. Były to też same rysy, lecz opromienione boleścią, tęsknicą, piękniejsze niż były, a budzące politowanie, tak młodość ich i świeżość już ten robak cierpienia stoczył i zmęczył. Piękną była — ale jakby nie miała siły się rozwinąć, wzrostem kobieta, kształtami była prawie dziecięciem jeszcze. Blada, z oczami ciemno obramowanemi, chuda, wiotka, ręce miała białe i delikatne, na swój wiek za stare, a trochę żywiej poruszona przywitaniem oddychała ciężko i tchu jej już brakło.
Nastraszony trochę Jordan, podprowadził ją do krzesła, zmuszając aby usiadła. Wybiegła też z okrzykiem radości Lasocka, podróżą do której była nie nawykła tak rozgorączkowana i osłabła że mówić nie mogła.
Oczy swe rozumne wlepiwszy w Klesza — Monia wołała:
— A! paneś się nic a nic nie zmienił! a ojciec?
Kiedy zobaczę ojca? Mój Boże! sama myśl że już tu jestem w tem miejscu gdzie on, zawraca mi głowę. Ojciec...
Jordan począł powoli.
— Pani już wiesz??
— A! pani! — przerwało dziewczę — ja dla Jordana jestem i powinnam być przecież Monią, jak dawniej.
— No, to Monia już wie — poprawił się Klesz — że ojciec wiele, wiele przecierpiał, że był chory i zdrów jeszcze nie jest. Noga, którą złamał..
Monia krzyknęła ręce łamiąc.
— Noga się już zrosła — prędko dokończył Jordan — ale potrzeba czasu, aby siły powróciły, a teraz z nim musimy się obchodzić ostrożnie.
— O Boże mój! — zawołało płacząc dziewczę, on cierpiał a mnie tu nie było.
Zerwała się z siedzenia żywo.
— Mój kochany Jordanie, nie wstrzymuj mnie, zlituj się, do ojca!
Klesz się uśmiechnął.
— Muszę go przygotować — rzekł. — Jest lepiej, doktór mu nawet pozwolił już wstać i chodzić o kuli, jednak... wstrząśnienie takie mogłoby być szkodliwe.
— Widzenie dziecka — przerwała Monia — a! nie, to nie może mu zaszkodzić. Zlituj się... Kiedyż?
— W żadnym razie niedziś — odparł Klesz — ja ztąd idę do niego, nie powiem mu o przyjeździe jeszcze, tylko że się go spodziewam, zobaczę jakie to zrobi wrażenie. Zresztą — rzekł zbliżając się do Moni — wam potrzeba spocząć także. Monia znużona, widać to z twarzy, a Florek zobaczywszy ją bladą...
— Ale ja zawsze byłam bladą i rumieniec nie przyjdzie już nigdy. Łzy go zmyły sieroce — dodała smutnie.
Tu Lasocka przerwała:
— A co ja miałam z nią w drodze! Panie Jezu! Spieszyć! spieszyć, ani jeść, ani spać, a tu gorączka, po nocach kaszel. Słyszę przewraca się po łóżku, zasnąć nie może. Lekarstwa żadnego nie chce brać. Chodziłam do Dietla w Krakowie, dał proszki, albo myślicie że brała?
— Bo mnie nic nie pomoże prócz gdy ojca zobaczę i przy nim się przytulę — szepnęła Monia.
— Do jutra! cierpliwości — rzekł Jordan. — Jużciż Monia nie chce aby ojciec chorował.
Spuściła głowę nie odpowiadając i po chwili dopiero z ust się jej dobyło:
— Do jutra, wiek cały!
Lasockiej pilno tymczasem było dzieje dawniejsze opowiadać.
— Co ten biedny anioł wycierpiał...
— Anioł? — roześmiało się dziewczę — Lasociu, szydzisz ze mnie, bo anieli się nie gniewają, a ja nieraz!
— Jak oni ją poniewierali, Boże miłosierny[1] ciągnęła dalej stara piastunka. — Co to było za obchodzenie się z siostrzenicą! a ile razy ona łzy połykać musiała słysząc jak w jej oczach z ojca się urągano i ogadywano go.
Pan nie wiesz, słowo daję — zawołała głos podnosząc Lasocka. — Koszuli całej, trzewików brakło. Ludzie się litowali. Stare sukienki ze swoich dzieci kazali dla niej przerabiać. Naostatek...
Zarumieniła się nieco wybladła twarzyczka Moni.
— Proszę cię, Lasociu, po co to przypominać! Jabym rada wszystko zapomnieć, a co mnie spotkało to przebaczyłam im; tylko ojca losu, nie mogę.
— W ostatku to wydanie jej za mąż, na które się naposiedli. Za takiego człowieka!
Dziewczę gwałtowniej jeszcze przerwało:
— Lasociu! męczysz mnie! zlituj się.
Staruszka spojrzała znacząco na Jordana — i zamilkła. Zbliżyła się do Moni i pocałowała ją w czoło.
— Dzięki Bogu, wszystko skończone!
Klesz drgnął myśląc że cierpienie nieszczęśliwej zmienić się tylko miało. Nie śmiał pytać nawet, lecz był pewien, że z kraju żadnych środków utrzymania wywieść nie mogły. Co było począć dalej, jak żyć? z czego?
Na łasce tej kobiety, o którą się jej przeszłość upominała?
Małdrzyk kaleka, osłabły, zarobić nie był w możności; on, oddając wszystko co miał, nie był pewien czy starczy potrzebom.
Z po za tej chwili jaśniejszej powrotu dziecka do ojca, patrzała groźna przyszłość, niepewna lub upokarzająca.
Wszystko to przebiegło mu po głowie błyskawicą i zimny pot wystąpił na skronie.
Nie miał sobie jednak do wyrzucenia, że Monię tu sprowadził na nowe męczeństwo, bo to zawsze znośniejszem być mogło jeszcze — nad to co ją u Kosuckich czekało.
Z temi myślami czarnemi, które go rojem obsiadły, po chwili rozmowy, Klesz wyszedł z hotelu, obiecując przybyć nazajutrz po Monię. Wychodzącemu zarzuciła dawnym obyczajem ręce na ramiona.
— Jordanie mój! opiekunie ty nasz, dobroczyńco — wołała — nie zwlekaj, wieź mnie do ojca!
Klesz wyszedł odurzony. Sumienie mu wyrzucało nadewszystko że egoista — pomyślał teraz o ożenieniu — gdy właśnie najpotrzebniejszym był sierocie i kalece.
Męcząc się tak i gryząc, musiał biedny wracać do Małdrzyka. Od progu zapowiedział mu już, widząc konieczność, że dziś lub jutro Monia przybywa.
Wiadomość ta, jak się spodziewać należało, do łez poruszyła osłabionego człowieka.
— O mój Boże — zawołał oglądając się po pokoju, w którym wszędzie były ślady jego choroby i kalectwa — jakże ja ją tu przyjmę! Jakie tu na niej zrobi wrażenie. Ostatni raz trzymałem ją na kolanach w wielkiej sali w Lasocinie — a teraz tu... biedny łazarz odzyskam sierotę.
Klesz starał się nadać weselszy obrót rozmowie, ale się sam dławił tem co mu własna myśl przynosiła. Jaka przyszłość! jaka przyszłość tych dwojga istot.
W Małdrzyku radość widzenia ukochanego dziecka tak była wielką, że wszelkie inne myśli i troski stłumiła. Począł się śmiać, chciał próbować wstać i chodzić. Naglił Klesza aby jak tylko przyjadą, natychmiast je tu przywiózł. Posłał po panią Perron prosząc ją o wyznaczenie pokoju dla Moni i Lasockiej.
Wdowa go uspokoiła, że pamiętała o tem. Klesz napróżno chciał wyjść zaraz, bo potrzebował sam być z sobą i pomyśleć o przyszłości, Florek go nie puszczał. Potrzebował znim mówić, czynił domysły jak córka mogła wyglądać. Uspokoić go nie było podobna.
Nierychło wreszcie Jordan potrafił się z hoteliku wyrwać i poszedł dumać nad Sekwanę. Przechadzającego się tu wieczorem mogła policya podejrzywać o jakieś złe zamiary dla drugich, czy dla niego samego, tak posępną miał twarz i chód błędny. Pracował biedny usiłując rozwiązać węzeł splątany, który jedna chyba wszechwładna śmierć rozciąć mogła. Wyjścia z tego położenia nie było.
Przypomniał sobie Klesz nieprędko że jacyś dalecy krewni, matki Floryana, ludzie bardzo majętni, mieszkali w Poznańskiem. Wprawdzie stosunki z niemi były od bardzo dawna zupełnie zerwane, zaledwie jakaś tradycya powinowactwa została, ale zdawało mu się, że czy u nich, czy gdzieindziej w części kraju, który on za własny uważał, znaleść mogli przytułek, zajęcie jakieś, opiekę, dopókiby powrót nie stał się możliwym.
Postanowił więc o tych krewnych wybadać Floryana, poddać myśl wyrwania się z Paryża, dla Moni. Sądził że przybycie córki, ojca wyleczy z zamysłów matrymonialnych. Marzył biedny tak jak się marzy w zrozpaczonych razach, gdy myśl chwyta nici pajęcze i osnuwa kombinacye najdziksze, nie mogąc o nie się oprzeć w rzeczywistości.
Powrót do innej części kraju, w Poznańskie, do Galicyi, stał mu teraz przed oczyma jako jedyne zbawienie. Jużciż nie mogło to być, w przekonaniu jego, aby człowiek w położeniu Małdrzyka nie znalazł tam współczucia, serc bratnich, opieki. On sam — gotów był przeprowadzić ich. Potem, mówił sobie, mógł do Tours powrócić, gdzie go serce wołało i panna Ewelina czekała.
Zmęczony myślami Jordan wrócił późno i padł nie rozbierając się na posłanie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie miłosierny brak znaku przestankowego, winien być przecinek lub średnik.