Na tułactwie/Tom trzeci/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na tułactwie |
Wydawca | Gebethner i Wollf |
Data wyd. | 1882 |
Druk | Druk „WIEKU“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Listy panny Eweliny, bardzo obfite, bo nie było prawie dnia, w którymby karteczki od niej nie odebrał Jordan — tęsknie nawoływały go do powrotu.
Lękał się odstąpić przyjaciela — gdyż — choć Florek wahać się zdawał jeszcze — w niebytności czujnego stróża, mogło coś zajść niedającego się naprawić.
Z oczów pani Perron czytał Klesz niecierpliwe rozdrażnienie, i jakby oczekiwanie tylko na chwilę pomyślną, dla doprowadzenia do skutku małżeństwa. Bliższe przypatrzenie się stosunkom dawało mu pewność że wdowa wszystkie siły i starania kierowała ku temu. Jordan był jej na zawadzie.
Nie przeciwiąc się przyjacielowi umiał on, napozór obojętnemi uwagami, powstrzymywać Floryana i zmuszać do namysłów.
Kilka razy dłużej rozprawiali o tem jakby można, choć na kilka tygodni, sprowadzić tu Monię, dać jej trochę poznać świat, a nadewszystko widzieć ojca.
W zasadzie takim odwiedzinom, bo tylko o nich była mowa, p. Floryan nietylko nie był przeciwnym — ale ich sobie życzył. Nie chciał tylko żeby go widziała jak był — czekać musiała na wyzdrowienie.
Jordan napomknął że należałoby i inne projekta odroczyć chyba do późniejszego czasu, aby Moni nie uczynić przykrości. Florek się i temu nie sprzeciwiał.
Co do wydatków, łudził się tem że przecież Natalia dałaby na koszta podróży.
Klesz zyskał wprowadzając ten przedmiot na stół, iż myśl odroczenia małżeństwa przynajmniej Małdrzykowi narzucił i zgodę jego wymógł na to.
Marzył więc chory, że może córkę zobaczy. Ożywiało go to, a Klesz podsycał nadzieję. Matrymonialne projekta odłożone zostały do wyzdrowienia, do odwiedzin Moni i jej powrotu do kraju. Floryan na zapytanie kategoryczne przyjaciela czy z wdową mówił już o tem, czy dał słowo — najuroczyściej zaręczył że dotąd żadnego zobowiązania nie miał.
— Domyśla się, poczciwa Adela, że to się inaczej skończyć nie może, wierzy mi, lecz jest tak delikatną, że mnie nie wyciąga na słowo. Ty jeszcze nie znasz tej kobiety, która pod tą pozorną lekkością swą, kryje najszlachetniejszy charakter, najpoczciwsze serce.
Jordan nigdy się o to nie sprzeczał z przyjacielem — wiedząc że naprzód na nicby się to nie zdało, a powtóre rozdrażnione uczucie mogłoby powiększyć jeszcze.
Zdawało mu się że w ten sposób zabezpieczywszy się na czas jakiś — mógł bezpiecznie na dni kilka do Tours odjechać.
Pani Perron, chociaż bardzo jej to było na rękę, dowiedziawszy się zakrzyknęła z początku:
— Ale po cóż? dla czego pan opuszczasz przyjaciela? Panie Floryanie, pan go nie powinieneś opuszczać.
Małdrzyk się uśmiechnął, szepcząc coś o nieodzownej potrzebie podróży. Klesz zresztą miał powrócić wkrótce.
Zabrakło go bardzo po odjeździe Floryanowi, został sam na sam z wdową.
Na ten raz obiecywała ona sobie, z kilku dni samotności skorzystać koniecznie. Wszystko było przygotowane, szło tylko o jedno słowo.
Marzyła nawet że ślub możeby się mógł, przy wielkich staraniach odbyć w pokoju, co nie było bezprzykładnem, zwłaszcza gdy chorobę uznano groźną, a obowiązek sumienia go nakazywał. Wikaryusz parafii był przyjacielem domu a pani Perron uchodziła za katoliczkę „praktykującą“, bo we Francyi są katolicy dwu rodzajów, tacy którzy nie praktykują — i co praktyką dowodzą swej wiary.
Ale, potrzeba się było spieszyć! Znowu portyerowi wydany był najsurowszy rozkaz niewpuszczania nikogo do p. Małdrzyka. Uproszony doktór sam go powtórzył na dole.
Wdowa pod pozorem że zastąpić miała Jordana, na krok znowu się nie oddaliła od łóżka, podwoiła czułości i starań około chorego, otoczyła go wygódkami, bawiła jak dziecię, i miała przyjemność widzieć łzy na oczach jego, czuć serdeczny uścisk dłoni, słyszeć wyrazy najgorętszej wdzięczności. Ostatnie, stanowcze, wielkie słowo, spodziewane co chwila, niepojętym sposobem zawisało na ustach. Już, już zdawał się je chcieć wymówić, potem nagle wstrzymywał się i — milknął.
Parę dni upłynęły tak w rodzaju walki z oporem biernym chorego, wdowa gniewać się w duchu zaczynała.
Rachuby jej, zwykle niechybiające, tym razem zawodziły ją okrutnie.
Jednego dnia nareszcie Floryan uczuł się gorzej, po długiem sondowaniu rany, dostał gorączki, sen go odbiegł, niepokój owładnął nim. Noga nie pozwalała się poruszać, a na miejscu uleżeć nie mógł. Trzeba go było podnosić, poprawiać poduszki, podkładać coś pod głowę, dawać pić, zakrywać światło, słowem ciągle biegać około niego i koło łóżka, które już tak ustawione było, że z obu stron przystęp do niego był możliwy.
— A, moja dobra pani Adelo — odezwał się wzdychając Małdrzyk — jakie sobie zadajesz trudy około mnie... czy podobna.
— Nie mówże o tem — przerwała wdowa. — To pewna że dla osoby obojętnej nigdybym się nic podobnego nie potrafiła, ale kiedy się do niewdzięcznika jakiego przywiąże kobieta... o!
— Możesz mnie nazywać niewdzięcznym? Powinnaś znać serce moje.
— A! tak — z uśmiechem pochylając się nad nim, szepnęła wdówka — czasem mi się zdaje że to serce znam i zaufać mu mogę — a jednak?
Małdrzyk rękę jej pochwycił.
— Nie mów tak, proszę — odezwał się — nie wątp nigdy. Przyjdzie chwila gdy dowiodę.
— O! o! chwila ta! chwila! a kiedyż ona przyjdzie? — podchwyciła Perron. — Gdy wyzdrowiejesz — zapomnisz...
— Nigdy w życiu.
Perron minkę zrobiła smutną.
— O! — rzekła — czuję, gdybym się na tem sercu zawieść miała, nie przeżyłabym tego. Czyż nie widzisz że cię kocham.
Otarła łzy problematyczne.
— Droga Adelo — przerwał poruszony Florek, nie puszczając jej ręki — czyż nie widzisz nawzajem żem się przywiązał do ciebie? i że nas nic już nie rozdzieli.
Z lekkim wykrzykiem zbliżyła się, pochyliła nad głową jego, wdówka.
— Powtórz to! — zawołała — nic nas nie rozdzieli... i — gdy ci to serce podyktowało.
Florek radby był odłożyć jeszcze uroczyste przyrzeczenie, lecz chwycono go za słowo.
— Bylem przyszedł do zdrowia — odezwał się — bądź pewną. Tymczasem niech to zostanie między nami. Mam ważne powody — proszę cię.
Uderzyło to trochę niemiło panią Perron, ale targować się nie mogła. Pocałowała go w czoło.
— Ja od tej chwili — zawołała — uważam się, jakbym przysięgą była związaną.
Małdrzyk, któremu z osłabienia i wzruszenia łzy płynęły, nic nie odpowiedział. Wdowa była jeszcze bardziej troskliwą o jego zdrowie i przyjemności. Floryan posmutniał, ale stan jego zdrowia tłumaczył ten humor.
Jordan tymczasem biegł do Tours, sam sobie się dziwując, gdy zbliżał się do miasta obudziło w nim jakiś niepokój, radość, niemal szał miły — coś coby się szczęściem nazwać mogło, gdyby ono było na ziemi. Podróż, szczególniej ostatnie stacye, wydały mu się niezmiernie długiemi, myśli skupić nie mógł na inny przedmiot, oprócz tej swej Ewelinki. Był więc ktoś na ziemi co go kochał, którego los jego obchodził, z którym się czuł związanym.
Było to dla niego czemś tak nowem, tak do szpiku kości przejmującem, że nie poznawał sam siebie. Po raz pierwszy w życiu przyszło mu na myśl przekonać się jak po podróży wygląda, przyczesał najeżone włosy, poprawił odzienie, zawiązał chustkę rozplataną.
P. Ewelina z siostrą czekały go na dworcu kolei, gdyż zawiadomił je o swem przybyciu. Pochwycił rękę narzeczonej i szedł z nią, z taką dumą patrząc na świat, jak gdyby — zdobył więcej niż jedno stęsknione do przywiązania serce kobiece.
U pp. Jourdanów, gdzie oboje staruszkowie oczekiwali na niego, nie było końca opowiadaniom i rozmowom. Lecz zmartwili się wszyscy tą wiadomością że Jordan musiał jeszcze do Paryża powracać, choć — nie mówił im o istotnej przyczynie tego nadzoru nad przyjacielem.
P. Ewelina usiłowała dowieść że poświęcenie to było zadaleko posunięte, lecz widząc że się zasmucił, zamilkła.
Nazajutrz pobiegł Klesz do Mamów, usiłując się im wytłómaczyć. Byli wielce pobłażający, byle przyrzekł powrócić, a że u korekt było go kim zastąpić, dano mu redaktorską robotę do Paryża.
Daleko trudniej było się porozumieć z p. Eweliną, która się obawiała jeśli nie zerwania stosunków, to ich ostygnięcia. Zwolna jednak potrafił, ją przekonać Jordan, że się nie miała czego obawiać i sam wniósł aby termin ślubu naznaczyć i wstępne o to poczynić starania.
Zabawiwszy dni parę Jordan się wybrał pośpiesznie nazad, przeprowadzany na kolej już przez samą tylko narzeczoną, bo siostra miała lekcye o tej godzinie. Pożegnanie było czułe. Jordan milczący, lecz łatwo było poznać że cierpiał mocno na przymusowem oddaleniu.
Przybywszy do Paryża zastał tu stan rzeczy niezmienionym pozornie, lecz — wpatrując się uważniej w Małdrzyka powziął zaraz wątpliwość czy mu słowa dotrzymał i czy nie zaszło coś w niebytności jego. Floryan był smutny i niespokojny.
Pod pozorem odebranego z kraju listu od marszałka Lubickiego, Jordan oznajmił przyjacielowi iż — prawdopodobnie Monia z Lasocką przybyć mogą.
Wiadomość ta, chociaż p. Floryan był do niej poniekąd przygotowanym, wstrząsnęła nim nadzwyczajnie, dostał lekkiej gorączki. Nadzieja widzenia tego dziecka, do którego był tak przywiązanym, radością razem i niepokojem go przejęła.
Słowo dane p. Perron przychodziło mu na myśl, obawiał się znalezienia wdowy zbyt poufałego ze swem dzieckiem. Zgodził się był wprawdzie ożenić z nią i podzielić życie, a postawić swą jedynaczkę przy tej kobiecie, oddać ją jej opiece — wzdrygał się. Męczyło go to.
Przestrzeń jąka go dzieliła od tej przyszłej towarzyszki, nigdy mu się większą nie wydawała — i — niestosowność związku po raz pierwszy uczuł przykro.
Gdyby był mógł — ledwieby nie wyrzekł się widzenia dziecka w tych warunkach. Nuż ta biedna domyśleć się miała prawdy? Jakież to nowe gotowało się dla niej cierpienie! Dla niego — ta żwawa, szczebiocząca, dowcipna, trochę powierzchownie wykształcona kobiecina, była — miłą, wiele jej mógł i musiał wybaczyć, płacąc za dobre serce, ale na macochę jego ukochanej Moni... Krew oblewała mu twarz.
Jordan, choć o słowie danem nie wiedział, czytał ten niepokój z jego twarzy.
Jak tylko przyjazd Moni został mu zapowiedziany, Floryan nie mógł go już taić przed swą przyszłą. Wieczorem, gdy zostali sami, jąkając się, bełkocąc, objawił jej iż — być mogło, że miał pewne wskazówki — nadzieję, iż dziecię do niego na czas jakiś... przyjedzie... może!
Z nadzwyczajną radością nowinę tę przyjęła pani Perron.
— Ale to doskonale! to wybornie! to rozumnie! — zawołała — zobaczysz jaką z niej śliczną paryżankę zrobimy, jak ją wyelegantujemy, jak się tu bawić będzie i odżyje.
Ja się nią zajmę tak jak własnem dziecięciem. Proszę, proszę, jest to moim obowiązkiem. Macochą dla niej nie chcę być, ale matką.
Floryan na ten wybuch czułości sam nie wiedział jak odpowiadać.
Milczał. Ona całowała go i ściskała. Wiedziała, że okazując czułość dla dziecka, ojca tem sobie pozyszcze.
Małdrzyk zaś — głębiej tylko uczuł jaką lekkomyślność popełnił. Swój los oddać w ręce pani Perron było niczem — ale dziecka!
W twarzy jego, w ponurem zamyśleniu, dni następnych widać było jak cierpiał — a przyznać się nie mógł, ani szukać na to rady u Jordana.
Wdowa uparcie przy tem stała, ażeby Monia, przybywszy u niej zamieszkała. Lasockę miano obok postawić, ona sama od pierwszej chwili chciała się poświęcić swej — przybranej córeczce. Małdrzyk nie śmiał się temu sprzeciwiać, co mu z tak dobrego serca ofiarowano, lecz prosił tylko, aby dziecię — nieśmiałe, miało czas powoli przywyknąć.
W duchu obiecywał sobie odesłać napowrót Monię do domu, nimby do ślubu przyszło.
Składało się więc wszystko jak najlepiej dla pani Perron — i widać to było na jej rozpromienionej twarzy, na zdjętym u drzwi zakazie wpuszczania gości, których się już nie obawiała. Radość ta, spokój były dla Jordana najlepszym dowodem że Małdrzyk słowa swojego nie dotrzymał i przyrzeczenie wdowie uroczyste dać musiał. Nie pytał go o to, przez litość nad dusznym stanem jego.
Co do choroby — tej przebieg wogóle najszczęśliwszy. Moulin nie mógł się wydziwić tej sile z jaką natura oddziaływała w organizmie już napozór starganym i zużytym. Rana goiła się, kości zrastały, siły wracały nadspodziewanie prędko.
Przewidywano już dzień gdy chory, choć o kulach, podnieść się będzie mógł z łóżka. Moulin zawczasu zapowiadał iż długo o kijku chodzić przyjdzie, a noga jedna nazawsze krótszą pozostanie. Lecz tylu sławnych ludzi nakuliwało — dodawał z uśmiechem, przywodząc lorda Byrona i Talleyranda! Był to specyficznie francuzki sposób pocieszania.
Małdrzykowi nigdy tak pilno nie było módz wstać jak teraz gdy się córki spodziewał. Niecierpliwił się, błagał, prosił. Doktór od dnia do dnia odkładał.
Perron krzątała się jak zawsze, może nawet z podwójną czułością, lecz Jordan, badający każdy jej ruch, postawę, słowo, każdą marszczkę na czole — nagle spostrzegł iż coś zajść musiało, czy między Małdrzykiem a nią, czy osobiście ją dotykającego. Jakaś okoliczność tajemnicza, niezrozumiała, zasępiła jej czoło, wprawiła ją w rodzaj niecierpliwego rozdrażnienia.
Bliżej się przypatrując temu Jordan przekonał się, że — ta przykrość, której doznała pani Perron nie była w związku z jej stosunkami z Małdrzykiem. Musiała jednak być nadzwyczaj wielkiej wagi, gdyż (mimo umywania) Klesz poznał po oczach iż były często zapłakane, zapadły nagle, czoło się pofałdowało.
Perron, dawniej wesoła, siadywała jak skamieniała w drugim pokoiku, a nawet przy łóżku Floryana, choć się wysilała na przymilanie mu, wpadała w zamyślenia takie, iż po kilka razy zadawanych jej pytań nie słyszała.
Nie uszło i to uwagi Klesza że najmniejszy ruch w hoteliku, głośniejsza rozmowa, natychmiast wywoływały ją z pokoju. Pytała niespokojnie: co to jest? — posyłała, trwożyła się, a drzwi pokoju Floryana, pod pozorem aby mu się nie naprzykrzano, zamykała starannie.
Zdawała się czegoś obawiać? ale czego? odgadnąć Klesz nie umiał. Łatwy do robienia znajomości z małemi ludźmi, których miłość własną umiał głaskać i oszczędzać — Jordan zawiązał był przyjacielskie stosunki z portyerem, pochwaliwszy kota faworyta jego żony. Prawa ręka pani Perron, starsza panna hotelowa, p. Paulina, była z nim też na bardzo dobrej stopie, ubolewając tylko, że tak miły człowiek mógł być tak okrutnie brzydkim.
Od portyera i p. Pauliny starał się coś dobyć o przyczynie tego złego humoru — Jordan — ale oboje oni, uśmiechali się, ruszali ramionami i bojaźliwe zachowali milczenie.
Miało ono wszakże znaczenie wyraziste — coś było co musieli taić. Mówiły to ich twarze, oczy, choć usta milczeć musiały.
Zawiodłszy się na swej dobrej przyjaciółce p. Paulinie, na odźwiernym, który rozmowę zwracał na politykę i wspomnienia z czasów Ludwika Filipa, Klesz całą rozświecenia tej tajemnicy położył nadzieję w żonie odźwiernego, która lubiła mówić i być słuchaną, a do zachowania sekretu nie zdawała się stworzoną.
Dobrawszy chwilę gdy odźwiernego nie było w domu, a córka, pełna nadziei tłukła w drugiej izdebce fortepianik na pastwę jej oddany, Klesz się przysiadł do p. Petit, która właśnie zajęta była wybieraniem listków sałaty do przyszłego obiadu.
— Proszę kochanej pani — rzekł siadając Jordan — co też to jest z naszą kochaną gosposią, że ona od jakiegoś czasu tak dziwnie humor zmieniła, niespokojną jest i smutną.
P. Petit obejrzała się, ale nie było w izdebce nikogo więcej oprócz siedzącego na próżnem krzesełku kota, który się wdzięcznie łapkami umywał; położyła palec na ustach i staranniej jeszcze niż przed chwilą sortowała liście sałaty.
— Hm? — spytał uśmiechając się do niej Klesz.
Język świerzbiał pani Petit — lecz walczyła z nim, usta jej tylko drgały i krzywiły się, a oczy wyraziście świeciły.
Coś było! Jordan nie ustępował.
— Hm? — odezwał się powtórnie.
— Kiedy bo to, nie wszystko mówić można — szepnęła p. Petit.
— Przedemną? — podchwycił Jordan — jaż przecie jestem przyjacielem domu.
Argument ten trafił do przekonania żonie odźwiernego. Córka jej grała zapamiętale, a pedał trzymany dla wzmocnienia głosu, brzmienie fortepianu podwajał, kot się umywał, męża nie było, a Klesz siedział pochylony nastawiwszy uszu.
— To są stare dzieje, kochany panie — poczęła pani z sałatą — bo to nie ma prawdy nad tę, że człowiekowi często przeszłość powraca jak czosnek, gdy się go dużo zjadło. Czosnek gdy się go je, bardzo smaczny, ale gdy wraca, nieznośny.
Dowcipnemu porównaniu uśmiechnął się z takiem współczuciem, że sobie mówiącą pozyskał. Raz począwszy jużby też z trudnością mogła się wstrzymać od dalszego ciągu.
— Niech to pan przy sobie zatrzyma — mówiła dalej — nasza pani ma trochę kłopotu. Jeszcze przed kilku latami pono, bywał tu u nas często bardzo przystojny mężczyzna, p. Gerard. Jego tu znali wszyscy dobrze, wesoły niezmiernie człek, jeździł z próbkami materyj jedwabnych od małych fabryk w Lyonie. No — i umizgał się do niej... no — i — kto wie co zaszło, ale wyglądało tak jakby się miał żenić. To wiem, że pisywali do siebie, bom listy trzymała nieraz w ręku. Tymczasem go wysłali — ot nie wiem dokąd, czy do Turcyi, czy do Ameryki i — pojechał. Był tu na pożegnaniu. (Tu zniżyła głos). Co płaczu było! Potem znowu listy przychodziły z takiemi jakiemiś znaczkami pocztowemi, z końca świata. Mąż, który się na tem zna, powiadał że z takich krajów, z których rzadko ludzie żywi powracają.
Naraz też listy ustały.
Tymczasem — mówiła dalej pocichu p. Petit — polak przybył, no — i o Gerardzie już ani słychu. Pan wie jak się ona do niego przywiązała! Strach! Toż oni z sobą zdawna jak mąż z żoną, tylko ślubu braknie.
Tu p. Petit sałatę odstawiwszy na bok, ręką zatuliwszy usta, schyliła się do ucha Jordanowi.
— Otóż... Gerard powrócił! Zarosły, opalony — do niepoznania! Jejmość gdy go zobaczyła, panna Paulina powiada że zemdlała i że ją rozsznurować musiała. Znać go nie chce, a ten powiada słyszę że na piśmie ma przyrzeczenie małżeństwa i stoi przy tem mocno. Już kilka razy tu awanturę zrobił, przebojem wpadł. Mdłości, krzyki, kłótnie, historye. Dowiedział się nie wiem zkąd o polaku, no i nie dziw bo tu na okolusieńko o nim wiedzą wszyscy — więc się odgraża że go zmasakruje. Nie chcesz być moją, nie będziesz niczyją!
Gdzieś z tych gorących krajów, proszę pana, po których się włuczył, taki temperament wywiózł. Ani się od niego odczepić.
Jordan pokiwał głową.
— Tylko, zlitujże się pan, nie dawaj poznać że wiesz o tem. Ja pewna jestem że ona się go pozbędzie, tyle tylko że ją wymęczy albo obedrze, ale to wściekły człowiek! Niech Bóg broni!
Strzepnęła rękami, z których krople wody prysnęły w twarz p. Jordanowi; przyjął je jednak nie ocierając ich nawet natychmiast, tak mu pochwycona wiadomość była pożądaną.
Świtała choć słaba jakaś nadzieja, że ów stary rywal mógł uwolnić Małdrzyka od wdowy.
O więcej szczegółów nie byłby nawet dopytywał Jordan, ale p. Petit była już w biegu — i niełatwo zatrzymać się mogła.
— Bo, trzeba panu wiedzieć — mówiła cicho z minką złośliwą, oko jedno mrużąc — że oni byli z sobą bardzo dobrze i poufale. On tu niemal gospodarował. Stawał w najlepszym pokoju, śniadania i obiady jedli razem, chichotali, całowali się... nawet ludzi nie wystrzegali. Nie mogę za to zaręczyć, ale ona mu nawet pieniądze podobno dawała. Chwali się pierścionkiem.
Tu żona odźwiernego zrobiła znaczący ruch głową — gdy — dalsze zwierzenie się przerwało wejście samego gospodarza loży. Jordan go przywitał i wyszedł.
Z tego co się dowiedział użytku zrobić — nie chciał. Była to plotka, której powtórzyć nie mógł, a spodziewał się że może okoliczności się złożą tak, iż Gerard na jaw wypłynie.
Uparta natura południowa, zdawała się to obiecywać.
Małdrzyk także dostrzegł na twarzy p. Perron jakiejś zmiany, badał ją — lecz strwożona natychmiast się przymuszała do uśmiechu, zagadywała, żartowała i składała swą bladość i smutek na niepokój o jego zdrowie.
Klesz, lada chwila wyglądał już przybycia Moni. W liście swoim do Lasockiej, żądał od niej aby go z drogi zawiadomiła, kiedy przyjechać się spodziewają. Przestrzegał ją też aby nie nagle i nie wprost przybyły do chorego, ale naprzód stanęły we wskazanym hoteliku i dały mu znać o sobie pod adresem kapitana.
Listu tego od Lasockiej długo jakoś nie było, co dowodziło że wyjazdowi stanąć coś musiało na przeszkodzie. Codzień Klesz chodził do wuja Arnolda i powracał z niczem.
Naostatek pismo tak pożądane — przybyło. Lasocka pisała z Krakowa, donosząc że z wielką trudnością zdołały się wybrać z kraju, że je ścigano, że Monia, która nie była ani zbyt silną, ani nazbyt zdrową, zasłabła trochę, w skutek wrażeń podróży i musiały się dla tego na dni kilka zatrzymać w Krakowie.
Dopisek samej Moni zapewniał iż ją zbyt Lasocka pieściła, że czuła się na siłach do dalszej podróży — a po kilku dniach nic w świecie wstrzymać ją nie potrafi — tak pragnęła coprędzej widzieć ojca.
Porównywając pismo Moni w tym liście do jej dawniejszych korespondencyj, Jordan dostrzegł zmiany, która go zaniepokoiła. Pocieszał się tem że samo wzruszenie mogło wpływać na charakter. Pierwsza podróż, jej wrażenia, rozstanie z krajem, z Lasocinem, sam ten sposób w jaki się Monia wykradać musiała, na kilka dni wzięta przez sąsiadkę — wywieziona potajemnie — mogły nabawić gorączką. Charakter dziewczęcia energiczny — nie wydołał zadaniu nad siły.
Zamiast uwiadomienia o liście Floryana — Klesz, namyśliwszy się, zwierzył się z nim tylko p. Perron.
— Wiesz pani — rzekł. — Miałem wiadomość, córka Floryana już jest w drodze. Zwolna i ostrożnie przygotuj go pani do tego.
Wdowa, która niedawno tak gorąco podejmowała się zająć przybyłą — teraz się jakoś zmięszała.
— Cieszę się — rzekła — ale... sama już nie wiem, on tak jest podrażniony... lękam się tego tak pożądanego przyjazdu.
Chciałam ją wziąść zaraz do siebie, rozmyśliłam się teraz, że do mnie, jako do gospodyni, tyle różnych ludzi przychodzi. Ona do tego nienawykła. Trzeba je będzie tym czasem osobno umieścić.
Klesz zupełnie zgadzał się na to.
— Powiedz mu pan sam o tem — dodała Perron — bo ja się lękam ażeby mnie o jakieś zobojętnienie nie posądził.
Jordan przyobiecał w tem chętne pośrednictwo.
Wdowa tarła zmarszczone czoło, i łzy miała na oczach.