<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na wyżynach
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A.
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Pan Fust, właściciel fabryki sukna, srodze się obruszył pewnego ranka, gdy mu poczta przyniosła urzędowe zawiadomienie o śmierci siostry, z wezwaniem, aby się zajął losem pozostałych po niej sierot, pozbawionych środków do życia. Obruszył się pan Fust, bo siostra jego Anna wyszła za Filipa Kryszpina wbrew jego woli i radom, tak dalece, że on jej za karę nie wypłacił posagu, a ona, odjechawszy z mężem, zerwała z nim stosunki i przez dwadzieścia lat nie dawła o sobie wieści. Czuł się zatem zupełnie zwolniony od braterskich i rodzinnych obowiązków.
Obruszył się także i z tej racji, że będąc kupcem, przemysłowcem, a zarazem człowiekiem pedantycznie porządnym i rozważnym, nie rozumiał, jak może ktoś, co jak Kryszpin był zdolnym lekarzem, pozostawić rodzinę bez chleba, na łasce policji i krewnych. A wreszcie obruszył się, że niewinnie, Bóg wie poco i dlaczego, na jego kark spada gromada dziecisków, które on będzie musiał swym kosztem utrzymywać i kształcić. Był zaś pan Fust oddawna wdowcem i bezdzietnym, ale miał po żonie dwoje pasierbów, z którymi się też bądź co bądź musiał rachować.
Nawet rzetelnie był pan Fust zahukany w domu przez pasierbicę, Tony Ulmównę, która mu prowadziła gospodarstwo, a w kantorze podobnież był zahukany przez pana Rudolfa Ulma, pasierba, który właśnie po ukończeniu nauk zajął w fabryce posadę dyrektora.
Pan Fust dawał się za nos wodzić pozornie. Lubił spokój w domu, a wyznać musiał, że Tony, pomimo swych ośmnastu wiosen, była wzorową gospodynią. Lubił ład w interesach, a widział, że Rudolf jest bystry, rzutki, energiczny, pracowity i oszczędny.
Że zaś pan Fust pieniądze już miał, na silnym gruncie stał, a ciężko się w życiu napracował, więc rad był odpocząć i wyręczyć się, tembardziej, że pasierbów uczynił oddawna swymi spadkobiercami, nie posiadając bliższej rodziny. O siostrze dawno zapomniał. Teraz nagle po dwudziestu latach ożyła w jego wspomnieniu.
Ojciec ich przybył tutaj z Czech. Zrazu był tylko buchalterem w fabryce, potem dyrektorem. Potem odebrawszy niespodziany spadek, został wspólnikiem, nareszcie jedynym właścicielem. Właściwie on to fabrykę stworzył, udoskonalił, rozszerzył, murami zabudował.
Przed nim była to mała osada, odległa od świata i miast. Teraz było to spore miasteczko robocze, połączone bitą drogą z koleją żelazną, posiadało moc czerwonych murów i kominów, oraz kilkutysięczną ludność.
Wyglądało to ładnie w dolinie, nad rzeczką niewielką, okolone czarnemi borami, a zwało się Holendry.
Fust junjor zastąpił Fusta senjora i dalej rozwijał i tworzył.
Wtedy to przybył do osady doktor Kryszpin. Młody był, łagodny, zawsze zadumany.
Odznaczał się tem, że on pieniędzy, a pieniądze jego nie lubiły. Co zarobił na zamożniejszych, to wydawał na lekarstwa dla ubogich, i regularnie zawsze był bez grosza. Byłby i bez chleba, ale miał przy sobie matkę, kobietę cichą i pracowitą, która utrzymywała siebie i jego, szyjąc po dniach całych i nocach.
I w takim to niedołędze rozkochała się jedyna siostra Fusta. Dla niego wyrzekła się domu, dostatków, brata, mowy i wiary.
Był to obłęd, którego rozsądny Fust nigdy nie zrozumiał.
Kryszpin nazajutrz po ślubie osadę opuścił, nie wspominając o wianie i wyprawie, rozpromieniony, jakby Bóg wie jakim stał się nagle magnatem. Fust wszystko to sobie teraz przypomniał i ramionami z pogardą ruszył.
— Warjat i basta!
Rozmyślania jego przerwała w tej chwili panna Tony, zdziwiona, że tak długo bawi nad ranną korespondencją.
— Ojciec niezdrów? — spytała niespokojnie.
— Uchowaj Boże!
— Już dziesiąta godzina.
— Doprawdy? Otrzymałem dzisiaj zawiadomienie o śmierci siostry, więc się zgryzłem.
— Ojciec miał siostrę? Zamężną? — zdziwiła się panna Tony, nie przestając jednakże okurzać sprzętów w gabinecie.
— Zamężną, i wdowę, i zostały dzieci, i nie mają chleba, i... cała chryja! — wyrzucił z siebie desperacko Fust.
— I pewnie chcą od ojca wsparcia?
— Gorzej: każą mi je zabrać.
— Kto każe?
— Urząd.
Panna Tony stanęła nagle z trzepaczką podniesioną i ze zgrozą na twarzy.
— I musi ojciec to uczynić?
— Naturalnie. Jestem przecie ich prawowitym wujem i opiekunem.
— Tego tylko brakło! Mało mamy emerytów, kalek i wdów po robotnikach. Dostaniemy ochronę do domu!
Pan Fust umilkł. Wziął laskę i kapelusz i wyszedł spiesznie do kantoru. Odbył już jedną burzę domową.
W kantorze zastał Rudolfa również nad ranną korespondencją; przy stołach w milczeniu pisali urzędnicy.
Fust spojrzał na twarz pasierba i ucieszył siE, widząc ją niezwykle pogodną.
Usiadł przy nim i zagaił rozmowę.
— Co nowego?
— Dobrze. Wełna spada.
— Ile?
— Ośmnaście.
— Obstalunki są?
— Bardzo dobre. Kolejowe warsztaty. Wypadnie obsługę w pakamerze powiększyć. A ojciec co dzisiaj dostał?
— Same fraszki wobec tego.
Podał mu urzędowy papier i zapalił cygaro, z pod oka śledząc grę twarzy czytającego.
Ale rysy Rudolfa, piękne i zimne, nie zdradzały żadnych wrażeń.
Odczytał, spojrzał na datę, z nawyknienia sięgnął po ołówek, dla zrobienia na brzegu uwagi dla korespondenta, ale się zatrzymał.
— Ile tych dzieci? — zagadnął. — W jakim wieku?
— Nic nie wiem.
— Ano trzeba po nie posłać którego z oficjalistów. Zobaczymy, do czego się zdadzą.
— Cóż myślisz?
— Myślę, że jeśli są dorośli, pójdą do pakameru; jeśli malcy, trzeba będzie czekać, aż podrosną.
Pust oczy i usta otworzył, ale po chwili głową kiwnął.
— Ano, masz rację. Mój ojciec i twój w ten sposób zaczynali. Dobrześ zdecydował. Dziś wyszlemy Skina z pieniędzmi i adresem do Warszawy.
— Dobrze się składa, bo i bez tego Skin miał jechać po machiny.
Na tem rozmowa się urwała. Fust pogawędził godzinę jeszcze i ruszył do warsztatów. Wychodząc, rzekł do Rudolfa pół żartem:
— A uspokój-no Tony przy śniadaniu, że ochrony w domu mieć nie będzie!
Rudolf za całą odpowiedź brwiami poruszył, zajęty robieniem notatek w jakimś cenniku.
Były to dla niego tak marne rzeczy — sieroty po siostrze ojczyma, własna siostra i domowe sprawy — wobec natłoku zajęć i obowiązków. Do wieczora zupełnie o tem zapomniał, tak dalece, że wyprawiając Skina do Warszawy, nic mu o tem nie wspomniał.
Skin, trzydziestoletni oficjalista fabryczny, człek stary, zaufany, używany zwykle do ważnych obstalunków i przewożenia grubych sum pieniężnych, słuchał rozporządzeń zwierzchnika z namysłem, w milczeniu powtarzając jego słowa, ucząc się ich na pamięć.
Rudolf był pewny, że jest dobrze zrozumianym. Skin wiedział dobrze, że dogodzić młodemu panu jest trudno, ze względu na jego iście germańską bezwzględność.
Fusta kochano w fabryce, ale bano się jak ognia Rudolfa.
Posłuchanie odbywało się w oszklonej klatce, w kantorze, gdzie zwykle zasiadał dyrektor.
— To już mogę odejść? — spytał wreszcie Skin, zbierając papiery i pieniądze do wielkiej skórzanej torby.
Rudolf pomyślał chwilę, oczy jego padły na chłopaka, który stał w progu, czekając na wieczorną pocztę, i ta postać drobna i blada przypomniała mu sieroty Kryszpina.
— Jeszcze jedno. Oto jest adres, sto rubli i list do komisarza cyrkułu. Znajdziesz pan pod tym adresem jakieś dzieci po siostrze pana Fusta, które z sobą przywieziesz.
Skin się zdziwił, potem zesmutniał, wreszcie cały rozpromieniał. Zgarnął żywo papiery i rzekł z uśmiechem:
— Za ten ostatni komis dziękuję panu dyrektorowi.
Rudolf spojrzał na niego, zdziwiony niezwykłym tonem, ale słowa nie rzekł i zabrał się do innej roboty.
Godzina była późna i jesień ciemna. Pomimo to Skin dążył żwawo do swego mieszkania i uśmiechał się sam do siebie na myśl nowiny, którą powita żonę.
Zajmował wespół z buchalterem niewielki domek na końcu osady, około którego założył sobie ogródek.
Wszedł i zaraz w progu zawołał:
— Czy wiesz, Zośka, poco jadę do Warszawy?
Skinowa, kobieta chorowita i gderliwa, przestraszyła się zrazu, nawykła do jego spokoju.
— Rany Pańskie, czego ty krzyczysz?
— Bo ci coś powiem osobliwego. Albo zgadnij: poco jadę?
— Pocóż? Po machiny, z pieniędzmi. Jeszcze cię kiedy zarznę w drodze.
— Aj, kobieto! To nie osobliwość, ani machiny, ani pieniądze, ani śmierć. Oto jadę po sieroty Kryszpinów. A co?
Skinowa splasnęła rękoma.
— Umarła Anusia?
— A pewnie; i Kryszpin też, kiedy pan Fust dzieci zabiera. Niema Władka?
— Jestem, — odparł z sąsiedniego pokoju Skin junjor, zajęty zamianą swej roboczej odzieży na domową.
Zamiana ta bywała połączona z gruntownem szorowaniem, bo Skin junjor był farbiarzem w fabryce.
— Żywo się okrzątnij i skocz po pana Balcera i po Micińskiego! Powiedz, że ważna nowina!
— Awantury, awantury! — wołała Skinowa, uśmiechając się, co dziwnie wyglądało na jej wiecznie skrzywionej twarzy. — Umarła panna Anusia, skowroneczek nasz, a sieroty wracają... Oj, biedne one tutaj będą, biedne!
— Nie baj. kobieto! Przecie ich tu na fabrykantów nie sprowadzają. Zabiorą do pałacu. Będą sobie hodować się i uczyć. Toć po sprawiedliwości ich Holendry.
— At, sprawiedliwość! Tobie zawsze mrzonki w głowie! Urządzą ich Ulmy po swojemu.
Skin popatrzał uważnie na żonę, nie przekonany, ale już zachwiany w swej radości. Machnął ręką.
— Jak będzie, to zobaczymy, ale przecie tym dzieciom źle nie będzie, póki w fabryce żyją jeszcze ci, którzy pamiętają Anusię Fustównę i Kryszpina.
— To się wie! — potwierdziła stanowczo Skinowa, krzątając się już około wieczerzy.
Po chwili Władek już sprowadził gości, ale nie wytrzymał i wypaplał po drodze, że ojciec jedzie po dzieci pańskiej siostry.
Więc stary buchalter Balcer i tkaczmajster Miciński już z progu wołali:
— Dobra nasza! Kryszpiny do nas wracają!
I wszystkie te stare twarze uśmiechały się życzliwie, a oczy były wilgotne.
Przy herbacie zaczęto się nad tematem rozszerzać.
— Niebożęta pewnie biedne i bez opieki, kiedy się Fust ich użalił.
— Może drobiazg bezradny, słaby.
— Może Ulmy ich nie przyjmą?
— Jakże? Toć młody dawał dyspozycję.
— A jakiż ten adres?
— Szeroki Dunaj, nr. 4.
— U! To wielka bieda! — westchnął Balcer, rodowity Warszawianin.
— Co z niemi zrobią? — pytał każdy pokolei.
Potem poczęto wspominać stare dzieje. Szlachetność i bezinteresowność Kryszpina, słodycz i dobroć panny Anusi Fustówny.
Bryczka, zajeżdżająca po Skina, przerwała gawędę. Gospodarz się pożegnał i odjechał, a oni rozeszli się po domach, roznosząc po całej osadzie wieść niespodzianą, ciekawą, która rosła i zmieniała się, im dalej sięgała.
Trzeciego dnia już całe Holendry o tem wiedziały, tak dalece, że aż do panny Tony doszedł rumor fabryczny.
Szeptały o Kryszpinach jej dziewki i garderobiane, szeptały fabrykantki, którym co wieczór sprzedawała osobiście mleko, szeptali lokaje i kucharze.
Pannę Tony zaniepokoiły te szepty, raziła radość i ciekawość tłumu. Wieczorem zainterpelowała brata, czytającego dzienniki w gabinecie.
— Czy wiesz, że fabryka o niczem nie mówi, tylko o Kryszpinach?
Rudolf ramionami wzruszył.
— Cóż z tego?
— Uważają ich za spadkobierców.
— Niech sobie!...
Panna Tony zbliżyła się jeszcze.
— A jeżeli to stanie się prawdą? Fabryka ojca, a ojciec ich wujem.
— Na fabryce jest dwakroć naszych i ojciec napisał testament.
— Cóż z tego? Może napisać nowy...
— Nie napisze. Kryszpinów ja dopilnuję.
— Pilnuj-że, bo ja się boję!
Rudolf powtórnie ramionami wzruszył. Nie kochał on siostry, jak nie kochał nikogo, ale interesów jej pilnował jak własnych; ufała mu bezgranicznie.
Rozmowę przerwało wejście Fusta.
Tony podała mu natychmiast fajkę i piwo. Rudolf przysunął gazety. Wieczorne te godziny spędzali zwykle razem. Mężczyźni rozmawiali o interesach i cyfrach, dziewczyna szyła, słuchając uważnie.
Rzadko się wtrącała do rozmowy, ale cyfry rozumiała doskonale, stan interesów fabryki umiała na pamięć.
Praca i cyfry zajmowały jej życie, trzeźwość i proza stanowiła treść istoty. Była boginią tego ogniska domowego, w którem chłód panował; bogini nie miała skrzydeł u ramion, ni aureoli nad piękną głową młodzieńczą.
Gwarzyli tak z godzinę, gdy lokaj drzwi otworzył i oznajmił:
— Skin powrócił z Warszawy.
Fust się wyprostował i poczerwieniał, panna Tony obejrzała się żywo. Rudolf spokojnie gazetę odłożył i rzekł:
— Powiedz, że idę zaraz do kantoru!
— Może tutaj raczej? — mruknął Fust.
Rudolf zaprzeczył głową.
— Kantor teraz pusty, będzie tam najswobodniej.
— Więc chodźmy! — odsapnął Fust, jakby po zmęczeniu.
— Pójdę i ja — rzekła Tony, mimowoli niespokojna i bardzo ciekawa.
Noc była ciemna i do kantoru kroków kilkaset. Szli prędko, nic do siebie nie mówiąc. Pomimo spóźnionej pory i deszczu, snuły się po drodze ciemne postacie, usuwając się śpiesznie na widok właścicieli.
Kierowali się wszyscy jednakże w stronę kantoru, który się w tej chwili oświetlał. Bryka, którą wożono towary, stała przed gankiem, a na pół drogi znalażł się Skin i powitał z uszanowaniem właścicieli.
— Cóż, dużo tam tych dzieci? — spytał Fust.
— Troje i stara babka.
— Jak to? A któż panu kazał zabierać babkę? — spytał ostro Rudolf.
— Musiałem, bo dzieci bez niej jechać nie chciały...
— Dawno umarła ich matka? — spytał ciche Fust.
— Temu trzy tygodnie.
— A on... Kryszpin?
— Już trzy lata minęły.
Fust odetchnął znowu i kroku przyśpieszył.
Weszli na ganek, Rudolf otworzył drzwi do swego oszklonego sanktuarjum i ustąpił z drogi ojczymowi.
Kantor był oświetlony. Barjera, o którą się opierały pulpity pisarzów i budka dyrektora, dzieliła go na dwie części. W głębi była kasa. W szerszym obrębie, przeznaczonym dla interesantów, pod wiszącą olbrzymią lampą, stała teraz grupa czworga ludzi, na których spoczęły oczy wchodzących i patrzały z ulicy przez okna tłumy zbiegających się fabrykantów.
Pośrodku stała stara, srebrnowłosa kobieta w czarnym czepku i wytartej chustce, pokrywającej zrudziałą czarną suknię.
Ręce białe i przeźroczyste trzymała na dwóch złotych głowach: chłopaka czternastoletniego i dziewczynki dwunastoletniej. Chłopiec był ubrany w zbyt obszerne palto, a w ręku trzymał wytartą czapczynę z jakimś znakiem: dziewczynka w krótkiej, żałobnej sukieńczynie, patrzała smutnie, zmęczonemi, czarnemi oczyma.
Obok babki stał chłopak najstarszy. Nie dziecko to już, ale wyrostek, tak wybujały i chudy, że wyglądał na lat ośmnaście. Widać na nim było wielkie wycieńczenie fizyczne, a wielką siłę moralną. Trzymał się prosto, głowę niósł wysoko, patrzał bystro i rozumnie. Ubrany był w kożuszek wytarty i dziurawe buty, czapkę trzymał pod pachą, a ręce grzał w rękawach.
Lampa oświetlała wyraźnie, brutalnie, ich wszystkich zmęczenie i troskę, ich łachmany i ich głowy jednostajnie złotopłowe, wśród których czerniał żałobny czepiec babki.
A ona to dwoje najmłodszych wciąż ogarniała rękoma i patrzała żałosnemi oczyma na tych troje obcych ludzi, którzy mieli zdecydować o losie jej piskląt bez gniazda.
Milczenie trwało długą chwilę, aż je Fust przerwał:
— Dlaczego mnie pani nie uwiadomiła o chorobie mojej siostry?
— Nie miałam czasu. Chorowała tylko tydzień — odparła smutno staruszka.
— Dzieci już mogą pracować.
— Ja już od trzech lat na chleb zarabiam — odparł starszy chłopak.
Głos jego przypomniał Fustowi siostrę tak żywo, że aż się poruszył.
— Tyś najstarszy. Ileż ci lat?
— Siedmnaście.
— Jakże ci na imię?
— Dyzma.
— A młodszemu ile lat?
— Czternaście — odpowiedziała babka. — Może już także być użytecznym. Uczyli się. Starszy skończył cztery klasy, Franka zabraliśmy z drugiej po śmierci ojca, Elżunia od roku chodziła do szkółki.
Fust oparł się o pulpit i przyglądał się dziatwie. Krew w nim gadała i gadała.
Dyzma miał głos jego Anusi, Franek jego własne imię, Elżunia płowy matczyny warkocz. Wszystkie przypominały mu dawne, dobre czasy i młodość. Zapatrzył się w nie, zadumał i przestał się odzywać.
Znowu zapanowało przykre, sztywne milczenie, bardzo męczące dla zmęczonej gromadki.
Przerwał je Rudolf, zwracając się do Skina:
— Kazałem wczoraj oprzątnąć dla nich mieszkanie w starym młynie. Tam ich pan zaprowadź, wieczerzę przyślą dzisiaj z kuchni.
Jutro starszego można wziąć tutaj do pisania, młodszego do szpulowania. Zapłata wiadoma.
Skin milczał. Rozporządzenie to wstrząsnęło go, oburzyło. Spojrzał na Fusta, ale ten w myślach pogrążony przypatrywał się dzieciom i nic nie słyszał, lub udawał głuchotę.
Babka pobladła też na sekundę, ale wnet spuściła głowę zrezygnowana. Była jak rozbitek, który do końca sił walczył z falą, aż się złemu losowi poddaje, nie mając sił dłużej walczyć i płynąć i wyglądać ratunku. Po chwili podniosła oczy na Dyzmę. Stał prosty, spokojny i wzrokiem ją pocieszał. Potem spojrzał bystro na Rudolfa i rzekł:
— Proszę mi nie kazać pisać, ale przeznaczyć do machin. Znam się z tem, bo byłem przy machinie u pana Szulca aż do Wielkiej nocy.
— Czemuż pisać nie chcesz? To miejsce lepiej płatne i stosowniejsze dla ciebie.
— Nie chcę, bo do tego się nie zdam i będę źle robił. A ja chcę robić dobrze.
— Bardzo chwalebny zamiar. Zostaniesz tedy przy machinie na własne żądanie. A ten mały może też ma inne powołanie. Słyszysz, mały?
Franek podniósł na mówiącego błękitne, jak niebo oczy i zcicha odrzekł:
— Ja będę jak Dyzma zawsze dobrze robił panu.
Babka przesunęła rękę mu po głowie.
— Podziękujcie teraz, dzieci, że wam nie dano jałmużny, ale pracę! — rzekła poważnie.
Dyzma skłonił się w milczeniu, dwoie młodszych podeszło do barjery, a że była przymknięta, wsunęły się za nią.
Dzieci były senne i wystraszone, więc zamiast do Fusta trafiły do Rudolfa.
On się usunął żywo i dzieci pocałowały rękę panny Tony, nim się obejrzała i mogła zaprotestować.
Panna pokraśniała, jak róża, a wtem Fust się ocknął, do Elżuni pochylił i ucałował ją w głowę po ojcowsku. Potem, nie rzekłszy słowa, prędko wyszedł.
Za nim ruszył się Rudolf z siostrą.
Na ich widok gapie z przed okien pierzchli i zaczęli się po domach rozchodzić, a w kantorze pustym został Skin i Kryszpinowie.
Stary już oburzenie swe pohamował, oblókł maskę urzędową i żadnem słowem się nie zdradził.
— Chodźmy! — rzekł. — Przenocujecie państwo dzisiaj u mnie. We młynie od roku nikt nie mieszkał. Chłód tam pewnie i wilgoć.
— Bóg zapłać panu, ale tak nie można. Przeznaczono nam młyn, powinniśmy słuchać i pana nie narażać. Przenocujemy byle jak, ale u siebie. Dzieci takie senne, a jutro chłopcy powinni iść do roboty. Niech się pan nami nie trudzi po takiem zmęczeniu!
— Może pani ma słuszność. Młody pan nie znosi nieposłuszeństwa. Jedźmy do młyna!
Pojechali tedy powoli przez całą osadę, aż nad rzekę, gdzie wśród czarnych olch ponury budynek się wznosił. Wewnątrz świeciło się przecie i czuwał stróż nocny, oczekując na nowych lokatorów.
Były tam dwie izby bielone, kilka łóżek, stół, stołki, piec chlebowy, kilka ławek: zwykłe fabryczne, familijne pomieszczenie.
Skin ze staruszką obejrzeli mieszkanie, a tymczasem Dyzma wniósł na ręku śpiącą Elżunię, a Franek węzełki i tobołki, które wszystkie pomieściły się na jednej ławce.
Po chwili kuchta przyniósł im wieczerzę na polewanej misie, dymiącą zupę mleczną.
Para z niej połechtała podniebienie dzieci, ale żadne się nie zbliżyło do stołu. Śmiertelnie zmęczeni siedzieli, przytuleni do siebie przy ciepłym piecu, nie mając siły i ochoty nawet do posiłku.
Skin widząc, że im nic dzisiaj nie pomoże, odszedł. Korciło go podzielić się wrażeniami z żoną.
Gdy zostali sami, Dyzma się ocknął, a widząc krzątającą się babkę, skoczył jej do pomocy.
Po chwili ułożyli do snu Elżunię i kaszlącego Franka.
— Możeby ich nakarmić? — spytał Dyzmą.
— Dzisiaj zasną i zapomną, a jutro nie będzie dla nas śniadania. Rano bardzo wstać nam trzeba.
Chłopak siłą woli zdobył się na uśmiech.
— Ale przecie babunia znowu jest gospodynią i dzięki Bogu my razem!
— Nie straszno ci? Nie przykro?
— Ani trochę, Bałem się raczej, że nas wezmą na łaskę. Tak — dobrze.
— Moje ty dziecko kochane! — szepnęła staruszka, obejmując go za głowę.
On się jej do kolan osunął, i całując ręce, patrzał śmiało w oczy i mówił:
— Czegóż mam się buntować? Pieniędzy ojciec nie lubił i ja nie pragnę. One przeklęte, bo kto je ma, ten żąda i żąda bez końca. Gorzej nam być nie może, niż było, smutniej też. Teraz ten dach jest, i zdrowie, i siły. Babunia i Elżunia syte będą i spokojne, a ja oto przysięgam, że jakom w spadku wziął tutaj rodzicielską serdeczną pamięć, tak ją utrwalę sam na wieki, i starszym dogodzę, i równym każę siebie kochać i szanować.
Spojrzał w oczy babki i spytał:
— Babunia o mnie nigdy nie wątpiła i nie wątpi?
— Nie, moje dziecko.
— Dziękuję babuni!
Pocałował ją w rękę, i wstając, dodał wesoło:
— Ale babunia za nas wszystkich dzisiaj pacierz odmówi, bo już i ja nie mam siły mówić i myśleć.
Zaraz się też ułożył na zydlu i usnął spokojnie.
Staruszka, pomimo zmęczenia, usnąć nie mogła.
Siedziała długo u pieca, na żar dogasający patrząc i pacierze szepcąc.
Potem jęła ważyć w swej głowie dziecinne losy i rozmyślać, czy dobrze uczyniła przyjeżdżając tutaj. Może winna była zostać w mieście, nie zdradzać w urzędzie, że dzieci mają bogatego wuja.
W mieście mogli się przecie czegoś doczekać. Dyzma byle odzież miał możliwą, dostałby przecież posadę. Cztery klasy skończył, był bardzo zdolny. Tutaj czego się dobije, smarując i czyszcząc parową machinę? Czego się dobije Franek, zwijając w pakamerze postawy sukna?
Fust przyjął ich jak obcych; jego pasierb z siostrą patrzali na nich, jak na intruzów. Będzie życie ciężkie, przygnębiające, położenie trudne i dwuznaczne.
Ale w mieście Dyzma z bezczynności schudł i marniał, Elżunia płakała z głodu, Franek kaszlał w wilgotnej suterenie. I tu i tam nie widziała staruszka przyszłości i ratunku, i tu i tam drżała o los sierot, które jej Bóg pozostawił w spadku po ukochanym synu, wreszcie musiała zasnąć. Drzwi się przymknęły i wszedł jej syn. Ubrany był odświętnie i uśmiechał się, patrząc na śpiące dzieci. Staruszka obejrzała się i ujrzała przy łóżkach synową, pochyloną i równie jak on uśmiechniętą.
Że się we śnie niczemu nie dziwi, więc i babka wcale się tym odwiedzinom nie dziwiła, owszem poczęła się i ona uśmiechać. Uczyniło się jej na sercu bardzo lekko i bezpiecznie.
Zmarli obeszli posłania, a potem ku niej się zbliżyli, i uczuła na swych rękach dwa pocałunki. Wtedy uczyniła ruch, aby te dwie głowy objąć i do siebie przygarnąć, ale one usunęły się, rozpłynęły w powietrzu i znikły. Ocknęła się staruszka, oprzytomniała i bardzo uspokojona, jęła szeptać pacierze.
Żar w piecu zupełnie spopielał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.