<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Nacia
Podtytuł Powieść dla młodzieży
Wydawca Księgarnia G. Centnerszwera
Data wyd. 1896
Druk Drukarnia A. Ginsa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Odjazd matki.

Ach! droga mateczko, i pocóż ja mam zostać sama w tym nudnym starym domu? — mówiła duża, najmniej czternastoletnia dziewczynka, siadając na kolanach matki, niby małe dziecko. — Powiedz tylko, a w trzy minuty się wybiorę i pojedziemy razem.
— Bezwątpienia, że wybrać się możesz, ale, Naciu, do Warszawy powołują mnie interesa, muszę dużo chodzić po mieście, siedziałabyś w hotelu, a tam z pewnością dużo nudniej.
— Mateczko, najdroższa mateczko, ja tu bez ciebie nie wytrzymam — prosi dziewczynka, obejmując szyję młodej jeszcze i przystojnej kobiety, która mięknie widać pod wpływem pieszczot i waha się potrosze.
Wyjęła elegancki notes, przegląda go z uwagą i zapisuje kilka cyfr, podnosi oczy na córkę, to znowu zagłębia się w liczeniu.
Oczy te piękne i duże są u matki i córki jednakowe prawie, tylko pierwsze jaśnieją bardzo łagodnem spojrzeniem, w drugich strzeliła błyskawica gniewu. Strzeliła, lecz zgasła natychmiast; dziewczynka, zapanowawszy nad sobą, raz jeszcze do matki z prośbą się zwraca.
— Jedno słówko, mamo, a za chwilę będę gotowa.
Młoda kobieta zamknęła książeczkę i rzekła tonem stanowczym.
— Nie, Naciu, mimo najszczerszej chęci zabrać cię nie mogę.
— Umrę tu z nudów!
— Masz lekcye z panną Julią, masz ogród, fortepian, książki, wreszcie Manię.
— Panna Borejkówna woli gęsi i prosięta, niż moje towarzystwo.
— Uprzedziłaś się do niej. Dziewczyna dobra, a przytem rozsądna.
Nacia odwraca się do okna z dąsem na twarzy i stałaby tam Bóg wie jak długo, lecz podano kolacyę. Krzywiąc się niemiłosiernie, spałaszowała talerz kluseczek na mleku, później mięsa kawałek, do herbaty moc sucharków, a wszystko z miną istoty srodze pokrzywdzonej.
Panna Julia, osoba już niemłoda, lecz bardzo sympatycznej powierzchowności, zwracała się kilkakrotnie do niej, pragnąc zawiązać rozmowę, Nacia jednak nie odpowiadała wcale.
Turkot na dziedzińcu przerwał niemiłą ciszę, a po chwili przed gankiem stanął powóz zaprzężony w cztery dzielne rasowe konie. Jednocześnie Nacia wybiegła z pokoju. Ignacy, lokaj, zabrał walizę, służba rzuciła się do rąk pani, by ją pożegnać w niewyszukanych, lecz serdecznych słowach: niech Bóg prowadzi! Ubrana już zupełnie i do drogi gotowa, rozejrzała się po pokoju.
— Gdzie Nacia?
— Gdzie Nacia? — powtórzyła panna Julia — doprawdy nie wiem.
— Przed chwilą widziałem panienkę — zawołał Ignacy.
Janowa, stara niańka, pobiegła na ogród i między kwiatami, oraz w krzakach agrestu, zaczęła szukać panienki, jak gdyby kapryśnica była jeszcze maleństwem, pielęgnowanem przez nią od rana do nocy. Dawne to już lata, a Janowej się zdaje, że dopiero z rąk spuściła paniuńcię, drepczącą po dywanie różowemi nóżkami i zajętą łamaniem zabawek.
Babina biegnie przez ogród, schyla się od czasu do czasu w krzakach bzu i jaśminu, poszukuje zguby, później wpadła w lipową aleję, wytkniętą prosto jak strzelił, bo tam na samym końcu mignęła jej przed chwilą różowa sukienka. Zmęczyła się bardzo, na twarz zoraną zmarszczkami wystąpiły krople potu, rozczerwieniona, ledwie dysząc, spotyka się oko w oko z Magdą, której kaftanik w błąd ją wprowadził.
— Co ty tu robisz dziewko? — pyta, aby cośkolwiek powiedzieć.
— Wracałam ze wsi od matki — tłomaczy się Magda, kraśniejąc jak piwonia, a że tędy bliżej, wlazłam bez płot i lecę, bo nasza pani ma zaraz wyjechać.
— Czy tylko nie kłamiesz?
— Jako żywo, święta prawda! Myślicie, że byłam w karczmie? Nie postałam tam nogą od niedzieli.
— Może spotkałaś panienkę?
— Naszą pannę ze dworu? Alboż ona kiedy chodzi po chałupach? Co innego wielmożna pani, niech jej Matka Najświętsza da długie życie, ale panienka....
— Milcz! zawołała Janowa — i biegaj duchem do kuchni.
Magda ruszyła kłusem, bijąc czerwonemi piętami o twardy żwirek ogrodu, a stara niańka idzie dalej.
— Pewno, mówi sama do siebie, pewno aniołek modli się pod figurą o dobrą drogę dla matki. Ani chybił, toć ona! Zbliżywszy się jednak, spotyka gromadkę wiejskich dzieciaków, które przyszły ubrać kwiatami i liśćmi białą statuę Rodzicielki Bożej. Najstarsza dziewczyna musiała pewno przenieść tutaj czworo małych bębnów i całe pęki modraku, z którego wiją teraz wieńce.
U stóp dziewczyny roczny dzieciak gramoli się po ziemi, chciałby usiąść, lecz o własnej mocy zrobić tego nie może i przewraca się raz po raz nosem do ziemi.
— Naści Antek, rzecze starszy chłopiec, gdy maleństwo skrzywiło buzię do płaczu i wtyka mu w rękę olbrzymi kawał chleba, sam zaś ujrzawszy Janową, kryje się za siostrę.
— Może stara obije!? — szepcze wylękniony.
— O Jezu, po co Hanka bez płot nas przeniosła! woła czarne sześcioletnie dziewczątko.
Janowa nie myśli dzieciom zrobić krzywdy, lecz najdobrotliwiej głaszcze Jagusię, która wygląda w tej chwili, jak gdyby wielki ciężar spadł jej z serca.
— Słuchajcie — rzecze — dawno panienka tędy przechodziła?
— Myśmy nie widzieli — odpowiadają chórem.
Obszedłszy cały ogród, babina wolniejszym krokiem powraca do dworu i na ganku spostrzega zgubę.
— A to się nachodziłam, serduszko ty moje! woła uradowana. Szukałam niby szpilki! oczyska nie dowidzą, to trzeba nogami dokładać.
Ujrzawszy panią Brzozowiecką obok Natalki, babina cofa się z uszanowaniem. Rozprawiają coś bardzo seryo.
— Ach mamo, jęczy Nacia, ty nie wiesz, jak tu mi będzie źle. Mam tylko ciebie, gdy odjeżdżasz, zostanę samą. Nikt tu o mnie nie dba, nikt mnie nie kocha.
— Co za niesprawiedliwość! Wszyscy cię kochają, tylko ty im odpłacaj miłością, a będziesz najszczęśliwszą w świecie.
— Kochać sługi i chłopów! Mamusia odemnie tyle wymaga....
— Ludzi wszystkich bez wyjątku, a najprzód tych, których masz blisko siebie. Co zaś tyczy się domu.
— Obrzydł mi!... Ach, jak nudno siedzieć całe życie w tych samych ścianach! Zazdroszczę mieszkańcom miast, którzy się przeprowadzają, naturalnie dla rozmaitości.
— Nie miły ci ten dom?.... a wiesz, że gdy po śmierci rodziców ja wychodziłam za twego ojca, padłam do nóg bratu, by wziął dwa razy tyle ziemi, ile mu z działu wypada, a mnie oddał Zabory. Nie dla wartości folwarku, ani porządnie prowadzonego gospodarstwa, lecz ponieważ nie byłam w stanie opuścić starej siedziby, która była kolebką moich najdroższych. Przez ośm pokoleń Zaborowscy tu przebywali, w dziewiątem prawo miecza ustąpiło wobec miłości braterskiej. Adaś moją prośbę uwzględnił.... Dziś dla mnie to nie jest dom, córko, lecz świątynia pamiątek. Pokochaj ją i naucz się szanować.
— Szanować, mamo?
— W pokoju błękitnym przyszli na świat twoi dziadowie, w bibliotece, która jest twoją szkołą, prababka Honorata żegnała i błogosławiła trzech synów na drogę, z której już nigdy nie mieli powrócić pod dach rodzinny, a zostało jej tylko jedno, roczne niemowlę.
— Odjechali na zawsze?
— Tak.... Uniosła ich burza, niby liście pędzące w świat na falach.
— Trzech odrazu?
— Tak dziecię. Bawialnia znowu przyjmowała na dwie doby każdą trumnę.
— Straszno tam....
— Nie straszno wśród drogich.... Miło nawet, że otaczają nas ich cienie. W wielkiej sali odbywały się wesela i przedślubne błogosławieństwa. W stołowym po raz pierwszy ujrzałam twego ojca, a pokój chiński był świadkiem naszej najsłodszej rozmowy. Zrozumiej, że urągając temu gniazdu, sprawiasz mi przykrość.
— Ja tego wszystkiego nie pojmuję.
— Może.... skoro powiadasz, ale jak dziecię uczy się na pamięć katechizmu, którego treść z czasem dopiero będzie dlań jasną, i ty się ucz, byś pamiętała.
W tej chwili na ganek wyszła panna Juka.
— Spóźni się pani — rzekła — ciemno już.
— Nic nie szkodzi, gdybym się spóźniła, lecz jestem pewną, że tak nie będzie. Błażej umie trafić na czas, a pośpieszył dziś trochę zanadto. Daj buziaka, Naciu, jeszcze, jeszcze, bądź zdrowa i.... lepsza. W twoim wieku trzeba już nad sobą panować potroszę, niedługo przestaniesz być dzieckiem — piętnasty roczek od miesiąca zaczęty.
— Blisko od dwóch, mamo!
— Tem bardziej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.