<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Nacia
Podtytuł Powieść dla młodzieży
Wydawca Księgarnia G. Centnerszwera
Data wyd. 1896
Druk Drukarnia A. Ginsa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


NACIA.
Powieść dla młodzieży
PRZEZ
Karolinę Szaniawską.
Zalecona do druku na konkursie „Przyjaciela Dzieci” w roku 1894.








WARSZAWA.
Nakładem księgarni G. Centnerszwera.
Marszałkowska 143.
1896.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 12 Іюня 1895 года.




Warszawa. W Drukarni A. Ginsa. Nowozielna № 47.





I.
Odjazd matki.

Ach! droga mateczko, i pocóż ja mam zostać sama w tym nudnym starym domu? — mówiła duża, najmniej czternastoletnia dziewczynka, siadając na kolanach matki, niby małe dziecko. — Powiedz tylko, a w trzy minuty się wybiorę i pojedziemy razem.
— Bezwątpienia, że wybrać się możesz, ale, Naciu, do Warszawy powołują mnie interesa, muszę dużo chodzić po mieście, siedziałabyś w hotelu, a tam z pewnością dużo nudniej.
— Mateczko, najdroższa mateczko, ja tu bez ciebie nie wytrzymam — prosi dziewczynka, obejmując szyję młodej jeszcze i przystojnej kobiety, która mięknie widać pod wpływem pieszczot i waha się potrosze.
Wyjęła elegancki notes, przegląda go z uwagą i zapisuje kilka cyfr, podnosi oczy na córkę, to znowu zagłębia się w liczeniu.
Oczy te piękne i duże są u matki i córki jednakowe prawie, tylko pierwsze jaśnieją bardzo łagodnem spojrzeniem, w drugich strzeliła błyskawica gniewu. Strzeliła, lecz zgasła natychmiast; dziewczynka, zapanowawszy nad sobą, raz jeszcze do matki z prośbą się zwraca.
— Jedno słówko, mamo, a za chwilę będę gotowa.
Młoda kobieta zamknęła książeczkę i rzekła tonem stanowczym.
— Nie, Naciu, mimo najszczerszej chęci zabrać cię nie mogę.
— Umrę tu z nudów!
— Masz lekcye z panną Julią, masz ogród, fortepian, książki, wreszcie Manię.
— Panna Borejkówna woli gęsi i prosięta, niż moje towarzystwo.
— Uprzedziłaś się do niej. Dziewczyna dobra, a przytem rozsądna.
Nacia odwraca się do okna z dąsem na twarzy i stałaby tam Bóg wie jak długo, lecz podano kolacyę. Krzywiąc się niemiłosiernie, spałaszowała talerz kluseczek na mleku, później mięsa kawałek, do herbaty moc sucharków, a wszystko z miną istoty srodze pokrzywdzonej.
Panna Julia, osoba już niemłoda, lecz bardzo sympatycznej powierzchowności, zwracała się kilkakrotnie do niej, pragnąc zawiązać rozmowę, Nacia jednak nie odpowiadała wcale.
Turkot na dziedzińcu przerwał niemiłą ciszę, a po chwili przed gankiem stanął powóz zaprzężony w cztery dzielne rasowe konie. Jednocześnie Nacia wybiegła z pokoju. Ignacy, lokaj, zabrał walizę, służba rzuciła się do rąk pani, by ją pożegnać w niewyszukanych, lecz serdecznych słowach: niech Bóg prowadzi! Ubrana już zupełnie i do drogi gotowa, rozejrzała się po pokoju.
— Gdzie Nacia?
— Gdzie Nacia? — powtórzyła panna Julia — doprawdy nie wiem.
— Przed chwilą widziałem panienkę — zawołał Ignacy.
Janowa, stara niańka, pobiegła na ogród i między kwiatami, oraz w krzakach agrestu, zaczęła szukać panienki, jak gdyby kapryśnica była jeszcze maleństwem, pielęgnowanem przez nią od rana do nocy. Dawne to już lata, a Janowej się zdaje, że dopiero z rąk spuściła paniuńcię, drepczącą po dywanie różowemi nóżkami i zajętą łamaniem zabawek.
Babina biegnie przez ogród, schyla się od czasu do czasu w krzakach bzu i jaśminu, poszukuje zguby, później wpadła w lipową aleję, wytkniętą prosto jak strzelił, bo tam na samym końcu mignęła jej przed chwilą różowa sukienka. Zmęczyła się bardzo, na twarz zoraną zmarszczkami wystąpiły krople potu, rozczerwieniona, ledwie dysząc, spotyka się oko w oko z Magdą, której kaftanik w błąd ją wprowadził.
— Co ty tu robisz dziewko? — pyta, aby cośkolwiek powiedzieć.
— Wracałam ze wsi od matki — tłomaczy się Magda, kraśniejąc jak piwonia, a że tędy bliżej, wlazłam bez płot i lecę, bo nasza pani ma zaraz wyjechać.
— Czy tylko nie kłamiesz?
— Jako żywo, święta prawda! Myślicie, że byłam w karczmie? Nie postałam tam nogą od niedzieli.
— Może spotkałaś panienkę?
— Naszą pannę ze dworu? Alboż ona kiedy chodzi po chałupach? Co innego wielmożna pani, niech jej Matka Najświętsza da długie życie, ale panienka....
— Milcz! zawołała Janowa — i biegaj duchem do kuchni.
Magda ruszyła kłusem, bijąc czerwonemi piętami o twardy żwirek ogrodu, a stara niańka idzie dalej.
— Pewno, mówi sama do siebie, pewno aniołek modli się pod figurą o dobrą drogę dla matki. Ani chybił, toć ona! Zbliżywszy się jednak, spotyka gromadkę wiejskich dzieciaków, które przyszły ubrać kwiatami i liśćmi białą statuę Rodzicielki Bożej. Najstarsza dziewczyna musiała pewno przenieść tutaj czworo małych bębnów i całe pęki modraku, z którego wiją teraz wieńce.
U stóp dziewczyny roczny dzieciak gramoli się po ziemi, chciałby usiąść, lecz o własnej mocy zrobić tego nie może i przewraca się raz po raz nosem do ziemi.
— Naści Antek, rzecze starszy chłopiec, gdy maleństwo skrzywiło buzię do płaczu i wtyka mu w rękę olbrzymi kawał chleba, sam zaś ujrzawszy Janową, kryje się za siostrę.
— Może stara obije!? — szepcze wylękniony.
— O Jezu, po co Hanka bez płot nas przeniosła! woła czarne sześcioletnie dziewczątko.
Janowa nie myśli dzieciom zrobić krzywdy, lecz najdobrotliwiej głaszcze Jagusię, która wygląda w tej chwili, jak gdyby wielki ciężar spadł jej z serca.
— Słuchajcie — rzecze — dawno panienka tędy przechodziła?
— Myśmy nie widzieli — odpowiadają chórem.
Obszedłszy cały ogród, babina wolniejszym krokiem powraca do dworu i na ganku spostrzega zgubę.
— A to się nachodziłam, serduszko ty moje! woła uradowana. Szukałam niby szpilki! oczyska nie dowidzą, to trzeba nogami dokładać.
Ujrzawszy panią Brzozowiecką obok Natalki, babina cofa się z uszanowaniem. Rozprawiają coś bardzo seryo.
— Ach mamo, jęczy Nacia, ty nie wiesz, jak tu mi będzie źle. Mam tylko ciebie, gdy odjeżdżasz, zostanę samą. Nikt tu o mnie nie dba, nikt mnie nie kocha.
— Co za niesprawiedliwość! Wszyscy cię kochają, tylko ty im odpłacaj miłością, a będziesz najszczęśliwszą w świecie.
— Kochać sługi i chłopów! Mamusia odemnie tyle wymaga....
— Ludzi wszystkich bez wyjątku, a najprzód tych, których masz blisko siebie. Co zaś tyczy się domu.
— Obrzydł mi!... Ach, jak nudno siedzieć całe życie w tych samych ścianach! Zazdroszczę mieszkańcom miast, którzy się przeprowadzają, naturalnie dla rozmaitości.
— Nie miły ci ten dom?.... a wiesz, że gdy po śmierci rodziców ja wychodziłam za twego ojca, padłam do nóg bratu, by wziął dwa razy tyle ziemi, ile mu z działu wypada, a mnie oddał Zabory. Nie dla wartości folwarku, ani porządnie prowadzonego gospodarstwa, lecz ponieważ nie byłam w stanie opuścić starej siedziby, która była kolebką moich najdroższych. Przez ośm pokoleń Zaborowscy tu przebywali, w dziewiątem prawo miecza ustąpiło wobec miłości braterskiej. Adaś moją prośbę uwzględnił.... Dziś dla mnie to nie jest dom, córko, lecz świątynia pamiątek. Pokochaj ją i naucz się szanować.
— Szanować, mamo?
— W pokoju błękitnym przyszli na świat twoi dziadowie, w bibliotece, która jest twoją szkołą, prababka Honorata żegnała i błogosławiła trzech synów na drogę, z której już nigdy nie mieli powrócić pod dach rodzinny, a zostało jej tylko jedno, roczne niemowlę.
— Odjechali na zawsze?
— Tak.... Uniosła ich burza, niby liście pędzące w świat na falach.
— Trzech odrazu?
— Tak dziecię. Bawialnia znowu przyjmowała na dwie doby każdą trumnę.
— Straszno tam....
— Nie straszno wśród drogich.... Miło nawet, że otaczają nas ich cienie. W wielkiej sali odbywały się wesela i przedślubne błogosławieństwa. W stołowym po raz pierwszy ujrzałam twego ojca, a pokój chiński był świadkiem naszej najsłodszej rozmowy. Zrozumiej, że urągając temu gniazdu, sprawiasz mi przykrość.
— Ja tego wszystkiego nie pojmuję.
— Może.... skoro powiadasz, ale jak dziecię uczy się na pamięć katechizmu, którego treść z czasem dopiero będzie dlań jasną, i ty się ucz, byś pamiętała.
W tej chwili na ganek wyszła panna Juka.
— Spóźni się pani — rzekła — ciemno już.
— Nic nie szkodzi, gdybym się spóźniła, lecz jestem pewną, że tak nie będzie. Błażej umie trafić na czas, a pośpieszył dziś trochę zanadto. Daj buziaka, Naciu, jeszcze, jeszcze, bądź zdrowa i.... lepsza. W twoim wieku trzeba już nad sobą panować potroszę, niedługo przestaniesz być dzieckiem — piętnasty roczek od miesiąca zaczęty.
— Blisko od dwóch, mamo!
— Tem bardziej.




II.
Burza.

Dziewczynka obudziła się nazajutrz bardzo wcześnie. Zamiast, jak to było jej zwyczajem, ziewać, mrużyć oczy wyspane już doskonale i nie chcące się przymykać, wstała raźno, pobiegła do okna i otworzyła je razem z okiennicą. Potoki światła zalały sypialnię — ogród kąpał się jeszcze w kroplach rosy, które migotały na słońcu, gwar ptasząt walczył o pierwszeństwo z gdakaniem kur na dziedzińcu, gruchaniem gołębi i przenikliwym krzykiem pawia. Nacia nie rozumiała zupełnie przyjemności, jaką daje oczom i płucom piękny letni ranek. Bo i co tu pięknego, co osobliwego? Jak zapamięta, zawsze kwitły w swoim czasie jaśminy i rozwijały się róże, z których najpiękniejszą odrazu umiała wynaleść, powąchawszy oskubać i rzucić na ziemię. Wszak to dla niej!.... Dla niej też wartko za ogrodem płynąca rzeka ma w lecie kąpiel świeżą i czystą, dla niej las woń żywicy roznosi. Nacia w modrych falach się pluszcze i żywiczny zapach w siebie wciąga, nie zastanawiając się nawet, że to wszystko jest wielką rozkoszą i cudownym darem Stwórcy.
Czy wogóle nie potrafi ona myśleć? Bynajmniej! tylko hojność darów, jakiemi ją Bóg obsypał, szczęście, w jakiem wzrosła, zepsuło ją trochę. Chciałaby może jeszcze gwiazdki z nieba, to co posiada wydaje jej się za mało warte.
Z cudów poranku najczęściej nie korzysta — lubi długo sypiać, dziś zerwała się wyjątkowo, ponieważ zastąpi mamę w gospodarstwie.
Dopilnuje wszystkiego, w każdy kąt zajrzy, musi być tu i tam jednocześnie. Brak wprawy! bagatela! nie święci garnki lepią, a wreszcie trzeba przecież kiedyś zacząć. Piętnasty rok! to już panna — wszyscy słuchać jej muszą — wykrzyczy też sługi przy najpierwszej sposobności. Trzeba się odpowiednio ubrać, ale jak? Różowa sukienka będzie może za strojna! Batyścik? właśnie dobrze, bo lekki, jasny, nie znać na nim kurzu. Tak rozmyślając, przygładziła trochę włosy, bo nie ma czasu na rozplatanie warkocza i ubrała się z pośpiechem.
Mając już wyjść przez okno, dla oszczędzenia drogi a zapewne i czasu, wróciła leciutko na palcach.
— Muszę zobaczyć, czy moja Gderalska śpi, rzekła sama do siebie i zbliżywszy się do sąsiedniego pokoju, zajrzała przez szparę drzwi niedomkniętych. Śpi — to dobrze, ma dosyć czasu się wyspać, zanim ja gruntownie wszystkiego dopilnuję.
W chwilę później wyskoczyła na ogród i obszedłszy gazon, połyskujący brylantami rosy, skierowała się w stronę folwarku. Przy furtce, wiodącej na dziedziniec, powitał ją ukłonem ogrodnik, zajęty przy warzywie, którego pełny wózek, ciągniony przez kuca, wyruszał właśnie na targ.
Ciemną zieleń ogórków urozmaicała różowa marchewka, żółtawe pietruszki i pęki krwistych buraczków; koszyk z cukrowym grochem trząsł się w podskokach, gdy wjechano na kamienie, drugi zaś, przedstawiający poezyę przy tej prozie, pysznił się masą bukietów, z których układania ogrodnik słynął w miasteczku.
Kucyk do biegu naganiać się nie dawał, lecz przyspieszał kroku. Niedługo też zniknął wraz z wózkiem na skręcie drogi, tylko tuman kurzu unosił się jeszcze przez chwilę.
Droga ta znośna, chociaż piaszczysta, wiodła w stronę lasu. Ujęta dwoma szeregami drzew, sadzonych przez dziadka Naci, zamiłowanego w ogrodnictwie, była podczas upału prawdziwą oazą dla jadących i pieszych, bo niedość, że osłaniał ją cień drzew, mocno już rozgałęzionych, ale i soczystym ich owocem pożywić się mógł każdy, ile zechciał.
Ogrodnik miał o tych drzewach staranie, a lud wiejski otaczał je opieką, niby wspólną własność. Zdawien dawna wszyscy przywykli ich pilnować, nie było wypadku, by kto postrącał niedojrzały owoc, lub nadłamał gałęzie. Najlichsza dziczka ma mniej zabezpieczoną całość swoich cierpkich płodów, niż te drzewa, sadzone przez nieboszczyka pana na publicznej drodze.
Szanowano je niby drogą pamiątkę, których po starym „jegomości“ pełno było przecież wszędzie: w kościele, w ogrodzeniu cmentarza, budynku szkolnym i różnych ulepszeniach.
Rwąca się do zwiedzenia obór, chlewów i kurników, Nacia jak gdyby zapomniała zupełnie o celu wycieczki.
Wzrok jej szedł za śladem kół wózka, zamiast w stronę folwarku. Machinalnie, czy też powziąwszy odrazu jaki zamiar, zwróciła się na drogę, wiodącą do miasteczka. Wózek już zniknął za najbliższem wzgórzem, tylko biedka żydowska toczyła się leniwie, napchana po sam wierzch różnemi towarami, w których gęś najgłośniejszą, chociaż może niegłówną grała rolę. Żydek drzemał, a koń, rad z cieniu, gdyż mimo wczesnej pory, upał już dokuczać zaczął, wlókł się noga za nogą.
Świergot wróbli aż głuszył. Raczyły się wiśniami hałaśliwie, niby wielomówne kumoszki, ciesząc się, czy może sprzeczkę wiodąc między sobą.
Nacia szła prosto przed siebie, a ponieważ słońce dogrzewało coraz mocniej, skręciła do lasu, którego ciemna wstęga zarysowała olbrzymie półkole.
Zna tutaj każde drzewo; z zamkniętemi oczyma wskazać by też mogła, w której stronie znajduje się moc orzechów, gdzie na poczekaniu w jesieni wyrastają grzyby, gdzie obfitość poziomek, lub rydzów. Na samym krańcu stoi domek gajowego, dalej zaś ciągną się znaczne przestrzenie lasów książęcych. Ptaki leśne rozśpiewane, jak gdyby brały udział w wielkim koncercie, zagłuszały się wzajem, od czasu do czasu odezwała się kukułka, dzięcioł obrabiał sosnę, moc wróbli świergotem napełniała powietrze.
Wesołość ptasząt oddziaływała na Nacię coraz widoczniej; robiło jej się w duszy tak błogo i słodko, że rada była śpiewać z niemi i z motylkami się gonić! Biegnąc w podskokach, nuciła piosenkę, lub śmiała się sama do siebie. Coś zaszeleściło w krzakach.... To wiewiórka z drobnem potomstwem umykała do najbliższego drzewa. Nacia zaczęła je gonić — najmniejsza znalazła się już, już prawie w jej rękach, po rozpaczliwym jednak wysiłku dopadła sosny i oto spogląda z wysokości na swoją prześladowczynię.
Rozśmieszona tym widokiem Nacia, podniosła z ziemi jakiś patyk, niby grożąc wiewiórce; zgrabne stworzonko uciekło jeszcze wyżej, aż pod sam wierzchołek i po gałęziach przemknęło na najbliższe drzewo, ztamtąd dalej i dalej, aż zmęczona dziewczynka dała pokój gonitwie.
Pot kroplami zalewał jej czoło, upał nie łagodzony teraz najlżejszem tchnieniem wiatru, piekł bez litości. Jakiś niewidzialny ciężar siadał na piersiach i tłumił oddech — aż huczało w głowie.
— Czas by do domu — pomyślała Nacia. Była też nie tylko zmęczoną, ale głodną. Bieganie po lesie obudziło szalony apetyt.
— Odpocznę cokolwiek — rzekła w duchu, siadając pod drzewem.
Ułożywszy się wygodnie, przymrużyła oczy od wielkiego blasku, który płynął z nieba na ziemię, złocąc mchy, paprocie i najmarniejsze badyle.
— Jak tu dobrze — zawołała, kładąc rękę pod głowę, i uśmiech opromienił jej rysy. Zamiast piec się na słońcu, odpocznę chociaż z godzinę. Gderalska poczeka.
Oczy w jeden punkt zapatrzone stawały się coraz mniejsze, ręka opadła bezwładnie. Cały szereg miłych obrazów układał się w jakąś olbrzymią panoramę.
Rozumiała jeszcze, że to wszystko jest złudzeniem, radaby jednak w tej krainie czarów pozostać jak najdłużej. Mama nie chciała jej zabrać, a ona widzi Warszawę i teatr — prześliczne kostyumy grających, ogród botaniczny, szerokie ulice i wspaniałe wystawy sklepów.
Kąpie się w tym przepychu.... oglądając różne świecidła, wybiera z nich mnóstwo dla siebie.
Nie wiadomo jakim sposobem znalazła się na balu, na prawdziwym balu, znanym jej tylko ze słyszenia. Co za ogromny salon, wspaniałe stroje dam, a muzyka!... Orkiestra różnych instrumentów. Zupełnie, jak opowiadają przyjaciółki, te starsze, którym już wolno nie nosić krótkich sukien. Mazur zabrzmiał, ktoś ją do tańca prosi.... nogi ma jednak dziwnie spętane, drepcą w miejscu, podczas gdy szereg par ją wyprzedził. Taki huczny mazur. Brzmi coraz głośniej! coraz potężniej, aż urwał się nagle po wspaniałym akordzie.
Nacia w mgnieniu oka z miejsca powstała.
Co to znaczy?
Zciemniło się — las szumi drzewami — śpiewacy leśni umilkli, nigdzie ani śladu żywego stworzenia. Noc że to, czy nie noc i czemu ona tutaj się znajduje?
Wtem zahuczało wśród olśniewających blasków, przed któremi dziewczynka aż zamknęła oczy.
Burza!....
Niebo, czarne od chmur, stanęło teraz w ogniu krzyżujących się błyskawic, potem zrobiło się jeszcze ciemniejsze; wiatr wstrząsał konarami starych dębów i rwał z nich Ustki, jak gdyby w przystępie dzikiego gniewu. Młode drzewka gięły się kornie do ziemi, bijąc pokłony mocarzowi, którego tchnienie w jednej chwili mogło je zdruzgotać.
— Przeczekam burzę przed drzewem, czy też lepiej, co siły popędzę do domu? rozmyślała Nacia, obudzona już kompletnie i zdająca sobie sprawę z położenia.
Zeszłego roku dworski pastuch, schroniwszy się pod drzewo, zginął od pioruna — biedz prędko jest również niebezpiecznie.
Próbowała jednak przyspieszyć kroku, lecz wiatr ją pchnął w stronę przeciwną. Zamiast iść na prawo, ulegając przemocy, zbacza co chwila i pędzi z zamkniętemi oczami, gdyż tumany piasku się zrywają.
Zmęczona forsownym biegiem, Nacia, pomimo strachu, radaby usiąść, bo już jej sił zabrakło — ledwie to pomyślała, jak gdyby się otwarły upusty niebieskie, deszcz lunął strumieniem. Sukienka przemokła i przyległa do ciała — pantofelki stały się ciężkie — wody w nich pełno.
Gdzie się ukryć przed ulewą?
Niby cudowne zjawisko, zamajaczyła w oddali jakaś półrozwalona chatka, ledwie widoczna wśród ulewy. Zbierając siły, Nacia biegnie ku niej i drżącemi ustami szepcze modlitwę. Stanęła nareszcie u progu, ciężka od wody.
Nie objęły ją tam wszakże gościnne ramiona, ani zajaśniał ogień tak potrzebny dla zziębniętej — chata była pusta, tylko garść barłogu pod oknem świadczyła, że mieszkali tu niegdyś ludzie, a wyszczerbiony garnek dopełniał świadectwa.
Lecz na kominie ognia ani śladu, nigdzie też kawałka drzewa nie widać. Uradowana w pierwszej chwili możnością schronienia się przed deszczem, dziewczynka rozejrzawszy się po chacie, załamała dłonie.
— Ach! jak zimno! jęknęła, drżąc, i osunęła się na podłogę wyczerpana zupełnie. W oczach zrobiło jej się ciemno, głowę zaległy dziwne szmery, niby echo burzy szalejącej tam za oknami, pośród huku i trzasku drzew.
Straciła przytomność....




III.
Zmartwienie nauczycielki.

We dworze tymczasem zatrudnienia szły codziennym trybem. Ignacy zabrał się do sprzątania w pokojach, a Kabalska, stara klucznica, pilniej nawet niż zwykle pod obecność pani, krzątała się około gospodarstwa.
Panna Julia, wstawszy rano, zdziwiła się trochę, że Nacia lubiąca długo sypiać, już ją wyprzedziła.
Pewna, że za chwilę Nacia przyjdzie, panna Julia kazała podać śniadanie, a sama tymczasem usiadła do fortepianu. Przegrawszy jakąś etiudę na ogród okiem rzuciła, potem grała jeszcze, w końcu zaniepokojona pobiegła do ogrodu, ztamtąd na folwark, wypytując wszędzie o panienkę, której nikt nie widział od wczoraj. Ogrodnik, jedyny świadek wycieczki był dotąd na targu, a gdyby nawet wrócił, któżby pomyślał do niego się udawać z zapytaniem. Stara Janowa i Kabalska biegały po wszystkich kątach. Ignacy rzucił robotę i z polecenia nauczycielki chodził już i do kaplicy przydrożnej i sprawdził, czy łódka na stawie u brzegu się znajduje, był nawet w inspektach i do suszarni zaglądał.
— A może biedactwo z tęsknoty za panią ukryło się gdzie w krzakach i płacze — powtarzała od czasu do czasu Janowa.
— Głodna całkiem! lamentowała klucznica.
— A głodna.... potwierdził Ignacy, sprzątając ze stołu trzykrotnie odgrzewaną czekoladę.
— Jeszcze tam gdzie zamrze! jęknęła Kabalska.
Panna Julia zdecydowała się wysłać ludzi do najbliższej stacyi kolejowej. Wczorajsze nalegania i uparta chęć wyjazdu kazały przypuszczać, że Nacia podążyła za matką. Miała zawsze trochę własnych pieniędzy, któremi wolno jej było rozporządzać, gdyż pani Brzozowiecka chciała tym sposobem dostarczyć córce okazyi wspomagania biednych, lecz fundusze te rzadko bywały nadwerężane.
We wsi, cieszącej się opieką dworu panowała względna zamożność — gdy kto podupadł, dźwignięty w porę, stawał na nogi, ściśle też biorąc, brakło tam obrazów nędzy, któreby poruszyły samolubne serduszko. Ale trafiały się przecież wypadki pożaru, klęski, powodzie; w takich razach, nie zastanawiając się, ale też i nie odczuwając, Nacia czerpała ze swojej kassy. Gdy wspomożeni padali do nóg dziedziczce, z sercem wezbranem wdzięcznością za każdy uśmiech, za przychylne słowo, ofiara panienki była przyjmowaną z zakłopotaniem. Chłodna wyniosłość Naci mroziła dusze nieszczęśliwych — przyjmowali datek — i ucałowawszy jej rękę, wysuwali się z pokoju.
Ponieważ od dłuższego czasu Nacia nie znalazła tak widocznej sposobności przyjścia z pomocą biednym, sakiewka, zasilana stale przez mamę, mogła dostarczyć pieniędzy na awanturniczy wyjazd. Przypuszczenie miało wszystkie cechy prawdopodobieństwa, osłabiał je tylko wniosek, że zamiast iść do kolei pieszo, mogła zażądać koni. Tymczasem, nikogo ze służby nie brakowało i konie znajdowały się w komplecie.
Wróciwszy z miasta, ogrodnik przyniósł jak codzień koszyk owoców do kredensu i już miał się oddalić, gdy spostrzegł przez okno zapłakaną nauczycielkę.
— Czego ta panna desperuje? rzekł do Ignacego. Ja gdybym tyle po łacinie umiał, poszedłbym na księdza, a ta cierpi Boży dopust i tylko płacze.
Ignacy oburknął go z gniewem.
— Cierpi! — zawołał. Komuż tu u nas tak źle, żeby miał cierpieć?
— Toż chyba nie ze śmiania oczy jej podpuchły. Zresztą ja w ogrodzie często widzę, jak lamentuje. Nasza panienka potrafi dokuczyć.
Ignacy na ogrodnika się porwał.
— Wara! zawołał — wara od panienki. Bóg wie, czy ją kiedy zobaczymy.
— A coż się stało?
— Zginęła.
— Żarty was się trzymają! zawołał ogrodnik.
— Żarty!.. wybuchnął lokaj prawie z płaczem. Może się utopiła, może cygani ją porwali. Nikt nawet nie wie, gdzie szukać.
— Ja wiem! zawołał tryumfująco ogrodnik. Ja panienkę widziałem.
Na to oświadczenie wpadła do kredensu Janowa i z wielkiej radości aż złożyła ręce.
— Mów, Tomaszku, mów, królu, prędko! powtarzała, uśmiechając się przez łzy.
— Widziałem panienkę o piątej rano.
Huk gromu wstrząsnął ścianami — zrobiło się ciemno jak w nocy — Janowa blada ze strachu na kolana upadła.
— O święty Antoni, miej nas i ją w opiece! wołała nawpół przytomna.
— Ratuj nas Jezu! powtarzali wszyscy razem. Gdy się uspokojono, Tomasz uzupełnił zeznanie i powtórzył je w obecności nauczycielki. Panienka nie poszła na kolej, gdyż widział ją na drodze do Kleczewa. Pomimo burzy szalejącej już teraz na dobre, otucha wstąpiła w zmartwioną pannę Julię. Wie chociaż, gdzie zwrócić poszukiwania, które bez straty czasu rozpoczęto. Zaprzężono do powozu i wśród ulewy, błyskawic oraz grzmotów, nauczycielka puściła się w drogę ze starą niańką.
Po parogodzinnem błądzeniu bez celu ściśle określonego, wróciły obie — Naci nie było.
Zrozpaczone kobiety odchodziły od przytomności, gdy im jeszcze Kabalska krzyknęła na powitanie:
— Pewno biedaczkę piorun zabił! — nie oponowały wcale przeciw temu przypuszczeniu.
— Może zabity mój kwiatuszek! moje maleństwo! łkała Janowa.
— Na cóż ci zeszło, biedne chudziątko! lamentowała Kabalska. — Nie czekał że cię los świetny przy takiej fortunie! może jaki hrabia! Byłabyś jeszcze większą panią od naszej dziedziczki!
— A mało-ż ci to koni, wołów i owiec! mało stert na polu i stogów siana! mało lasu i łąk! w szafie sukienek i bielizny cieniutkiej i pończoszek z jedwabiu! zawodziła już na cały głos Janowa.
— Nie doczekała nasza święta pani pociechy, ani wnuków kołysać nie będzie, bo tyś była u niej jedna jedności! skarżyła się w dalszym ciągu Kabalska.
Zdenerwowana lamentem kobiet, panna Julia uciekła do swego pokoju szukać ratunku w modlitwie. Ignacy tymczasem pobiegł do rządcy, który przed chwilą z drugiego folwarku powrócił, i opowiedział co się stało.
Pan Borejko zabrał fornali, oraz wyżlicę Dyanę i wyruszył natychmiast, żonę zaś posłał do dworu, by zaopiekowała się panną Julią. Mania, córka rządcy, panienka ledwie o pół roku starsza od Naci, ale nader poważna i taktowna towarzyszyła ojcu.
Wizyta pani Borejkowej we dworze okazała się dobrodziejstwem — wszyscy bowiem potracili głowy. Kabalska i stara niańka, ochrypnąwszy od ciągłego gadania, siedziały w kącie — jedna pod oknem, druga pod piecem, a panna Julia z zapuchniętemi oczyma błąkała się po całym domu.
Wejście pani Borejkowej powitano z radością. Nauczycielka padła jej na szyję, a klucznica i Janowa chciały znów rozpocząć lament. Energiczna kobieta przerwała go natychmiast.
— Pani Kabalska zarządzi tam pewno jakie jedzenie — rzekła z uśmiechem, — byśmy tę figlarkę zaraz nakarmić mogły, jak tylko się zjawi, Janowę zaś poproszę o opiekę nad moim Kaziem, bo Nastka, rada że wyszłam, zbytkuje tam pewno w kuchni, zamiast siedzieć przy dziecku.
Jak koń ukłuty ostrogą, klucznica z miejsca się porwała i do swoich zatrudnień pobiegła; Janowa też, ucałowawszy rękę pani Borejkowej, wyszła z pokoju. Panna Julia, wzmocniona energią litwinki, przestała płakać i wypiła nawet szklankę kawy, podaną w chwilę później przez chmurną nieco gospodynię.




IV.
W opuszczonej chatce.

Grzmoty ucichły, burza jednak nie ustała zupełnie, lecz podążyła dalej, ciągnąc długim szlakiem; błyskawice zapalały się często w dwóch przeciwległych krańcach horyzontu, lekki wietrzyk poruszał gałązkami drzew.
Nacia leżała dobrą godzinę w opuszczonej chatce przy smolarni. Szczególne osłabienie paraliżowało jej ruchy, nieprzytomna krótką tylko chwilę, wróciwszy do siebie, rada była powstać, lecz nie mogła. Jakiś ciężar do ziemi ją tłoczył. Gdy elektryczne błyski zaglądały do okna, przymykała źrenice, dopiero widząc, że burza się uspokaja, zaczęła swobodniej oddychać, nie powstała jednak z ziemi. Nagle drzwi skrzypnęły i jakiś wesoły głosik ożywił ściany izdebki.
— Aha! widzicie, że tego pałacu nikt teraz nie zajmuje — możemy tutaj deszcz przeczekać.
— Jest nawet ławka, a co ważniejsze komin! zawołano z tryumfem.
— Felo bo zawsze do komina trafi.
— Jak gdybyś wiedział! Napalę, będzie przynajmniej pewna rozmaitość. Pójdę szukać drzewa.
— Ależ, waryacie, zmokniesz! Drzewo nie będzie się paliło.
— Bajki, musi tu być komora, niepodobna, bym tam nie znalazł resztek półki, tapczanu albo stołków; połamię je i rozniecę ogień.
Na drodze do komory potknął się o garnek i teraz dopiero spostrzegł leżącą dziewczynkę.
— Nieba! zawołał — a to co znowu? Chodźcie, moi państwo, oddać pokłon księżniczce zaczarowanej. Prawdziwa śnieżka, królowa karłów.
— Felo improwizuje! żartowano.
— Znalazł księżniczkę w rozwalonej budzie!
— Chodźcież, ja nie żartuję!
Na garści słomy, w sukience mokrej i pomiętej, leżała dziewczynka, bladością ze znużenia i głodu podobna do zmarłej. Żyje wszakże, bo uniosła głowę i zamglonym wzrokiem rzuciwszy parę razy, przymknęła oczy.
— Umiera! krzyknął Felo.
— Ależ zmokła! nie ma na sobie suchej nitki.
— Ognia co żywo! Nie mówiłem, że ogień potrzebny?
Ruch powstał w chacie. Teraz już nie tylko sam Felicyan, ale szydzący przed chwilą towarzysz i dwie panienki — wszyscy do komina się porwali.
Wkrótce ogień buchnął płomieniem i ożywił poczerniałe ściany izdebki. Nie pytając nawet z kim mają do czynienia, panny, wyprosiwszy za drzwi chłopców, rozebrały Nacię — jedna ofiarowała swój płaszczyk, druga pled na nogi, suknia zaś, spódniczki i pończochy rozwieszone na kiju przed kominem, mogły niedługo stać się zdatnemi do użytku.
Otulona ciepłem ubraniem, Nacia zamiast się ożywić, pobladła bardziej, blizka zemdlenia.
Panny potraciły głowy. Jedna łamała ręce, druga zaczęła płakać, gdy ukazał się Felo z olbrzymim dzbankiem gorącego mleka i glinianym garnuszkiem. Resztkami sił dziewczynka dłoń wyciągnęła. Wręczono jej garnuszek, napełniony po brzegi. Za chwilę był pusty. Nalano powtórnie mleka, Nacia wypiła z chciwością, aż pot wystąpił jej na czoło.
— Jeszcze dziś nic nie jadłam — rzekła, posiliwszy się gorącym napojem. — Ach, jakie dobre, jakie smaczne! — Uratowaliście mnie jeżeli nie od śmierci, to od choroby, dziękuję, ach! dziękuję serdecznie.
— Proszę o tem nie mówić — odezwała się starsza, jasna blondynka. — Cudownie się stało, żeśmy tutaj weszli, z namowy Gucia, naszego brata.
Przy słowach siostry, młodzieniec wystąpił naprzód i zamaszyście się ukłonił.
— Ma pani przed sobą — rzekł — Eugenię, Marcię i Gustawa Skrodzkich, kucharz zaś jest moim kolegą i przyjacielem, a zwie się — Felicyan Wolski.
— Niedawno mieszkamy w tych stronach — dorzuciła ciemnowłosa Marta — gdyż ojciec dopiero przed trzema miesiącami objął leśnictwo u książąt.
— A ja jestem Natalia Brzozowiecka, najbliższa sąsiadka, bo las nasz graniczy z książęcym. W jaki jednak sposób, zamiast wrócić do domu, przyszłam tutaj, nie wiem doprawdy.
— W czasie takiej burzy, jak dzisiejsza, można stracić głowę — tłomaczył Gustaw.
Zaturkotało przed chatą. Genia pobiegła do okna.
— Gajowy przyjechał po nas — rzekła do Naci. — Zabierzemy panią, bo trzeba będzie wypocząć i chociaż na parę godzin pójść do łóżka, aby uniknąć choroby.
— Nasza doktorka ma racyę! zawołał Gustaw. To profesor medycyny, przebrany za pannę.
Nacia ani myślała się sprzeciwiać. Ubrano ją, tymczasem chłopcy poprawili siedzenia na długim drabiniastym wozie, przykrytym derkami z samodziału. Brak obuwia przedstawiał pewną trudność, pantofelki pokurczone i wykrzywione urągały swoim wyglądem kapryśnej panience. Probowała je wszakże włożyć na nogi. Ani sposób!
— Proszę wziąć moje buciki — rzekła Marta i łącząc czyn ze słowem, zdjęła obuwie!
— Ależ dziękuję, to niemożliwe!
— Podziękujemy później — zadecydował Gucio i wziąwszy siostrę na ręce, wyniósł ją z chaty.
Po chwili wóz ruszył i skierował się na drogę.
Chłopcy zaczęli śpiewać, panienki zaś co chwila pytały Nacię.
— Jakże pani się czuje? może źle siedzieć?
— Pyszna kareta! chwalił Gustaw.
Las po rzęsistej kąpieli przedstawiał cudowny widok. Zieloność odzyskała świeżą barwę, przybrudzoną paroma tygodniami suszy. Najdrobniejsza roślina podniosła główkę, bo deszcz ją pokrzepił i nowych sił dodał. Żywiczny aromat jodeł i świerków łączył się z ostrym zapachem macierzanki, powietrze było cudowne. Konie pędziły po równej drodze, wreszcie oczom Naci ukazał się z za drzew wysoki i duży dom z werendą, na której przygotowywano właśnie do jedzenia.
Krępa jakaś dziewczyna wychyliła się z ganku.
— Panienki i panicze jadą! — zawołała — uciekając do sieni, zkąd wyniosła za chwilę ogromny samowar.
— Przybywamy w porę — rzekła Genia — dziś mój dzień, dalej do samowara!
To powiedziawszy, ledwie wóz stanął, wyskoczyła i do zatrudnienia swojego pobiegła. Chłopcy zsadzili Nacię, a Marta pytała:
— No cóż? dobrze było jechać? pewno panna Natalia z takiemi karetami wchodzi po raz pierwszy w bliższą poufałość.
Na werendzie ukazała się pani domu, a za nią gospodarz.
Gdy panny zaznajomiły rodziców ze swoim gościem, Genia, szepnąwszy coś do matki, zniknęła. Ledwie upłynął kwadrans, podano Naci porcyę pachnącego befsztyku, a obie siostry usługiwały jej na wyścigi. Gdy pożywiona doskonale, Nacia z dziewczętami do bażantarni się wybierała, pani Skrodzka zwróciła jej uwagę.
— Może do Zaborów posłać umyślnego? tam pewno się martwią i szukają panny Natalii.
— Eh! — odparła, machnąwszy ręką z lekceważeniem. — Mama przecież w Warszawie.
— Ale chyba ktoś w domu został? — ciocia, kuzynka starsza....
— Tylko panna Julia.
— A więc panna Julia....
— Nie jest naszą krewną. To nauczycielka.
— Ach! żal mi jej bardzo! zawołała pani Skrodzka, a Nacia uczuła na twarzy rumieniec wstydu.
Domyśliła się, że ganią jej postępowanie, to też choć o pannę Julię nie szło jej ani trochę, rzekła do pana Skrodzkiego:
— Pragnęłabym wrócić do domu jak najprędzej. Może pan będzie łaskaw....
— Niech pani się uspokoi, przerwał Wolski. Pojadę konno.
— A czy znasz drogę? zapytał Gustaw.
— Dopłynąłem raz łódką pod sam ogród, a przeszłej niedzieli zwiedziłem psiarnię.
— Ten wszędzie trafi, mruknął Gustaw. Nie wiem kiedy miałeś czas takie wyprawy urządzać.
Wolski się nie tłomaczył, bo już go w pokoju nie było, a za parę minut pędził jak szalony wązką ścieżką przez pola.




V.
Odnaleziona.

Mania, umieszczona dosyć niewygodnie, pomiędzy ojcem a starym lokajem, który koniecznie jechać się naparł, rozmyślała ze łzami o rozpaczy pani Brzozowieckiej, gdy powróciwszy nie zastanie córki.
Ile łez wyleje biedaczka, ona, której najmilszem zadaniem jest łzy ocierać!...
— O Naciu, Naciu! — westchnęła mimowolnie.
— Gdzie? Gdzie nasza panienka? pochwycił lokaj, sądząc, że Mania spostrzegła zaginioną.
— Uspokój się moje dziecko — perswadował rządca. Jęki nic nie pomogą — trzeba szukać, a znajdziemy ją przecież.
Wyżlica biegła przed końmi, to puszczając się daleko, to wracając znowu niedługo, jednak nie trzymała się drogi prostej, lecz w las na prawo popędziła. Pan Borejko przystanąć kazał i zszedłszy z bryczki udał się w ślad za suką. Mania została, bo deszcz padał ulewny, Ignacy zaś towarzyszył panu Borejce. Dyana rozpoczęła formalny taniec, puszczając się naprzemian, to w prawo, to w lewo, okrążała niebotyczne sosny, manewrowała pośród rozłożystych dębów z głośnem szczekaniem.
— A to nas wodzi! skarżył się lokaj. Co takie głupie stworzenie rozumie? Bałamuci tylko. Już tchu w piersiach nie czuję.
— Wróćcie na bryczkę, rzekł pan Borejko. Dam sobie rady bez was. Przemokliście strasznie — gotowa choroba.
— A pan rządca?
— Oho! nie taki deszcz z moją burką wojował! To rzemień, to skóra! Od rana do nocy może na nią padać, zanim przemoknie do gruntu.
Wyżlica naszczekiwała, węsząc pod drzewem i skrobiąc ziemię łapami.
— Doszuka się tam naszej panienki! urągał lokaj. E, panie rządco, suka z nas żartuje.
— Nie tak bardzo! zawołał litwin, biegnąc do drzewa, przy którem Dyana znalazła jakiś przedmiot.
Ignacy podreptał za nim, a gdy rządcę dogonił, pan Borejko oglądał cieniutki płatek batystu, który mu suka w zębach przyniosła.
— Czy są jakie litery?
— Jest monogram dosyć niewyraźny, bo całkiem biały, a chusteczka mokra.
— Panna Marja pozna się lepiej na takich kobiecych fatałaszkach.
— Idźcie więc do niej z tym gałgankiem, a ja będę pilnował suki. Chociażby błądzić do jutra rana, nie wrócę inaczej do domu tylko z panną Natalią.
Mania, zaciekawiona co się stało, myślała już zejść na ziemię — wyciągnęła też skwapliwie obie ręce do starego sługi i z wielką radością poznała chusteczkę pani Brzozowieckiej.
Wypogodziło się nieco, deszcz ustał, konie szły noga za nogą, niepodobna było przedzierać się wśród gęstwiny za panem Borejką, trzymały się wszakże kierunku jego drogi.
Gdy słońce błysnęło, Mania opuściła bryczkę i poszła za ojcem.
Nagle suka zrobiła zwrot niespodziewany. Zaczęła węszyć, biegać i przeskoczywszy wał graniczny, puściła się jak strzała do książęcego lasu.
Tam głośne jej szczekanie zwabiło gajowego, który ukazał się zaraz i opowiedział, że przed paroma godzinami panienka odwiezioną została na leśniczówkę.
Uspokojeni o los panny Brzozowieckiej rządca i jego córka, szli już tylko przez ciekawość za suką, by sprawdzić, czy trafi ona do chaty, w której Nacia znalezioną została.
Wyżlica pędziła w tą stronę, litwin kroku przyśpieszał i niedługo wrócił, niosąc wstążkę z warkocza Natalki.
— Zuch Dyana! krzyknął Ignacy, ze łzami w oczach.
— Hura! niech żyje! zawołał pan Borejko.
— A to ci zmyślne suczysko — to ci mądre! powtarzał gajowy.
Mania nagliła do pośpiechu, gdyż pilno jej było zobaczyć Nacię zdrową i bezpieczną.
Ruszyli też zaraz i spotkali się w drodze z wolantem państwa Skrodzkich.


∗                    ∗

— Coś jakby chodziło za mną — recytowała setny już raz Kabalska, i gadało, że panieneczce nic się nie stanie.
— O moja pani złocista, zawszeć to było dużo strachu — wzdychała Janowa.
— A ja mówiłam: nie bać się, nie płakać. Bóg miłosierny.
— Umierałam ze zmartwienia, siedząc przede dworem, po krzyżach mnie łupało, nogi podrętwiały od żałości wielkiej — aż tu na dziedziniec wpada konno panicz i woła: Matusiu, panienka jest na leśniczówce! Przyjechałem aby was uspokoić.
— Jakeście wrzasnęli, to myślałam, że nieprzymierzając, rozbójnik.
— Pociemniało mi w oczach — chciałam wstać, aż tu padam jak długa.
— A panicz ratował babę.
— Anioł, nie panicz, szczerze wam mówię, jak on słodko tłomaczył, jak rozpytywał, czy panna, Julia już się dowiedziała — czy kto poszedł do niej z wesołą nowiną.
— A nasza panna — wtrąciła się do rozmowy Magdusia, prawa ręka szafarki, — nasza panna, zamiast duchem guwernantkę przeprosić, roześmiała się i na tem koniec.
— Pilnowałabyś roboty! zgromiła szafarka. Pomiędzy państwo nosa nie wścibiaj! Co tam było, to było. Jak wielmożna dziedziczka wróci — sza!! Język za zębami trzymać — takie nasze prawo — rozumiesz? Ja na służbie zęby zjadłam, honor pański znam — dobrze mi wiadomo, co uchodzi, a co nie; sami ze sobą się rozprawią, słudze zaś wara.
Magdusia ani jednem słówkiem nie przerwała uwag szafarki, lecz wysłuchawszy cierpliwie, zabrała jakiś garnek i wyszła, a za nią potoczyła się Kabalska, brzękając kluczami.


∗                    ∗

Nacia dostała silnej gorączki. — Wezwano doktora, przepisał jakieś bardzo przykre lekarstwo i zalecił spokój.
Trzeba było pójść do łóżka.
W parę dni później, gdy miała się już lepiej, odwiedziły ją córki nadleśnego.
Sympatyczne dziewczęta zrobiły bardzo miłe wrażenie na pannie Julii, a Janowa nie mogła od nich oczu oderwać. Gdyby nie przynależny szacunek, siedziałaby z rozkoszą w pokoju przez cały czas ich bytności. „Ocaliły drogie maleństwo!“ Babina poszłaby dla nich teraz w ogień. „Maleństwo“ jednak, zniecierpliwione obecnością starej sługi, rzuciło uwagę.
— Możebyście „nianiowa“ poszli odpocząć?
— Idę już, idę! zawołała niańka, rozczulona słodką nazwą, pochodzącą z owych czasów, gdy Nacia nie umiała jeszcze mówić.
Z uśmiechem na ustach wyszła, by nie przeszkadzać pieszczotce przy miłych gościach.
Zawiadomiona przez kogoś z folwarku o wizycie panien Skrodzkich, pragnąc poznać bliżej Genię i Martę, pobiegła Mania też zaraz do dworu.
Można sobie wyobrazić, jak przykro ją dotknęło ironiczne powitanie.
— A — i ty tutaj?
— I ja — odparła, siląc się na spokój, chociaż było jej bardzo przykro, że przychodzi nie w porę. Chciałam podziękować twoim wybawczyniom....
Panna Julia poznajomiła Manię z Genią i Martą — przypadły sobie wzajem do serca od pierwszej chwili. Wśród żartów i śmiechu przyjemnie zeszło parę godzin, a gdy później panienki chciały wracać pieszo, Mania pobiegła do ojca, by znalazł na to radę.
Odesłano miłych gości, z żalem, że na cały wieczór zostać nie mogą, pani Skrodzka spodziewała się bowiem wizyty sąsiadów, oznajmionej przed paroma dniami — córki przeto były jej w domu potrzebne.




VI.
Zaproszenie na bal.

Panna Julia należy do osób niezwykle wytrwałych i w szkole życia zahartowanych, a jednak gdyby kto zajrzał do jej pokoju, spotkałby ją nieraz płaczącą.
Z jakiej przyczyny?
Może martwi się o matkę, której opiekunką los ją zrobił, zaledwie sama wyszła z dzieciństwa, czy o siostrę młodszą, mającą właśnie w tym roku otrzymać patent z ukończenia konserwatoryum? Bynajmniej. Matka, chora dawnemi czasy, teraz, dzięki staraniom pani Brzozowieckiej, przez znakomitych doktorów wyleczona została zupełnie; siostra, śliczne dziewczę, posiada talent, rozwinięty już teraz (także przy pomocy pani Brzozowieckiej) i rokujący świetną przyszłość.
A jakie ma złote serce!...
„Na mnie kolej — piszę do panny Julii. Tyś była wołem roboczym, ja, niby konik polny, wiodłam życie bez troski.... Siostrzyczko złota, zamienimy role! Przestań pracować, a gdy pojadę w świat ze skrzypkami, dostarczę mamie i tobie tyle chleba, mięsa, masła, cukru i czego wreszcie chcesz, że będziecie mogły jeszcze podzielić się z innymi.“
Nie tutaj więc powód do zmartwienia i płaczu — nawet może być dumną i myśleć ze spokojem o jutrze, które dla wielu pracownic jak ona, groźną przybiera postać. Ale taki, lub temu podobny list Stasi daje pole do porównań i mocno rozżala pannę Julię.
Wychowała w swojem życiu dwie dziewczynki (dużo innych kształciła tylko jako przychodnie); siostrę swoją i Natalkę Brzozowiecką. Czemuż, gdy pierwsza jest, uosobieniem wdzięku, dobroci i słodyczy, druga odstręcza wszystkich szorstkiem obejściem, kaprysami i dumą?... Zkąd wyrobiło się w niej takie samolubstwo? pogarda względem biedniejszych? Czemu nie odziedziczyła żadnej z zalet swej matki, żadnego z niezwykłych przymiotów, któremi ta kobieta wyróżnia się wśród tysiąca?
Gdy sześć lat temu panna Julia przestąpiła po raz pierwszy progi zaborowskiego dwora i ujrzała wdowę złamaną śmiercią męża, a obok niej dziecko wątłe, blade, będące jedynym skarbem tej biedaczki, zamiast postawić swoje wymagania, zawołała z przejęciem:
— Ach, pani! będę się starała! zrobię wszystko, poświęcę każdą chwilę!
Mówiła szczerze, a nawet zadanie wcale nie wydało jej się trudnem. Przystępując doń z miłością, liczyła na rezultat jak najpomyślniejszy. Dziecko było wprawdzie rozpieszczone trochę i słabego zdrowia, lecz uosabiało cały świat, całą treść życia tej kobiety pięknej, młodej, a wyrzekającej się już wszystkiego. Dziś panna Julia zlękłaby się takich warunków, przed sześcioma laty zachwycała się wielkością celu.
— Wychowam anioła przy udziale takiej matki i jej przykładzie! powiedziała sobie.
Nie traciła czasu — z czystem sumieniem przyznać może, że pracowała i robiła wszystko co do niej należało, a jednak.... Dziewczynka rozwinęła się doskonale pod względem umysłowym — umie dużo i lubi naukę — lecz kocha tylko siebie.
To straszne!
Jak ona dokucza, jakie przykrości wymyśla, jak gnębi każdego, kto według niej jest słabszym! Dziwne doprawdy, że ci poczciwi starzy słudzy, znosząc kaprysy, kochają nawet panienkę, która mogłaby jak jej matka zostać opatrznością wioski i całego otoczenia, a nie chce, czy nie umie. Od czasu wyjazdu pani Brzozowieckiej ani godziny prawie po za lekcyami nie spędza z nauczycielką — wynosi się zaraz do swego pokoju, albo siada na konia, lub wiosłuje — zawsze jednak sama.
Obmyślą razem wycieczkę, wizytę, lub coś podobnego — gdy przyjdzie pora jej spełniania, Nacia przepada jak kamień w wodę.
Wróciwszy, powiada, że chciała uniknąć nudów, a za chwilę na samotność się skarży — niepodobieństwo jej dogodzić, ani też zrozumieć, czego chce właściwie.
Ot i teraz naprzykład, miały po południu jechać do Olszówki — umówiły się najformalniej, panna Julia posłała do rządcy, prosząc o konie, a Nacia ukradkiem wymknęła się do parku i ztamtąd łodzią popłynęła w dół rzeki.
— Niech wiedzą — powtarza w duchu — niech wiedzą, żem ja tutaj po mamie najpierwsza.... co chcę, to robię; jadę, nie jadę — jak mi się podoba! W Olszance coprawda bywać lubię, tam nawet nieźle czas schodzi.... no, ale kiedy inaczej się stało, tem gorzej dla panny Julii.
Wieczorem przyszedł list od pani Brzozowieckiej. Był tam do córki przypisek, pełen najczulszych wyrazów i obietnica ślicznego prezentu, na który Nacia pewno zasługuje posłuszeństwem i w ogóle dobrem postępowaniem.
Nacia siliła się odgadnąć, co to za podarunek i przez cały dzień następny asystowała pannie Julii.
— Co mama mi przywiezie? powtarzała od czasu do czasu — droga panno Julio, proszę mi powiedzieć.
— Ani się domyślam — wierzaj! A co byś mieć chciała?
— Czy panna Julia, niby dobroczynna wróżka, spełni zaraz moje żądanie?
— Wróżką z bajki nie jestem, lecz mogłabym poprosić.
— Dobrze! pragnę więc mieć nowy fortepian.
— Żartujesz, moje dziecko!
— Ani trochę. Taki jak nasz, a może nawet lepszy, mają panny Skrodzkie.
— I to ci przeszkadza?
— Naturalnie! Ja powinnam dostać nowy i sto razy lepszy.
— Szalone żądanie!
— Mama go nie spełni — wiem, znam dobrze mamę. Od czegóż jednak wuj? On mnie kocha i robi wszystko, o co poproszę.
— Tym razem jednak chyba odmówi — rzekła panna Julia.
Nacia już miała na ustach szorstką odpowiedź, gdy wszedł Ignacy z zawiadomieniem, że goście jadą, oraz że pan Borejko otrzymał depeszę od pani, by nazajutrz w południe wysłał konie na stacyę.
Rozmowę przerwała wizyta sąsiadów.
Państwo Żabińscy cieszyli się sympatyą Natalki, a zwłaszcza ich córka Milunia, podlotek, cisnący się na gwałt w szeregi dorosłych panien, gdyż starsza siostra przed kilkoma tygodniami wyszła za mąż, czyli, jak ona mówi, ustąpiła jej miejsca. Jakże nie kochać tej dobrej Miluni, która przyjechała z rodzicami zaprosić Manię i ją Nacię na prawdziwy, najprawdziwszy bal, w całem znaczeniu tego wyrazu. Gdyby tylko mama.... To najgorsze, że mama hucznych zabaw nie lubi i — wstyd powiedzieć — nie posiada w swojej garderobie żadnej sukni strojniejszej.
Zaczęło się paplanie o gałgankach. Emilcia upewniała, że wystąpi jak królowa mody i opisywała kolejno wszystkie szczegóły ubrania, Natalka słuchała z zachwytem.
— A kolacya! wiesz co za kolacya! Nigdy za Mani tak nie było — chwaliła się panna Żabińska. Tylko mamy kłopot z zastawą stołu, bo Mańka przez chciwość wszystko od rodziców powyciągała, a teraz brakuje. Mama chce nawet prosić panią Brzozowiecką o pożyczenie sreber.
— Ależ ja dam! wyrwała się Natalka.
— Cicho! to sekret — niech tam już panie pomiędzy sobą.
— Wcale nie mogę teraz jadać, gdyż mam tak dużo do myślenia — skarżyła się Emilka, gdy siadano do podwieczorku.
— Wierzę ci! wierzę! — upewniała Nacia.
— Ale też tu u was wszystko wyborne!
— Co za konfitury! jakie ciasteczka!
— Proszę dać nam dowód, że smakują — zachęcała panna Julia.
— Przepyszny melon! Ach, co za brzoskwinie! Doprawdy, na wystawę!
Panna Julia znowu podsunęła jakiś talerz.
— Dziękuję — nie mogę już więcej. No — chyba ciasteczko.
Przy braku apetytu, Milunia jadła zawzięcie. Spostrzegł to pan Żabiński i wyśmiewać ją zaczął.
— Prawda, ojczuniu! wołała — jem trochę, ale po raz pierwszy od wczoraj!
— Nasza córeczka w domu rosą się żywi.... trzeba odprawić kucharza.
— Nie bronię — ale dopiero po balu!




VII.
Najdroższy wujaszeczek i stryj z końca świata.

Pani Brzozowiecka wróciła z Warszawy parę dni wcześniej, niż było zamierzone — klucznica wystąpiła z paradnym obiadem, a Tomasz wspaniale udekorował bramę wjazdową.
Z prześlicznym bukietem, na spotkanie mamy, wyszła Nacia w towarzystwie pani Borejkowej, nauczycielki i Mani; tryumfalny pochód zamykał Obal, który wyrwał się gwałtem, chociaż go kilka razy do domu odpędzano, gdyż lubił toczyć wojny z psami gospodarskiemi.
— Co ja też dostanę? co ja dostanę? powtarzała Nacia. Oh! gdyby jak najprędzej się dowiedzieć.
Dziewczęta, przyspieszywszy kroku, znacznie się oddaliły od starszych pań, które szły powoli, zajęte gawędką. Pani Borejkowa opowiadała o swoim Kaziu, chłopczyku bardzo mądrym, chociaż jeszcze mówić nie umiejącym, a panna Julia podziwiała to szczególne zjawisko. Tymczasem tuman kurzu, zaciemniający drogę, coraz się przybliżał, a gdy chwilowo układł się na ziemi, odsłonił sylwetkę powozu i dzielnej czwórki, kierowanej wprawną dłonią Kacpra — zucha, postarzałego w służbie dworskiej.
— Mama jedzie! to nasze kasztanki! wołała Nacia, powiewając chusteczką.
— Tak — tutejsze konie, rzekła panna Julia.
— Ciekawe jednak, co znaczy drugi powóz? pytała pani Borejkowa, o — tam dalej, nie widzisz, Maniu!
— Drugi? a — tak, jest i dragi, również we czwórkę.
— Pewno książęcy.
— Alboż im tędy droga?
— Kto chce i tędy trafi.
Nacia przyjrzawszy się lepiej, aż podskoczyła do góry.
— Już wiem! Już doskonale wiem, czyj powóz!
To powiedziawszy, zaczęła klaskać w ręce i pędem puściła się naprzód.
Mania próbowała ją zatrzymać, ale dziewczynka, uradowana niezmiernie, pędziła jak strzała, dla większego pośpiechu, rzucając po drodze kapelusz, parasolkę, a nawet rękawiczki. Borejkówna, uśmiechnięta pobłażliwie, zbierała to wszystko, niby niańka za dzieckiem.
— Nie pięknie na takie gorąco biedz bez kapelusza — mówiła pani Borejkowa do nauczycielki. Jeżeli tam kto obcy jedzie za panią, dziwnie będzie wyglądało....
Panna Julia przyspieszyła kroku, aby się znaleść jak najbliżej uczennicy, pierwszy powóz jednak w tej chwili przystanął i zaczęły się powitania, wśród głośnych wykrzykników.
— Mój wujaszek!
— Nacia! taka ogromna panna!
— Najdroższy wujaszek!
— Patrzcie co za kobietka wyrosła z naszego malca!
— Złoty wujciuniu!
— Pieszczotko droga!
Można by przypuścić, że pani Brzozowieckiej w powozie nie było, gdyż jej głosu nie słyszały dotąd trzy kobiety, zbliżające się jednostajnym krokiem. Zobaczyły ją wszakże po chwili, a i ona je spostrzegła. Przywitano się serdecznie. „Najdroższy wujaszek“ uścisnął z życzliwością dłoń panny Julii, oraz pani Borejkowej i wpatrując się w Manię rzekł:
— Ho! ho! zapewne po ogrodzie gonić się już nie będziemy! Zamiast dzieciaków spotykam dorosłe panny....
Mania skłoniła się zmięszana.
— Cóż dziwnego, wtrąciła pani Borejkowa, od dwóch lat nie był pan w Zaborach.
— Włóczyłem się trochę po świecie....
Konie poszły naprzód, a całe towarzystwo boczną drogą udało się do domu. Nacia przyczepiona do ramienia wuja, opowiadała mu różne rzeczy — on słuchał z zajęciem, przerywając od czasu do czasu uwagami.
— Nigdybym nie pomyślał, że tak urosłaś!... Moja Natalciu droga! A pisać do mnie się nie chciało? Z każdego etapu wysyłałem wiadomość. Nie kłam, nie kłam, córeczko, adres był zawsze u mamy! Zapomniałaś, panienko, o wuju!
— Nigdy! kocham wujaszka nad życie!
Pan Adam Zaborowski był rodzonym bratem pani Brzozowieckiej. Przystojny, wysokiego wzrostu i zaledwie trzydziestoletni mężczyzna, utraciwszy żonę, która spadła z konia i zabiła się odrazu, całe swoje przywiązanie poświęcił siostrze i Naci. Swatano go z tą, to z ową panną, zawsze jednak powtarzał:
— Czyż nie mam córki? chrzestna tylko, ale rodzoną zastąpić może. Jej dzieci będą mojemi wnukami, ona zamknie mi oczy, jej zostawię majątek.
Sprzeczali się nieraz nawet z panią Brzozowiecką, która tłomaczyła bratu, iż należy mu się trochę szczęścia własnego.
Zwykle przerywał rozmowę, lub całując dłonie siostry, prosił:
— Dość mam od ludzi rozmaitych rad i uwag, ty chociaż siostrzyczko, daj mi żyć spokojnie, jak zamierzyłem.
Obiad przeszedł wesoło. Pan Adam wracający z Paryża, miał wiele do opowiadania, a że pięknie mówił, słuchano go z zajęciem.
Natalka, usiadłszy przy wuju, pochłaniała chciwie każdy wyraz.
— Ach! gdybym tam być mogła! westchnęła kilkakrotnie.
— Zrobi się to, zrobi! — pocieszał wuj.
— Bardzo wątpię, Adasiu! zawołała pani Brzozowiecka. Niech lepiej pozna kraj rodzinny, bo lekceważy go nie znając i tylko wzdycha do zamorskich cudów.
Nacia, blizka płaczu, spojrzała na matkę z wyrzutem.
— No — no, córeczko — wtrącił wuj, ponieważ do Paryża nie jedziesz, aż może kiedyś po ślubie, przywiozłem ci ztamtąd parę drobiazgów.
— Najdroższy wujaszek o mnie pamiętał!
— Tylko — czy aby mama się nie rozgniewa?
— Czemużby, proszę?
— Będąc tam, myślałem jedynie o twojej przyjemności, dopiero teraz czuję, żem nie pedagog, córki wychowaćbym nie potrafił i widzę, że podarunki wybrane bardzo niefortunnie.
— Ach! to nie sposób!
— Czyżby tak źle było? rzekła panna Julia.
— Niestety, droga pani!
— Wszak Nacia miała już niejedno od wuja.
— Zabawki, potem książki — nic więcej.
— A śliczną kołyskę, którą mama dotąd przechowuje, a wspaniały fortepian!
Niedawno zwała go gratem i życzyła sobie mieć inny, ponieważ taki sam jest u Skrodzkich.
Pan Adam wyszedł do swego pokoju, a gdy za chwilę wrócił, niosąc ogromne pudło, Nacia aż ręce złożyła.
Jak marną wydała się teraz niespodzianka, sprawiona jej przez mamę! Co znaczy paczka książek, w porównaniu z tym królewskim prezentem.
— Ach, ach! wołała uszczęśliwiona, gdy pan Adam wyjął z walizki pół tuzina pięknych wachlarzy i niebieską sukienkę fularową, obszytą koronkami.
— Na bal! na bal! krzyknęła, rzucając się do rąk wujaszka — teraz już mogę być na balu!
— Co za bal? pytała pani Brzozowiecka. Niepotrzebnie w twoim wieku zaprzątasz sobie głowę balami.
Panna Julia opowiedziała o wizycie sąsiadów, dodając, że prosili bardzo gorąco na zabawę, która ma się odbyć za tydzień.
— Wszak wiedzą, że unikam licznych zebrań.
Nacia spojrzała błagalnie w stronę wuja.
— Droga Zosiu — rzekł pan Adam — musisz dla córki odstąpić trochę od zwyczajów....
— Tak, braciszku, ale gdy to zrobię za trzy lata, będzie jeszcze dosyć wcześnie.
— Mamo najmilsza, najsłodsza!
— Zosiu, czy możesz jej odmówić?
— Ha! rzekła po namyśle pani Brzozowiecka — nie będę się upierała, bo jestem pewną, że Nacia rozczaruje się na czas jakiś.
Dziewczynka uściskała matkę z radości. Dzień obfitujący w przyjemne wrażenia miał się ku końcowi. Nacia chodziła z wujaszkiem dokoła klombu przed dworem, mrok zapadał, a ciepły wietrzyk roznosił woń rezedy, lewkonii i gwoździków. W pokoju stołowym nakrywano do kolacyi, lokajczyk biegł właśnie do kuchni z półmiskiem, gdy dał się słyszeć turkot i Dyana ku bramie pobiegła.
— Goście! zawołała panna Julia wychylając się przez okno. Pani Brzozowiecka wyszła zaraz na ganek.
Mały węgierski wózek, zaprzęgnięty w parę koni, stanął przed domem, wyskoczył z niego mężczyzna w białym kitlu, barczysty, z dużemi wąsami i kłaniając się pani domu rzekł:
— Jestem Marcin Brzozowiecki, stryjeczny brat Jasia.
— Witam cię, kuzynie! — zawołała ze zwykłą uprzejmością dziedziczka Zaborów. Serdecznie rada jestem, że chociaż tak późno przypomniałeś sobie o nas. Nieznany, byłeś mi zawsze bliskim — z opowiadań nieboszczyka nauczyłam się kochać ciebie i twoją rodzinę.
Nacia, wycałowana przez stryja, przypatrywała mu się ciekawie. Gniewało ją, że wygląda niedostatnio, mówi głosem podniesionym i gestykuluje zamaszyście. Ani podobny do wujaszka Adama, którego każdy nich nacechowany jest wytwornością prawdziwie pańską.
— Jak też mama może znieść te hałaśliwe okrzyki? pytała w duchu — dlaczego wujaszek zajmuje się tak życzliwie tym rubasznym jegomością. Gdy wstano od stołu, wyszła zaraz do bawialni, gdzie panna Julia usiadła z robótką, podczas gdy reszta towarzystwa ulokowała się w gabinecie. Gawędzono tam długo, Natalka nie słyszała jednak treści rozmowy, zdziwiło ją też bardzo, że przy pożegnaniu na dobranoc mama była wzruszona, a pan Marcin ukradkiem łzy ocierał. Nawet wujaszek Adam wyglądał jakoś osobliwie.
— Coś złego się święci — rzekła, kręcąc głową — ten stryj z końca świata przywiózł niepokój. Oby chociaż nie zepsuł balu!
Przez całą noc dręczyły ją sny, przyczem spała nie wiele, raz nawet jęknęła tak głośno, aż obudziła pannę Julię. Nazajutrz po herbacie pani Brzozowiecka weszła do pokoju szkolnego, w którym zaczęto już lekcyę i, przeprosiwszy pannę Julię, rzekła do córki:
— Mam z tobą do pomówienia.
Nauczycielka zmierzyła ku drzwiom.
— Zostań Julciu! zawołała z żywością pani domu. Przedmiot rozmowy obchodzi i ciebie, ponieważ jednak wiem, że na wszystko przystaniesz, do Naci się zwracam. Otóż, córko droga, będziesz miała towarzyszkę, wprawdzie dużo młodszą, ale bardzo miłą, w kuzynce, która do nas niedługo przyjedzie.
— Kuzynka? która kuzynka, mamo?
— Józia, córka Marcina Brzozowieckiego.
Skrzywiła się Nacia, co nie uszło uwagi matki.
— Oznajmiam fakt — dodała tonem stanowczym — nie dla tego, bym wątpiła, że ci on przyjemność sprawi, lecz ponieważ żądam, byś dla kuzynki była dobrą i starała się uprzyjemnić jej pobyt w naszym domu.
— Oh! oh! ciężkie zadanie.
— Trzeba tylko odrobinę dobrych chęci i serca. Józia straciła matkę, którą chciałabym zastąpić, ty możesz znaleść siostrę. Pominąwszy nawet wzgląd tak ważny, że dziecina jest naszą bliską krewną, winniśmy uszanować jej sieroctwo.
Nacia słuchała z roztargnieniem, gryząc ołówek, a panna Julia była bardzo wzruszona.
— Nie wątpię — rzekła — że dziewczynce będzie tutaj dobrze — wszyscy się postaramy....
— Niech pani mówi tylko za siebie! wybuchnęła Nacia, po odejściu pani Brzozowieckiej. Jakim sposobem naprzód mogę wiedzieć, czy pokocham obcą jakąś dziewczynę, czy przypadnie mi do gustu i czy będziemy umiały żyć w zgodzie. Bo gdyby szło o parę miesięcy, ale tak, codzień, może całe lata, zadawać sobie przymus, to nad moje siły — ja nie umiem.
— Nauczysz się, kochanko — perswadowała panna Julia — dobrze wyjdziesz na tem.
— Znosić obok siebie dziewczynę, pewno jak najgorzej wychowaną!...
— To nie wiadomo....
— O wiem, wiem z góry! Rosła pewno dotąd jak dziczka, aż strzeliło ojcu do głowy zrobić nam niespodziankę bardzo przyjemną!




VIII.
Córka rządcy.

Stryj Marcin odjechał nazajutrz wieczorem, nie mogąc bawić dłużej, z powodu zatrudnień gospodarskich. Nacia, odbywszy lekcye, bawiła się z wujem, a śmiech jej rozbrzmiewał po całym domu. Grali w bilard, albo w krokieta, później odbywali razem dalekie przechadzki, wizytowali sąsiadów.
Dnie biegły niby jedna chwilka — zbliżał się gorąco oczekiwany bal u Żabińskich. Pani Brzozowiecka nie rada zaproszeniu, ulegając prośbom, kazała w miasteczku zrobić sobie suknię, mało wykwintną, zdaniem Naci, lecz — możliwą — pan Adam obiecywał wyprostować „stary grzbiet“ i puścić się mazura.
Zachwycony był siostrzenicą.
Przez ostatnie dwa lata rozwinęła się, niby kwiat na słońcu, umysł ma bystry, obejście naturalne — dowcipna przytem i wesoła.
— Co to za dziewczyna! powtarzał — Zosiu droga, co to za dziewczyna! wychowałaś jedynaczkę znakomicie.
Pani Brzozowiecka westchnęła.
— Co to siostruniu? zawołał zdziwiony. Pochwały sprawiają przykrość mateczce, która poświęciła najpiękniejsze lata swojego życia wychowaniu córki.
— Bynajmniej, lecz....
— Sądzisz, że przywiązanie mnie zaślepia? Oho! ja obserwuję, ciągle obserwuję!
— Jednak mój Adasiu....
Rozmowę przerwał hałas, pochodzący z oddalonej części mieszkania. Pani Brzozowiecka zbladła — pan Adam zerwał się z kanapy i oboje pospieszyli w stronę, zkąd gwar pochodził. Nieokreślona wrzawa przybierała coraz wyraźniejszy charakter, w miarę jak się zbliżali do wielkiego salonu.
W progach bawialni słyszeli już wyraźnie płacz i kłótnię dwóch głosów.
— Maż się, maż! ty nic lepszego nie potrafisz.
— Podarła! oh! oh! podarła cały kajet.
— Nie podarłam — kłamiesz! tylko rzuciłam na ziemię.
— Oh! oh! świeżo kupiony kajet.
— Uspokójcie się i pogódźcie — perswadował ktoś trzeci.
— Co? ja mam się pogodzić?! z kim że, proszę? Z taką, która mi psuje fortepian. Brzdąka całemi dniami, a ja później muszę się wstydzić rozstrojonego grata! Wielka dama! Grać myśli kiedyś własnym kurom i prosiętom, albo dziewkom folwarcznym — artystką będzie!
— Oh! oh! — rozlegało się szlochanie. Oh! jaka nie dobra.
— Będziesz cicho? Niedobra! że chciałam odbyć lekcyę, aby mieć później czas wolny, a ta panna jest pierwszą do mojego fortepianu. Kto tutaj komu powinien ustąpić?
Pan Adam, spieszący za siostrą, żywo drzwi otworzył i oczom obojga przedstawił się szczególny widok.
Mania zapłakana zbierała po podłodze kartki olbrzymiego foliału nut, panna Julia układała je klęcząc, a Nacia, czerwona jak piwonia, zamykała z trzaskiem fortepian.
„Wujaszek“ osłupiał! Pani Brzozowiecka spojrzała na brata, a później na córkę, prawie nieprzytomną ze złości. Nacia, spostrzegłszy obecność wuja, zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
— To ona.... wyjąkał — to Mania winna wszystkiemu.
— Tak, to ja! zawołała córka rządcy — to ja, bo narzucam się, gdyż przychodzę tutaj grać. Od dziś jednak to się nie powtórzy.... dodała, wybuchając płaczem.
Pani Brzozowiecka uchwyciła jej rękę.
— Mogłabyś mi zrobić tak wielką krzywdę — rzekła łagodnie — i wyrzec się dalszej nauki?
Dziewczyna rzuciła się w objęcia zacnej kobiety. Nacia nie śmiała podnieść oczu, a panna Julia sprawiała wrażenie osoby ciężko przygnębionej.
— Oh! droga pani — powtarzała Borejkówna — droga, najlepsza pani, wybacz!
— Uspokój się, dziecko, nie mam ci nic do wybaczenia.
— Rozgniewałam Nacię.
— Córka moja ci ubliżyła i obowiązaną jest przeprosić.
— Nigdy, mamo! nigdy — za nic na świecie! Ona mnie zawsze przeprasza.
— Być może, gdy załatwiałyście sprzeczki pomiędzy sobą. Dziś wobec świadków, ty musisz Manię przeprosić.
— Umarłabym ze wstydu! Ja mam przepraszać pannę Borejkównę — krzyknęła Natalka.
Mania podbiegła do niej, wyciągając rękę.
Daruj, rzekła z wdziękiem, malującym jej łagodny charakter — powinnam była ustąpić. Przepraszam cię serdecznie.
Pogardliwy uśmiech był jedyną odpowiedzią.
Pani Brzozowiecka uściskała Manię, a pan Adam rzekł surowo do siostrzenicy:
— Nigdybym nie przypuścił, że jesteś tak samolubna i zawzięta. Ciężki spotkał mnie zawód.
Po tych słowach, silnie wzburzony, wyszedł z pokoju.
Nacia padła na sofę, szlochając. Skarga wujaszka zabolała ją bardziej niż najostrzejsze wymówki — odszedł, nie poczekał na usprawiedliwienie — osądził ją i potępił.
Panna Julia starała się uspokoić płaczącą — Nacia zakryła uszy rękami.
— Proszę odejść! — wołała — proszę mi dać spokój!
Na twarzy pani Brzozowieckiej malował się ból — drżała jak w febrze i była blizką zemdlenia.
— Nie krzycz! — powtórzyła kilkakrotnie — Naciu, uspokój się! uspokój!
Ale dziewczyna wiła się, jak wąż, na sofie, krzycząc coraz głośniej.
— Wszystko przez Mańkę! przez Mańkę!




IX.
Sierota.

Pan Adam zmienił się bardzo. Zaprzestał spacerów, do pokoju szkolnego nigdy nie wchodził, lecz przepędzał czas z siostrą, której cichy smutek pojmował teraz i odczuwał całem sercem.
— Jeżeli taka matka przykładem swoich cnót nie wychowa anioła — powtarzał w duchu — cóż dopiero inne, mniej doskonałe i mniej poświęcone dzieciom! Ileż tu pychy, ile pogardliwej wyniosłości!... jak ona potrafi gnębić i poniżać!...
Wstrząsał się na wspomnienie awantury z Manią.
— Biedna dziewczyna!... myślał. — Jeszcze przeprasza kapryśnicę i przyjmuje winę na siebie.
Pod pierwszem wrażeniem, udał się do Borejków, nie zastał ich wszakże. Przyjęła go Mania, oczekująca powrotu matki z targu i zajęta w kuchni wieczerzą dla ojca.
Panienka, o półtora roku ledwie starsza od Naci, zamiast śmiać się i trzpiotać, pełniła z całą powagą rolę gospodyni domu. Nie zakłopotana bynajmniej wizytą pana Brzozowieckiego, wydała Kundzi jakieś rozporządzenie, a następnie poprosiła gościa do bawialni.
W kwadrans później zjawił się gospodarz, nadjechała i żona — oboje serdecznością swoją tak zachwycili pana Adama, że przesiedział na folwarku cały wieczór. Próżno też Nacia wypatrywała go w ogrodzie, szukała po całym domu; wróciwszy, poszedł zaraz do siebie i wcale się nie pokazał.
Badany nazajutrz przez silnie zaintrygowaną siostrzenicę, odpowiedział krótko!
— Odwiedziłem Borejków.
— Borejków? — powtórzyła zdziwiona — alboż tam wujcio bywał kiedy?
— Chcę sobie wynagrodzić i teraz często bywać u nich będę.
— Nudni ludzie! Ona tylko o kurach rozprawia, a on o uprawie pól.
— Przedmioty bardzo zajmujące dla nas.
— Wujaszek żartuje....
— Bynajmniej. Wszak jesteśmy dziećmi rolników. Posiadamy ziemię, cały nasz byt pochodzi z roli, wszystko więc, co dotyczy gospodarstwa, interesować nas powinno. Śmiejesz się, że pani Borejkowa mówi o kurach, a czy zastanowiłaś się kiedy, że hodowla tych pożytecznych ptaków dać by ci mogła przyzwoite utrzymanie. Zwiedzałem we Francyi takie gospodarstwa ze sztucznemi wylęgarniami i robaczarniami i powiem ci prawdę, dużo mnie one nauczyły. Rezultaty pracy drobnej na pozór, są tak zdumiewające, że szanować się każą.
— Jak wujaszek mówi, inaczej to wszystko wypada, ale kiedy taka prostaczka plecie....
— Nie zauważyłem w pani Borejkowej prostactwa, jakie jej przypisujesz.
— Co wujciowi się zdaje! Ordynarna strasznie.... sama robi w krosnach, a nawet stroi siebie i Manię w wełnianki domowego tkania. Zdaje mi się, że widzę sługę.
— Cześć rozsądkowi i pracy! Doprawdy gdybyś mniej lekceważyła Borejków, z powodu jakiejś urojonej ich niższości, spędziłabyś tam niejedną chwilę pożytecznie i przyjemnie, jak naprzykład ja wczoraj. Mama twoja tam bywa, ty zaś nie chcesz, bo on jest naszym oficyalistą. Dla takiej też racyi, wielka niedawno przyjaciołka Skrodzkich, teraz wcale ich nie znasz.
— Skrodzkie, wujaszku? Eh! nie ma o kim mówić!
— Miłe i dobrze wychowane panny.
— Aż zanadto nawet. W Warszawie niby się uczą — myślałam, że na pensyi — a wie wujaszek czego? Jedna szycia i kroju, druga kwiaciarstwa!
— Gdyby próżnowania, byłyby podług ciebie godniejsze szacunku.
— Mam przyjaźnić się ze szwaczkami? Ślicznie dziękuję! wolę nasze obywatelskie panienki.
— Nadewszystko zaś pannę Emilię, która daje ci lekcye grymasów i wymagań.
— Wujaszku!
— Przecież Stasia i Frania Borskie, albo Hela Rosłońska nie cieszą się twoją sympatyą. Za mądre, powiadasz, pszczelarki, mleczarki i ogrodniczki, a tamta myśląca jedynie o sukni i kapeluszu, to dopiero doskonałość!
Rozmowę przerwało wejście Ignacego, który oznajmił obiad. Nacia nie odezwała się już ani jednem słowem, lecz nachmurzona weszła do jadalni. Przez cały czas obiadu nie spojrzała na „wujaszka,“ za karę, że stał się teraz niegrzeczny i ciągle mówi impertynencye.
Tak zwany „bal“ nastręczył mnóstwo poważnych kwestyj: jak się uczesać, który wziąć wachlarz z pomiędzy darowanych przez wuja, czy przybrać głowę kwiatami i t. p. Rozstrzygając je w myśli na rozmaity sposób, zwłaszcza wieczorem w wigilię balu, Nacia później bardzo źle spała, rano zaś panna Julia musiała ją budzić kilka razy.
Dzień, oczekiwany z takiem upragnieniem, przyniósł Naci nowe troski. Zamiast loków, co wydawało się konieczne, mama uplotła warkocz jak na codzień, o kwiatach zabroniła nawet mówić i przypięła jej do boku mały wachlarzyk chiński, prawdziwą nędzę, wartości paru złotych, podczas gdy tamte paryskie, zamknięte w więzieniu z pluszu i jedwabiu, błagały niemal, by je pokazać ludziom.
Ciężko wzdychając, dziewczynka przeglądała się jednak we wszystkich lustrach, dumna z sukni pięknie uszytej i doskonale w miasteczku do jej figury przypasowanej. Na odjezdnem jeszcze próbowała wzruszyć matkę prośbą.
— Biały wachlarz, mamusiu, biały, ze wszystkich najskromniejszy! powtarzała z przymileniem. — Tamte będą na później....
— I biały niech poczeka — odparła pani Brzozowiecka. Spiesz się, Naciu, siadamy.
Około północy panna Julia, wystraszona hałaśliwem ujadaniem psów folwarcznych, zapaliwszy świecę, poszła obudzić Ignacego, który sypiał w pokoju kredensowym. Spotkała się z nim w sieni, gdzie układał jakieś manatki.
— Panienka przyjechała — rzekł stary lokaj — mała panienka i panicz. Siedzą w pokoju stołowym. Lampę zapaliłem, a herbatę wnet podam.
Ogarnąwszy się cokolwiek, panna Julia poszła do dzieci, z których jedno, chociaż nieznane, mogło już liczyć na jej sympatyę. Idąc prędko z myślą o nakarmieniu zmęczonych, u progu jadalni stanęła jak wryta.
Na staroświeckiej kanapie pod portretem Jerzego Zaborowskiego, dziadka pani Zofii, siedział chłopiec, około lat piętnastu mieć mogący, i trzymał na kolanach dziewczynkę, która zanosiła się od płaczu. O ile chłopak był silny i tęgi, a smagła jego twarz jaśniała zdrowiem, o tyle dziewczynka wydawała się delikatną i słabą.
— Waciu, Waculku — szeptała pieszczotliwie — o! mój braciszku, zostań ze mną.
— Józiu złota, wiesz, że nie mogę.
— Ach, zostań! — prosiło dziecko, głaszcząc twarz brata. Gdybyś wiedział, jak się boję, jak mi straszno. Mój Boże! czemuż mama nie zabrała mnie z sobą?! Tatko mnie wyrzuca, wyrzuca, oddaje do obcych. Waculku, mój Waculku!
— Ciężkie to bardzo, ale nie mamy innej rady. Ja po wakacyach wracam do miasta, tatko ma gospodarstwo, a ciotka Klara wyszła zamąż. Tobie potrzeba opieki.
Dziewczynka płakała dalej, mimo pocałunków i najtkliwszych zapewnień, jakiemi Wacław usiłował ją pocieszyć.
— Nigdy już nie zobaczę Majdanu, ani sroczki, ani Filusia — powtarzała z rozpaczliwem łkaniem.
Nie mogąc wytrwać dłużej w roli obojętnego widza, panna Julia weszła do pokoju i na powitanie uściskała dziewczynkę.
— Uspokój się Józiu — rzekła z prawdziwie macierzyńską czułością. Na jesieni wszyscy pojedziemy do Majdanu, odwiedzić tatusia i Waculka. Zobaczysz, jak Burek będzie się cieszył, sroczka zaskrzeczy....
Dziecię wybuchnęło srebrzystym śmiechem.
— Sroczka nie skrzeczy! Co też pani powiada? Moja Sroczka jest pieskiem i umie szczekać, tak samo jak Burek.
— Przez ten czas lepiej się nauczy.
— Już mnie doskonale, chociaż tak mała — o tyciuchna — dodała Józia, mierząc wielkość suki na swojej rączce.
— Dlaczego jej nie zabrałaś?
Drobne usteczka wydęły się w komiczny sposób, powieki poczerwieniały i zaczęły gwałtownie mrugać.
— Bo.... bo.... wybuchnęło dziecię, niezdolne powstrzymać łkania — bo — ona ma tam mamę!
— A ty tu znajdziesz dwie, najmilszy aniołku! zawołała panna Julia, tuląc Józię. Chciej tylko nas kochać.
Pod wpływem serdecznego obejścia, Józia uspokoiła się powoli i wypiwszy herbatę, zasnęła na krześle.
Ułożono ją na sofie w pokoju nauczycielki, której Wacio polecał siostrzyczkę, dziękując za dobroć w pierwszych chwilach okazaną.




X.
Zawiedzione nadzieje.

Jakżeście się państwo bawili? pytała panna Julia przy śniadaniu, do którego ledwie w południe się zebrano.
— Doskonale! odrzekł pan Adam. Niech pani żałuje swego uporu — a prosiłem, a namawiałem!
— Ja zaś — wtrąciła Natalka, spodziewałam się czegoś więcej.
— Marzenia są zwykle piękniejsze od rzeczywistości — rzekła pani Brzozowiecka. Co zaś się tyczy wczorajszego wieczoru, powinien chyba zadowolnić wszystkich.
— Ach! mamo! Emilka wcale nie potrafi gośćmi się zająć — dba jedynie o siebie. A jak przedtem zaprasza, obiecuje złote góry!
— Moje dziecko, Milunia jest jeszcze zbyt młodą, by mogła sobie poradzić z tak licznem towarzystwem, jak wczorajsze.
— Ona jest niegodziwa!
— Splamiła ci pewno suknię przy kolacyi? — zagadnął pan Adam.
— Gdyby tylko tyle!
— Więc czemże zasłużyła na takie miano?
Nacia, rozejrzawszy się po pokoju, przyciszonym głosem odpowiedziała swoją krzywdę.
— Zaraz po przyjeździe Milunia wycałowała mnie i wyściskała, oglądając ze wszystkich stron moją sukienkę. Gdy się przyznałam, że pochodzi z Paryża, chwyciła się za głowę.
— Ach! śliczna! cudna! arcydzieło — powtarzała raz po raz.
— Wiesz, Naciu, że Milunia zawsze przesadza trochę.
— Zaraz, wujaszku, proszę posłuchać.... W przerwie między tańcami chodziłyśmy po sali we dwie z Kazią Gorzyńską, która także skarżyła się na nudy. Rozmawiamy, aż tu z wielką miną, przyczepiona do starszych panien, zjawia się Milunia. Spojrzawszy na mnie, zaczęła coś szeptać do Flory Niesiołowskiej. — Daj pokój — mówi Flora, to jeszcze dziecko. — Nie dziecko, ale indyczka w sukni paryskiej; widzisz jak się nadyma, jak się czupurzy! Słysząc to, Kazia wzięła moją stronę; powiedziała jej parę słów, ale dobrych: — Nie zapraszaj indyczek, panno Żabińska, ponieważ sama jesteś gąską, trudno ci będzie z niemi się rozmówić. Ja uciekłam do mamy i prosiłam, żebyśmy do domu jechali, zatrzymano nas jednak.
— Ucałuj ręce i nogi mamy, że ci nie dała rozpuścić loków i schowała pod klucz ów biały wachlarz, przedmiot twoich gorących westchnień — odezwał się pan Adam. Byłaś ubrana ładnie, lecz bez przesady. Panna Żabińska wyświadczyła ci łaskę swojem postępowaniem — znasz ją teraz i jak radziłem, powinnaś jej unikać.
Nacia podniosła chusteczkę do oczu, wzdychając z głębi piersi.
To ma być bal! to owe cuda, któremi sobie tak długo zaprzątała głowę! Zamiast miłych wspomnień, pozostał jej ból głowy, dreszcz z niewyspania, a co najważniejsza, wstręt do lubionej niegdyś sąsiadki.
Było nad czem płakać!
W otwartych drzwiach jadalni ukazała się jakaś mała figurka i dygnęła w progu. Panna Julia żywo do niej podbiegła, a w ślad za nią i pani Brzozowiecka.
Nacia przypatrywała jej się ciekawie: co za maleństwo? żywa lalka, nic więcej! Józia zerknęła na nią parę razy, a później z własnego popędu, czy też za podszeptem panny Julii, zbliżyła się, nadstawiając buziaka.
— A może teraz i ty pozwolisz się pocałować? rzekła figlarnie.
— Pozwolę.
Córka pana Marcina zawisła rączkami na szyi siostry. Powitanie odbyło się jak można najlepiej.
— Już się kochają! rzekła pani Brzozowiecka ze łzami w oczach.
— Bóg by to dał! westchnęła nauczycielka. Po śniadaniu Nacia prosiła o uwolnienie od nauk, trzeba bowiem upamiętnić pierwszy dzień Józi w Zaborach. Wyszły natychmiast obie do ogrodu i nie wróciły aż na obiad.
Dobra to rzecz mieć towarzyszkę posłuszną każdemu skinieniu, która, niby piesek, patrzy ciągle w oczy, gotowa u nóg się położyć. Zabawne stworzonko! Mówi, że piękniejszego ogrodu jak w Zaborach nie ma chyba na całym świecie, a z porzeczek i agrestu chce robić wino, „jak ciocia Klara.“ Oho! zrobi doskonale, pamięta przepis! Niech tylko dadzą szklanny gąsior duży jak ona sama a zrobi z pewnością.
— Chcesz, Naciu? pyta — narwiemy zaraz parę garncy agrestu, bo już dojrzały. Później opadnie z krzaków, albo wyschnie i będzie szkoda.
— Eh! nudna rzecz takie zrywanie!...
— Nie nudna, bo z niej będzie pożytek.
Trzeba było widzieć, z jak poważną miną wypowiedziała te słowa.
Nacia zanosiła się od śmiechu.
Odradziwszy Józi fabrykacyę win owocowych, poprowadziła ją do altanki japońskiej. Co tam było radości — ile wykrzykników.
— Ach! jakżebym chciała mieszkać w tym malutkim domku! jak tutaj ładnie!
— Mieszkałabyś sama?
— O, tak.
— Nie boisz się?
— Nie — mam Bozię.
To powiedziawszy, wyjęła z za stanika srebrny medalik z Matką Boską i przycisnęła do ust.
— To po mamusi.... rzekła uroczyście.
Ogród Zaborowski, utrzymany bardzo starannie, kończył się parkiem, przerżniętym kilkakrotnie srebrną falą rzeki. Józia aż krzyknęła ze zdumienia, ujrzawszy massę wody niespokojnej i wijącej się bez ustanku, niby ciało olbrzymiego węża.
— Gdzie ona biegnie? dokąd? po co? pytało dziecię.
— Do morza, ale ty nie wiesz....
— Wiem. Ciocia mówiła co to jest morze, opowiadała o bałwanach, o burzy morskiej.
— Mądraś bardzo.
— Nie, ale słuchać lubię i pamiętam.
Łódka przyczepiona do brzegu zwróciła uwagę dziewczynki.
— A to jak się nazywa?
— To właśnie mały okręt. Nazywa się łódka. Chcesz, możemy się przejechać po wodzie?
— Do morza?
— E — nie. Do końca parku.
— Waculek! zawołała Józia, spostrzegłszy brata, który szedł z ogrodnikiem.
— Proszę tu do nas, Waciu.
Chłopak przybiegł skwapliwie, a gdy panienki usiadły, muskularnem ramieniem łódkę odepchnął i sam wskoczył do niej.
— Ale — tłomaczył się zakłopotany — ja nie na dużo się przydam, bo wiosłować nie potrafię.
— Nauczysz się — rzekła Nacia — tymczasem będziesz sterował.
Wtajemniczony w manipulacyę steru, Brzozowiecki pełnił sumiennie, co do niego należało. Gdy przypłynęli do mostu, Józia ze strachem spojrzała w górę.
— A jak to na nas zleci?
— Zabije — odparła Natalka, bawiąc się jej trwogą.
— Oh!
Wacio do siostry rękę wyciągnął.
— Boisz się, Józiu, czego? Pod moją opieką możesz być spokojna.
Dziewczynka, blizka płaczu, rozpromieniła twarz uśmiechem; za chwilę mieli już nad sobą czysty lazur niebios.
Gdy po przejażdżce wrócili do domu, upojona tyloma wrażeniami Józia zasnęła, nie doczekawszy herbaty. Pierwszy dzień w Zaborach przyniósł jej mnóstwo niespodzianek.




XI.
Waculek.

Jak myślisz — pytał nazajutrz Wacio, wyszedłszy z siostrą do parku — dobrze cię tatuś ulokował?
— O, teraz widzę, jak dobrze!
— Pokochasz tutaj wszystkich niedługo.
— Ciotunię, pannę Julię, Nacię i wuja Adama. Już ich kocham, Waculku.
— Bądź dobra, posłuszna, kochaj ich, ale pamiętaj też i o nas.
Rzuciła się na szyję braciszkowi.
— Mój złoty!
— Proś często o napisanie listu, abyśmy zawsze wiedzieli, czy jesteś zdrowa.
— Może codzień?
— Trochę to za wiele kłopotu dla cioci....
— Jak wprawię się lepiej w pisanie, sama co wieczór pisywać będę.
— A wyślesz raz na tydzień — dobrze?
— To się dopiero nazbiera! Nie wiem, czy poczta zechce przyjąć taki ogromny list.
— Bądź spokojna — przyjmie.
— Ciocia! czy widzisz ciocię! zawołała Józia i puściła się pędem na spotkanie pani Brzozowieckiej, która, z książką w ręku, szła główną aleją.
— Wróć się — może przeszkadzać będziesz, mitygował brat.
Ale dziewczynka już słów jego nie słyszała. Po chwili dogoniła ciotkę i ucałowana szła dalej z nią razem.
Wacław cofnął się za drzewo, udając, że nie widzi figlarnych minek siostry, która go do siebie wzywała. Był bardzo rozrzewniony, a jak zazwyczaj chłopcy w jego latach, wstydził się z tem zdradzić. Każde dobre słowo zwrócone do Józi napędzało mu łzy do oczu; on przecież jest mężczyzną, płakać nie powinien.
Lecz nawet mężczyźnie trudno nad sobą zapanować, gdy spada nań wielkie i niespodziewane szczęście. A tutaj spadło tak nagle — odrazu!...
Gdy ojciec zawołał go do kancelaryi i po długiej rozmowie kazał towarzyszyć Józi do Zaborów, chłopak uczuł, że mu piersi ból rozsadza. W pierwszej chwili myślał paść ojcu do nóg, błagać ze łzami, by dziecka z domu nie oddawał — spojrzawszy jednak w zamglone źrenice pana Marcina, zrozumiał, że to postanowienie dużo go kosztowało i ze słowami: dobrze, ojcze — uciekł z pokoju.
Wyjechali bardzo rano; Józieńka zacięła się równie jak brat i nie utrudniała ojcu ciężkiej chwili — on też był mężny.... Dopiero gdy przed karczmą babina jakaś, podchmielona zapewne, rzekła im na drogę płaczliwym głosem: „ach, biedne, biedne pisklątko wyrzucone z gniazda!,“ Wacław oczy zasłonił i, tuląc siostrę, na dobre się rozpłakał.
Przez drogę do nieznanego i prawie obcego domu, gdyż stryj, będący łącznikiem dwóch rodzin, dawno już nie żyje, chłopak cierpiał tortury.
— Pisklę wyrzucone z gniazda! powtarzał w duchu — wyrzucone bez litości!
Słyszał nieraz o bogatej krewnej, która po mężu wieczną przywdziała żałobę; w szlacheckim dworku przesadzano potrosze jej bogactwa, ale on o tem nie wiedział. Zaborów, stare siedlisko rodu, przedstawiało mu się czemś w rodzaju średniowiecznych kastelów, z murami wilgotnemi od pleśni, wałami i rowami — ciotka jako wielka dama, nieprzystępna i dumna, obok niej zastępy sług, niby wykrojonych z obrazu. Widział tam już siostrę samotną, nieszczęśliwą, uwięzioną, niby ptaszę w klatce.
— Biedne pisklątko!
Odurzony nagłem przejściem z mroków groźnego jutra do pogodnej i uśmiechniętej teraźniejszości, chłopak zapłakał od wielkiego uszczęśliwienia i obejmując wzrokiem szlachetną postać pani Brzozowieckiej, szeptał niby w pacierzu.
— Panie błogosław, Panie wynagródź!...




XII.
Kocia służka.

Upłynęło parę tygodni od wyjazdu Wacława. Józia przestała tęsknić i co chwila wracać myślą do swoich. Godziny biegły coraz prędzej, zwłaszcza przy nauce, do której dziewczynka nie osobliwie zdolna i pojętna, garnęła się całą duszą. Odrobiwszy lekcye, wieczorem gryzmoliła dużemi literami listy do Majdanu i po kilka razem doręczała cioci Julci, dla zaadresowania i wysłania na pocztę.
Pan Marcin odpisywał Józi w krótkich wyrazach, przy liście do pani Brzozowieckiej, Wacio zaś kreślił drobiazgowo szczegóły pobytu w gimnazyum, notował stopnie — dzielił się radością i zmartwieniem. Korespondencya uszczęśliwiająca Józię, była przedmiotem żarcików Natalki.
— Znowu przyszedł list ogromnie ważny, mówiła, poznawszy na adresie pismo kuzyna — dowiemy się rzeczy bardzo zajmujących.
Niespodzianie przyjacielski stosunek dwóch dziewcząt uległ rozprężeniu. Nacia zaczęła unikać towarzystwa małej, pytania ją nudziły, śmiech doprowadzał do gniewu. Józia, nie rozumiejąc powodów złego humoru, goniła jeszcze Natalkę, drobnemi przysługami starała się o względy, usiłowała ją rozśmieszyć i zabawić.
Napróżno jednak!
Raz, gdy po długiem szukaniu, znalazłszy kuzynkę, rzuciła się jej na szyję, spotkała ją odprawa.
— Idź precz, nudny bębnie!
Zrozumiawszy w końcu, że należy trzymać się zdaleka, Józia biegła jednak z ochotą na każde zawołanie.
— Tak samo jak piesek — szydziła w duchu Nacia. Wołam: precz! odchodzi, pójdź tu! biegnie co siły. Śmieszne stworzenie!
Raz, w niedzielę, po powrocie z sumy odbyła się pomiędzy panienkami utarczka poważniejsza. Nacia miała długo na czole chmurę gniewu czy żalu, Józia sprawiała wrażenie osóbki mocno zajętej jakąś myślą. O co im poszło, nikt nie wiedział, gdyż Natalka, lubiąca kwestye sporne załatwiać na cztery oczy, znalazła sposobność ukrycia się przed panną Julią.
Przez cały czas obiadu Józia, w jak najlepszym humorze, częściej niż zazwyczaj spoglądała na ciotkę. Znać było, że chce wystąpić z prośbą, waha się jednak czy wstydzi. Przezwyciężyła nieśmiałość, już prawie w ostatniej chwili, gdy obiad się skończył, a pani Brzozowiecka krajała resztki mięsa dla ulubionych kotów.
— Ciotuniu — rzekła z uroczystą minką — chciałabym mieć koniecznie jakie zatrudnienie....
— Chciałabyś mieć zatrudnienie? powtórzyła pani Brzozowiecka. Jeszcze mało lekcyj i biegania?
— To swoją drogą, ciociu, a zatrudnienie swoją.
— Nie rozumiem doprawdy.
— Ciocia nie rozumie? Ależ.... ja nic nie robię tutaj.
— Cóżbyś ty robić mogła?
— Wszystko, co ciocia każe.
— A jeśli nie każę.
— Ach! bardzo proszę, ciociu! zawołała błagalnie. Bardzo proszę....
Pani Brzozowiecka uczuła się zakłopotaną żądaniem Józi.
— Powiedz — rzekła wreszcie — jakiego chcesz zatrudnienia?
— Ja — ja — nie wiem.
Po chwili oczy jej błysnęły i biorąc talerz z rąk pani Brzozowieckiej, zawoła z tryumfem.
— Będę przyrządzała obiad Milusiowi i Mruczkowi.
— Kocia służka! szepnęła złośliwie Natalka z drugiej strony stołu.
— I kanarkowi trzy razy na dzień wodę odmienię.
— Dobrze, Józieczko, dobrze — chwalił pan Adam. Wyręcz ciotkę, która niepotrzebnie się wysługuje tym grubym kociskom.
Dziewczynka uszczęśliwiona od czasu do czasu spoglądała na Natalkę, a wzrok jej mówił:
— Widzisz, że znalazłam — widzisz!
Obowiązek swój wzięła bardzo seryo i spełniała go z punktualnością, dziwną w stworzeniu tak młodem. Krajała drobniutko, systematycznie, dwie równe porcyjki — nigdy Miluś nie dostał więcej od Mruczka, ani miał prawo zazdrościć Mruczkowi. Niewdzięczne koty porzuciły zupełnie swoją panią i przy końcu obiadu zasiadały na brzegu krzesła Józi.
Powtarzało się to codzień.
Upłynęło znowu parę tygodni. Józia przywykła potrosze do kaprysów Naci, wezwana towarzyszyła jej chętnie, traktowana chłodno schodziła z oczu; ani matka, ani nauczycielka nie były nigdy zmuszone zaprowadzać porządku między kuzynkami. W przekonaniu też jednej i drugiej wszystko szło doskonale. Pani Brzozowiecka nie mogła się nacieszyć korzystną zmianą, iż Nacia zgodna! Nacia dobrze wychodząca z kimś tak maleńkim, bezbronnym i słabym — to szczyt marzenia biednej matki!... Czegóż więcej żądać? Ona zupełnie się poprawiła, ją też jeszcze kiedyś błogosławić i kochać będą ludzie!
Pewnego razu, w jakieś doroczne święto, przyjechało kilka osób na obiad. Znalazł się tam proboszcz z wikarym i kolega pana Adama, zamożny obywatel i parę bliższych sąsiadek z rodziną. Józia miała do zabawy dziewczynkę w jej wieku, tylko Nacia była zmuszona poprzestać na towarzystwie Mani. Siadła do obiadu nachmurzona i gdy wszyscy się zabawiali wesołą rozmową, milczała uparcie. Wuj Adam zapytał nawet parę razy:
— Co ci jest, Natalko?
— Nic — nic — odpowiadała.
Józia tymczasem bawiła swoją rówieśniczkę jak umiała najlepiej. Chichotały obie, gdy ksiądz proboszcz do nich z jakąś anegdotą się zwrócił.
Drażniło to Nacię.
— Czego się ona śmieje?
Nie odezwała się jednak do Józi przez czas obiadu, aż dopiero gdy ta ostatnia zaczęła krajać dwie równe porcye, rzekła półgłosem:
— Kocia służka!
— I kanarkowa! dodało dziecię z pewną dumą.
— Co to znaczy?! zawołał pan Adam spoglądając na siostrzenicę. Kolega pana Zaborowskiego powtórzył również.
— Co to znaczy?
Ksiądz proboszcz był także zaciekawiony. Wszyscy pytali.
— Co to jest kocia służka?
Natalka, zakrztusiwszy się wodą, uciekła, zostawiając gościom nierozstrzygnięte pytanie.
— Józia nam wytłomaczy! zawołał ksiądz proboszcz. Taka rozsądna dziewczynka musi wiedzieć.
— Dalej Józiu! nalegał pan Adam.
Dziecko się zawahało.
— Powiedz, aniołku — prosił wikary. Ponieważ wszyscy żądają.... a musi to być bajeczka zajmująca....
— Nie bajeczka wcale!...
— Tem lepiej, więc historya prawdziwa.
— Kiedy, bo nie wiem, czy można.
— Trzeba! zadecydowano chórem.
— Kocia służka i kanarkowa, to — ja.
— Cóż znowu?
— Tak. Bo Natalka miała racyę, że jem chleb darmo — a ja przecież zawsze zarabiałam.
Goście spojrzeli po sobie.
— Doprawdy? pytał ksiądz.
— Tak. W domu ciocia Klara pilnowała tego codzień.
— Jakimże sposobem?
— Rano, musiałam zaraz odrobić śniadanie.
— Odrobić?!
— Nosiłam ziarna kurom i stałam przy nich tak długo, aż wszystkie się najadły. Później umyłam parę roślin w pokoju, a było ich u nas dużo, bo ciocia lubi kwiaty.... Nie wiem, dodała z żalem, kto teraz o nich pamięta.
— A obiad? a kolacya? — wołano.
— Oho! na obiad trudniej zarobić, bo więcej kosztuje. Łuskałam groch, czasem ciocia kazała wysypywać makówki, zrywać maliny, agrest, porzeczki, porządkować nasiona. Zimą najczęściej zwijałam bawełnę.
— I tak codzień.
— Codzień. Dopiero tutaj nikt mi zarabiać nie kazał i jadłam darmo.... ale kiedy Nacia przypomniała, prosiłam cioci, żeby mi chociaż pozwoliła służyć Milusiowi, Mruczkowi i kanarkom.
Wszyscy mieli łzy w oczach.
Pani Brzozowiecka, wzruszona głęboko naiwnem wyznaniem, przytuliła do piersi małą pracownicę.
A Natalka?
Nie wyszła ze swego pokoju, aż goście się rozjechali.




XIII.
Zła siostra.

Nazajutrz odbyła się długa rozmowa pomiędzy matką a Nacią.
— Sprawiłaś mi już wiele przykrości niegodnem traktowaniem osób, które Bóg wie dlaczego za niższe od siebie uważasz — mówiła między innemi pani Brzozowiecka. Sądzisz, że nie widzę udręczeń panny Julii — że wyszła mi z pamięci scena z Manią? Przypuszczałam jednak, że to dziecię tak blizkie, bo przecież nasze, a przytem z gruntu poczciwe, nie dostarczy ci okazyi do znęcania. Byłam prawie pewna, że pokochałaś Józię, bo niema zresztą w całym domu nikogo, ktoby jej nie kochał.
— Ja przecież nic jej złego nie zrobiłam.
— Wymówić komu dach nad głową i łyżkę strawy, to nic, twojem zdaniem!
— Dzieciak nie zrozumiał!
— To łaska Boga! Całe szczęście, że Józia wychowana w pracy, już w tak młodym wieku odczuwa wysoką jej dostojność. Pomyśl, proszę, co zrobiłabyś, będąc na miejscu kuzynki?
Nacia milczała.
— Powiedz — radabym usłyszeć.
— Ja — mamo?
— Nie wiesz? A więc ci ja powiem! Musiałabyś opuścić dom, w którym pożałowano ci kąta i to zaraz, chociażby nie było się gdzie podziać. Czy pojmujesz trudność takiej chwili?
Dziewczyna się rozpłakała.
— O ile wyższem jest od ciebie to wątłe dziecię! Nie miało potrzeby obrażać się, ani uciekać od nas — poszukało zatrudnienia, a później z całą godnością przyznało się wobec wszystkich, że pracuje, by zarobić na chleb. O, gdybyś rozumiała, co ja wtedy czułam, moje pognębienie otworzyłoby ci oczy!...
Natalka ucałowała ręce matki i przyrzekła Józię przeprosić. Dzień wczorajszy kosztował ją dużo łez i wstydu — nie wie teraz, jak się wytłomaczy, zwłaszcza przed księdzem proboszczem.
— A może też przyjdzie do zastanowienia i poprawi się nareszcie z fatalnej pychy — rozmyślała biedna matka.
Przez cały następny tydzień wszystko szło jak najlepiej i córka pana Marcina nie nazywała się „nudnym bębnem,“ lecz Józią, czasem Józieczką, panna Julia nie miała najmniejszego powodu gniewać się na uczennicę, krótko mówiąc, w zaborowskim dworze zamieszkał błogi spokój.
Po lekcyach bawiły się dziewczynki najczęściej krokietem — niekiedy towarzyszył im pan Adam, zwolennik gier angielskich na świeżem powietrzu — partye szły jedna za drugą, całemi godzinami.
— Że wam też się nie znudzi! wołała pani Brzozowiecka.
Namówili ją czasem do wzięcia udziału, a panna Julia musiała grać także. Co było później radości.
— Mamusia wygrała! ciocia, ciotunieczka!
— Oho! wuj górą! Wiwat panna Julia!
Aż Ignacy wybiegał na werendę zobaczyć, co się w ogrodzie stało.
Pewnego poranku przyszła wiadomość o nagłej chorobie matki panny Julii. Napłakała się biedaczka i, korzystając z pozwolenia, wyjechała do Warszawy najpierwszym pociągiem. Dziewczynki przepędzały teraz dnie każda we właściwy sobie sposób, gdyż lekcyj nie było. Nacia czytała, jeździła konno, czasem przy fortepianie zatrzymała się chwilę, Józia zaprzyjaźniwszy się z Kabalską, pomagała jej w zatrudnieniach.
— Już obiad? pytała nieraz ze ździwieniem, że czas tak prędko leci i biegnąc z folwarku, spotykała Nacię znudzoną ciągłem świętowaniem, ale nie chcącą do tego się przyznać.
— Słuchaj Natalko — rzekła raz po obiedzie pani Brzozowiecka, zdaje mi się, że wypoczęłaś już dostatecznie; mam tu robotę bardzo pilną, którą chciałabym wykończyć przed powrotem panny Julii. Będzie to dla niej dywanik. Zaczęłam go sama, lecz jak weźmiemy się we dwie, skończymy prędzej. Przedewszystkiem trzeba zaraz włóczkę zwinąć.
— Ja potrzymam! zawołała Józia.
Natalka nie bardzo rada, gdyż zmęczona trochę, pragnęłaby pewno poleżeć parę godzin, zabrawszy włóczki, postąpiła ku drzwiom.
— Wychodzisz? źle ci tutaj?
— Ach, mamo! tak gorąco, wolę już u siebie. Chodź, Józiu.
Dziewczynka wybiegła w podskokach. Pokój jedynaczki, opatrzony żaluzyami, chłodny, miłem był w lecie schronieniem. Otomana niziutka, w tureckim guście, zapraszała do wypoczynku, purpurowy palankin rzucał na nią krwawe smugi. Ledwie weszły, Natalka do sofy przypadła.
— Uf! trudno oddychać!
— Nie będziemy zwijały?
— Wiesz co? zwijaj — tymczasem ja odpocznę.
— Dobrze. Załóż włóczkę na krzesła i odpoczywaj, śpij chociażby do kolacyi.
— E! nie! tylko trochę.
— Dobranoc.
Nacia ziewnęła parę razy, odwróciwszy się do ściany. Niedługo potem usnęła, a Józia chodziła dokoła krzeseł, równiutko i porządnie zwijając włóczkę. Dla urozmaicenia nudnej roboty, czy przez dziecinną swawolę, powtarzała bez ustanku: „chodzi lis koło drogi, nie ma ręki ani nogi.“
Trwało to może kwadrans.
— Czemu nie stoisz w miejscu, tylko chodzisz jak owca kołowata? zerwała się z krzykiem Nacia. — Spać nie daje, aż mnie głowa rozbolała!
Józia przystanęła. Milczenie zaległo pokój; tylko świergot wróbli dochodził z ogrodu. Niepewne co dalej robić, dziecko czekało. Po chwili Nacia znowu uniosła głowę.
— Dlaczego nie zwijasz, spytała rozgniewana. Chwalić się umiesz, ale kiedy dadzą robotę, odpoczywasz. No prędzej!
Dziewczynka zaczęła wirować dokoła krzeseł.
— Nie tak — stój i nad krzesłem nitkę ciągnij.
Józia obie ręce do góry podniosła, nie udało jej się wszakże nitki odwinąć.
— Za wysoko — tłomaczyła z pokorą. Ja tak nie umiem.
Nacia była już przy niej.
— Malcze nieznośny! zawołała — ty nic nie umiesz, tylko opowiadać o swoich pracach!
Porwała włóczkę z krzeseł i rzucając ją na ręce małej, krzyknęła groźnie:
— Trzymaj, a nie poplącz!
Ostrzeżenie przyszło za późno, splątała bowiem sama włóczkę przed chwilą.
— Cóż tam znowu?
— Moja Naciu, bardzo cię proszę, przełóż pod spodem dwa razy.
— Uczyć mnie będzie, taki dzieciuch! Otóż nie — nie przełożę!
Nitka oparła się już zupełnie stanowczo.
— Dalej!
— Naciu kochana! tak nie sposób, trzeba rozplątać.
— Rozplątać! krzyknęła dziewczyna, rzucając się do Józi, a więc jest poplątane? Kiedy tak, kto poplątał, niech sobie łamie teraz głowę!
— Potrzymaj, a ja będę zwijała.
— Jeszcze się kłóci, niegodziwe stworzenie! Masz! masz!
To mówiąc uderzyła Józię kilkakrotnie po palcach, aż się zaczerwieniły.
— Trzymaj ręce szeroko!
Pomimo wysiłku, ramiona dziecka opadały ze zmęczenia.
— Nie mogę — rzekła — nie mogę....
— Precz! zawołała Natalka, silnem uderzeniem w piersi odpychając Józię. Biedactwo zatoczyło się i upadło.
Nacia przestraszona podbiegła do leżącej i spotkała się oko w oko z panią Brzozowiecką.
— Co tu się stało?
Zamiast wyznać prawdę, krzyknęła.
— Ten dzieciak zawsze mnie złości! Przyjechała tutaj na moje nieszczęście, na moje utrapienie!
Józia, z guzem nad skronią, blada jeszcze ze strachu, lecz uśmiechnięta, powstała żywo i objęła szyję ciotki, wołając:
— Uspokój się ciotuchno, widzisz przecie, że jestem zdrowa!
Pani Brzozowiecka ściskała ją ze wzruszeniem, a później rzekła do córki:
— Zejdź mi z oczu!




XIV.
Zmiana losu.

Dziwny jakiś nastrój panował we dworze.
Służba szeptała po kątach, pani całemi godzinami przesiadywała zamknięta z bratem, a rozmawiali widać o rzeczach bardzo przykrych, gdyż wychodziła później smutna i milcząca.
Józia z główką owiązaną asystowała Kabalskiej. Umie już robić ciastka piaskowe, ptysie i rurki z kremem — co też powie tatuś, gdy ona sama kucharce objaśniać zacznie, ile wziąć masła, jaj i mąki. A jak później będą wszyscy ciasteczka chwalili!
Nacia nudzi się bardzo — pragnęłaby wyjechać do sąsiadów, chociażby do Skrodzkich, ale pan Adam unika jej towarzystwa, mama o wizytach wspomnieć nie pozwoli i ledwie czasem się odezwie.
Co to wszystko znaczy?
Pewnego wieczoru wuj odjechał. Pożegnał się chłodno. Józię co prawda uściskał, a do Natalki rzekł:
— Nieprędko się zobaczymy.
Wyjeżdża pewno zagranicę — gdyby wracał do siebie, co tydzień a nawet częściej mógłby wpaść tutaj. Pięć mil nie wielka przestrzeń, a do Tarnogóry droga jak po stole.
Nie prędko się zobaczymy. Dawniej taką zapowiedź opłakałaby Natalka serdecznie, dziś przyjęła ze spokojem dziwnym. Ten to że wujaszeczek witany z uniesieniem — pobłażliwy przyjaciel i wesoły towarzysz? O, nie ten — jak gdyby go ktoś odmienił. Milczy, spogląda ponuro i krytykuje każdy postępek, każdy wyraz. Lepiej nawet, że odjechał, gdyż obecnością swoją krępował Natalkę, musiała się z nim liczyć i uważać.
Ale po odjeździe wuja zrobiło się w domu jeszcze smutniej. Mama kazała czytać głośno jakieś książki, które nudziły Natalkę, szukającą w czytaniu jedynie rozrywki i zabawy. Nikt z sąsiadów nie zajrzał, a nawet panna Julia nie wracała.
Pani Brzozowiecka prowadziła w tych czasach rozległą korespondencyę: wysyłała dużo listów, a każda poczta przynosiła jej całą paczkę odpowiedzi; czuć było zbliżającą się zmianę, nikt jednak nie pojmował, jak dalece groźna i zkąd nadciągnie.
Wreszcie jednego dnia dziedziczka kazała poprosić do dworu pana Borejkę. Po długiej rozmowie z rządcą weszła do pokoju córki, uroczysta, lecz spokojna.
— Słuchaj — rzekła — i uważaj, bo to co ci powiem dotyczy naszej przyszłości.
Natalka z ciekawością spojrzała na matkę.
— Życie twoje — zaczęła pani Brzozowiecka — było dotąd pasmem dni szczęśliwych. Sądziłam, że majątek jaki posiadamy zabezpieczy cię na całe życie od trosk i niepokojów. Tymczasem dzisiaj położenie ulega zmianom....
— Mamo — przerwała Natalka blednąc — to znaczy, że....
— Że grozi nam proces, z którego możemy wyjść zupełnie biedne. Jeszcze mój pradziad miał dni zatrute sporem granicznym, dalsze pokolenia zapomniały, czy istniał kiedy. Teraz poruszono go znowu....
— O cóż to idzie?
— O znaczną przestrzeń lasu tam nad rzeką, z łąkami, tartakiem i młynem. Gdy stracimy dochód z młyna, a w braku najpiękniejszych łąk zwiniemy serownię, Zabory nie podźwigną ciężarów. Braknie na utrzymanie.
Nacia bladła coraz silniej.
— Będziemy biedne.... szepnęła, doznając wrażenia, jak gdyby cały świat spadał jej na głowę i miał ją zdruzgotać. Będziemy biedne!
— Tem biedniejsze, że przyzwyczaiłyśmy się do dostatków. Nie umiemy pracować, a oszczędność znaną nam jest tylko ze słyszenia.
— Cóż zrobimy, mamo?
— Musimy potrosze oswajać się z przyszłemu warunkami bytu.
— Oh! to niemożliwe! to straszne!
— Kto wie jak dalece.... Sprobujmy, gdy trafia się okazya.
— Okazya?
— Tak. Ponieważ dla dopilnowania procesu trzeba osiąść na jakiś czas w Warszawie, zamieszkamy tam w warunkach dotąd nam obcych, jak osoby niezamożne i zmuszone liczyć się z każdym groszem.
— Oh, mamo! nigdy! nigdy! Ja umrę — ja tego nie przeżyję. To dla mnie śmierć!
— Lamentem i krzykami nic nie poradzim, moje dziecko.
— Ach, nieszczęście, okropne nieszczęście, powtarzała Nacia. Stracić majątek, Boże, Boże! lepiej umrzeć natychmiast.
Krzyczała długo, nie chcąc słuchać łagodnych perswazyj matki, później zaniknęła się w swoim pokoju i nie wyszła wcale na obiad.
— Umrę! umrę z żalu! wołała.




XV.
Pawłowa.

W skromnie, lecz gustownie urządzonym pokoju parterowego mieszkania, przy ulicy Chłodnej, widzimy pochylone nad stołem dwie dobrze nam znane główki dziewczęce. Przed starszą leży atlas, młodsza odrabia zadanie arytmetyczne, trudne widać bardzo, gdyż puściła w ruch wszystkie paluszki, mówi coś półgłosem i jeszcze sobie nie może poradzić. Od czasu do czasu wzdycha głęboko, przekreśla co napisała i znowu zaczyna mozolną pracę. Wreszcie uśmiech opromienił jej twarzyczkę, oczy błysnęły zadowoleniem.
— Już mam — woła tryumfująco — już mam!
— Co takiego? — pyta starsza i na pogromczynię trudności matematycznych zwraca wzrok pełen urazy.
— Ach, Naciu, Naciu! Zadanie mi wypadło!
— Biegnij na ulicę i krzycz głośno, żeby wszyscy się dowiedzieli!
Wyjść na ulicę! Wyszłaby chętnie — nie dlatego, by ogłosić światu swoje zwycięstwo, lecz by się nabiegać, odetchnąć pełnemi piersiami, słowem, użyć ruchu, do jakiego jest przyzwyczajona. Wie jednak, że to niemożliwe. Listopadowy kapuśniaczek uderza w okna smutną piosnką jesieni, mrok się ściele, choć jeszcze nie ma piątej — trudno na taką słotę opuścić mieszkanie i błądzić po ulicach. Czemuż zamiast lekcye odrabiać, nie wyszła z ciocią po sprawunki? biegłaby teraz, mało zważając na deszcz i błoto.... na ulicach zapewne latarnie się palą, gdy podwórko, niby głęboka studnia, zapada w ciemności.
Skończywszy z utrapieniem w postaci „czterech działań,“ wesoła, szczęśliwa, dziewczynka zaczyna się kręcić po pokoju. Znalazła nawet piłkę i rzuciła nią parę razy.
— Przeszkadzasz mi, Józiu — woła Nacia. Widzisz, że się uczę.
— Jeśli tak, uciekam. Wyjrzę, czy ciotunia nie idzie.... Pozwolisz?
I nie czekając odpowiedzi, wybiegła z pokoju.
Zostawszy samą, Natalka zbliżyła się do okna, wsparła czoło na wilgotnej szybie i patrzy przed siebie zadumanym wzrokiem. Wie, że na podwórku nie zobaczy nic osobliwszego: kuchnie frontowych lokali i mieszkania w suterynach; to też podniosła oczy w górę, jak gdyby chcąc uchwycić skrawek nieba, lecz opuściła je niebawem ku ziemi.
— Grób — szepnęła zniechęcona. Nie dom, lecz grób ludzi żywych.
Co za myśl, z pięknych pokoi hotelu Krakowskiego, obszernych, i doskonale urządzonych, wynieść się tutaj do oficyny, w sąsiedztwo kucharek i wyrobników. To jeszcze gorzej niż zamieszkać w chałupie między chłopami, bo tamci przynajmniej uszanować potrafią, wiedzą, kto ona i co jej się należy.
Jakiś mały chłopaczek wybiegł z konewką do wodociągu, drugi z pełnem wiadrem, ledwie je dźwigając, powracał do suteryn. Pogwarzyli z sobą, lecz nie przystanęli — pilno im było widocznie.
— I tam w podziemiach też mieszkają....
Robaki urodzone w ciemnościach!... nigdy nad ich kołyską nie zajaśniał wesoły promień słońca, nie zaszumiało drzewo, ani rozniosły się wonie łąk. Żyją tam pewno w brudzie i nędzy ostatniej.
A jednak raz w święto słyszała, że tańczyli przy muzyce, wieczorami płynie ztamtąd piosnka.... Więc są szczęśliwi, bawią się, śmieją, śpiewają. Ktoby mógł przypuścić!?..
Ona nigdy chyba tutaj się nie przyzwyczai. Chociaż inni żyć mogą, dla niej nie sposób. Cztery miesiące dopiero od chwili, w której opuściła Zabory, a ile już przeszła zmartwień! Naprzód oddano ją na pensyę. Jakaś dawna znajoma mamy poleciła zakład pani X., nazajutrz zaraz w liście uczennic zapisano ją i Józię. Chodzi tam z punktualnością zegaru; siadając na jednej ławce z córkami hrabiów i szewców, uczy się, kuje po sześć godzin z rzędu, wróciwszy, zamiast odpocząć, kuje znowu. Czy ona kiedykolwiek spodziewała się czegoś podobnego?...
A w domu! o, w domu jeszcze stokroć gorzej. Niewygody okropne. Marcysia, jedyna służąca, zajmuje się utrzymaniem porządku, przynosi obiad, pierze, nastawia i czyści samowar, słowem, ma tyle obowiązków, że często zapomni tego, co najpilniejsze. Teraz naprzykład wyszła z mamą — któż lampę zapali? Nacia biedaczka. Dziś robi nawet to już dosyć wprawnie, przed paroma miesiącami za każdym razem poplamiła suknię i tak nakopciła w mieszkaniu, że trzeba było okna otwierać.
— Józiu.
— Jestem — odezwała się przez ścianę dziewczynka.
— Co ty tam w kuchni majstrujesz?
— E — nic wielkiego.
Zapaliwszy lampę, Nacia siadła przy stole i zajęła się lekcyami. Pomimo dużych zdolności, będąc w wielu przedmiotach słabszą od koleżanek, musi bardzo pracować, aby je dogonić. A jednak na Wszystkich Świętych dostała cenzurę wyborną, co sprawiło przyjemność mamie.
Jakaś szczególna woń rozchodzi się po pokoju. Nacia kaszle, w pierwszej wszakże chwili nie zdaje sobie sprawy, co jest tego powodem. Duszący swąd zaczyna coraz bardziej dokuczać, coraz mocniej drażnić gardło i powonienie. Zakaszlawszy się gwałtownie, Nacia wpada do kuchni.
— Coś tu zrobiła, Józiu?
Dziecko stoi u komina i patrzy na węgle żarzące się w samowarze.
— Nastawiłam samowar! woła z zadowoleniem. Jak ciocia przyjedzie, zaraz herbatę podamy.
— Ale co tu tak czuć okropnie?
— Ja nie wiem, Naciu.
— Może wrzuciłaś papier od masła, bo tłuszcz aż dusi?
— Nie, ja uważam.
Powietrze było coraz cięższe.
— Zlituj się — zawołała Natalka — nie wytrzymam! Oj, słabo mi, słabo!
Józia otworzyła drzwi.
Wązka sionka, przepełniona wyziewami kuchennemi, buchnęła swędem i dymem grożącym.
Nacia zirytowana pobiegła na górę, zajrzała do kuchni pierwszego piętra, a następnie drugiego. Służące gawędziły najspokojniej, ogień dawno już wygasł. Podrażniona jeszcze bardziej, wracała do siebie, gdy przyszło jej na myśl rzucić okiem w głębie suteryn. Nie odważyła się jednak tam zstąpić, lecz zobaczywszy jakąś grubą jejmość, zawołała.
— Kobieto, moja kobieto!
Baba podniosła głowę do góry.
— A co tam znowu? Niczyją kobietą nie jestem, tylko mojego. Wszyscy przecież wiedzą, żem Pawłowa.
— Ale co.... chciałam się zapytać — rzekła onieśmielona trochę Natalka — co wy tam robicie?
— A pannie co do tego? Robię co mi się podoba. Będzie mnie pytała, co ja robię tu na swoich śmieciach! To co chcę i basta! Wolno mi przecież za moje trzy ruble, złotych dwa i groszy ośmnaście na miesiąc.
— Ale czemeście tak nadymili?
— Niby panna nie wie, że jutro mamy pierwszą środę adwentową, niby panna nie tutejsza, nie chrześcianka! hę?
— Nie rozumiem doprawdy.
Baba aż klasnęła w dłonie. Z sąsiednich izb zaczęły się wychylać głowy chłopaków, wyszła kobieta z dzieckiem na ręku i przystanęła.
— Nie rozumie panna! Tak było pytać odrazu, a jużbym powiedziała. Jutro mamy pierwszą środę, dlatego smażę na oleju kotlety ze śledzi i racuszki. To mój fach! Może panna nie wie, choć mnie tu wszyscy znają, że dzierżawię przekąski w szynku, na Wroniej.
— Podusicie nas chyba?
— Dusi pannę olej? No proszę, a to delikatna! Dla takiej delikatności, mam pewno smażyć na komarowem sadle, żeby swędu nie było! Dwadzieścia lat tu siedzę, sześciu gospodarzy zjadłam, a nigdy jeszcze o swąd żadnego kramu nie miałam!
— To nie do wytrzymania!
— O Chryste! Wszyscy wytrzymywali, to i panna nie umrze. Trzy razy na tydzień, po parę koszów, całe życie, przez adwent i wielki post, smażyłam i dalej smażyć będę. A jakbym nawet sama całą osobą chciała w oleju się ugotować, co komu do tego? hę? Ja taka dobra pani jak te wielkie państwo, co najczęściej grosza przy duszy nie mają.
Widząc, że z babą nie poradzi, Natalka zdobyła się jednak na odwagę.
— Jak pani tego swędu nie usunie, rzekła tonem stanowczym, pójdę do gospodarza.
— Owszem, niech panna się spieszy, żeby gdzie nie wyjechał. Wielka historya! Gospodarzem straszyć mnie będzie. Ja tutaj taka dobra gospodyni jak on w swojej chałupie; on pilnuje swego, ja swego. Stancyę mam jak landarę, choć karetami zawracać, i lokatorów sześciu, każdy mi płaci po rublu i groszy pięć, a ja dopiero rządcy oddaję, bo tamtych nawet nie zna — tylko mnie, według odpowiedzialności.
Odurzona potokiem wyrazów, które niby lawina spadły na nią, Nacia miała już zamiar cofnąć się do kuchni, gdy ruch jakiś niezwykły powstał w sionce. Gromada bab i dzieci, niby z pod ziemi wyrosła na poczekaniu, pchała się zbita massą.
— Ale żyje, chudziątko?... szeptano.
— Co niema żyć....
— Bóg tam wie jeden, czy żyć będzie....
— A sprowadził kto felczera?
— Jest przy niej doktór.
— Nie pchać się, o ludzie! rzekł stróż. Dalej, precz mi z sieni, bo za kark powyrzucam!
Kłótliwa jejmość, czerwona dotąd z alteracyi, wybiegła na podwórze — zaciekawiona trochę, Natalka myślała pójść jej śladem, gdy przerażający, rozpaczliwy krzyk Józi do miejsca ją przykuł.
— Ciocia nie żyje! ciocię niosą!
Nie zdążyła nawet postąpić kroku, bo we drzwiach sieni ujrzała matkę, zawisłą bezwładnie na rękach obcych ludzi. Zemdlona, czy umarła, miała twarz bladą śmiertelnie, oczy zapadnięte, rękę obandażowaną. Za smutnym orszakiem, płacząc i pchając się przez tłum, szła Marcysia, służąca pani Brzozowieckiej.
— Tutaj! zakomenderował stróż w stronę drzwi, przy których, jak w ziemię wrosła, stała Nacia.
Kiedy weszli, jak złożyli mamę, kto łóżko przygotował, zdrętwiała Natalka nie mogłaby powiedzieć. Odzyskała dopiero przytomność, gdy jakiś poważny pan w okularach zapytał:
— Czy jest kto w domu do pilnowania chorej?
— My dwie — odparła wstrząsana dreszczem febrycznym — my dwie i służąca.
Józia, szlochając, zbliżyła się do łóżka, przerażony wzrok wlepiwszy w nieznajomego.
— Co mamy robić? szepnęła.
— Przedewszystkiem potrzeba lodu.
Marcysia, zabrawszy miskę, wybiegła.
— Czy nie macie panie kogo znajomego — jakiej osoby starszej? pytał doktór. Bo tu wypadnie przez całą noc posiedzieć, inaczej.... trudno, doprawdy....
Z pomiędzy tłumu cisnącego się przy drzwiach, wystąpiła energiczna „dzierżawczyni przekąsek.“
— Wielmożny panie — rzekła — co tu jest do roboty?
— Należy okładać lodem głowę, wreszcie rękę i nogę prawą, ciągle zmieniając, jak tylko lód się rozpuści. Ta pani wypadła z dorożki i bardzo mocno się potłukła. Przy dobrej opiece wyzdrowieje w tydzień, ale przy dobrej, powiadam....
— Zostaję — rzekła krótko baba.
— A nie zaśniesz pani w nocy — dopilnujesz?
— Oho! bo to mi pierwszyzna? Dzieci wychowałam.... Chłopy jak dęby i dziewek dwie.
Doktór porozumiał się z Pawłową, opatrzył potłuczone członki i wyszedł.
Stróż, nie szczędząc ostrych napomnień, wypchnął za drzwi gromadę, gotową stać tutaj Bóg wie jak długo.
Pani Brzozowiecka jęknęła.
— Co mamie? co cioci? pytały dziewczynki.
Pawłowa przyłożyła palec do ust.
— Nie gadać! rzekła. Chorej to szkodzi. Służąca panienkom wszystko opowie — z chorą zaś mówić nie pozwalam.




XVI.
Chora matka.

Lampa nocna rzuca blade światło na twarz chorej, śpiącej snem urywanym, gorączkowym. Przy łóżku na niziutkim taburecie siedzi Natalka, dalej trochę na podłodze Józia. Dziecko wygląda jak gdyby postarzałe cierpieniem: błękitne oczy biegają niespokojnie, rączki drżą nerwowo. Natalka, zazwyczaj gwałtowna w okazywaniu uczuć, sprawia wrażenie osoby bezwładnej, sparaliżowanej. Z wzrokiem wlepionym w ziemię, głową ciężką od myśli smutnych, siadła tu, zaraz po odejściu doktora, mimo nalegań służącej, herbaty nie piła, ani do łóżka pójść nie chce.
Powolnym, łagodnym ruchem zwraca się do siostry.
— Idź do łóżka, Józiu, moja droga, moja kochana.
Dziewczynka wstała cichutko i poszła się rozbierać, a za chwilę leży już w swojem łóżeczku, cisnąc do poduszek twarz zalaną łzami.
Jej ciocia, jej droga ciocia znajduje się w niebezpieczeństwie!
Dziś jeszcze doktór nie mógł osądzić, jakie będą skutki silnego wstrząśnienia — opatrzył tylko rękę zwichniętą, oraz nogę mocno potłuczoną, kto wie jednak, czy głowa.... Kazał dawać lekarstwo, mierzyć gorączkę, a jutro zobaczy.
Wśród łkań tłumionych, Józia modliła się o zdrowie dla ciotki: niech aby nie umrze! błagała plącząc. Pawłowa wyszła do suteryn, a ztamtąd co żywo z przekąskami do szynku, gdzie jej „stary“ trudnił się sprzedażą owych specyałów. Marcysia drzemała w kuchni, rozpowiedziawszy każdemu z osobna, kto chciał słuchać, jak to tramwaj najechał, ona wyskoczyła i trochę stłukła kolano, pani zaś wypadła na bruk uliczny, zbiegli się ludzie, policya....
Chora jęknęła, niosąc rękę do skroni.
Nacia przybiegła do niej z pytaniem:
— Co mamusi? może czego potrzeba?
Powtórny jęk był odpowiedzią.
— Co robić? wyrzekła Natalka. Boję się poruszyć kompres, bym nie uraziła.
Zapatrzona w bladą twarz mamy, stała cicho, wstrzymując oddech. Gdyby wzrok ludzki posiadał moc zmniejszania bólu, nigdy pewno bardziej kojące, słodsze, miększe spojrzenie nie padło na ranę. Oczy Natalki jaśniały w tej chwili miłością najczulszą, ale matka tego spojrzenia nie widziała.
Leżała cicho na batystowych poduszkach, biała jak one, usta przed kilkoma godzinami tryskające zdrowiem posiniały, rzęsy zakreślały szerokie półkola.
A gdyby tak musiała umierać z braku pomocy! dziedziczka, pani, na której skinienie cała wieś, niby jeden człowiek, gotowa pójść w ogień, nie czuje przy sobie ręki życzliwej, nie widzi nikogo, ktoby jej ulgę przyniósł.
A przecież jest bogata i ma córkę....
— Ma córkę! wybuchnęła Nacia — i może umrzeć z braku dozoru w chorobie.
Uklękła przy łóżku i serdeczną modlitwą błagała Boga o ratunek, o cud. Gdy pani Brzozowiecka poruszyła się znowu, a ból wykrzywił jej rysy, dziewczyna była zdecydowana niewprawną dłonią kompres na głowie odmienić i przebandażować rękę.
Zaledwie wstała z klęczek, drzwi skrzypnęły i w progu sypialni ukazała się Pawłowa.
Natalka padła jej na szyję, płacząc.
— Ach, pani, ratuj! ratuj mamę — bo ja nie umiem.
— Niech panienka się uspokoi — mitygowała dobra kobiecina, zrobię co doktór kazał, dopilnuję sumiennie, a panience radzę iść spać.
To powiedziawszy, zmieniła kompres na głowie, i przewinęła bandaże prędko, z niejaką wprawą.
— Robiłam ci ja to przy moim — rzekła sama do siebie; dawno bo dawno, ale robiłam. Furmankami się trudnił, paniuńciu — dodała, spostrzegłszy, że zajmuje Natalkę — i konie go poniosły, potłukły, nie było co zbierać. Ale Bóg dał szczęśliwie!...
— Wyzdrowiał! — szepnęła z trwogą Natalka.
— Dziad jak rydz, młodego by przeskoczył.
— Co za szczęście! wyrwało się jej z głębi piersi.
Stary Paweł, niegdyś furman, a obecnie „dzierżawca przekąsek,“ obchodził ją w tej chwili jak blizki krewny — przez jedną sekundę drżała o jego życie, a uspokoiła się dopiero, słysząc, że wyzdrowiał.
Jakaś otucha i w nią wstępować zaczęła: nerwy odzyskiwały zwolna równowagę, znikało przerażenie, odbierające przytomność i zdolność do działania. Mimo próśb Pawłowej, nie poszła jednak spać.
— Moje miejsce przy mamie — rzekła z przekonaniem. Ją mam, ją tylko jedną, i jestem u niej jedna.
— A mała panienka?
— To córeczka stryja.
— Takie biedactwo przywiązałe — chwaliła baba — że i rodzone dzieci mogłaby zawstydzić.
Długa noc jesienna wlokła się powoli — staroświecki zegar wydzwaniał godziny i kwadranse, profil Pawłowej, zarysowany na ścianie potwornemi liniami, chwiał się i kiwał, to znowu ginął, przebiegłszy sufit, gdy jego właścicielka wstała opatrzyć panią Brzozowiecką. Przez tę ponurą noc czuwania Natalka rozmyślała dużo, wreszcie pochyliła głowę pełną trosk nieznanych do tej pory i, wszelkiemi siłami, broniąc się przed znużeniem, zasnęła.
Sąsiadka z suteryn przeniosła ją na sofę, wprost łóżka pani Brzozowieckiej.
— Niech śpi, chudziątko — szepnęła z tkliwością osoby dobrej, choć prostej i szorstkiej napozór.
Przykrywszy Nacię, usiadła w fotelu obok łóżka i siedziała tak dalej, pół drzemiąc, pół czuwając.
Biały dzień zaglądał do pokoju, gdy Natalka otworzyła oczy. Co za niespodziewana radość!... Z uśmiechem na ustach, mama, blada bardzo, lecz przytomna zupełnie, rozmawia ze swoją dozorczynią, a potem w stronę córki zwraca spojrzenie drgające łzami:
— Nie śpisz, Naciu? — Ach Boże, co ja wam zmartwienia narobiłam!
Dziewczyna sili się, aby nie wybuchnąć łkaniem. Wielkie bezmierne szczęście rozsadza jej piersi, wzruszenie ściska gardło, serce kołacze, jak gdyby chciało wyskoczyć.
— O, mamo! — woła, chwytając z trudnością oddech — mamo droga, ile wycierpiałam!




XVII.
Zazdrośnica.

W południe przyszedł doktór, oczekiwany z niecierpliwością przez Natalkę i Józię. Pochwalił Pawłowę za sumienne spełnienie jego poleceń i uspokoił dziewczynki co do stanu zdrowia pani Brzozowieckiej. Gorączka, w nocy dosyć duża, zniknęła, a z nią prawdopodobieństwo cierpienia mózgu. Trzeba jednak chorej zapewnić spokój i równie troskliwą opiekę, by jak najprędzej odzyskała zdrowie.
Po odejściu doktora, Natalka umyśliła napisać do Zaborów po pannę Julię, którą tam na gospodarstwie zostawiono. Nie radząc się matki, wyjęła papier i siadłszy przy stoliku nakreśliła już parę wyrazów, gdy ktoś zadzwonił. Wybiegła do przedpokoju, bo służącej nie było, a Józia siedziała przy mamie — i wróciła za chwilę z listem adresowanym ręką wuja.
— Otworzyć, czy też oddać mamie? Może jaka niepomyślna wiadomość, szkodliwa dla chorej.... A jeśli w sprawie procesu ważna i pilna? Po długiem wahaniu się, dziewczynka zaniosła list do matki.
— Z Zaborów? pytała pani Brzozowiecka uradowana.
— Z Tarnogóry, mamo.
Przyjrzawszy się jednak stemplowi pocztowemu, Natalka zawołała:
— Wujaszek Adam w Zaborach, kiedy my tutaj! A toż co znowu?
— Przeczytaj głośno, moje dziecię.
Z uśmiechem na ustach, dziewczynka zabrała się do wykonania rozkazu. W miarę czytania jednak uśmiech zniknął, twarz powlekła bladość, ręce, w których trzymała papier, drżały. Oto co zawierał list wujaszka:

Najdroższa Zosiu!

Zanim wpadnę do was uklęknąć przed tobą i prosić o błogosławieństwo dla moich zamiarów, donoszę, że los twego brata zadecydowany od paru godzin. Przyjęła.... Dziecko to prawie, ale ty wiesz jak poczciwe, jak szlachetne....
Drugi raz w życiu wyciągam rękę po szczęście, pobłogosław, by trwalszem było od pierwszego, siostro ukochana. Borejkowie, zdziwieni raczej niż szczęśliwi z postanowienia córki, ale Mania, jak sądzę, potrafi ich przekonać.
Wymogli na mnie, że ślub odbędzie się dopiero za półtora roku, dziewczyna jeszcze taka młoda — chcą, by uzupełniła edukacyę, bo jak powiadają, musiałbym przed ludźmi za nią się wstydzić. Przypuszczenie pozbawione wszelkiej zasady!
Co jednak miałem robić? Ubłagałem pannę Julię i moja pani od jutra powraca do książek, zamiast, jak przystało narzeczonej, myśleć o wyprawie i zgłębiać tajemnice mody.“
Dalej Natalka czytać nie mogła. Zostawiwszy list na łóżku, uciekła, kryjąc twarz w dłoniach i w ostatnim pokoju na klucz się zamknęła. Ile tam wtedy popłynęło łez — ile skarg rozpaczliwych obiło się o ściany, ile wybuchów bezsilnego gniewu!
Zawsze bowiem, gdy mama wspominała o możliwości utraty Zaborów, na pociechę stawała jej zaraz w myśli sylwetka pałacu tarnogórskiego, z wysokiemi filarami u podjazdu, szeregiem wspaniałych komnat, bogatą zbrojownią i całym tuzinem pokoi gościnnych.
To jest dom, w którym można się bawić, przyjmować i żyć prawdziwie po pańsku — a jaki ogród, oranżerye, stajnie!... Wszystko to miał wuj z nią podzielić: „tyś mi — mówił — niby dziecko własne, prócz ciebie i mamy nie kocham nikogo.“ A dziś? dziś dopiero pojmuje całą doniosłość tych nadziei, które już nigdy się nie urzeczywistnią — teraz naprawdę traci grunt pod nogami i czeka ją smutna, ciężka dola. Przez Mańkę Borejkówną, z której łaski wuj po raz pierwszy na nią się rozgniewał. Natalka załamywała ręce, szlochała i rzucała się na ziemię płacząc. Próżno Józia kilkakrotnie przychodziła do drzwi i służąca prosiła: panienko, trzeba wyjść koniecznie — sama nie wyszła, ani nie wpuściła żadnej z nich do pokoju. Zmierzch zapadał, gdy ochłonąwszy nieco z samolubnego żalu, przypomniała sobie matkę. Otworzyła drzwi, a z przyległego pokoju wyszła do niej Józia.
— Ach, Naciu — rzekła dziewczynka — ciotuni gorzej, znacznie gorzej! Ale nie wchodź tam, doktór pisze....
— Co się stało?
— Jak tylko wyszłaś, wołała za tobą, później przymknęła oczy, zbladła i chwyciła się za serce. Nie wiedziałam, co to znaczy, ale strach mnie ogarnął i pobiegłam do suteryn po tę dobrą kobietę. Ratowała też, oj ratowała — i octem, i wodą kolońską i jakiemiś solami. Marcysia dwa razy przynosiła z apteki różne lekarstwa. Nareszcie ciocia odzyskała przytomność, ale Pawłowa mówi, że jest źle bardzo, więc posłałam po doktora. Był na mieście, teraz przyszedł; jak spojrzał na ciocię, wystąpił ostro do Pawłowej: coście zrobili? zabijacie chorą — chcecie zapewne, żeby umarła! Ach, Naciu, Naciu, co to będzie?
Piorun, padający u stóp Natalki nie zrobiłby pewno silniejszego wrażenia. Znając charakter mamy, wiedziała aż nadto dobrze, iż nie list wuja, lecz ona swojem postępowaniem zmartwiła ją i wywołała pogorszenie.
Unikała spotkania z doktorem, jak gdyby się bała, że wyczyta prawdę z jej oczu i powie głośno przy wszystkich:
— Patrzcie! oto córka zabijająca matkę! Ale gdy doktór wyszedł, przybliżyła się cichutko do łóżka i stała tam pokorna, unicestwiona, nieszczęśliwa bardzo. Głos sumienia oskarżał ją, że, zamiast pilnować chorej, zamknęła się i opłakiwała — co? co takiego? — szczęście wuja! Bo wszakże szczęściem nazwał projektowane małżeństwo, ten dobry, do mamy i do niej przywiązany wujaszek!...
O jakaż straszna spotyka ją kara za chwilę zapalczywej, niegodnej zazdrości! Czy jest na świecie majątek, któryby córce matkę powrócił — czy córka mogłaby zaznać radości w życiu, gdyby matka z jej winy umarła.
A już tak było dobrze — wyzdrowienie zdawało się kwestyą czasu.... teraz leży biedna z wypiekami na policzkach, wzrokiem błyszczącym i rozmyśla pewno nad swoją smutną dolą matki złego dziecka. Natalka zaczynała pojmować już potrosze, że samolubstwo bywa niekiedy zbrodnią. Myśląc tylko o sobie, zatracamy szlachetniejsze uczucia, które ludzi różnią od zwierząt — zamiast przekonań, zasad, ideałów zostaje nam instynkt brutalny, w imię którego gotowibyśmy zmiażdżyć i w proch zetrzeć wszystko, co naszym planom się sprzeciwia.
— Pamiętając zawsze o drugich — uczyła ją mama — chociażbyś w danej chwili dopomódz nie mogła, przynajmniej krzywdy nie zrobisz, tymczasem dbając wyłącznie o siebie, staniesz się bezwzględną, okrutną. Nie sądziła Nacia, aby ostatnie określenie miało kiedykolwiek jej samej dotyczyć, a jednak dziś — zasługuje na najgorszą nazwę. Niegodziwa jest i wyrodna.
Ponure rozmyślania przerwała pani Łubowiczowa, matka panny Julii. Przechodząc, wstąpiła na chwilę, o wypadku bowiem, jaki spotkał dziedziczkę Zaborów, nie wiedziała zupełnie. Zmartwiła się biedaczka i obiecała codzień po południu doglądać chorej przez parę godzin.
— Bądź dobrej myśli, duszko — rzekła na pożegnanie. Trzeba tylko spokoju, możesz mi wierzyć. Irytacya w takich razach jest zgubną, ale przecież nic podobnego naszej drogiej chorej nie grozi.
Późnym wieczorem do przedpokoju wsunęła się Pawłowa.
— Proszę panienki — rzekła, witając Natalkę — już w domu racuszków smażyć nie będziemy, posłałam córkę do siostry na Leszno. Może tam państwu naprawdę przykry swąd i dym — człowiek prosty delikatności takiej nie rozumie, ale chciałabym, żeby chora pani miała wygodę.
Natalka podziękowała dobrej kobiecinie serdecznem słowem.
— A teraz znowu przyszłam posiedzieć tutaj, bo i lekarstwa doktór zapisał i okłady....
— Ach, moi drodzy, żądajcie ile chcecie za waszą przysługę!
— O, panienko, ja przecież nic nie żądam, byle tylko chora wyzdrowiała....




XVIII.
Michaś — panna.

Nazajutrz, wezwana telegraficznie przez matkę, przyjechała panna Julia. Towarzyszył jej pan Adam. Trafili na wizytę doktora, z którym pan Zaborowski długo rozmawiał, a po jego odejściu rzekł do siostrzenicy.
— Możebyś, Natalko, chciała posiedzieć trochę w Zaborach?
— Teraz, w czasie choroby mamy? Nigdy wuju.
— A jednak byłoby najlepiej, gdybyście obie z Józią wyniosły się z tego mieszkania.
— A mama?
— Mamy ruszać nie można, lecz dla was będzie zdrowiej.
— Gdy mama zostaje i ja również. Moim obowiązkiem jest znajdować się przy niej. Nazwij to uporem, wuju, ale według mego przekonania, tak być powinno.
Pan Adam ucałował siostrzenicę.
— Masz racyę — rzekł wzruszony — ale matka ciebie tak kocha, że obawiam się, by wyzdrowiawszy nie wzięła mi za złe....
— I ja mamę kocham bardzo — odparła z przekonaniem — tembardziej teraz, gdy zastanawiam się i cierpię.... Powinnam jej nie odstępować do czasu wyzdrowienia.
Wuj nie nalegał dłużej.
Została więc i nie napróżno. Z wytrwałością godną uznania po całych dniach pielęgnowała matkę, nie dając się wyręczyć pannie Julii, ani Pawłowej.
Dzierżawczyni przekąsek straciła zupełnie dawną śmiałość, od czasu gdy pan Adam podziękował jej i, pomimo oporu i wymawiania się dobrej kobieciny, wsunął do ręki sporą sumkę, jako wynagrodzenie za poczciwe pielęgnowanie chorej.
— Takie państwo! szepnęła do Marcysi — takie znaczne państwo. Ani wiem teraz jak do nich przemawiać. A człowiek tam się rozsiadał, niby, nieprzymierzając, w swojej chałupie.
Wpadała jednak po parę razy na dzień, ofiarując każdego wieczora swoje usługi, które przyjmowano od czasu do czasu, gdy panna Julia i Natalka były bardzo zmęczone.
Choroba pani Brzozowieckiej przeciągała się jakoś — gorączka mniejsza lub większa trwała ciągle, organizm słabnął. Nie ukrywano przed Nacią, że stan jest groźny — ona zamiast płakać modliła się i doglądała chorej z wielką starannością. Wreszcie po trzech tygodniach od dnia fatalnego nastąpił przełom. Pani Brzozowiecka obudziła się raźniejsza, rozmawiała z ożywieniem, a nawet sama zażądała posiłku.
Była ocalona.
Przeszły straszne godziny trwogi i najrozpaczliwszych przypuszczeń. Natalka miała odpocząć trochę i wrócić do nauk, Józia chodziła już znowu na pensyę.
— Zanudzisz się, matuchno, mówiła Nacia, całując rękę pani Brzozowieckiej — panna Julia odjeżdża, ja wyruszę z domu. Przywykłyśmy być ciągle razem....
Rekonwalescencya postępowała prawidłowo — doktór zalecił kąpiel ciepłą, a na drugi dzień przejażdżkę w odkrytym powozie. Uproszono Pawłowę, by zajęła się co żywo przyrządzeniem kąpieli.
Natalka zabawiała mamę rozmową, gdy dziwny szmer zwrócił uwagę pani Brzozowieckiej.
— Ktoś skrobie do drzwi przedpokoju, rzekła do córki.
— Skrobie?! zawołała Nacia. A to co nowego?
— Posłuchaj, proszę.
— Prawda — zobaczę zaraz.
Otworzyła drzwi z pośpiechem, a w tej że chwili wsunęło się na czworakach jakieś dziecko i nie patrząc na nią, pełzało przez cały pokój w stronę kuchni. Zdumiona tak osobliwą wizytą, Nacia wybuchnęła śmiechem. Dzieciak się zląkł, przysiadł i spojrzał w górę; twarzyczka o prześlicznych rysach, tylko blada i mizerna, wykrzywiła się do płaczu, duże ciemne oczy spoglądały przerażone. Jeszcze chwila, a rozpłacze się na całe gardło.
Dziewczynka pochyliła się nad małym gościem i pogłaskała jasnowłosą główkę.
Komiczny grymas zniknął, buzia się wygładziła.
— Michaś panna! — zawołał malec, odchylając w uśmiechu równe białe ząbki — panna! powtórzył z niejaką dumą.
Roześmieli się oboje — dziecko aż klasnęło w rączki.
Drzwi od kuchni skrzypnęły — wyjrzała przez nie głowa lokatorki z suteryn.
— Babcia! babcia! wrzasnął chłopak i posunął się na czworakach do starej.
— Jakie to śmieszne! ach, jakie śmieszne! wołała Natalka. O, mamo, „Michaś — panna“ taki zabawny.
Gdy Pawłowa z wnukiem na ręku stanęła przy łóżku pani Brzozowieckiej, malec dziwny jakiś w całej swojej figurze, wywołał nowy wybuch śmiechu.
Chora głaskała dziecko.
— To wasz wnuczek? — rzekła do Pawłowej.
— Jedyne jedności, proszę pani. Sześcioro umarło, a i to, żal się Boże!
Łzy jak grad spadały z jej oczu.
— Babusia płacze! zawołał Michaś, tuląc się do niej, nie płacz, cicho, babusia panna.
— Jaki śliczny! jaki milutki! podziwiała Natalka.
— Cóż mu jest biedakowi? — pytała pani Brzozowiecka — nie chory przecież, a mądry i grzeczny.
— Dobry dzieciak. Ojciec za nim przepada. Raz powiedział, że Michaś grzeczny jak panienka, to on już zawsze chwali się ze swoją grzecznością, że jest jak panna.
— Czemu nad nim płaczecie?
— Oj, nie mam płakać! — zawołała, rozżalona dobrem słowem — toć, proszę pani, kaleka będzie chyba z naszego Michasia.
— Kaleka! — zawołała Nacia blednąc.
— A bo nie? Półtrzecia roku chłopakowi — chodzić nie może, ani nawet stanąć, nożęta ma koszlawe jakieś, a w krzyżu mocy za grosz.
— Można wyleczyć.
— Pewno, ale nie nam takie leczenie. Bóg wie gdzie jeździć, całe majątki nie wystarczą.
Marcysia weszła do pokoju i dawała jakieś znaki Pawłowej.
— Idę, już idę.
— Ale bo tam szukają zguby.
Chłopiec śmiał się do kanarka, zdumionemi oczyma gonił za ptaszkiem, gdy babka wywodziła żale. Wesoły był i rozkoszny.
Gdy, ucałowawszy rękę pani Brzozowieckiej, Pawłowa opuściła pokój, Natalka miała oczy pełne łez.
— Musi umrzeć? — szepnęła do matki.
— Żyć będzie, ale trzeba starannej kuracyi, by mógł chodzić.
— Jaka szkoda! ach, jaka szkoda, mamo!
Gdy Józia wróciła z pensyi, Nacia pobiegła zaraz do niej i opowiedziała o Michasiu. Wzdychały obie nad wnuczkiem Pawłowej, a po obiedzie córka pana Marcina ukradkiem do suteryn się wymknęła. Michasia jednak w mieszkaniu nie było.
— Nie mogłaś zapytać, kiedy przyjdą? — strofowała ją Natalka.
— Mogę jeszcze raz się dowiedzieć.
Po paru godzinach znowu to samo pytanie:
— Byłaś u Michasia — i cóż?
— Wróci jutro, bo matka jego ma robotę u jakiejś ciotki na Lesznie.
— O mój Boże, dopiero jutro!
Dziwne myśli trapiły Natalkę przez cały wieczór. Próbowała je odpędzić i udaną wesołością zagłuszyć smutek, dręczący ją bez powodu. Bo i czegoż się martwi, gdy mama prawie zdrowa? Chyba ten proces.... tak, proces.... Nie — mogłaby przysiądz, że od pewnego czasu wyszedł jej z pamięci, a nawet przypomniawszy go sobie, nie uczuwa już bezmiernego żalu, jaki ją dawniej ogarniał.
Po herbacie, naglona przez pannę Julię do spoczynku, na dobranoc, siadła obok łóżka mamy, zaczęła całować jej dłonie, a potem się rozpłakała bez żadnego powodu. Pani Brzozowiecka utuliła dziewczynkę, nie pytając, czego płacze; rozumiała ona po części stan duszy swej córki, domyślała się, odgadywała.
— Idź spać — rzekła z tkliwością — a wstań jutro wesoła i zdrowa.
Przez całą noc śnieg padał i otulił miasto białym, puszystym kobiercem; usłała się sanna doskonała, przymrozek zapewniał jej trwałość, mnóstwo też sanek wczesnym rankiem wyległo na ulicę.
Wśród dnia aż głuszyło od dzwonków, niby w olbrzymim wyścigu, pędziły na różne strony setki, tysiące sanek. Uśmiechnięte buziaki malców różowiły się nie z zimna, lecz z ukontentowania.
Taki sam rumieniec krasił twarz Naci, siedzącej obok mamy w szerokich wygodnych saniach. Śmiała się uradowana do obcych twarzy, które niby w kalejdoskopie migały przed nią, do bladego słońca, do koni, do gwaru ulic tętniących życiem: mama zdrowa! zdrowa! zdrowa! Powróciły wkrótce, by nie uchybić woli doktora — pierwszy spacer bowiem miał ściśle określony termin. Zdjąwszy futro co żywo — Natalka wybiegła do kuchni.
— Czy jest Pawłowa?
— Nie była dziś wcale — odpowiedziała służąca.
Jeżeli tak — pójdzie do niej, do wzgardzonych podziemi, „siedziby robaków.“ Musi koniecznie zobaczyć to biedne dziecko, którego nędza serce jej rozrywa.
Trzymając się poręczy, gdyż było tam już ciemno, zstępowała ostrożnie po schodach.
— Może on brudny — panienka się nie brzydzi? zawołała Marcysia, otworzywszy drzwi przedpokoju.
— Co ty wiesz! on brudny! zdawało się mówić urażone spojrzenie chwilowej piastunki malca, który obydwiema rączkami trzymał ją za szyję.
Gdy stanęła przed matką z Michasiem, w oczach pani Brzozowieckiej strzelił błysk tryumfu, lecz łza go przyćmiła.
— Ach mamusiu, rzekła Nacia, tak jestem ciekawą — tak chciałabym wiedzieć, co dolega temu biedactwu?
— Probuj małego postawić, a zaraz się przekonasz. Tylko trzymaj go dobrze pod rączkami.
Michaś zadrżał całem ciałem, zachwiał się i wygiął niby wątła trzcina, gdy wiatr nią miota. Twarzyczka jego zdradzała przerażenie — wreszcie głośno się rozpłakał.
Nacia łkała również.
Zdziwiło to Michasia. Podniósł na nią duże ciemne oczy, uspokoił się odrazu i szczuplutką rączyną po twarzy ją pogłaskał.
— Nie płacz, — rzekł, uśmiechając się przez łzy — cicho, tyś panna.
Rozżalenie Natalki nie dało się tak łatwo uspokoić.
— Biedny, biedny aniołek! powtarzała z westchnieniem.
Wizyty Michasia powtarzały się codziennie. Spożywał dobry, posilny obiad, wypijał parę szklanek mleka, gawędził po swojemu z Nacią, wreszcie zasypiał w dużym zielonym fotelu. Jednego poranku rzekła pani Brzozowiecka do córki.
— Czy wiesz, że rozpoczęłyśmy już kuracyę twego protegowanego?
— Kuracyę Michasia? — powtórzyła zdziwiona. Ależ mateczko....
— Źródłem choroby, jakiej on podlega, jest złe pożywienie, oraz w lokalu wilgotnym brak powietrza, światła i słońca. Trzymając go tutaj i żywiąc odpowiedniemi pokarmami, przynosimy mu ulgę. Chwilowo — dobra i ta odmiana, nie wystarczy jednak. Jeżeli się rodzice zgodzą, wyślemy go na wieś, pod opiekę twojej, starej niańki. Tam wyzdrowieje.
— Ach, co za szczęście! Mamo, tyś najlepsza, najszlachetniejsza, święta!

· · · · · · · · · · · · · · · · ·

We dworze zaborowskim gwarno i ludno. Pokój stołowy jaśnieje od świateł — Ignacy liczył je przed chwilą aby było do pary i spieszy zawiadomić panią, że waza podana. W bawialni świerk ogromny igiełkami o sufit się oparł, a co na nim różnych przysmaków! aż ślinka idzie do ust.... Józia podziwia piękne drzewo — to dla niej. Ale ona pod sekretem odstąpiłaby je Michasiowi, tylko że on również ma swoją choinkę. A jaki zuch z niego się robi! Doskonale wygląda, zmężniał, rumieńce mu na twarzy kwitną, gdy posiedzi przez lato w piasku na słońcu, bezwątpienia zacznie chodzić.
Grono sąsiadów zajmuje miejsce przy stole, — wuj Adam, narzeczona i jej rodzice, dalej pan Marcin z synem.
Gospodyni domu promieniejąca radością obdziela zupę.
— Dziś nie dam się wyręczyć — mówi do panny Julii — taki był zawsze zwyczaj u nas, że wigilijny obiad braliśmy z rąk matki.
Natalka rozmawia z Manią, obok niej siedzi Józia, ukochana siostrzyczka, wpatrzona w swego Waculka — wszyscy zadowoleni i pogodni.
Przed gankiem zabrzmiała pieśń — wpuszczono śpiewaków i ci zgodnym chórem zaśpiewali starą kolendę „Bóg się rodzi!“

· · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wszyscy śpią w całym domu, tylko pani Brzozowiecka siedzi przy łóżku córki, objęła ją za szyję i słodko do niej przemawia.
— Chcesz zostać w Zaborach? — pyta z czułością. O, drogie dziecko, jakże twa prośba mnie uszczęśliwia!
— Lecz proces, mamo?
— Jutro sędziowie polubowni mają nas pogodzić; załatwi się ta sprawa bez trudu. Kawałek lasu oddam i jeszcze Adaś ze swego chce mi zwrócić tą małą stratę. Sąsiad się zgadza na moje warunki.
— I będzie jak dawniej?
— O, stokroć lepiej, bo teraz wiem, że moja córka, nauczywszy się kochać bliźnich, dla rozrywek w Paryżu, albo Londynie, nie sprzeda kiedyś własnego zagona. Wiem, że nie sprzeda, bo pojęła, że los, dając nam prawa, dał nam i obowiązki, które winniśmy spełnić. Łańcuch miłości, łączący jednostkę ze społeczeństwem ma ogniwa z czystego złota.... Nie wolno ich kruszyć!
— I mamusia pozwoli poszukać w Warszawie więcej dzieci, takich chorych jak Michaś?
— Nie tylko pozwolę, ale szukać będę sama i założymy we dwie pierwszą kolonię letnią dla małych dzieci rachitycznych.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.