<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Nacia
Podtytuł Powieść dla młodzieży
Wydawca Księgarnia G. Centnerszwera
Data wyd. 1896
Druk Drukarnia A. Ginsa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Burza.

Dziewczynka obudziła się nazajutrz bardzo wcześnie. Zamiast, jak to było jej zwyczajem, ziewać, mrużyć oczy wyspane już doskonale i nie chcące się przymykać, wstała raźno, pobiegła do okna i otworzyła je razem z okiennicą. Potoki światła zalały sypialnię — ogród kąpał się jeszcze w kroplach rosy, które migotały na słońcu, gwar ptasząt walczył o pierwszeństwo z gdakaniem kur na dziedzińcu, gruchaniem gołębi i przenikliwym krzykiem pawia. Nacia nie rozumiała zupełnie przyjemności, jaką daje oczom i płucom piękny letni ranek. Bo i co tu pięknego, co osobliwego? Jak zapamięta, zawsze kwitły w swoim czasie jaśminy i rozwijały się róże, z których najpiękniejszą odrazu umiała wynaleść, powąchawszy oskubać i rzucić na ziemię. Wszak to dla niej!.... Dla niej też wartko za ogrodem płynąca rzeka ma w lecie kąpiel świeżą i czystą, dla niej las woń żywicy roznosi. Nacia w modrych falach się pluszcze i żywiczny zapach w siebie wciąga, nie zastanawiając się nawet, że to wszystko jest wielką rozkoszą i cudownym darem Stwórcy.
Czy wogóle nie potrafi ona myśleć? Bynajmniej! tylko hojność darów, jakiemi ją Bóg obsypał, szczęście, w jakiem wzrosła, zepsuło ją trochę. Chciałaby może jeszcze gwiazdki z nieba, to co posiada wydaje jej się za mało warte.
Z cudów poranku najczęściej nie korzysta — lubi długo sypiać, dziś zerwała się wyjątkowo, ponieważ zastąpi mamę w gospodarstwie.
Dopilnuje wszystkiego, w każdy kąt zajrzy, musi być tu i tam jednocześnie. Brak wprawy! bagatela! nie święci garnki lepią, a wreszcie trzeba przecież kiedyś zacząć. Piętnasty rok! to już panna — wszyscy słuchać jej muszą — wykrzyczy też sługi przy najpierwszej sposobności. Trzeba się odpowiednio ubrać, ale jak? Różowa sukienka będzie może za strojna! Batyścik? właśnie dobrze, bo lekki, jasny, nie znać na nim kurzu. Tak rozmyślając, przygładziła trochę włosy, bo nie ma czasu na rozplatanie warkocza i ubrała się z pośpiechem.
Mając już wyjść przez okno, dla oszczędzenia drogi a zapewne i czasu, wróciła leciutko na palcach.
— Muszę zobaczyć, czy moja Gderalska śpi, rzekła sama do siebie i zbliżywszy się do sąsiedniego pokoju, zajrzała przez szparę drzwi niedomkniętych. Śpi — to dobrze, ma dosyć czasu się wyspać, zanim ja gruntownie wszystkiego dopilnuję.
W chwilę później wyskoczyła na ogród i obszedłszy gazon, połyskujący brylantami rosy, skierowała się w stronę folwarku. Przy furtce, wiodącej na dziedziniec, powitał ją ukłonem ogrodnik, zajęty przy warzywie, którego pełny wózek, ciągniony przez kuca, wyruszał właśnie na targ.
Ciemną zieleń ogórków urozmaicała różowa marchewka, żółtawe pietruszki i pęki krwistych buraczków; koszyk z cukrowym grochem trząsł się w podskokach, gdy wjechano na kamienie, drugi zaś, przedstawiający poezyę przy tej prozie, pysznił się masą bukietów, z których układania ogrodnik słynął w miasteczku.
Kucyk do biegu naganiać się nie dawał, lecz przyspieszał kroku. Niedługo też zniknął wraz z wózkiem na skręcie drogi, tylko tuman kurzu unosił się jeszcze przez chwilę.
Droga ta znośna, chociaż piaszczysta, wiodła w stronę lasu. Ujęta dwoma szeregami drzew, sadzonych przez dziadka Naci, zamiłowanego w ogrodnictwie, była podczas upału prawdziwą oazą dla jadących i pieszych, bo niedość, że osłaniał ją cień drzew, mocno już rozgałęzionych, ale i soczystym ich owocem pożywić się mógł każdy, ile zechciał.
Ogrodnik miał o tych drzewach staranie, a lud wiejski otaczał je opieką, niby wspólną własność. Zdawien dawna wszyscy przywykli ich pilnować, nie było wypadku, by kto postrącał niedojrzały owoc, lub nadłamał gałęzie. Najlichsza dziczka ma mniej zabezpieczoną całość swoich cierpkich płodów, niż te drzewa, sadzone przez nieboszczyka pana na publicznej drodze.
Szanowano je niby drogą pamiątkę, których po starym „jegomości“ pełno było przecież wszędzie: w kościele, w ogrodzeniu cmentarza, budynku szkolnym i różnych ulepszeniach.
Rwąca się do zwiedzenia obór, chlewów i kurników, Nacia jak gdyby zapomniała zupełnie o celu wycieczki.
Wzrok jej szedł za śladem kół wózka, zamiast w stronę folwarku. Machinalnie, czy też powziąwszy odrazu jaki zamiar, zwróciła się na drogę, wiodącą do miasteczka. Wózek już zniknął za najbliższem wzgórzem, tylko biedka żydowska toczyła się leniwie, napchana po sam wierzch różnemi towarami, w których gęś najgłośniejszą, chociaż może niegłówną grała rolę. Żydek drzemał, a koń, rad z cieniu, gdyż mimo wczesnej pory, upał już dokuczać zaczął, wlókł się noga za nogą.
Świergot wróbli aż głuszył. Raczyły się wiśniami hałaśliwie, niby wielomówne kumoszki, ciesząc się, czy może sprzeczkę wiodąc między sobą.
Nacia szła prosto przed siebie, a ponieważ słońce dogrzewało coraz mocniej, skręciła do lasu, którego ciemna wstęga zarysowała olbrzymie półkole.
Zna tutaj każde drzewo; z zamkniętemi oczyma wskazać by też mogła, w której stronie znajduje się moc orzechów, gdzie na poczekaniu w jesieni wyrastają grzyby, gdzie obfitość poziomek, lub rydzów. Na samym krańcu stoi domek gajowego, dalej zaś ciągną się znaczne przestrzenie lasów książęcych. Ptaki leśne rozśpiewane, jak gdyby brały udział w wielkim koncercie, zagłuszały się wzajem, od czasu do czasu odezwała się kukułka, dzięcioł obrabiał sosnę, moc wróbli świergotem napełniała powietrze.
Wesołość ptasząt oddziaływała na Nacię coraz widoczniej; robiło jej się w duszy tak błogo i słodko, że rada była śpiewać z niemi i z motylkami się gonić! Biegnąc w podskokach, nuciła piosenkę, lub śmiała się sama do siebie. Coś zaszeleściło w krzakach.... To wiewiórka z drobnem potomstwem umykała do najbliższego drzewa. Nacia zaczęła je gonić — najmniejsza znalazła się już, już prawie w jej rękach, po rozpaczliwym jednak wysiłku dopadła sosny i oto spogląda z wysokości na swoją prześladowczynię.
Rozśmieszona tym widokiem Nacia, podniosła z ziemi jakiś patyk, niby grożąc wiewiórce; zgrabne stworzonko uciekło jeszcze wyżej, aż pod sam wierzchołek i po gałęziach przemknęło na najbliższe drzewo, ztamtąd dalej i dalej, aż zmęczona dziewczynka dała pokój gonitwie.
Pot kroplami zalewał jej czoło, upał nie łagodzony teraz najlżejszem tchnieniem wiatru, piekł bez litości. Jakiś niewidzialny ciężar siadał na piersiach i tłumił oddech — aż huczało w głowie.
— Czas by do domu — pomyślała Nacia. Była też nie tylko zmęczoną, ale głodną. Bieganie po lesie obudziło szalony apetyt.
— Odpocznę cokolwiek — rzekła w duchu, siadając pod drzewem.
Ułożywszy się wygodnie, przymrużyła oczy od wielkiego blasku, który płynął z nieba na ziemię, złocąc mchy, paprocie i najmarniejsze badyle.
— Jak tu dobrze — zawołała, kładąc rękę pod głowę, i uśmiech opromienił jej rysy. Zamiast piec się na słońcu, odpocznę chociaż z godzinę. Gderalska poczeka.
Oczy w jeden punkt zapatrzone stawały się coraz mniejsze, ręka opadła bezwładnie. Cały szereg miłych obrazów układał się w jakąś olbrzymią panoramę.
Rozumiała jeszcze, że to wszystko jest złudzeniem, radaby jednak w tej krainie czarów pozostać jak najdłużej. Mama nie chciała jej zabrać, a ona widzi Warszawę i teatr — prześliczne kostyumy grających, ogród botaniczny, szerokie ulice i wspaniałe wystawy sklepów.
Kąpie się w tym przepychu.... oglądając różne świecidła, wybiera z nich mnóstwo dla siebie.
Nie wiadomo jakim sposobem znalazła się na balu, na prawdziwym balu, znanym jej tylko ze słyszenia. Co za ogromny salon, wspaniałe stroje dam, a muzyka!... Orkiestra różnych instrumentów. Zupełnie, jak opowiadają przyjaciółki, te starsze, którym już wolno nie nosić krótkich sukien. Mazur zabrzmiał, ktoś ją do tańca prosi.... nogi ma jednak dziwnie spętane, drepcą w miejscu, podczas gdy szereg par ją wyprzedził. Taki huczny mazur. Brzmi coraz głośniej! coraz potężniej, aż urwał się nagle po wspaniałym akordzie.
Nacia w mgnieniu oka z miejsca powstała.
Co to znaczy?
Zciemniło się — las szumi drzewami — śpiewacy leśni umilkli, nigdzie ani śladu żywego stworzenia. Noc że to, czy nie noc i czemu ona tutaj się znajduje?
Wtem zahuczało wśród olśniewających blasków, przed któremi dziewczynka aż zamknęła oczy.
Burza!....
Niebo, czarne od chmur, stanęło teraz w ogniu krzyżujących się błyskawic, potem zrobiło się jeszcze ciemniejsze; wiatr wstrząsał konarami starych dębów i rwał z nich Ustki, jak gdyby w przystępie dzikiego gniewu. Młode drzewka gięły się kornie do ziemi, bijąc pokłony mocarzowi, którego tchnienie w jednej chwili mogło je zdruzgotać.
— Przeczekam burzę przed drzewem, czy też lepiej, co siły popędzę do domu? rozmyślała Nacia, obudzona już kompletnie i zdająca sobie sprawę z położenia.
Zeszłego roku dworski pastuch, schroniwszy się pod drzewo, zginął od pioruna — biedz prędko jest również niebezpiecznie.
Próbowała jednak przyspieszyć kroku, lecz wiatr ją pchnął w stronę przeciwną. Zamiast iść na prawo, ulegając przemocy, zbacza co chwila i pędzi z zamkniętemi oczami, gdyż tumany piasku się zrywają.
Zmęczona forsownym biegiem, Nacia, pomimo strachu, radaby usiąść, bo już jej sił zabrakło — ledwie to pomyślała, jak gdyby się otwarły upusty niebieskie, deszcz lunął strumieniem. Sukienka przemokła i przyległa do ciała — pantofelki stały się ciężkie — wody w nich pełno.
Gdzie się ukryć przed ulewą?
Niby cudowne zjawisko, zamajaczyła w oddali jakaś półrozwalona chatka, ledwie widoczna wśród ulewy. Zbierając siły, Nacia biegnie ku niej i drżącemi ustami szepcze modlitwę. Stanęła nareszcie u progu, ciężka od wody.
Nie objęły ją tam wszakże gościnne ramiona, ani zajaśniał ogień tak potrzebny dla zziębniętej — chata była pusta, tylko garść barłogu pod oknem świadczyła, że mieszkali tu niegdyś ludzie, a wyszczerbiony garnek dopełniał świadectwa.
Lecz na kominie ognia ani śladu, nigdzie też kawałka drzewa nie widać. Uradowana w pierwszej chwili możnością schronienia się przed deszczem, dziewczynka rozejrzawszy się po chacie, załamała dłonie.
— Ach! jak zimno! jęknęła, drżąc, i osunęła się na podłogę wyczerpana zupełnie. W oczach zrobiło jej się ciemno, głowę zaległy dziwne szmery, niby echo burzy szalejącej tam za oknami, pośród huku i trzasku drzew.
Straciła przytomność....





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.