Narcys
(Z Sautela, z odmianą).
Ty, co mię z młodzieniaszka marnym widziąc kwiatkiem,
Pytasz, jakim-em stradał żywota przypadkiem,
Spójrz na ten rym żałosny, czytelniku luby,
A pomóż płaczącemu ciężkiéj płakać zguby.
Lato było próchniste, a zwierz w lipcu srogi
Wyziewał z suchéj paszczy ogniste pożogi;
Kiedy biegając z łukiem za płochym zającem,
Chciałem spocząć strudzony biegiem i gorącem.
Chłodny gaj nie daleko, nietknięty toporem,
Sklepił poziome chrósty rozległym jaworem:
Kędy, jak słychać, Faunus i Sylen kosmaty,
Książęta leśnych bożców, mieli swoje chaty.
Przy gaju bieżał strumyk przez smugi kwieciste,
Tocząc po drobnym piasku nurty przezroczyste.
Tu się więc, wdziękiem miejsca zwabiony, układłem;
Mech był miękki wezgłowiem, a woda zwierciadłem.
Słodki Zefir mdlejącym skrzydłem liść przewiewał,
A ptaszków malowanych głośny poczet śpiewał.
Ledwo (ach któżby postrzegł Parkę nieużytą,
Co we mnie samym zgubę taiła ukrytą?)
Ledwo co chcąc się napić, usta w potok wrażę,
Alić się cudny na dnie obraz mi ukaże;
Obraz pięknéj dzieciny: tak to właśnie bywa,
Gdy po gładkim krysztale błędna postać pływa.
Cieszę się, on się cieszy; śmieję, on téż ze mnie:
Kwilę, kwili; unikam, unika wzajemnie.
Schylam się, dłoń wyciągam, chcę całować lice.
Schyla się, chce całować, daje mi prawicę.
Spłonąłem, widząc wdzięki tak nadobnéj twarzy;
Któżby rzekł, że się w wodzie bystry ogień żarzy?
Schnę nieszczęsny; kochanie staje mi się męką:
Cierpię groty utkwione w sercu własną ręką.
Umieram, chcąc się z miłym złączyć przyjacielem,
Sam sobie i postrzałem, sam miłości celem.
Sam ogniem i podnietą, sam sposobem nowem
I zdrajcą i zdradzonym, sidłem i połowem.
Nie inaczéj, kiedy się niebo mgłą zamroczy,
A na nim się z farb dziwnych piękny krąg zatoczy,
Zadumiane się swemu obrazowi dziwi
Słońce, a on się jeszcze tym bardziéj przeciwi,
I podrażnia złotego twórcę zdradą jasną,
Póki kradzione wdzięki z czasem nie zagasną.
A jako, gdy pies letni ognie swe wywiera,
Liche ziółko z upału prawie obumiera;
Tak me ciało zmęczywszy okrutnym płomieniem,
Z krasnego dziecka miłość uczyniła cieniem.
Stępiały światła ocząt, zgasły ust rubiny,
Zwisły w pierścień trefione włosów pajęczyny:
Który się na mym licu blask ozdobnie żarzył,
Mróz śmiertelny wstydliwych róż do szczętu zwarzył.
A co jeszcze zostało wątłéj życia przędze,
Ucięły zgubną stalą niezbłagane jędze.
Na mą klęskę żałosne Najady pobladły;
Smutne kwiaty z nadobnéj barwiczki opadły;
Gaj pożółkniał, co się wprzód wesoło zielenił;
Strumień łzami nabrzmiały srodze się zapienił;
Echo mdlała postokroć żalem niewymownym,
Nie mogąc już mię bawić swym głosem odzownym;
Sam Zefir obumierał, ani zwykłym lotem
Osuszał martwym czoło uznojone potem.
A Dafnis, co się podle trzody fletnią bawił,
Tak śpiewał, gdy mi z miękkiéj grób darniny stawił:
„Komuż z tak głuchéj serce los wyciął opoki,
Aby łzy nie ukanął na twe smutne zwłoki?
Narcysie! chlubo pierwéj i nasza ozdobo,
Teraz żalu nieznośny i gorzka żałobo!
Gdy od Nimfy zatlonéj twą miłością stronisz,
I płochy za Dyaną zwierz po kniejach gonisz,
Gdy się lękasz Kupida; on się z wody skradał,
I grotem niespodziewnym cios śmiertelny zadał;
A gdy nie zwalczył cnoty ogniem nieujętéj,
Gnuśnym bystre żywiołem nacechował pręty;
Odmieniając zwyczajny bieg natury zdradnie:
Tyś chciał zgasić pragnienie, a ogień tlał na dnie.
Płonna cię twarzy postać na szkle płynnym zwodzi,
Które żywe bez duszy ciała wzrokiem rodzi.
Patrzysz na się, chcesz siebie, sobie się przymilasz,
Do siebie się uśmiechasz, ku sobie nachylasz.
Dziwisz się, mówisz, pałasz, wzdychasz i łzy ronisz,
Uciekasz sam od siebie, i sam siebie gonisz;
Lecz nie mogąc doścignąć mary obłędliwéj,
Umierasz od miłości; i on nie był żywy.
Już leżą lotne strzały i łuk złotorogi,
Przed którym nieraz wionął jeleń wiatronogi.
Leżą osierociałe (ciesz się płoche zwierzę!)
Po swym panu plecione z jedwabiu obierze:
Leży sajdak (cieszcie się skrzydlate pieścidła!)
Nie masz, ktoby wam zdradne stawiał w krzakach sidła.
Już ten, co na was godził ponętą i grotem,
Uszedł sam do Elizów nieścignionym lotem.
Inne tam chwyta ptaki, inne stawi siatki.
Dla czarnéj na ofiarę smutnych cieniów matki,
Błagając mściwe bogi, by pod samym niebem
Nie leżał, nieuczczony zwyczajnym pogrzebem.“
Takowe Dafnis pieśni przygrywał na flecie,
Sypiąc na mój grobowiec z płaczem miękkie kwiecie,
A nieba użalone, bym cały nie zginął,
Zdarzyły, że się z grobu jasny kwiat rozwinął,
Kwiat od imienia mego i teraz nazwany,
Bisiorem i purpurą kształtnie przetykany.
Srebrny czubek wysmukła utrzymuje laska,
A szkarłatna go wkoło bramuje opaska.
Znak białości i krasy; rad przebywa podle
Żywéj wody i w czystym patrzy na się źrzódle.
Ktośkolwiek jest, co w pierwszéj lat kwitnących dobie,
Utopiony w szkle marnym przypodchlebiasz sobie;
Nie wierz zdradliwym nętom obłudnéj postaci,
Bo się znikoma gładkość rychło z laty traci.
A wdzięk krótki na lekkie uleci powietrze,
Kiedy czas wszystkotrawny farbę z lica zetrze.
Kochaj cnotę, uczciwość, skarb szlachetnéj duszy,
Których żaden wiek skrzydłem wartkim nieporuszy;
Które z saméj starości biorą lustr nowotny,
Chociaż czoło zmarskami zorze czas niewrotny.
Nie tak rychło na gnuśne mroźnéj zimy przyście
Róża włosy ozdobne, drzewo zgubi liście;
I za lada gniewnego Borei podmuchem,
Będą skrzepłe gałązki tłuc niewdzięcznym ruchem;
Nie tak, kiedy stal krzywa groźnym hartem brzęka,
Rychło pod tęgim ciosem wątła trawa klęka;
I na srogie pokosy chyląc martwą głowę,
Z krótkim życiem pospołu toczy łzy perłowe:
Jak rychło wdzięk ten zniknie, mój Narcysku młody!
Co twe szkarłatnym sokiem wypełnia jagody.
Godzina pcha godzinę, dzień dnia w kark potrąca,
Tydzień tygodnia ściga a miesiąc miesiąca.
Lecz i po nocy czarnéj dzień koleją chodzi,
I księżyc przytępione rogi znowu młodzi;
I po zimie przyść znowu kwiatopłodnéj wiośnie,
I na drzewie opadły znowu liść urośnie;
I po wodzie nadpłynie znowu druga woda,
I po szarudze złota nastąpi pogoda.
Lecz nam, kiedy raz słońce starości zapadło,
Nie przyda nic do twarzy misterne zwierciadło;
Ani cofnie czas nazad z nieścigłéj pogoni
Upierzonych lotnemi godzinami koni.
Przypatrz się sobie lepiéj: boć to miłość płocha;
Kiedy kto czego nie zna z gruntu, w tym się kocha.
I na zwierzchnym powabie, choć tak często zdradza,
Największą swą na świecie pomyślność zasadza.
Wiele jest pięknych ludzi; lecz to mało nada,
Gdy kto piękniejszéj cnoty w sercu nie posiada.
Kto tylko z twarzy anioł, a w powłoce cudnéj
Ukrywa złość zaciętą i umysł obłudny:
Bodajby taki nigdy dobrych serc nie zdradzał,
Ani się jako Narcys, na świat nie odradzał!
A jeśli losem nieba znowu ma być żywy,
Niech się w piołun lub pałkie odmieni pokrzywy.
Nadgrobek dla Narcysa.
Żem sobie tylko ufał, żem sam siebie lubił,
Sam-em téż siebie za to nędzny Narcys zgubił.
Żaden mię nie ratował w niefortunnéj dobie.
Strzeż się! ktokolwiek na mym ten rym czytasz grobie.
1771, Zab. IV, 273 — 85.