Nasi okupanci/Sztuki niegrane
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nasi okupanci |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia T-wa Polskiej Macierzy Szkolnej |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Z ZAWODU mego miewam sposobność czytać sporo sztuk w rękopisie. I uczyniłem jedną obserwację. Mianowicie, o ile chodzi o materjał życiowy, bywa on obfitszy i ciekawszy w pewnych sztukach, można powiedzieć amatorskich, niż w wielu tych, które widujemy na scenie. Zawodowy dramaturg rychło nabywa dość specjalnego stosunku do sceny. On chce napisać sztukę, o ile można co rok, i koniecznie »na powodzenie«. Szuka tedy tematu, nie temat jego; czegoś, coby się spodobało publiczności i dało role paru ulubionym aktorom. Układa mniej lub więcej zręcznie swoją szaradę; gdy się uda, zgarnia oklaski i — gotuje się do nowej kampanji. Z rzeczywistością naszą, z jej zagadnieniami, niewiele ten typ sztuk ma wspólnego. I może wydać się uderzające, że, w momencie, gdy na całym świecie życie tak zajmująco szuka sobie nowych form, teatr nasz mało stosunkowo bierze udziału w tych sprawach.
Inna rzecz w sztukach niezawodowców, które często... pozostają w tece autora. Te, najczęściej będąc owocem własnych przeżyć i bolączek, uderzają zwykle tem, że materjał życiowy góruje w nich nad zdolnością nadania mu kształtu. Jedną z bardziej »rewolucyjnych« pod względem obyczajowym sztuk, z jakiemi się spotkałem, był utwór napisany przez starego lekarza; zdawałem z niego sprawę w feljetonie p. t. Jadwiga[1]. Obecnie mam w rękach sztukę autora, który pokosztował zawodu nauczycielskiego. Nie wiedząc czy będzie kiedy grana, pozwolę sobie tedy ją tutaj sygnalizować, ponieważ tło jej musi być dla nas szczególnie interesujące, a treść jest bardzo znamienna.
Bohaterem sztuki jest młody nauczyciel gimnazjalny, przyrodnik pełen zapału, wiedzy i talentu. Entuzjasta nauki, wierzący w świetlaną jej rolę w losach przyszłej ludzkości, wszystkie siły oddaje pracy pedagogicznej, na lekcjach i poza lekcjami. Umie obudzić w uczniach ciekawość do nauki, zachęcić ich do czytania, opracowywania referatów. Przeźrocza, epidjaskopy, astrokamery, spektrografy, dzieła Henselinga, Newkomba... Jest z zawodu fizykiem, ale na tych pozaszkolnych pogadankach zachodzi czasem na podwórko profesora geologji. Umie zdumionym chłopcom pokazać, że geologja, to nie martwe »obkuwanie« o skałach i minerałach, ale cudowna powieść o świecie; mówi im o Trzeciorzędzie, o epoce lodowej, o homo neanderthalensis, pithecantropus... Słuchają tego jak czarodziejskiej bajki, garną się do nauki, proszą wciąż o nowe książki.
I tu zaczyna się dramat. Bo to wszystko niebardzo jest w smak władzom szkolnym, a właściwie bardzo nie w smak księdzu prefektowi, który w zdobyczach geologji i wogóle nauk przyrodniczych widzi zamach na kosmologję Starego Testamentu. Denuncjacja, która kwitnie w tej szkole, odkryła u jednego z uczniów książkę O pochodzeniu człowieka Boelschego; ba, nawet samego Darwina! Ten uczeń, to perła szkoły, chłopiec o wybitnych zdolnościach i fanatycznem umiłowaniu nauk przyrodniczych, natura bujna i szlachetna. Niestety, ciążą na nim i inne zarzuty: widziano go w parku z uczennicą szóstej klasy, kuzynką młodego profesora fizyki. Innego dnia, widziano go wieczorem, jak wychodził z domu profesora, gdzie mieszka ta właśnie kuzynka. Aż nadto, aby podejrzewać grube niemoralności...
Coś w tem jest! W istocie, między młodymi zakwitła piękna i pierwsza miłość. Profesor, który nie uważa aby zadaniem pedagogji była ślepota na wszystko co jest życiem, rolą zaś wychowawcy aby było odstręczać zaufanie młodzieży tępą surowością i czczemi morałami, widział tę miłość i wolał nią powodować, wolał ja pchnąć na najszlachetniejsze tory, niż ściągnąć ją represjami do rzędu pokątnych miłostek. Oddziałał najdodatniej na swą młodą kuzynkę, zrozumiawszy niebezpieczny wiek jaki przechodzi; zagrał na duszy młodego chłopca, odwołując się do tego co w nim najlepsze. Aby przeciąć tajemne schadzki, pozwolił młodym widywać się u niego w domu, pod okiem żony. I wogóle uważa, że ślepa polityka zakazów, nieliczenie się z siłami młodości, marnuje te siły i paczy; że lepiej dać wyjaśnienia młodym na dręczące ich pytania, bo inaczej poszukają sami sobie odpowiedzi; że lepiej pokierować tem co jest w naturze, niż żywić złudzenia że się odwróci jej bieg.
Ale sprawa wybucha: wniesiona przez prefekta, dostaje się na konferencję nauczycielską. Nieszczególnie przedstawia się to »ciało«. Dyrektor, oportunista i człowiek dość lichy; dwie nauczycielki, zajadłe kumoszki; kilku nauczycieli, bądź obojętnych, bądź ciasnych. Jednego tylko w tem gronie znalazł młody profesor stronnika, pedagoga starszej daty, ale zdolnego zrozumieć jego usiłowania. Ten powiada mu wręcz:
»Panie kolego, szczerze mówiąc, jestem tego samego zdania co wy. Nasze dotychczasowe metody wychowawcze są psa warte. Tworzymy regulaminy i ustawy szkolne. Młodzież staramy się możliwie najsilniej spętać powrozami naszych mądrych zakazów i osiągamy przez to li tylko ugruntowanie najpodlejszej z wszystkich zasad: czyń, co ci się żywnie podoba, ale nie daj się złapać; oszukuj, blaguj... Najlepszy to sposób wychowania kłamców, hipokrytów«...
Ale przeciwko tym dwom stoi murem całe ciało nauczycielskie. Duszą akcji jest prefekt. Ten nie chce nic rozumieć, ani paktować z tem co uważa za złe. Dla niego proces jest krótki: uczeń, który czyta Darwina, to wyrzutek społeczeństwa; chłopiec, który ośmielił się pokochać, to zakała klasy. Uświadomienie młodzieży, to pornografja. Rygor, to jedyny środek w takich sprawach. Chłopak musi być wypędzony z gimnazjum, to rzecz postanowiona; młodemu zaś profesorowi stawia prefekt takie ultimatum: albo wniesie prośbę o przeniesienie, albo grozi mu dyscyplinarka. Dwie najwartościowsze jednostki będą tedy ze szkoły usunięte. I tak się też dzieje, ale w sposób niezupełnie przewidziany przez władze; gdy w kancelarji nauczycielskie grono czeka na chłopca aby mu ogłosić wyrok, w przyległym pokoju rozlega się strzał: to biedny chłopak wpakował sobie kulę w serce. »Odzyskał na chwilę przytomność (powiada stary nauczyciel, wyszedłszy z sąsiedniego pokoju); gdy zobaczył prefekta, odwrócił głowę i... potem skonał«. A ksiądz prefekt wychodzi za chwilę również z gabinetu, zasłaniając twarz rękami i szepce: »Boże, przebacz nam!«
Treść oparta jest — jak mnie zapewniał autor — na rzeczywistych stosunkach szkolnych w byłym zaborze pruskim. Wyznaję, że czytałem tę sztukę ze zdumieniem, z przerażeniem. Jeżeli to, co przedstawia, jest prawdą, w takim razie dzisiejsza szkoła polska byłaby straszliwem cofnięciem się wstecz nawet w porównaniu z ową szkołą galicyjską, do której ja chodziłem przed wielu, wielu laty w klerykalnym Krakowie, w bardzo katolickiej Austrji. Czytywaliśmy tam Darwina potrosze wszyscy; siostra jednego z uczniów dostała nawet w upominku od swego ojca — zagorzałego pozytywisty — dzieła Darwina z taką dedykacją: »Najukochańszemu ze ssaków«. Katecheta gimnazjalny bronił się jak umiał przed żwawo nacierającemi nań w dysputach chłopakami; ale o tem aby miał ograniczać swobodę wykładu nauk przyrodniczych i wogóle o jakiejś kurateli duchownej nad świeckiemi naukami poprostu nie mogło być mowy.
Byłoby pożądane, aby feljeton ten wywołał echa i autentyczne relacje tyczące obecnych stosunków. Dyskrecja zapewniona. Oglądaliśmy niedawno, w sztuce Młody las, szkołę polską z epoki niewoli; o ileż bardziej jeszcze musi nas zaciekawiać, jak się rozwija »młody las« w dzisiejszej Polsce.
Potem mówi o gimnazjach świeckich.
Mam dopiero 18 lat, a już sporo wiem. Lecz jestem laik w porównaniu z innymi, lepiej uświadomionymi kolegami...
Zdaję sobie doskonale sprawę, że to są rzeczy, które w całem wychowaniu należą do najtrudniejszych i najdelikatniejszych. Czy wogóle będą kiedy do rozwiązania bez zupełnej przebudowy ustroju czy pojęć? Ale absurdem jest — jak się czyni dotąd — traktować to zagadnienie jako niebyłe. Absurdem byłoby rzucać kamienie pod nogi tym wychowawcom, którzy mają odwagę szerzej spojrzeć na swoje zadania.
I znowu, ani wiedząc kiedy, zeszliśmy na tematy drastyczne. Cóż począć, kiedy one cisną się ze wszystkich stron! Wogóle życie robi się straszliwie drastyczne. A może było takie zawsze, tylko społeczeństwo nie chciało tego widzieć?
Wiem, że sporo osób bierze mi za złe poruszanie pewnych tematów. »To nie nadaje się do dziennika«. W istocie, jedna jest tylko rubryka w dziennikach, w której mówi się o wszystkiem bez osłonek: rubryka kryminalna. Ale może właśnie dlatego jest ona tak obfita, że w innych rubrykach bywa tyle fałszu i przemilczeń?