Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV
BELUS

Pani de la Motte nie myliła się, wnosząc, że to damy miłosierdzia odjechały. Przed domem czekał rzeczywiście kabrjalet ówczesnej mody: lekkie pudło na kołach wysokich, z fartuchem skórzanym wysoko zapiętym, z siedzeniem dla lokaja w tyle.
Powóz ten, zaprzężony w pysznego karego rumaka, przyprowadzany został przez służącego, który poprzednio powoził sankami, a którego jedna z dam „Weberem“ narwała.
Gdy panie zeszły nadół, Weber trzymał konia za uzdeczkę, starając się uspokoić niecierpliwe zwierzę, bijące kopytami po śniegu.
— Pani — odezwał się stangret — chciałem założyć „Scipiona“, do kierowania nadzwyczaj łatwego, ale zakulał, musiałem zatem zaprząc Belusa, chociaż dziki i niesforny.
— Dla mnie to zupełnie wszystko jedno, Weberze — odrzekła starsza z dam. — Mam ręce silne i nawykłe do kierowania końmi.
— Wiem, że pani powozi znakomicie, lecz drogi są złe i bardzo niepewne... W którą stronę pani pojedzie?
— Do Wersalu.
Weber przytrzymał konia, panie lekko wskoczyły do kabrjoletu, woźnica umieścił się ztyłu i dał znak, że można ruszać.
Starsza z dam zwróciła się do towarzyszki:
— No cóż — powiedziała — co myślisz, Andreo, o tej hrabinie?
Puściła zaraz konia galopem, skręcając w ulicę Saint-Louis.
Pani de la Motte właśnie oknem wyjrzała w tej chwili.
— Zdaje mi się — odrzekła Andrea — że pani de la Motte jest biedna i bardzo nieszczęśliwa.
— I dobrze wychowana, nieprawdaż?
— Zapewne.
— Chłodno się jakoś o niej wyrażasz Andreo.
— Bo, mówiąc otwarcie, dostrzegłam w niej dużo fałszu, a to mi się nie podoba.
— O! tobie, moja Andreo, to bardzo trudno się podobać! Dla nie — hrabina jest zajmującą i bardzo naturalną.
— Szczęście to wielkie dla niej, że się umiała podobać...
— Na bok! — krzyknęła dama, zwracając gwałtownie konia, który wpadł na posłańca przy rogu ulicy Ś-go Antoniego.
— Na bok! — wrzasnął Weber głosem stentora.
Kabrjolet potoczył się dalej, słychać tylko było złorzeczenia człowieka, wydobytego z pod kół powozu. Belus leciał jak błyskawica i panie znalazły się na placu Baudoyer. Wiadomo, że na placu tym drogi się rozchodzą; powożąca skierowała zręcznie w ulicę Tixeranderie, ludną bardzo, wąską i wcale nie arystokratyczną. To też, pomimo wołania „na bok“, pomimo krzyku Webera, dały się słyszeć głosy z tłumu:
— Oho! kabrjolet!
— Precz z kabrjoletem!
Nic nie stało się złego, nie stratowano nikogo, nie zaczepiono o nic, krzyki jednakże i pogróżki odzywały się z tłumów. Kabrjolet przebył z równą szybkością ulice Saint-Mederie, Saint-Martin i Aubray-le-Boucher. Gdy wjechano w ulicę de la Foronnerie, Weber dostrzegł przed koniem lud, zagradzający drogę, a ztylu ścigające tłumy rozwścieczone. Weber widząc, jak pani jego zręcznie omija przeszkody, nie odzywał się, nie chcąc jej niepokoić.
Obecnie już nie szmery, lecz wycia nieprzyjazne powstały; dama, trzymająca lejce, spostrzegła to, i, chcąc raz koniec położyć, cmoknęła na konia; Belus zarżał i puści! się wyciągniętym galopem.
Przechodnie umykali z drogi.
— Na bok!... na bok!... — wołano bezustannie z kabrjoletu.
Dojechano tak prawie do Palais-Royal i ulicy Coq-Saint-Honoré, na której skręcie stał obelisk ze śniegu, uwieńczony koroną ze wstążką, a pod nią wielkiemi literami widniał napis:

Królowo której uroda, nie ma sobie równej
Obok króla dobroczynnego zajmij to miejsce:
Pomnik jest kruchy ze śniegu i lodu
Lecz serca nasze biją gorąco dla ciebie.

W tem miejscu Belus zwolnił kroku; zabierano się właśnie do oświecenia figury śniegowej latarniami, co ściągnęło masę ciekawych.
Lecz widziano już Belusa, jak nadbiegał, słyszano krzyki, towarzyszące powozowi, i teraz ukazanie się jego wywarło jak najgorsze wrażenie.
Kabrjolet musiał się znów zatrzymać, a jednocześnie kobiety usłyszały wyraźne krzyki:
— Precz z kabrjoletem!... precz z tymi, co lud tratują!...
— Czy to na nas wołają? — zapytała dama powożąca towarzyszkę.
— Zdaje mi się, że tak — odpowiedziała zapytana.
— Czyśmy kogo stratowały?...
— Nikogo.
— Precz z kabrjoletem!... precz z tymi, co tratują!.... krzyczała zajadła tłuszcza.
Oburzenie wzmagało się, ujęto konia za uzdę, a Belus, który nie znosił obcej ręki, wspinał się i parskał gwałtownie.
— Do komisarza!... na policję!... — odezwał się głos jakiś!...
Kobiety spojrzały po sobie zdziwione, a tysiące głosów powtórzyło: Do komisarza!... na policję z niemi!...
Ciekawsi, zaglądali do kabrjoletu i robili komentarze.
— Oho!... to kobiety — powiedział jeden.
— Tak, tak, laleczki Soubise‘a, kochanki Henin‘a!...
— Aktorki, pozwalające sobie roztrącać biedaków, bo im płacą po dziesięć tysięcy liwrów miesięcznie, żeby im i na szpital wystarczyło.
Jednogłośne hura!... przyjęło ten grubjański żart.
Kobiety niejednakowo przyjmowały wrażenia.
Jedna wtuliła się wgłąb powozu, blada i drżąca, druga wychyliła głowę odważnie, zmarszczyła brwi i usta zacisnęła.
— Co pani?... na miłość Boską — zawołała towarzyszka — nie pokazuj się pani!...
— Do komisarza!... do komisarza!... — wołano — trzeba je zdemaskować!...
— Jesteśmy zgubione — rzekła młodsza cichutko.
— Odwagi, Andreo, odwagi!... — odrzekła starsza.
— Zobaczą panią, może poznają!...
— Obejrzyj się, czy Weber jest za nami.
— Jest, próbuje zejść; napastują go, broni się. A!... otóż idzie.
— Weber!... Weber!... — powiedziała starsza po niemiecku — pomóż nam wysiąść.
Sługa przemocą zbliżył się do kabrjoletu, odpiął fartuch i panie wyskoczyły na ziemię.
Tłum rzucił się na konia i zaczął rozbijać powóz.
— Na imię Boskie, Weber, co to znaczy?... nic nie rozumiem.
— I ja także tego nie rozumiem — odpowiedział Weber po niemiecku, roztrącając tłumy rękami i nogami, dla oswobodzenia parni.
— Ależ to nie ludzie, to zwierzęta dzikie! — ciągnęła dama zawsze po niemiecku. — Czego oni chcą ode mnie?... Co mi zarzucają?...
Nagle odezwał się ktoś w tym samym języku, grzecznie i z uszanowaniem.
— Zarzucają pani, że wbrew rozkazowi policji, jeździsz kabrjoletem, pomimo, że do wiosny nie wolno im wcale krążyć po ulicach Paryża, jako zagrażającym bezpieczeństwu publicznemu.
Dama odwróciła się i ujrzała młodego oficera, który gwałtem usiłował zbliżyć się do niej. Twarz łagodna, wzrost wysoki, dystynkcja w całej postaci, wzbudzały ufność; dama też pośpieszyła z odpowiedzią:
— Ah!... panie, nic a nic nie wiedziałam o tem.
— Czy pani jest cudzoziemką?... — zapytał wojskowy.
— Tak panie; co mam zrobić?... Rozbijają mi powóz!...
— Trzeba nie zważać na to i zniknąć im tymczasem z oczu. Lud paryski oburzony jest na bogaczy, roztaczających zbytek wobec nędzy, i, stosując się do rozkazu dziś rano opublikowanego, odprowadzi panią z pewnością do komisarza policji.
— Nie chcę, nie chcę, to się stać nie powinno!... — zawołała młodsza dama.
— A zatem — dodał oficer z uśmiechem, — korzystajcie panie z mojej pomocy i uciekajcie...
Nie było czasu na tłomaczenia.
— Podaj nam rękę i prowadź nas do pierwszego lepszego powozu publicznego — powiedziała starsza rozkazująco — a ty, Weber, ratuj Belusa, jeżeli możesz, a nadewszystko siebie samego.
— A jak kabrjolet rozbiją?...
— Niech rozbiją, mniejsza o to!...
— Dobrze, proszę pani — odpowiedział Weber.
Jednocześnie podciął konia, który zaczął rzucać się na wszystkie strony i tratować napastników kopytami.
Podniósł się krzyk i zamieszanie nie do opisania.
— Proszę o rękę, panie oficerze — powiedziała starsza dama — chodź — dodała zwracając się do Andrei.
— A to mi chwat kobieta — mruknął wojskowy i podał ramię, patrząc z uwielbieniem na piękną damę.
W kilka minut doprowadził kobiety na sąsiedni plac, gdzie stały fiakry.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.