Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Naszyjnik królowej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Collier de la reine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Pani de la Motte nie myliła się, wnosząc, że to damy miłosierdzia odjechały. Przed domem czekał rzeczywiście kabrjalet ówczesnej mody: lekkie pudło na kołach wysokich, z fartuchem skórzanym wysoko zapiętym, z siedzeniem dla lokaja w tyle.
Powóz ten, zaprzężony w pysznego karego rumaka, przyprowadzany został przez służącego, który poprzednio powoził sankami, a którego jedna z dam „Weberem“ narwała.
Gdy panie zeszły nadół, Weber trzymał konia za uzdeczkę, starając się uspokoić niecierpliwe zwierzę, bijące kopytami po śniegu.
— Pani — odezwał się stangret — chciałem założyć „Scipiona“, do kierowania nadzwyczaj łatwego, ale zakulał, musiałem zatem zaprząc Belusa, chociaż dziki i niesforny.
— Dla mnie to zupełnie wszystko jedno, Weberze — odrzekła starsza z dam. — Mam ręce silne i nawykłe do kierowania końmi.
— Wiem, że pani powozi znakomicie, lecz drogi są złe i bardzo niepewne... W którą stronę pani pojedzie?
— Do Wersalu.
Weber przytrzymał konia, panie lekko wskoczyły do kabrjoletu, woźnica umieścił się ztyłu i dał znak, że można ruszać.
Starsza z dam zwróciła się do towarzyszki:
— No cóż — powiedziała — co myślisz, Andreo, o tej hrabinie?
Puściła zaraz konia galopem, skręcając w ulicę Saint-Louis.
Pani de la Motte właśnie oknem wyjrzała w tej chwili.
— Zdaje mi się — odrzekła Andrea — że pani de la Motte jest biedna i bardzo nieszczęśliwa.
— I dobrze wychowana, nieprawdaż?
— Zapewne.
— Chłodno się jakoś o niej wyrażasz Andreo.
— Bo, mówiąc otwarcie, dostrzegłam w niej dużo fałszu, a to mi się nie podoba.
— O! tobie, moja Andreo, to bardzo trudno się podobać! Dla nie — hrabina jest zajmującą i bardzo naturalną.
— Szczęście to wielkie dla niej, że się umiała podobać...
— Na bok! — krzyknęła dama, zwracając gwałtownie konia, który wpadł na posłańca przy rogu ulicy Ś-go Antoniego.
— Na bok! — wrzasnął Weber głosem stentora.
Kabrjolet potoczył się dalej, słychać tylko było złorzeczenia człowieka, wydobytego z pod kół powozu. Belus leciał jak błyskawica i panie znalazły się na placu Baudoyer. Wiadomo, że na placu tym drogi się rozchodzą; powożąca skierowała zręcznie w ulicę Tixeranderie, ludną bardzo, wąską i wcale nie arystokratyczną. To też, pomimo wołania „na bok“, pomimo krzyku Webera, dały się słyszeć głosy z tłumu:
— Oho! kabrjolet!
— Precz z kabrjoletem!
Nic nie stało się złego, nie stratowano nikogo, nie zaczepiono o nic, krzyki jednakże i pogróżki odzywały się z tłumów. Kabrjolet przebył z równą szybkością ulice Saint-Mederie, Saint-Martin i Aubray-le-Boucher. Gdy wjechano w ulicę de la Foronnerie, Weber dostrzegł przed koniem lud, zagradzający drogę, a ztylu ścigające tłumy rozwścieczone. Weber widząc, jak pani jego zręcznie omija przeszkody, nie odzywał się, nie chcąc jej niepokoić.
Obecnie już nie szmery, lecz wycia nieprzyjazne powstały; dama, trzymająca lejce, spostrzegła to, i, chcąc raz koniec położyć, cmoknęła na konia; Belus zarżał i puści! się wyciągniętym galopem.
Przechodnie umykali z drogi.
— Na bok!... na bok!... — wołano bezustannie z kabrjoletu.
Dojechano tak prawie do Palais-Royal i ulicy Coq-Saint-Honoré, na której skręcie stał obelisk ze śniegu, uwieńczony koroną ze wstążką, a pod nią wielkiemi literami widniał napis:
Królowo której uroda, nie ma sobie równej
Obok króla dobroczynnego zajmij to miejsce:
Pomnik jest kruchy ze śniegu i lodu
Lecz serca nasze biją gorąco dla ciebie.
W tem miejscu Belus zwolnił kroku; zabierano się właśnie do oświecenia figury śniegowej latarniami, co ściągnęło masę ciekawych.
Lecz widziano już Belusa, jak nadbiegał, słyszano krzyki, towarzyszące powozowi, i teraz ukazanie się jego wywarło jak najgorsze wrażenie.
Kabrjolet musiał się znów zatrzymać, a jednocześnie kobiety usłyszały wyraźne krzyki:
— Precz z kabrjoletem!... precz z tymi, co lud tratują!...
— Czy to na nas wołają? — zapytała dama powożąca towarzyszkę.
— Zdaje mi się, że tak — odpowiedziała zapytana.
— Czyśmy kogo stratowały?...
— Nikogo.
— Precz z kabrjoletem!... precz z tymi, co tratują!.... krzyczała zajadła tłuszcza.
Oburzenie wzmagało się, ujęto konia za uzdę, a Belus, który nie znosił obcej ręki, wspinał się i parskał gwałtownie.
— Do komisarza!... na policję!... — odezwał się głos jakiś!...
Kobiety spojrzały po sobie zdziwione, a tysiące głosów powtórzyło: Do komisarza!... na policję z niemi!...
Ciekawsi, zaglądali do kabrjoletu i robili komentarze.
— Oho!... to kobiety — powiedział jeden.
— Tak, tak, laleczki Soubise‘a, kochanki Henin‘a!...
— Aktorki, pozwalające sobie roztrącać biedaków, bo im płacą po dziesięć tysięcy liwrów miesięcznie, żeby im i na szpital wystarczyło.
Jednogłośne hura!... przyjęło ten grubjański żart.
Kobiety niejednakowo przyjmowały wrażenia.
Jedna wtuliła się wgłąb powozu, blada i drżąca, druga wychyliła głowę odważnie, zmarszczyła brwi i usta zacisnęła.
— Co pani?... na miłość Boską — zawołała towarzyszka — nie pokazuj się pani!...
— Do komisarza!... do komisarza!... — wołano — trzeba je zdemaskować!...
— Jesteśmy zgubione — rzekła młodsza cichutko.
— Odwagi, Andreo, odwagi!... — odrzekła starsza.
— Zobaczą panią, może poznają!...
— Obejrzyj się, czy Weber jest za nami.
— Jest, próbuje zejść; napastują go, broni się. A!... otóż idzie.
— Weber!... Weber!... — powiedziała starsza po niemiecku — pomóż nam wysiąść.
Sługa przemocą zbliżył się do kabrjoletu, odpiął fartuch i panie wyskoczyły na ziemię.
Tłum rzucił się na konia i zaczął rozbijać powóz.
— Na imię Boskie, Weber, co to znaczy?... nic nie rozumiem.
— I ja także tego nie rozumiem — odpowiedział Weber po niemiecku, roztrącając tłumy rękami i nogami, dla oswobodzenia parni.
— Ależ to nie ludzie, to zwierzęta dzikie! — ciągnęła dama zawsze po niemiecku. — Czego oni chcą ode mnie?... Co mi zarzucają?...
Nagle odezwał się ktoś w tym samym języku, grzecznie i z uszanowaniem.
— Zarzucają pani, że wbrew rozkazowi policji, jeździsz kabrjoletem, pomimo, że do wiosny nie wolno im wcale krążyć po ulicach Paryża, jako zagrażającym bezpieczeństwu publicznemu.
Dama odwróciła się i ujrzała młodego oficera, który gwałtem usiłował zbliżyć się do niej. Twarz łagodna, wzrost wysoki, dystynkcja w całej postaci, wzbudzały ufność; dama też pośpieszyła z odpowiedzią:
— Ah!... panie, nic a nic nie wiedziałam o tem.
— Czy pani jest cudzoziemką?... — zapytał wojskowy.
— Tak panie; co mam zrobić?... Rozbijają mi powóz!...
— Trzeba nie zważać na to i zniknąć im tymczasem z oczu. Lud paryski oburzony jest na bogaczy, roztaczających zbytek wobec nędzy, i, stosując się do rozkazu dziś rano opublikowanego, odprowadzi panią z pewnością do komisarza policji.
— Nie chcę, nie chcę, to się stać nie powinno!... — zawołała młodsza dama.
— A zatem — dodał oficer z uśmiechem, — korzystajcie panie z mojej pomocy i uciekajcie...
Nie było czasu na tłomaczenia.
— Podaj nam rękę i prowadź nas do pierwszego lepszego powozu publicznego — powiedziała starsza rozkazująco — a ty, Weber, ratuj Belusa, jeżeli możesz, a nadewszystko siebie samego.
— A jak kabrjolet rozbiją?...
— Niech rozbiją, mniejsza o to!...
— Dobrze, proszę pani — odpowiedział Weber.
Jednocześnie podciął konia, który zaczął rzucać się na wszystkie strony i tratować napastników kopytami.
Podniósł się krzyk i zamieszanie nie do opisania.
— Proszę o rękę, panie oficerze — powiedziała starsza dama — chodź — dodała zwracając się do Andrei.
— A to mi chwat kobieta — mruknął wojskowy i podał ramię, patrząc z uwielbieniem na piękną damę.
W kilka minut doprowadził kobiety na sąsiedni plac, gdzie stały fiakry.