Naszyjnik królowej (1928)/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Naszyjnik królowej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Collier de la reine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
NASZYJNIK KRÓLOWEJ
POWIEŚĆ
TOM I
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1928 DRUKARNIA WŁ ŁAZARSKIEGO, ZŁOTA 7/9.
|
Na początku kwietnia 1774 roku, o godzinie trzeciej po południu, stary marszałek Richelieu, dawny nasz znajomy, ukończył trudne dzieło czernienia brwi wonną farbą: odsunął ręką lustro, przytrzymywane przez lokaja, następcę wiernego Raffa, i, potrząsając głową, ruchem sobie tylko właściwym, rzekł:
— No dosyć, dosyć, dobrze już.
Wstał z fotela, strzepnął młodzieńczym gestem biały puder, opadły z peruki na aksamitne niebieskie spodnie, następnie przeszedł się kilka razy po gabinecie, aby wyprostować drżące nogi, i zawołał:
— Niechno tu przyjdzie marszałek dworu!
W pięć minut zaledwie potem stawił się marszałek w ubraniu galowem.
Richelieu zapytał z poważną miną:
— Spodziewam się, mój panie, że obiad dzisiejszy będzie świetny co się zowie?
— Z pewnością, mości książę.
— Doręczono panu listę zaproszonych, wszak prawda?
— Tak jest, mości książę, dziewięć nakryć ma być na stole.
— O której godzinie obiad zostanie podany?
— Mieszczaństwo jada o drugiej, urzędnicy o trzeciej, szlachta o czwartej...
— A ja?
— Książę będzie jadł o piątej.
— Oho! aż o piątej?
— Tak, mości książę, król jada także o piątej.
— Co takiego?
— Na liście, którą miałem zaszczyt otrzymać, znajduje się imię królewskie.
— Mylisz się, mój panie, dzisiejsi zaproszeni to szlachta najzwyczajniejsza.
— Mości książę żartuje ze swego pokornego sługi — a hrabia de Haga[1] znajduje się przecież na liście.
— Nie znam króla tego nazwiska, mój panie.
— Racz mi przebaczyć, mości książę — odrzekł marszałek z niskim ukłonem, — myślałem... przypuszczałem...
— Obowiązkiem twoim jest słuchać, nie zaś myśleć... nie zaś przypuszczać... Powinnością twoją jest wiedzieć to tylko, co ja chcę, abyś wiedział. Żądam, aby obiad podany był o zwykłej godzinie, to jest punkt o czwartej.
Usłyszawszy rozkaz, marszałek dworu zbladł i zachwiał się, jakgdyby wyrok śmierci usłyszał. Po chwili z odwagą rozpaczy powiedział:
— Niech się dzieje wola Boska, ale mości książę będzie jadł o piątej dopiero.
— Mości panie — rzekł Richelieu, podnosząc dumnie głowę — zdaje mi się, iż lat już dwadzieścia pełnisz u mnie obowiązki?
— Dwadzieścia jeden, mości książę — dwa miesiące i dwa tygodnie...
— Otóż ani jednego dnia nie dorzucisz do tej liczby, ani nawet jednej godziny... Rozumiesz? — dodał starzec, przygryzając usta i marszcząc malowane brwi; zaraz od dziś wieczór zacznij sobie szukać innego pana. Nie chcę słyszeć o żadnych w moim domu niepodobięństwach, za stary jestem na te nowe jakieś zwyczaje.
Marszałek dworu skłonił się.
— Mości książę — odrzekł zimno — byłem szafarzem księcia de Soubise a intendentem u księcia kardynała Ludwika de Rohan. U pierwszego z nich obiadował raz na rok nieboszczyk król Francji; u drugiego — cesarz austrjacki raz na miesiąc. Wiem zatem, mości książę, jak się przyjmuje panujących. Lubo Ludwik XV nazywał się u pana de Soubise baronem de Genesse, a cesarz Józef u księcia de Rohan hrabią Pachenstein, były to głowy koronowane. Dziś, mości książę, podejmować masz panującego, ukrytego pod imieniem hrabiego de Haga, otóż oświadczam, że albo w tej chwili ustąpię ze służby, albo też hrabia de Haga będzie przyjmowany jako król.
— Stanowczo ci tego zabraniam! sługo uparty; hrabia de Haga pragnie najściślejszego incognito i to musi być uszanowanem. Znam dobrze waszą głupią próżność, moi panowie z kredensu — nie o honor domu wam chodzi, ale o złoto w nagrodę!
— Czy mości książę na serjo mówi to do mnie? — zapytał marszałek dworu zgryźliwie.
— No, no, tylko nie obrażaj się tak zaraz, mój kochany, cóż u djabła robiłbyś z pieniędzmi? Powtarzam tylko i proszę, niechaj nie będzie wcale mowy o królu.
— Za kogóż to bierze mnie Wasza książęca mość? Ja znam chyba dobrze mój obowiązek? Nikt nie piśnie nawet niczego podobnego.
— Nie spieraj się zatem napróżno i podaj obiad o czwartej.
— Nie, mości książę, nie mogę, bo to, na co oczekuję, na czwartą jeszcze nie przybędzie.
— Cuda jakieś obiecujesz?
— Nie, mości książę, nie myślę wcale o cudach.
— Więc na co czekasz? mówże! ogromnie jestem zaciekawiony.
— Otóż, mości książę, oczekuję na butelkę wina, na jednę tylko butelkę...
— Na jedną butelkę? wytłumacz się jaśniej, mój panie.
— Dowiedziałem się, mości książę, że król szwedzki, chciałem powiedzieć, hrabia de Haga, pije tokaj jedynie...
— Jakto, czyż w piwnicy mojej niema już wcale tokaju? Wypędzę natychmiast szafarza.
— Przeciwnie, mości książę, jest go około sześćdziesięciu butelek.
— Sądzisz zatem, że hrabia de Haga wypije sześćdziesiąt i jedną butelkę przy obiedzie?
— Cierpliwości, mości książę; gdy hrabia de Haga zwiedzał po raz pierwszy Francję, jeszcze jako następca tronu, był na obiedzie u nieboszczyka króla, który otrzymał w darze od cesarza Austrji dwanaście butelek tokaju pierwszego zbioru, a wiadomo, iż tokaj taki idzie wszystek do piwnic cesarskich i że panujący piją to wino o tyle tylko, o ile cesarz łaskawie go udzielić raczy...
— Wiem o tem.
— Otóż, mości książę, z tych dwunastu butelek, o jakich wspominałem, zostało dwie zaledwie.
— Ho! ho!...
— Jedna w piwnicach króla Ludwika XV...
— A druga?
— Otóż to! mości książę — odpowiedział marszałek dworu z uśmiechem, czując, iż po długiej walce nadeszła chwila zwycięstwa — ta druga została wykradziona.
— Przez kogo?
— Przez jednego z moich przyjaciół, szafarza nieboszczyka króla.
— A on tobie ją ofiarował?...
— Nieinaczej, mości książę — odrzekł z dumą marszałek domu.
— I cóżeś z nią zrobił?
— Schowałem jak najstaranniej w piwnicach mego pana.
— A któż był w owym czasie twoim panem?...
— Książę Ludwik de Rohan, kardynał.
— Boże, to aż w Strasburgu?
— W Saverne, mości książę.
— I posłałeś aż tam po to wino? — zawołał książę.
— Tak, książę — odparł marszałek dworu z wyrzutem.
Richelieu uchwycił rękę starego sługi, i ściskając ją serdecznie, zawołał:
— Przebacz mi, przebacz, mój kochany, jesteś ideałem marszałków dworu!
— A chciał książę mnie wypędzić! — odpowiedział sługa, wzruszając głową i ramionami.
— Nigdy! mój kochany, nigdy. Kiedyż powróci ten upragniony kurjer?
— Raczy książę osądzić sam, czy traciłem czas napróżno: którego dnia książę zadysponował obiad?
— Zdaje mi się, że onegdaj.
— Kurjer potrzebuje dwudziestu czterech godzin, aby dojechać do Saverne, i tyleż, aby stamtąd powrócić.
— A więc zostawało ci jeszcze dwadzieścia cztery godziny, człowieku niezrównany, cóżeś uczynił z niemi?
— Niestety! mości książę, straciłem je napróżno, pomyślałem o winie dopiero nazajutrz po otrzymaniu listy zaproszonych. Obliczywszy dobrze, godzina zwłoki, której żądam, koniecznie mi jest potrzebna.
— Jakto! więc nie masz jeszcze wina?
— Nie mam, mości książę.
— Boże wielki! a jeżeli kolega twój tak jest oddany księciu de Rohan, jak ty mnie, mój kochany?
— To cóż z tego, mości książę?
— Odmówi ci, jakbyś i ty uczynił zapewne?
— Ja, mości książę?
— Tak; przypuszczam, że nie wydałbyś z piwnicy podobnej butelki?
— Przepraszam pokornie księcia pana, ale, gdyby kolega mój udał się do mnie w okoliczności podobnej, najlepsze wino z naszej piwnicy posłałbym mu natychmiast.
— Tak? — rzekł książę, skrzywiwszy się okrutnie.
— A tak, mości książę, ręka rękę myje, to wiadomo.
— Nie mówmy już więc o tem; powiedz mi raczej, o której godzinie kurjer powróci?
— Punkt o czwartej.
— Można zatem podać obiad o czwartej — odparł książę, uparty, jak muł kastylski.
— Potrzeba całej godziny, aby się wino ustało, a i to tylko dzięki tajemnicy, jaką posiadam, inaczej, trzy dni zaledwieby wystarczyło.
Pobity i na tym punkcie, książę Richelieu chciał pożegnać starego sługę.
— Muszę dodać — nadmienił tenże — że zaproszeni, wiedząc, iż będą mieli zaszczyt obiadować z hrabią de Haga, przybędą dopiero o wpół do piątej.
— A! to znowu coś nowego!
— Tak będzie z pewnością: wszak zaproszeni są: pan de Launay, pani hrabina Dubarry, pan de la Pérouse, pan de Favras, pan de Condorut, pan de Cagliostro i baron de Taverney?
— Cóż z tego?
— Zacznijmy tedy po kolei: pan de Launay przybywa z Bastylji; droga z Paryża, lodem pokryta, zabierze mu trzy godziny czasu.
— Tak, ale jak wyjedzie zaraz po obiedzie więźniów, to jest w południe...
— Wybacz mi, mości książę, lecz od tego czasu, gdyś był zamknięty w Bastylji, zmieniono godzinę obiadową — więźniowie jedzą teraz o pierwszej.
— Dziękuję za objaśnienie. Cóż dalej?
— Pani Dubarry z Luciennes, ma drogę śliską i stromą.
— O! to jej nie przeszkodzi stawić się akuratnie. Odkąd jest faworytą księcia tylko, rolę królowej gra jedynie z baronami. Żądałem, aby obiad był wcześniej, ze względu na pana de la Pérouse, który dziś wieczór wyjeżdża.
— Pan de la Pérouse jest obecnie u króla, rozprawia z nim o geografji, kosmografji i t. p. Król nie tak prędko uwolni pana de la Pérouse.
— To jest bardzo możliwe.
— To najpewniejsze, mości książę; to samo będzie z panem de Favras, który znajduje się u księcia Prowancji i traktuje prawdopodobnie o sztuce pana Carona Beaumarchais.
— O „Weselu Figara“?
— Tak, mości książę!
— Nie przypuszczałem, żeś taki wszechstronny człowiek!
— W chwilach wolnych chętnie czytam, mości książę.
— Mamy jeszcze pana de Condorcet, który, jako geometra, będzie chciał być punktualnym.
— Zagłębi się w rachunkach i napewno się spóźni. Co do hrabiego Cagliostro, to ten zagraniczny magnat, od niedawna osiadły w Paryżu i nie znający zwyczajów Wersalu, z pewnością każe czekać na siebie.
— No — rzekł książę — oprócz Taverneya, wymieniłeś już wszystkich, i to w porządku, godnym Homera lub mojego biednego Raffa.
Marszałek dworu skłonił się nisko.
— Gdzie podasz obiad, kochany panie?
— W wielkiej sali jadalnej.
— Ależ ona zimna piekielnie!
— Od trzech dni mam w niej stale po osiemnaście stopni ciepła.
— Wyśmienicie! ale oto godzina bije.
Książę spojrzał na zegar.
— Wpół do piątej już, mój kochany!
— I oto, mości książę, koń wpada w dziedziniec. Jest lokaj!
— O!... gdybym mógł jeszcze ze dwadzieścia lat być w ten sposób obsługiwanym — mówił stary książę, powracając do lustra, podczas gdy marszałek dworu pędził do swego zajęcia.
— Dwadzieścia lat! — podchwycił głos wesoły, który przeszkodził księciu spojrzeć w zwierciadło — dwadzieścia lat! drogi książę, życzę ci ich z całego serca, chociaż ja wtedy będę miała już sześćdziesiąt!
— To ty, hrabino! — zawołał Richelieu — ty najpierwsza? Boże wielki! jakżeś zawsze cudownie piękna i świeża!
— Bom okropnie zmarznięta.
— Przejdź, proszę, do buduaru.
— Pragniesz sam na sam, książę?
— Przybywam na trzeciego — odezwał się drżący głos.
— Taverney! — zawołał książę. — Niech go wszyscy djabli porwą, szkaradnie nam przeszkodził — szepnął do ucha hrabinie.
— Błazen! — mruknęła Dubarry, parskając śmiechem.
Głuchy turkot powozów zwiastował przybywanie gości, a po chwili, dzięki energji marszałka dworu, siedzieli wszyscy przy owalnym stole, w wielkiej sali jadalnej. Żaden hałas z zewnątrz nie dochodził przez podwójne okiennice, talerze odmieniano bez stuku, srebro kładziono na bufecie bez najmniejszego dźwięku; marszałek dworu, baczny na wszystko, wzrokiem tylko wydawał rozkazy.
Książę Richelieu pierwszy przerwał milczenie, odzywając się do sąsiada z prawej strony:
— Pan hrabia nie pije?
Zapytany wyglądał na mężczyznę lat trzydziestu, wzrostu był małego, szerokich ramion, blondyn, oczy miał jasno-niebieskie z wyrazem to ożywionym, to znowu pełnym melancholji; na szerokiem czole widniała powaga i szlachetność.
— Prócz wody, nic innego nie piję, panie marszałku — odpowiedział.
— U króla Ludwika XV — rzekł książę — gdzie miałem zaszczyt znajdować się z panem na obiedzie, raczył hrabia pić wino, o ile sobie przypominam.
— Co to za miłe wspomnienie, panie marszałku; tak, było to w roku 1771, wino, które wówczas piłem, był to — tokaj cesarski.
— Taki sam zupełnie, jaki mój marszałek ma zaszczyt nalewać panu hrabiemu w tej chwili — odrzekł Richelieu z ukłonem.
Hrabia ujął szklankę, podniósł do światła i popatrzył na płyn, mieniący się kolorami rubinu.
— Prawda — rzekł — panie marszałku, dziękuję.
Wymówił słowo dziękuję z taką powagą i godnością, iż zebrani prawie mimowoli podnieśli się jednocześnie i zawołali:
— Niech żyie król!
— A tak, prawda — rzekł hrabia de Haga — niech żyje król Francji!... Wszak jesteś tego samego zdania, panie de la Pérouse?...
— Panie hrabio — odpowiedział kapitan z uszanowaniem i grzecznością, jak człowiek obyty z głowami koronowanemi, — przed godziną opuściłem Najjaśniejszego Pana, a był tak łaskaw dla mnie, iż nikt głośniej i szczerzej nie zawoła: Niech żyje król!... Ponieważ atoli za godzinę będę już w drodze do morza, gdzie czekają na mnie dwie oddane pod rozkazy moje korwety, prosiłbym, aby mi wolno było, nim stąd się oddalę, wykrzyknąć: niech żyje inny król, któremu szczerze pragnąłbym służyć, gdybym nie posiadał już innego, najmiłościwszego monarchy;
I, podnosząc w górę szklankę, pan de la Pérouse ukłonił się głęboko hrabiemu de Haga.
— Toast, który pan wznieść pragniesz — odezwała się pani Dubarry, siedząca po lewej stronie marszałka Richelieu, — odpowiada najgorętszym naszym życzeniom, należy jednak, aby go wzniósł najstarszy wiekiem z obecnych.
— Czy to do ciebie wymierzone, Taverney, czy do mnie?... — rzekł książę, śmiejąc się i spoglądając na starego przyjaciela.
— Nie zdaje mi się... mości książę... — odparł gość, dotąd milczący, umieszczony naprzeciw księcia Richelieu‘go.
— Co się panu nie zdaje, panie Cagliostro?... — rzekł hrabia de Haga, patrząc przenikliwie na zapytanego.
— Nie zdaje mi się, panie hrabio, — powiedział Cagliostro — aby książę de Richelieu był z pomiędzy nas najstarszym.
— Doskonale — podchwycił książę — a zatem to ty, Taverney!...
— Ależ, ja jestem o osiem lat młodszy od ciebie. Urodziłem się w 1704 roku — zauważył stary baron.
— Niegodziwy — rzekł książę — zdradził, że mam lat osiemdziesiąt.
— Czy naprawdę, książę ma osiemdziesiąt lat? — zapytał Condorcet.
— Tak, tak niestety!... Rachunek bardzo łatwy i przeto niegodny takiego dzielnego rachmistrza. Urodziłem się w zeszłym wieku!... w wielkim wieku, jak go nazywają; w r. 1696.
— Oświadczam, że nestorem zgromadzenia naszego — rzekł de Favras — jest tokaj, nalewany obecnie do szklanki hrabiego de Haga.
— Tokaj ten ma lat sto dwadzieścia, prawdę więc wyrzekłeś, panie de Favras — odparł hrabia. — Takiem winem można wznieść zdrowie królewskie.
— Za pozwoleniem, panowie — przerwał Cagliostro, wznosząc głowę rozumną i silną — protestuję.
— Protestujesz przeciwko prawu starszeństwa tokaju? — zawołali zebrani chórem.
— A tak — rzekł Cagliostro — z powodu, że ja sam, własnoręcznie, pieczętowałem go w butelkach.
— Jakto!... pan?...
— Tak, ja, i to w dniu zwycięstwa, odniesionego przez Montecuculi nad turkami, w roku 1664.
Szalony wybuch śmiechu nastąpił po tych słowach, wyrzeczonych przez Cagliostrę z największą powagą.
— Wypada zatem — odezwała się pani Dubarry, — że masz pan coś około lat stu trzydziestu, boć musiałeś mieć chyba z dziesięć, gdyś się zlewaniem wina zajmował.
— Trochę starszy byłem wtedy, szanowna pani, skoro nazajutrz cesarz austrjacki polecił mi powinszować Montecuculli‘emu; bo zwycięstwo pod Saint-Gothard pomściło klęskę pod Espach, w Slavonji, klęskę, w której niewierni pobili na głowę cesarskich; przyjaciół moich i towarzyszy broni z roku 1556.
— Musiałeś pan — powiedział hrabia de Haga chłodno, naśladując w tem Cagliostra — mieć wtedy z dziesięć lat przynajmniej, jeżeli osobiście znajdowałeś się w tej wiekopomnej bitwie?
— Okrutna to była klęska, panie hrabio — powiedział Cagliostro z ukłonem.
— Nie tak jednak straszna, jak klęska pod Crecy — dodał Condorcet z uśmiechem.
— Rzeczywiście — rzekł Cagliostro, — przegrana pod Crecy była okrutną; tam nietylko armja, lecz Francja została. Przyznajmy jednak, że zwycięstwo Anglji nie było honorowe. Król Edward posiadał armaty, o czem Filip Walezjusz nie wiedział i czemu wcale nie chciał wierzyć, choć go ostrzegałem, choć mówiłem, iż na własne oczy widziałem działa zakupione od wenecjan.
— A!... a!... — zawołała Dubarry — znałeś pan Filipa Walezjusza?....
— Miałem ten zaszczyt, proszę pani, — odrzekł caeliostro. —
— Boże mój! — powiedział la Perouse, — nie uwierzy pan, jak żałuję, że zamiast pod Crecy, nie byłeś pod Actium.
— Dlaczego pan to mówi?...
— Dlatego, że usłyszałbym o flocie, pomimo bowiem że czytałem Plutarcha, nie mogę nic jakoś zrozumieć.
— Jakich szczegółów pan nie rozumie?... bardzo będę szczęśliwy, objaśniając je panu.
— Więc pan i tam byłeś?...
— Nie, panie; byłem wtedy w Egipcie.
— I widziałeś pan królowę Kleopatrę, panie Cagliostro? — zawołała pani Dubarry.
— Tak, jak panią widzę obecnie.
— Czy istotnie była tak piękna, jak mówią?
— Piękność to rzecz względna, pani hrabino. Kleopatra była... mała, szczupła, żywa, rozumna, oczy miała podłużne, nosek grecki, ząbki jak perełki, rączki, jak pani hrabina, stworzone do trzymania berła! Oto pierścień z brylantem od niej otrzymany, a pochodzący od jej brata Ptolomeusza; nosiła go zawsze na wielkim palcu.
— Jakto! na wielkim palcu? — zawołała pani Dubarry.
— Taki był zwyczaj w Egipcie; ja zaś zaledwie na mały palec wsunąć go mogę.
I podał pierścień pani Dubarry.
Był to przepyszny brylant, wartości conajmniej trzydziestu, do czterdziestu tysięcy franków. Obszedł z rąk do rąk, wszyscy się nim zachwycali i powrócił wreszcie do Cagliostra, który go najobojętniej włożył na palec.
— Rozumiem — powiedział, — że mi państwo nie wierzycie; z tą niewiarą nieszczęsną walczyłem całe moje życie! Filip Walezjusz nie słuchał, gdym radził, aby Edwarda nie oblegał; Kleopatra nie wierzyła, że Antoniusz będzie pokonany; Trojańczycy nie słuchali, gdym uprzedzał: „Kassandra jest wieszczką, słuchajcie Kassandry“.
— Jeżeli, parnie hrabio, zechcesz dalej prawić dziwy podobne — zawołał książę Richelieu — to mój biedny Taverney zwarjuje z radości, boi się śmierci okrutnie, a patrząc na ciebie, przypuszcza, że jesteś nieśmiertelny. Powiedz szczerze, hrabio, czyś nieśmiertelny naprawdę
— Czym nieśmiertelny?
— Tak, czy naprawdę jesteś nieśmiertelny?
— Nie wiem, i za jedno tylko zaręczyć mogę.
— Za co, za co? — zapytał Taverney, najciekawszy z całego zgromadzenia.
— Za to, że widziałem wszystkich i obcowałem ze wszystkimi, których przed chwilą wymieniłem.
— Znał pan Kleopatrę?
— Znałem, pani hrabino, Kleopatrę. Wszak mówiłem, że miała, jak pani, oczy czarne, pierś prawie tak piękną, jak twoja.
— Ależ, hrabio, nie widziałeś moich piersi.
— Podobne są do piersi Kassandry, a, tak samo jak tamta, masz pani czarne maleńkie znamię na wysokości szóstego żebra, po lewej stronie.
— Hrabio, jesteś chyba czarownikiem.
— Nie, margrabino — odezwał się Richelieu — to ja mu powiedziałem.
— Cicho, książę... — odparła Dubarry. — Naprawdę, że z marszałka okrutnie niebezpieczny człowiek — dodała, i następnie, zwracając się do Cagliostra, wtrąciła:
— Musi pan posiadać chyba tajemnicę wiecznej młodości, bo, chociaż masz lat trzy czy cztery tysiące, wyglądasz na czterdzieści.
— Tak, pani hrabino, posiadam sekret odmładzania.
— O panie! uczyń mnie młodą!
— Zbyteczne to dla pani. Pani hrabina zresztą używała mojego środka....
— Jakiego?
— Piła pani mój eliksir.
— Ja?.
— Tak. Czyżby pani zapomniała?
— Skąd pan wie o tem?
— Pamięta pani zapewne dom przy ulicy Saint-Claude? — pamięta pani, jak była pani raz w tym domu w interesie pana de Sartines, jak oddała wielką przysługę jednemu z przyjaciół moich, Józefowi Balsamo, i jak tenże, wywdzięczając się, ofiarował pani flaszeczkę eliksiru, z zaleceniem używania takowego po trzy krople co rano? Wiernie pani wypełniała to zlecenie, aż do roku ostatniego, w którym eliksiru zabrakło!... O! czyżby pani wyszło to z pamięci?... byłaby to czarna niewdzięczność... doprawdy...
— Panie Cagliostro, skąd wiesz...
— Cóżby znaczył czarownik, gdyby nie znał tajemnic bliźniego?
— A zatem Józef Balsamo, tak jak i pan, posiadał tajemnicę eliksiru cudownego?
— Nie, pani hrabino, był on tylko moim przyjacielem i dałem mu trzy czy cztery flakony takowego.
— Dosyć już, dosyć tych osobliwości, hrabio — zawołał Richelieu. Przez litość, tajemnicy twojej nam trzeba! tajemnicy koniecznie. Zdaniem pana, zatem, hrabina nie jest jeszcze dość starą, aby ją można odmładzać?
— Święta prawda.
— Przedstawię panu zatem kogoś innego. Oto przyjaciel Taverney. Cóż pan powiesz o nim?... Czyż nie wygląda na współczesnego Piłatowi Poncjuszowi? A może on znowu za stary?...
— Nie za stary — odpowiedział.
— Panie najdroższy! — zawołał Richelieu — jeżeli go odmłodzisz, obwołam cię jako ucznia Medei.
— Czy życzycie państwo sobie? — zapytał Cagliostro, zwracając się do całego zgromadzenia.
Wszyscy dali znak potakujący.
— W tej chwili zatem służę — rzekł Cagliostro.
Dobył z kieszeni flakon ośmiokątny, wziął szklankę kryształową i wpuścił do niej kilka kropel z zawartości flakonu. Następnie dolał do połowy mrożonego szampana, zmieszał i podał baronowi.
Baron wziął szklankę, podniósł do ust... — i zawahał się... Śmiech ogólny powitał to wahanie. Cagliostro zawołał zniecierpliwiony.
— Spiesz się, baronie, bo zmarnujesz napój, którego każda kropla warta jest sto luidorów.
— Do djabła!... — odezwał się Richelieu — nie tak to łatwo, jak napić się tokaju! Baron powąchał płyn i zachęcony widocznie jego balsamicznym zapachem, a różowym kolorem, wychylił cudowny napój. Natychmiast poczuł dreszcz w całem ciele a krew stara, drzemiąca, zaczęła żywo od nóg do serca przebiegać. Skóra pomarszczona wygładziła się, oczy, zakryte obwisłemi powiekami, zajaśniały blaskiem młodości, ręce trząść się przestały. Głos odzyskał młodą wibrację, a nogi moc i sprężystość, właściwe najpiękniejszym dniom wiosny życia. Cudowny eliksir spełnił dzieło swoje zdumiewająco. Jednogłośny okrzyk rozległ się po sali. Taverney, który dotąd dziąsłami leniwie żuł potrawy, porwał nóż i widelec, przysunął talerz, nabrał jakiejś potrawy i chrupał kostki, mówiąc, iż czuje odrastające zęby, silne jak w latach dwudziestu. Jadł, pił, śmiał się uradowany, wprawiając przez pół godziny w podziw otaczających; następnie, stopniowo zaczął się garbić, opadać, gasnąć, niby lampa, w której oliwy nie stało.
Najpierw czoło pokryły zmarszczki, potem oczy zaszły mgłą, potem znikł apetyt i nogi trząść się poczęły.
— Boże mój — westchnął.
— Co się stało? — zapytali wszyscy.
— Co? — żegnaj młodości!
I jęknął boleśnie i łzy twarz mu zalały.
Całe zgromadzenie, na widok tak gwałtownej przemiany, pogrążyło się w głębokim smutku.
— To rzecz zupełnie naturalna, szanowni panowie — rzekł Cagliostro — wlałem baronowi trzydzieści pięć kropli eliksiru życia i na tyleż minut odmłodniał.
— O! jeszcze, jeszcze chwilkę chociaż, panie hrabio — szeptał starzec błagalnie.
— Nie, niepodobna, druga taka próba zabićby pana mogła — odrzekł Cagliostro.
Pani Dubarry, znająca z własnego doświadczenia zalety eliksiru, najciekawiej śledziła tę scenę. W miarę jak Taverney młodniał, oczy hrabiny jaśniały; śmiała się, klaskała w ręce, i zdawało się, iż rzuci się na Cagliostra, iż wydrze mu z rąk życiodajny napój.
Z chwilą zaś, gdy Taverney powracał do zwykłej starości — rzekła smutno:
— Niestety! próżne urojenie, cudowny skutek trwał trzydzieści pięć minut zaledwie!...
— Aby zyskać dwa lata młodości — odezwał się hrabia de Haga — wypadałoby wypić rzekę całą chyba!
Śmiech powstał ogólny.
— A jednak mała buteleczka, zaledwie cztery razy większa od tego flakoniku, buteleczka, którą dostałam od pańskiego przyjaciela, Józefa Balsamo, wystarczyła do zatrzymania młodości mojej przez lat dziesięć.
— Bo pani hrabina użyła w porze właściwej. Człowiek bardzo stary potrzebuje znacznej ilości, aby skutek był natychmiastowy. Kobieta trzydziestoletnia, jak pani, lub mężczyzna czterdziestoletni, jak ja byłem, gdym zaczął używać eliksiru życia, w pełnym rozwoju sił i młodości, potrzebują tylko dziesięciu kropel przy każdym okresie upadku sil, aby pozostać na zawsze młodymi. Kto, jak ja, posiada tajemnicę eliksiru życia, potrafi użyć go zawsze w porę i pozostać zawsze młodym o tyle, o ile potrzeba, aby robić, co się tylko podoba.
— Boże! Boże! — zawołała hrabina — dlaczego, panie Cagliostro, mogąc wybierać, nie wybrałeś lat dwudziestu?
— Dlatego, hrabino, — odrzekł z uśmiechem Cagliostro, — że wolę być mężczyzną czterdziestoletnim, znającym silę i wartość swoją, niż młodzieniaszkiem dwudziestoletnim... niedowarzonym.
— O! — odezwała się Dubarry.
— Prawdą jest bowiem niezaprzeczoną, — ciągnął Cagliostro — iż w dwudziestym roku jest się w łaskach u kobiet trzydziestoletnich, w czterdziestym zaś — panuje się nad kobietami dwudziestoletniemi.
— Ustępuję — rzekła hrabina — bo niepodobna walczyć z żyjącym dowodem.
— Dla mnie niema już ratunku — rzekł Taverney — skazany jestem; nic mi już nie pomoże.
— Pan de Richelieu przezorniejszy jest od pana — odezwał się la Pérouse z całą otwartością marynarza — oddawna mówią, że posiada jakiś przepis...
— To kobiety rozpuściły taką pogłoskę — rzekł, śmiejąc się, hrabia de Haga.
— Czy to powód, aby nie uwierzyć? — zapytała Dubarry.
Stary książę, który nie rumienił się nigdy, nagle poczerwieniał i rzekł:
— Chcecie panowie poznać moją tajemnicę?
— Bardzo prosimy.
— Ochraniam się, nie nadużywam... to cały mój sekret — odrzekł Richelieu.
— Niczemu już zgoła nie przeczę — powiedziała hrabina skorom patrzyła na cudowny skutek kropel pana Cagliostro. Pamiętaj proszę, panie czarowniku, że o wiele jeszcze rzeczy będę cię pytać.
— Pytaj, łaskawa pani.
— Mówiłeś pan, iż pierwszy raz użyłeś eliksiru życia, mając lat czterdzieści?
— Tak, pani.
— I że nie zmieniłeś się od epoki oblężenia Troi...
— Dowodzisz nam pan swoją osobą nietylko ciągłej młodości, lecz i nieśmiertelności — odezwał się Condorcet — jeżeli masz lat czterdzieści od czasu wojny Trojańskiej, to zatem nie umierałeś nigdy.
— Tak jest, panie markizie, nie umierałem i nie umarłem, przyznaję z pokorą.
— Nie jesteś pan jednakże nietykalnym, jak Achilles, a i on miał przecie piętę, w którą go Parys strzałą ugodził.
— Przyznaję z wielkim żalem, że nie jestem nietykalnym — odparł Cagliostro.
— Zatem, możesz pan być zabitym, możesz umrzeć śmiercią gwałtowną?
— Niestety!
— Jakim-że więc sposobem, od trzech tysięcy pięciuset lat, uniknąłeś podobnego wypadku?
— Trafem tylko szczęśliwym, panie hrabio, zechciej jednak posłuchać mego dowodzenia.
— Słucham tedy.
— Co jest główną podstawą życia? — mówił. — Dobre zdrowie, wszak prawda?
— Rzeczywiście — odpowiedziano chórem.
— A co jest warunkiem zdrowia?
— Umiarkowanie — powiedział hrabia de Haga.
— Masz słuszność, panie hrabio. Lecz samo umiarkowanie nie chroni od starości, a dopiero połączone z moim eliksirem jest środkiem najdoskonalszym i nieomylnym.
— Wytłomacz nam to wyraźniej, hrabio, który wie&z wszystko — dodała Dubarry.
— Zaraz, pani hrabino, rozbierzmy tę kwestję. Otóż ja ciągle używałem moich kropel, a są one spełnieniem marzeń ludów wszystkich epok, bo są tem, czego starożytni poszukiwali pod nazwą wody młodości, a nowożytni — pod nazwą eliksiru życia; zachowałem też stale młodość moją, a co zatem idzie — zdrowie i życie. To jasne, wszak prawda?
— Ależ przecież wszystko z czasem zużywa się i starzeje?
— Zarówno Parys, jak Wulkan — wtrąciła hrabina.
— Znałeś zapewne Parysa, panie Cagliostro?
— Doskonale, hrabino; śliczny to był chłopiec, chociaż Homer przesadził trochę, mówiąc o jego urodzie, a kobiety za wiele o nim trzymają, był bowiem rudy...
— Rudy! o! to obrzydliwe! — zawołała hrabina.
— Na nieszczęście — rzekł Cagliostro — Helena była innego zdania. Wróćmy jednak do eliksiru.
— Prosimy! prosimy — zawołano.
— Utrzymujesz więc, panie Taverney, że wszystko się zużywa i psuje. Prawda to niezaprzeczona, ale wiesz pan zapewne, że wszystko można naprawić, odnowić lub zastąpić czem innem. Utrzymywałem ciało moje, dodając mu co rok nowych soków, aby odrodzić stare. Co rano atomy młode i świeże, we krwi mojej i w kościach, zastępowały dawne, zużyte i bezczynne. Z tego wynikło, że i umysł mój, i serce, i nerwy, nigdy nie zaprzestały swoich funkcji. Ponieważ zaś, żyjąc lat trzy tysiące, nabrałem doświadczenia, potrafię zatem uniknąć wypadków, grożących śmiercią. Nie wejdę nigdy do domu, który może się zawalić. Za dużo ich widziałem i na pierwszy rzut oka rozróżnię dobrze zbudowany od tego, który się chwieje.
Nigdy nie poluję z nieumiejącymi strzelać. Nie zajmę nigdy podczas bitwy stanowiska, któreby zajął pierwszy lepszy bez wahania, albowiem w mgnieniu oka obrachuję linje proste i krzywe, i wiem, czy to miejsce jest bezpieczne, czy też śmiercią zagraża. Nie utrzymuję, iż jestem nieśmiertelnym, mówię tylko, że posiadam sztukę uchronienia się od śmierci wypadkowej. Oto, naprzykład, za żadne skarby świata nie pozostałbym sam na sam z panem de Launay, który myśli w tej chwili, że gdyby mnie wpakował do celi w Bastylji, wypróbowałby moją nieśmiertelność zapomocą głodu. Nie pozostałbym także z panem Condorcet, bo właśnie bierze go chętka wsypać do mej szklanki truciznę, którą nosi w pierścieniu; nie w złych zamiarach bynajmniej, lecz ot, tak, przez ciekawość naukową, aby się poprostu przekonać, czy też umrę od niej, czy nie umrę?...
Obaj panowie, wymienieni przez hrabiego Cagliostro, poruszyli się niespokojnie.
— Powiedz pan szczerze, panie de Launay, boć nie jesteśmy przecież przed sądem, a za intencję niema kary.. Przyznaj się pan, czy nie myślałeś o tem?
— Na honor! — zawołał de Launay, czerwieniąc się cały — zgadłeś, hrabio, przyznaję. Było to szaleństwo, lecz przemknęło mi przez głowę w chwili właśnie, gdyś mnie o to posądził.
— Będę równie szczery, jak pan de Launay — dodał Condorcet. — Pragnąłem istotnie, abyś pan spróbował tego, co mam w pierścionku; o! wtedy grosza nie dałbym za pańską nieśmiertelność.
— Widzicie więc, panowie, że odgadłem myśli wasze. To samo dzieje się z przyszłością. Doświadczenie życia odkrywa mi na pierwszy rzut oka przeszłość i przyszłość osób, które widzę. Nieomylność moja na tym punkcie tak jest wielka, że rozciąga się nawet do zwierząt i rzeczy nieżyjących. Siadając do karety, poznam po koniach czy poniosą, po fizjonomji stangreta — czy przewróci lub zawadzi; siadając na okręt, wiem odrazu, że kapitan nieobeznany i uparty, i że nie potrafi lub nie zechce prowadzić statku należycie. I unikam złego stangreta i złego kapitana; konie, tak samo, jak okręt, opuszczam. Wierzę w wypadek, lecz pozbawiam go siły i zamiast, jak wszyscy, sto szans mu pozostawić, pozbawiam go dziewięćdziesięciu dziewięciu, a setnej się wystrzegam. Oto czego się nauczyłem żyjąc lat trzy tysiące.
— A zatem — rzekł la Pérouse, śmiejąc się — a zatem, proroku kochany, powinieneś jechać ze mną i obejrzeć okręt, na którym zamierzam świat opłynąć. Zrobiłbyś mi prawdziwą przysługę.
Cagliostro milczał.
— Panie marszałku — ciągnął marynarz wesoło — nie dziwię się, że hrabia Cagliostro nie chce opuścić towarzystwa tak miłego, ale na mnie czas wielki. Wybacz, hrabio de Haga, wybacz, pani habino, lecz siódma bije, a przyrzekłem królowi, że kwadrans na ósmą będę już w drodze. Hrabia Cagliostro nie ma ochoty zobaczyć w przystani dwóch moich statków, może jednak raczyłby mi powiedzieć, co mnie spotka w drodze od Wersalu do Brest, bo co będzie u bieguna, tegom nieciekaw słyszeć; to już będzie moja rzecz! Ale na imię Boskie!... co się stać może od Wersalu do Brest?... powiedz mi, hrabio, z łaski swojej.
Cagliostro spojrzał na la Perouse‘a tak jakoś rzewnie i ponuro, że zastanowiło to obecnych.
Młody żeglarz nie dojrzał tego wcale.
Pożegnał się, służba podała mu futro, a pani Dubarry wsunęła w kieszeń pudełko przysmaków, tak miłych podróżnemu, ponieważ przypominają oddalonych przyjaciół.
La Pérouse, nie tracąc humoru, skłonił się hrabiemu de Haga z uszanowaniem i podał rękę księciu de Richelieu.
— Bądź zdrów, drogi la Pérouse — powiedział ten ostatmni.
— O nie tak, mości książę, do widzenia — odpowiedział le éerouse. — Zdawaćby się mogło, że na wieki odjeżdżam; a ja przecie świat tylko okrążę, co potrwa cztery lub pięć lat najwyżej; możemy zatem powiedzieć sobie: do widzenia.
— Cztery lub pięć lat!... — wykrzyknął marszałek. — Czemu nie powiesz: cztery lub pięć wieków?... Dla starca dni, to lata.
— Zapytaj książę proroka — rzekł la Pérouse — a on przepowie ci co najmniej jeszcze ze dwadzieścia lat życia. Wszak prawda, panie Cagliostro?... Oj, że wpierw nie wiedziałem o pańskich kroplach, za cenę złota bym je kupił i zabrał beczkę całą na Astrolabę. Tak się nazywa mój okręt, panowie... Do widzenia!...
Powiedział to i wyszedł. Cagliostro zachowywał milczenie złowróżbne. Słychać było kroki kapitana na schodach przedsionka, głos jego wesoły i pożegnanie ostatnie.
Następnie drzwiczki powozu stuknęły, konie ruszyły i słychać już było turkot oddalającej się karety. Był to pierwszy krok la Pérouse‘a w podróży tajemniczej, z której nigdy już nie miał powrócić. Wszyscy nasłuchiwali w milczeniu. Gdy turkot ucichł zupełnie, spojrzenia obecnych, jak siłą wyższą pociągnięte, skierowały się na Cagliostra. Twarz jego promieniała w tej chwili jasnością wieszczą; zapanowała uroczysta cisza...
Hrabia de Haga odezwał się pierwszy.
— Dlaczegoś mu pan nie odpowiedział, pasie hrabio?...
Pytanie to zbudziło Cagliostra z zadumy.
— Bo musiałbym kłamać lub być okrutnym.
— Jakto?...
— Musiałbym był powiedzieć: „Panie de la Pérouse, książę Richelieu miał rację, nie chcąc żegnać się z tobą „do widzenia“.
— Przestań, hrabio!... — zawołał książę, blednąc, — co u djabła wygadujesz?
— Uspokój się, książę, przepowiednia nie pana dotyczy.
— Jakto!... — zawołała Dubarry — więc la Pérouse, który mnie w rękę całował...
— Nietylko nie ucałuje pani, lecz nie ujrzy nigdy tych, których przed chwilą pożegnał — rzekł Cagliostro, wpatrując się w szklankę z wodą, w której światło błyszczało kolorem opalu, zmieszanym z cieniem przedmiotów otaczających.
— W takim razie — rzekła pani Dubarry, — opowiedz mam, co czeka tego biednego la Pérouse‘a.
Cagliostro potrząsnął głową przecząco.
— Powiedz, powiedz, panie Cagliostro — błagali panowie.
— Słuchajcie więc. Pan de la Pérouse, jak sam mówi, wyjeżdża w celu objechania ziemi dokoła, idzie zatem w ślady nieszczęsnego Cook‘a, zamordowanego na wyspach Sandwichskich. Wszystko zdaje się przepowiadać wyprawie pomyślny skutek. La Pérouse to dzielny żeglarz, a król Ludwik XVI sam mu nakreślił marszrutę.
— O tak — przerwał hrabia de Haga — król Francji jest znakomitym geografem; wszak prawda, panie de Condorcet?
— Więcej wie z geografji, niż to potrzebne monarsze — odrzekł markiz poważnie. — Królowie powinni znać wszystko powierzchownie, a może wtedy pozwoliliby sądzić ludziom, znającym rzeczy gruntownie.
— Za tę małą nauczkę dziękuję ci, panie markizie — rzekł z uśmiechem hrabia de Haga.
Condorcet zmieszał się nagle.
— O nie! panie hrabio — powiedział — to prosta jedynie uwaga, ogólnie filozoficzna.
— A więc wyjeżdża — powiedziała pani Dubarry, chcąc przerwać rozmowę i wrócić do poprzedzającej.
— A więc wyjeżdża, — powtórzył Cagliostro. — Lecz nie sądź, pani, aby puścił się zaraz na morze; przeciwnie, widzę, że dużo czasu zmarnuje w Brest.
— Spodziewam się, że mu dano dobrą załogę? — powiedział Richelieu.
— Naturalnie — rzekł Cagliostro, — dowódca statku drugiego jest człowiekiem niepospolitym. Widzę go, człowiek to młody, umysł awanturniczy, ale człowiek na nieszczęście odważny...
— Jakto! na nieszczęście?
— Po roku napróżno szukam tego przyjaciela wiernego, nie widzę go — powiedział Cagliostro, patrząc w szklankę niespokojnie. — Czy nikt z państwa nie jest krewnym pana de Langle?
— Nie.
— Nikt go nie zna?
— Nie.
— A więc zginie pierwszy. Nie widzę go więcej...
— A on... on... la Pérouse?... zawołano.
— On... płynie, przybija do brzegu i znów odpływa... Jeden, drugi rok, żegluga idzie pomyślnie. Przychodzą wieści od niego.[2]
— A potem...
— A potem?
— Lata przechodzą....
— A w końcu?
— W końcu: Ocean jest wielki, niebo czarne. Gdzieś w oddali lądy nieznane, na tych lądach postacie wstrętne, jak potwory archipelagu greckiego. ÓO! la Pérouse! la Pérouse! gdybyś mógł słyszeć, powiedziałbym ci: „Wybierasz się jak Krzysztof Kolumb na odkrycie świata nowego, ale strzeż się wysp nieznanych“.
— Dlaczego go pan nie ostrzegłeś? — zawołał hrabia de Haga, poddając się narówni z innymi władzy tego dziwnego człowieka, poruszającego serca podług woli swej i kaprysu.
— Tak, tak — mówiła pani Dubarry — biegnij za nim, wróć go z drogi! Wszak życie la Pérouse’a warte fatygi, nieprawdaż, marszałku kochany?
Książę wstał, aby zadzwonić. Cagliostro wyciągnął rękę i marszałek padł z powrotem na fotel.
— Niestety! — ciągnął Cagliostro — nic tu nie pomoże, nic nie odwróci przeznaczenia. La Pérouse śmiałby się ze słów moich, jak śmiał się syn Priama z przepowiedni Kassandry. Panie hrabio de Haga, widzę dobrze, że śmiejesz się także, widzę, że wesołość twoja udziela się reszcie towarzystwa. Nie wstrzymuj się, panie Condorcet, pozwól sobie, panie de Favras, przyzwyczajony jestem do tego; nie miałem nigdy wierzących słuchaczy.
— Wierzymy panu, wierzymy! — zawołali razem Dubarry i Richelieu.
— I ja wierzę — mruknął Taverney.
— I ja także!... — dorzucił hrabia de Haga z galanterją.
— O tak. — podjął Cagliostro — wierzycie... wierzycie, bo idzie o la Pérouse‘a; a gdyby o was chodziło, czybyście uwierzyli?
— O!
— Uwierzyłbym — powiedział hrabia de Haga. — Gdybyś pan rzekł był do la Pérouse’a „Strzeż się wysp nieznanych“, miałby się na baczności przynajmniej.
— Zaręczam, że nie, panie hrabio, a gdyby nawet uwierzył, to, widząc zbliżającą się śmierć tajemniczą, wiedząc, że jej nie uniknie, cierpiałby stokroć więcej. Nadzieja to ostatnia pociecha skazanych. Człowiek, umierając, spodziewa się jeszcze....
— Prawda, prawda, odezwali się wszyscy.
— Niech co chcą mówią — rzekł hrabia de Haga — lecz gdybyś mi, panie hrabio, powiedział: „Strzeż się tego człowieka lub takiej a takiej rzeczy“, przyjąłbym przestrogę i wdzięczny byłbym za nią.
Cagliostro pochylił głowę ze smutnym uśmiechem.
— Naprawdę, panie Cagliostro — mówił dalej hrabia — ostrzeż mnie, a podziękuję ci serdecznie.
— Cagliostro miał zacząć, lecz wstrzymał się jeszcze.
— Nie! nie mogę, panie hrabio, nie...
— Błagam pana!
Cagliostro odwrócił głowę.
— Nigdy! nigdy! — szepnął.
— Strzeż się pan, bo mogę stać się niewiernym.
— Lepsza niewiara, niż udręczenie.
— Panie Cagliostro — powiedział hrabia poważnie — zapominasz o jednej rzeczy...
— O czem? — zapytał prorok z uszanowaniem.
— Zapominasz, że są ludzie, niepotrzebujący znać swego przeznaczenia, i że są inni, którym świadomość owa jest konieczną, bo od ich przyszłości zależą losy miljonów.
— Rozkazu żądam — powiedział Cagliostro — inaczej milczę...
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Niech Wasza Królewska Mość rozkazuje — szepnął Cagliostro — a będę posłusznym.
— Rozkazuję ci, panie Cagliostro, odkryć mi moje przeznaczenie — rzekł król z powagą.
W tej samej chwili książę de Richelicu powstał, zbliżył się do króla, skłonił się uniżenie i rzekł:
— Dzięki królowi Szwecji za zaszczyt, jaki uczynił domowi mojemu, racz Najjaśniejszy Panie, zająć miejsce honorowe, które ci od tej chwili z prawa należy.
— Zostańmy jak jesteśmy, panie marszałku, i słuchajmy pilnie tego, co powie nam pan Cagliostro.
— Królom nie mówi się prawdy, Najjaśniejszy Panie.
— Nie jestem przecież w swojem królestwie. Usiądź, książę, proszę, na swojem miejscu, a ty, panie Cagliostro, zaczynaj...
Cagliostro spojrzał znowu na szklankę, a pod jego natężonym wzrokiem woda się poruszyła i poczęła perlić, jak wino szampańskie.
— Najjaśniejszy Panie, rzeknij, co chcesz wiedzieć; jestem gotów...
— Powiedz mi, jaką śmiercią umrę?
— Od wystrzału, Najjaśniejszy Panie.
Czoło Gustawa zajaśniało.
— A! więc w bitwie — powiedział — zginę śmiercią walecznych. Stokrotne dzięki, panie Cagliostro.
Cagliostro opuścił głowę i milczał.
Hrabia de Haga zmarszczył brwi.
— No! — powiedział — czyż nie na wojnie mnie zastrzelą?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Gdzież więc mnie spotka wypadek?
— Na balu, Najjaśniejszy Panie.
Król się zamyślił. Cagliostro, który mówił stojąc, padł na krzesło i ukrył twarz w dłonie. Otaczający proroka i króla pobledli śmiertelnie. Condorcet zbliżył się do szklanki z wodą, z której wieszcz wyczytał złowrogą wróżbę, podniósł ją do światła i badał starannie tajemniczą zawartość. Badał kryształ i wodę, chciał dojść przyczyny, bo zdawało mu się, że to tylko wyliczenie czysto fizyczne. Nie musiał atoli znaleźć rozwiązania zagadki, bo postawił szklankę i zwrócił się do Cagliostra:
— Otóż i ja proszę szanownego proroka, aby zapytał o mnie zwierciadła magicznego. Niestety, nie jestem panem możnym — dodał — nie dowodzę armją, a moje ciche życie nie należy do miljonów poddanych.
— Pan — rzekł hrabia de Haga — panujesz w imię nauki, a życie twoje należy nie do jednego narodu, lecz do całej ludzkości.
— Dziękuję, panie hrabio, ale może pan Cagliostro nie podziela tego zdania?
Cagliostro podniósł głowę, jak rumak ostrogą ukłuty.
— Tak jest, markizie — zaczął, wpadając w podrażnienie nerwowe, które w starożytności przypisanoby nawiedzeniu przez bogów. — Tak jest, jesteś panem możnym i wielkim w królestwie nauki. Patrz mi pan prosto w oczy; czy żądasz również na serjo, abym ci przyszłość odsłonił?
— Pragnę tego, panie hrabio, i na honor, zupełnie na serjo.
— Dobrze, margrabio — odrzekł Cagliostro głosem głuchym i przymykając oczy — umrzesz od trucizny, którą nosisz w pierścieniu. Umrzesz...
— A gdybym ją wyrzucił? — przerwał Condorcet.
— Wyrzuć pan zatem...
— O! markizie! — zawołała pani Dubarry — na miłość Boską, wyrzuć tę obrzydliwą truciznę; pozbądź się jej, aby zawstydzić tego złowróżbnego ptaka, który nas wszystkich zasmuca. Ponieważ pan Cagliostro utrzymuje, że umrzesz od tej trucizny, zatem jak jej mieć nie będziesz, to się nie otrujesz i przepowiednia pana Cagliostro nie sprawdzi się...
— Pani Dubarry ma rację, — odezwał się hrabia de Haga...
— Brawo! hrabino — rzekł Richelieu. — Dalej, markizie, wyrzucaj truciznę; bo widzisz, że i o mnie tutaj chodzi. Odkąd wiem, że śmierć nosisz na palcu, z obawą będę się trącać z tobą szklanką. Pierścionek może się otworzyć... i...
— Na nicby się to nie zdało — rzekł spokojnie Cagliostro — pan de Condorcet nie uczyni tego.
— Istotnie — rzekł markiz — nie mogę, nie chcę bynajmniej pomagać przeznaczeniu, ale ta trucizna jest jedyną w swoim rodzaju; Cabanis trafem ją wynalazł, a traf taki może się nie powtórzyć. Tryumfuj zatem, panie Cagliostro.
— Przeznaczenie — odpowiedział ten ostatni — znajduje zawsze wiernych sprzymierzeńców dla spełnienia swoich wyroków.
— Więc się otruję! — zawołał Condorcet. — Niechże i tak będzie. Nie każdemu to się przytrafi. Zawsze to śmierć przyjemna; odrobina proszku na język i wszystko skończone. To już nie śmierć, tylko mniej życie — jak się mówi w algebrze.
— Panie hrabio — odezwał się pan de Favras — mamy już rozbicie okrętu, wystrzał i truciznę, śliczne rzeczy doprawdy, aż mi ślina do ust idzie. No, racz-że i mnie coś podobnego ofiarować?
— O! panie de Favras — rzekł Cagliostro — nie masz potrzeby zazdrościć; bo, na mój honor szlachcica, ciebie czeka coś lepszego jeszcze...
— Ostrożnie! panie Cagliostro, za wiele obiecujesz, trudno ci będzie dotrzymać.
— Mamy jeszcze przecież postronek, szanowny panie — odpowiedział prorok uprzejmie.
— Postronek!... a to co znowu?
— Mówię panu, że będziesz wisiał — dodał Cagliostro w wieszczem uniesieniu.
— Będzie powieszony! — powtórzono — o, do djabła!
— Zapomina pan, iż jestem szlachcicem, jeżeli zaś mówisz o samobójstwie, uprzedzam, że zanadto się szanuję, abym wybrał ten rodzaj śmierci.
— Nie mówię wcale o samobójstwie.
— Zatem utrzymujesz pan, iż będzie to kara. Ależ we Francji szlachty nie wieszają.
— Ułożycie się o to z katem, panie de Favras — odrzekł Cagliostro opryskliwie.
Wszyscy osłupieli, słysząc takie zakończenie.
— Wiecie państwo, iż drżę ze strachu — odezwał się de Launay — poprzednicy moi wyszli tak nieszczęśliwie, że boję się pytać wyroczni.
— Jesteś pan mędrszym od innych, nie chcąc dociekać przyszłości. Dobre czy złe, szanujmy tajemnice Boskie!
— Mam nadzieję, panie de Launay — rzekła Dubarry — że masz tyle odwagi co i ci panowie?
— I ja tak sądzę, łaskawa pani, — odpowiedział komendant Bastylji z ukłonem.
A zwracając się do Cagliostra — dodał:
— No, panie, zaklinam cię, racz i mnie uszczęśliwić horoskopem.
— Z chęcią, panie; uderzenie toporem w głowę — i po wszystkiem...
Okrzyk zgrozy rozległ się po sali; Richelieu i Taverney błagali Cagliostra, aby przestał, lecz ciekawość kobieca zwyciężyła.
— Słuchając cię, hrabio — odezwała się pani Dubarry — możnaby przypuszczać, że cały świat skończy śmiercią gwałtowną. Jest nas tu osiem osób, z tych już pan pięć skazałeś...
— Pojmuje pani, że to są żarty — mówił de Favras — które nas bawią...
— Fałsz, czy prawda, zawsze jednakowo śmiać się z tego będziemy — dodał hrabia de Haga.
— O! i ja się śmieję — mówiła Dubarry — bo nie chcę tchórzostwem ubliżyć towarzystwu. Na nieszczęście, jestem kobietą tylko i nie spodziewam się zgonu tak strasznego. Kobieta zwykle kończy na łóżku. Ale śmierć kobiety starej, samotnej i zapomnianej będzie okrutniejszą od innych, nieprawdaż, panie Cagliostro?
— Nie pytasz pani wyraźnie, a żądasz odpowiedzi?
Hrabina się zawahała.
— Tak... ale... i nie dokończyła.
— A zatem — dodał Cagliostro — zapytujesz pani? tak? czy nie?
Hrabina zdobyła się na odwagę i zawołała.
— Dobrze! — powiedz pan, jeżeliś łaskaw, jak skończy Joanna de Vaubernie, hrabina Dubarry?
— Na rusztowaniu!... — odrzekł złowróżbny prorok.
— Wszak, aby skończyć na rusztowaniu, trzeba zabić, zamordować, jednem słowem zbrodnię popełnić, a ja przecież nie uczynię nic podobnego. To były żarty tylko, powiedz pan szczerze?
— Takie same żarty, jak to wszystko, co przepowiedziałem.
Hrabina wybuchnęła śmiechem nienaturalnym.
— Nie pozostaje nam zatem nic więcej, panie de Favras rzekła — jak tylko zamówić wozy pogrzebowe.
— Dla pani hrabiny to zbyteczne — dodał Cagliostro.
— A to znów dlaczego?
— Pani hrabina odbędzie drogę do rusztowania na wozie więziennym.
— Fi! co za szkaradzieństwo. Ah! cóż za przebrzydły z pana człowiek! Zmiłuj się, marszałku, na drugi raz staranniej dobieraj sobie gości, albo noga moja tu nie postanie!...
— Przebacz mi, pani, lecz, zarówno jak ci panowie, sama domagałaś się tego...
— Czy przynajmniej będę miała możność wybrać sobie spowiednika?
— Napróżno wzywałabyś go, hrabino.
— Dlaczego?
— Ostatnim, który wstąpi na rusztowanie w towarzystwie spowiednika, będzie...
— Będzie kto?... zawołano.
— Będzie król Francji.
Słowa te wymówił Cagliostro tonem grobowym, który jak echo śmierci obezwładnił słuchających.
Nikt nie miał odwagi odezwać się pierwszy.
Cagliostro podczas tej ciszy zbliżył do ust szklankę i wodą, z której wyczytał swoje krwawe przepowiednie, ale, zaledwie umoczył wargi, odepchnął ją ze wstrętem nieprzezwyciężonym, jakgdyby to była czara, goryczy pełna. Jednocześnie spojrzał na barona de Taverney.
— O!... — wykrzyknął tenże — nie mów pan do mnie ani słowa; nie chcę wiedzieć, co się ze mną stanie.
— Ale ja zapytuję zamiast niego — odezwał się Richelieu.
— Panie marszałku, jesteś jedynym z tego towarzystwa, który umrzesz w swojem łóżku.
— Przejdźmy na kawę, szanowni panowie — zawołał książę, zachwycony przepowiednią.
Wszyscy powstali, lecz przed udaniem się do salonu hrabia de Haga zaczepił Cagliostra:
— Nie myślę, szanowny panie — powiedział — unikać przeznaczenia, ale powiedz mi, czego się strzec potrzebuję?
— Mufki futrzanej.
Hrabia de Haga odszedł do salonu.
— A ja czego? — zapytał Condorcet.
— Omletu.
— Od dziś wyrzekam się jaj.
I udał się za hrabią.
— A mnie co grozi? — zapytał de Favras.
— List.
— Dobrze, dziękuję.
— A mnie?... odezwał się de Launay.
— Zdobycie Bastylji.
— No! jeżeli tak, to mogę spać spokojnie — rzekł, oddalając się ze śmiechem.
— Na mnie kolej, hrabio — rzekła hrabina pomieszana.
— Ty, piękna pani, unikaj placu Ludwika XV.
— Niestety! — odpowiedziała hrabina — kiedyś, bardzo dawno, zbłądziłam na tym placu. Dnia tego glowę straciłam zupełnie...
— Otóż raz jeszcze, hrabino, stracisz tam głowę, tylko nie odnajdziesz jej już więcej.
Dubarry z krzykiem uciekła do salonu.
Cagliostro chciał iść za innymi.
— Zatrzymaj się chwilkę — odezwał się Richelieu — zostałem tylko ja i Tarerney, którym nic nie przepowiedziałeś, czarowniku drogi.
— Baron prosił, abym milczał, a książę o nic nie pytał.
— O!... ja jeszcze proszę za sobą — zawołał Taverney ręce składając, — nie chcę nic zgoła wiedzieć...
— Dla przekonania nas o władzy swojej, odkryj nam naprzykład tajemnicę, o której tylko we dwóch wiemy.
— Którą? — zapytał Cagliostro z uśmiechem.
— No, powiedz, dlaczego zacny Taverney siedział ciągle w Wersalu, zamiast mieszkać spokojnie w dobrach swoich de Maison-Rouge, które król odkupił przed 3 laty?
— Nic łatwiejszego, panie marszałku, — odparł Cagliostro. — Przed dziesięciu laty pan baron oddawał na własność córkę swoją, pannę Andreę de Taverney, królowi Ludwikowi XV; lecz mu się to nie udało...
— Oh! oh! — mruknął Taverney.
— Dziś zaś pan baron ofiaruje syna swego, Filipa de Taverney, królowej Marji Antoninie... Zapytaj go pan, czy kłamię?
— Na honor — rzekł Taverney — ten człowiek jest czarownikiem, albo niech mnie wszyscy djabli porwą!
— Tylko — parsknął marszałek — nie mów tak odważnie o djabłach, mój stary przyjacielu.
— Straszne! przerażające!... — mruczał Taverney.
I odwrócił się do czarownika, chcąc go prosić o sekret, ale Cagliostro znikł bez śladu.
— No, Taverney kochany! chodźmy do salonu, ho wypiją kawę bez nas, lub co gorsza, zimną nam ją podadzą.
Wrócili do salonu... Jakież było jednak ich zdziwienie, gdy żywego ducha tam nie zastali. Ogień trzaskał na kominku, w kandelabrach paliły się świece, kawa gorąca czekała — wszystko napróżno. Nikt nie miał odwagi spotkać się raz jeszcze z grobowym wróżbitą.
— Na honor, stary towarzyszu, zdaje mi się, że we dwóch tylko kawę wypijemy... Tam do licha, nawet ten się także gdzieś podział...
I Richelieu oglądał się dokoła, ale mały staruszek ulotnił się z innymi.
— No, no, i tego niema; wszystko mi jedno, — rzekł książę, śmiejąc się i zacierając ręce. — Ja tylko jeden umrę na łóżku... O, panie Cagliostro, nie jestem wcale niedowiarkiem, wierzę ci zupełnie.... Umrę na łóżku i jak można najpóźniej? prawda? Hola! kamerdyner! podaj no mi moje krople.
Służący wszedł z flakonem w ręku i udał się za marszałkiem do sypialnego pokoju.
Straszna zima 1784 roku, okrutny potwór, który pochłonął szóstą część ludności Francji, nie dawała się we znaki księciu de Richelieu, zamkniętemu w swoim wygodnym i dobrze ogrzanym pałacu. Lecz należał on do nielicznych wybrańców losu.
Trzysta tysięcy nieszczęśliwych, mrących z zimna i głodu, jęczało w samym tylko Paryżu, w tym Paryżu, posiadającym rzekomo nieprzebrane skarby, w Paryżu, w którym nic nie uczyniono dla odwrócenia klęski głodowej.
Od czterech miesięcy ludność z prowincji ciągnęła do wielkich miast, jak wilki opuszczają zimą lasy, aby napadać na wioski. Paryżowi nie stało chleba i drzewa. W przeciągu miesiąca pochłonęło miasto wszystkie zapasy żywności; opieszały i niezaradny burmistrz spóźnił się ze sprowadzeniem drzewa z lasów, oddanych mu do rozporządzenia w obrębie dziesięciu mil dokoła stolicy. Ludwik XVI, król dobry i litościwy, odczuł najpierwszy fizyczne potrzeby swojego ludu, lubo dążności jego obywatelskich pojąć nie był w stanie, i wyznaczył dwieście tysięcy liwrów na kupno wozów i koni, a gdy i tego było za mało, rozkazał jedne i drugie gwałtem zabierać. Ponieważ transporty drzewa nie odpowiadały zapotrzebowaniom, zabroniono jednej osobie nabywać więcej nad wiązkę drzewa, następnie pół wiązki zaledwie. Tłumy oblegały składy opałowe, jak w następstwie oblegały drzwi piekarzy. Król rozdał cały swój fundusz osobisty. Nakazał ściągnąć nadzwyczajne podatki w sumie trzech miljonów i przeznaczył pieniądze na zapomogi, dodając, że wszystkie inne potrzeby milkną wobec strasznej klęski głodowej. Królowa z własnej szkatuły ofiarowała pięćset luidorów. Klasztory zamieniono w przytułki. Szpitale, gmachy publiczne, pałace arystokracji otwierały swe podwoje i, za przykładem zamków królewskich, rozniecały ognie w dziedzińcach ku rozgrzaniu zziębniętych i głodnych. Spodziewano się w ten sposób doczekać zmiany! Mróz jednak trzymał bez przerwy, co wieczór niebo czerwone iskrzyło się gwiazdami a blask ich chłodny rozsiewał dokoła śmierć. Ziemię, cokolwiek podczas dnia odtajałą, pokrywała nocą powłoka lodowa. Setki robotników odkopywało śnieg z przed domów, odrzucając go na ulicę i tworząc tym sposobem dwa wały wysokie i wilgotne, zaciemniające i bez tego wąskie przejścia. Ciężkie powozy z obmarzniętemi kołami, konie padające co chwila na gołoledzi, staczały się na te wały śniegowe, grożące zarówno jadącym, jak i przechodniom.
Komunikacja wszelka ustała, siły ludzkie nie były w stanie zapobiec złemu. Paryż zwyciężony zdał się na łaskę zimy. Przez grudzień, styczeń, luty i marzec trwał już ten stan piekielny. Kilkodniowa — od czasu do czasu — odwilż zamieniała miasto w ocean ścieków i brudu. Niektóre ulice wpław trzeba było przebywać. Paryż, zawrze ten sam, komponował dowcipne kuplety, śpiewał i bawił się powodzią, śmiercią i głodem. Tłumy dążyły do hal przyglądać się przekupkom, które w wysokich butach, do pasa podkasane, obsługiwały kupujących ze śmiechem, żartami, obrzucając się błotem, w którem brodziły. Po odwilży brał zwykle mróz i pokrywał wodę i błoto — lodem błyszczącym i śliskim. Można było przewidzieć chwilę, w której, dla braku komunikacji, ani wodą ani lądem żywność do Paryża przedostać się nie potrafi. Król, widząc ostateczność, zwołał wielką radę. Postanowiono wydalić z Paryża, to jest, prosić, aby się zeń wynieśli na prowincję: biskupi, proboszcze, zakonnicy, a także gubernatorzy, prefekci i urzędnicy prowincjonalni. Ludzie ci przynosili miastu wielką szkodę, zużywali bowiem masę opału w swoich pałacach, spotrzebowywali dużo żywności w wykwintnych swoich kuchniach. Lud paryski ocenił dobroczynność króla i miłosierdzie królowej. Wdzięczność pospólstwa wyrażała się w sposób oryginalny. Na rogach głównych ulic wznoszono artystycznie wykonane w śniegu posągi pary królewskiej.
Nareszcie, przy schyłku marca, zaczęto się ocieplać powoli. Nigdy jeszcze położenie nie było równie straszne; po dniach cieplejszych — noce chłodne i wichry mroźne doprowadzały lud do rozpaczy. Wody Sekwany zalały przedmieścia. Aż oto w pierwszych dniach kwietnia, zima znów powróciła. Śnieg pokrył bulwary i wybrzeża, sanki znów się ukazały. Cudowny to był widok! Powozy, pędzące cicho, bez turkotu po ulicach pokrytych białym całunem, stały się postrachem dla pieszych, którzy, nie słysząc nadjeżdżających i nie mając gdzie uniknąć, z powodu nagromadzonych lodów, dostawali się pod kola. W kilka dni miasto napełniło się rannymi i umierającymi. Wtedy dopiero policja zaczęła zwracać na to uwagę. Kazano bogaczom wynagradzać biedaków, których tratowali. Bo w owym czasie możnowładztwa, arystokracja miała prawa nawet co do sposobu jazdy. Książę krwi jeździł co koń wyskoczy, nie wołając; na bok!... książę zwyczajny, par Francji i artystka opery jeździli wyciągniętym kłusem; prezydent i finansista kłusem zwyczajnym.
W tydzień po pamiętnym obiedzie, wydanym przez księcia Richelieu w Wersalu, w dzień słoneczny, lecz chłodny ukazało się w Paryżu na placu królowej czworo sanek eleganckich, pędzących od strony Pól Elizejskich. Za miastem sanna była jeszcze wyborna — w mieście ulice były czarne, a śnieg zmieszany z błotem. To też kawalkata zwolniła w mieście biegu. W pierwszych samach siedziało dwóch panów w ciemnych płaszczach sukiennych, z kołnierzami futrzanemi; różnicę w ubraniu stanowiło to jedynie, że jeden miał guziki i sznury złote, drugi zaś jedwabne tylko. Panowie siedzący w sankach, ciągniętych przez karego bieguna, z nozdrzy którego buchała para,
oglądali się bezustannie. W drugich sankach znajdowały się dwie kobiety, zatonięte i otulone futrami — i gdyby nie wysokość koafiur na głowach, na czubku których pióra powiewały, możnaby je wziąć było tak dobrze za kobiety. jak za mężczyzn. Dwie te damy, przytulone do siebie, prowadziły ożywioną rozmowę, nie zważając wcale na licznych przechodniów, gapiących się natrętnie. Jedna z nich, wyższa, zasłaniała usta chusteczką batystową, haftowaną, a głowę, pomimo wiatru ostrego, trzymała sztywno i hardo.
Piąta godzina wybiła na wieży kościoła Sainte-Croix d‘Antin; zapadał mrok, a z nim i zimno przejmujące.
Dojechano już prawie do drzwi Saint-Denis. Dama, trzymająca chusteczkę przy ustach, dała znak panom przed nią jadącym i ci natychmiast oddalili się znacznie. Wtedy zwróciła się do jadących ztyłu, a ci w tej chwili skręcili w ulicę Saint-Denis i znikli. Sanie z damami udały się w stronę bulwaru Ménilmontant i tam się zatrzymały.
Cicho tu było i pusto; nikt nie miał odwagi przechodzić tędy nocą bez eskorty, od czasu, gdy nędza zamieniła kilka tysięcy żebraków w złodziei i napastników. Dama, która wydawała rozkazy, dotknęła końcem palca ramienia stangreta. Sanie stanęły jak wryte.
— Weber — rzekła — jak prędko możesz mi sprowadzić kabrjolet, tam gdzie wiesz:...
— Pani kabrjoletem pojedzie?... — zapytał stangret z wyraźnym niemieckim akcentem.
— Tak jest, chcę widzieć ognie i dlatego pojadę ulicami, większe tam błoto niż na bulwarach, nie możnaby więc saniami się przedostać. Wreszcie przeziębiam, i ty, moja mata, przeziębłaś pewnie? — dodała, zwracając się do towarzyszki.
— Tak, pani — odpowiedziała.
— Zrozumiałeś zatem, Weber?... Czekaj z kabrjoletem tam, gdzie ci mówiłam.
— Dobrze, proszę pani.
— Ile czasu nato potrzebujesz?...
— Pół godziny.
— Dobrze. Zobacz-no, mała, która godzina?
Młodsza dama wyjęła zegarek i z trudnością dojrzała godzinę, bo, jak mówiliśmy, zmrok już zapadał.
— Trzy kwadranse na szóstą — powiedziała.
— A więc trzy na siódmą, pamiętaj, Weber. Powiedziawszy to, wyskoczyła lekko z sanek, podała rękę przyjaciółce i oddaliły się obie.
Stangret mruczał tymczasem tak, aby go pani posłyszała:
— Nierozwaga, ah! mein Gott!... co za nierozwaga.
Młode kobiety uśmiechnęły się, otuliły futrami, podniosły wysoko kołnierze, i ciesząc się, że śnieg chrupie pod ich małemi nóżkami, obutemi w futrzane pantofelki, szybko przebiegły aleję bulwaru.
— Andreo kochana, masz takie dobre oczy, sprobuj-no zatem przeczytać na rogu, jak się ta ulica nazywa odezwała się starsza dama, mogąca mieć najwyżej lat trzydzieści parę.
— Ulica Pont-aux-Choux — odrzekła młodsza ze śmiechem.
— Cóż to za ulica?... O mój Boże, zabłądziłyśmy chyba!... Powiedziano mi, że dziesiąta ulica na prawo. Ale czy ty czujesz, Andreo, jak tu pachnie świeży chleb?...
— Nic dziwnego — odpowiedziała towarzyszka, jesteśmy przed piekarnią.
— Wiesz co?... spytaj się, gdzie jest ulica Saint-Claude — rzekła starsza pani, i zbliżyła się do drzwi sklepu.
— O ulicę Saint-Claude wam chodzi, piękne damulki moje?... — odezwał się głos wesoły — chcecie wiedzieć, gdzie ta ulica?...
Kobiety zwróciły się w stronę głosu i zobaczyły czeladnika piekarskiego, stojącego przed domem. Pomimo mrozu, świecił on gołą piersią i bosemi nogami.
— Na Boga!... — zawołała młodsza, chowając się za towarzyszkę, — ten człowiek jest nagi!... Czyżbyśmy aż do Australji zawędrowały?...
— Szukacie ulicy Saint-Claude? — ciągnął piekarczyk, nie pojmując, iż można się było zdziwić jego kostjumem.
— Tak, przyjacielu — odpowiedziała starsza dama, powstrzymując się od śmiechu.
— Zaraz sam wam drogę wskażę — rzekł wesoły chłopak — i pobiegł naprzód, stukając sabotami.
— Ależ nie!... nie potrzeba — zawołała starsza z kobiet, nie życząc sobie przewodnika podobnego, powiedz nam tylko w której to stronie, to same trafimy.
— Pierwsza ulica na prawo, proszę pani — odrzekł chłopak.
Saint-Claude była to uliczka, używająca dobrej opinji. W kilku jej domach mieścili się ubodzy rentierzy, biedni kupcy i prawdziwi biedacy, otrzymujący wsparcia z funduszów parafjalnych.
Oprócz tych kilku domów, przy jednym rogu, od strony bulwaru wznosił się wspaniały pałac, mogący być słusznie ozdobą całej ulicy; lecz budynek ten pański, który, z poza muru nawet okalającego, mógłby blaskiem swych okien rozjaśnić całą uliczkę, ten pałac był właśnie najciemniejszy i najcichszy ze wszystkich domów dzielnicy.
Drzwi były zawsze zamknięte, okna zawsze zabite roletami ze skóry i zaopatrzone prócz tego w żaluzje i okiennice, a na wszystkiem gruba warstwa kurzu. To dom, w którym mieszkał ongiś Józef Balsamo, dziś pusty przez szczury tylko zajęty.
Po lewej stronie ulicy stoi dom biały, wysoki jak wieża, pośród niedużego ogrodu, zamkniętego wysokim murem.
Na najwyższem piętrze dwa okna świecą bezustannie czerwoną łuną. Niższe piętra — ciemne i ponure. Czyżby lokatorowie już spali? czy żałują światła i drzewa, drogiego obecnie niesłychanie? Gdy jednak cztery piętra znaku życia nie dają, piąte nietylko żyje, lecz błyszczy nadnaturalnie.
Zastukajmy do drzwi; wejdźmy na schody, prowadzące do czwartego piętra, a na piąte dostaniemy się po drabinie. Łapka sarnia wisi u drzwi; pod drzwiami mata słomiana.
Drzwi pierwsze nie zamknięte; wchodzimy do pokoju pustego i ciemnego: to właśnie ten, w którego oknach nigdy niema światła. Jest to przedpokój izby, której sprzęty zasługują na uwagę.
Podłoga kamienna, drzwi grube, malowane, trzy fotele z białego drzewa, pokryte aksamitem żółtym i nędzna stara sofa z poduszkami, powygniatanemi w kształty chudego ciała.
Dwa portrety wiszą na ścianach. Świeca, umieszczona na trójnogu, i lampa, ustawiona nad kominkiem, rzucają jaskrawe światło na portrety.
Na pierwszym obrazie widać twarz ściągłą i bladą z oczami bez blasku, z brodą śpiczastą, z pióropuszem przy kapeluszu na głowie, z szeroką kryzą na szyi. To portret Henryka III, króla Francji i Polski; pod nim napis czarny na tle zlocistem:
Drugi obraz w ramach złoconych, o tyle świeży, o ile pierwszy stary i zczerniały, przedstawia kobietę młodą o oczach czarnych, twarzy okrągłej i ustach wąskich, zaciśniętych.
Fryzura jakby przygniatała jej głowę swoim ciężarem, a tak jest wysoka i tyle ma wstążek i ozdób przerozmaitych, że pokrycie głowy Henryka III z poprzedniego portretu, wygląda przy tej fryzurze, jak kretowisko obok piramidy.
Pod tym portretem jest także napis:
Spojrzawszy na ogień wygasły w kominku, na nędzne firanki perkalowe, osłaniające łóżko pokryte spłowiałemi kołdrami, rzućmy okiem na kobietę młodą jeszcze, skromnie ubraną, wspartą łokciem na dębowym stoliku i przeglądającą adresy kilkunastu zapieczętowanych listów. Ta młoda kobieta, jest najwierniejszą kopją portretu Joanny Walezjanki.
O parę kroków od niej, siedzi staruszka nikiego wzostu, ubrana jak duenna z obrazka Greuz‘a, i pomimo widocznego uszanowania dla swej pani, z ciekawością przygląda się jej zajęciu.
„Joanna Walezjanka“ — brzmiał podpis portretu.
Prawdę powiedziawszy, mieszkanka piątego piętra nie przynosiła ujmy swemu pochodzeniu. Posiadała rączki białe i delikatne, które dla ogrzania od czasu do czasu wsuwała pod pachę. Nóżkami zgrabnemi, wąziutkiemi, ubranemi w aksamitne pantofelki, uderzała o podłogę kamienną, zapewne także z powodu zimna. Wicher północny dostawał się przez szczeliny okien i drzwi; a biedna stara służąca czy towarzyszka damy, zajętej listami, kuliła się i patrzyła ze smutkiem w zimny kominek. Dama, siedząca przy stoliku, przerzucała ciągle listy i po odczytaniu każdego adresu, zawsze coś powiedziała:
— Pani Misery — rzekła — pierwsza dama z otoczenia królowej. Nie dostanę od niej więcej nad sześć luidorów; nie tak dawno bowiem przysłała mi wsparcie.
I westchnęła boleśnie.
— Pani Patrix, pokojowa Jej Królewskiej Mości, dwa luidory... pan de Colonne, porada... pan d‘Ormesson audjencja... pan de Rohan, wizyta... Postaram się, aby i on także wizytę mi złożył, — dodała z uśmiechem. — Mamy zatem — ciągnęła tonem płaczliwym — osiem luidorów zapewnionych, i to musi nam na osiem dni wystarczyć.
Podniosła głowę i zawołała:
— Pani Klotyldo! objaśnijże świecę.
Stara spełniła rozkaz i wróciła na, swoje miejsce, surowa i zimna.
Zniecierpliwiło to widać młodą kobietę.
— Moja kochana — powiedziała — poszukaj no kawałka świecy woskowej i podaj mi ją. Wiesz, że łojówek znosić nie mogę.
— Nie będę szukać, skoro wiem, że nie znajdę — odrzekła stara.
Widząc, że stara nie rusza się z miejsca, dama przestała nalegać. Zabrała się znowu do rachunków.
— Z ośmiu luidorów, trzy muszą iść na spłatę długów najpilniejszych.
Teraz zaczęła spisywać:
— Trzy luidory... Pięć przyrzekłam panu de la Motte, aby mu pobyt w Bar-sur-Aube, uprzyjemnić. No! nie może się on pochwalić, aby go małżeństwo ze mną wzbogaciło; ale, cierpliwości!
Uśmiechnęła się i spojrzała, w lustro wiszące pomiędzy portretami.
— A teraz piszmy: droga z Wersalu do Paryża i napowrót. Kurs po luidorze.
I dopisała cyfrę pod rubryką wydatków.
— Utrzymanie przez osiem dni... luidora.
— Odświeżanie toalety, datki lokajom... cztery luidory... Zobaczmy, czy już wszystko?
Przerwała znów zajęcie i zawołała:
— Dzwonią do drzwi wchodowych, dzwonią napewno.
— Ależ to nie do nas, proszę pani, — odpowiedziała stara, jakby do miejsca przyrosła.
— Dzwonią na czwarteam piętrze, pod nami.
— Cztery, sześć, jedenaście, czternaście luidorów, brak sześciu, aby odświeżyć garderobę, zapłacić to stare bydlę i raz przecie wypędzić. — Czy nie słyszysz i teraz jeszcze dzwonka, uparciuchu przebrzydły? — zawołała dama gniewnie.
Stara kobieta pobiegła nareszcie otworzyć, jej pani zaś tymczasem co żywo schowała listy i papiery do szuflady.
Rzuciła następnie szybko wzrokiem po pokoju, dla przekonania się, czy wszystko w porządku, usiadła na sofie w pozie smutnej, cierpiącej, naprzeciwko lustra, i bystrem okiem patrzyła na drzwi, które się w niem odbijały, uchem zaś śledziła szmer, dochodzący z przedpokoju.
Służąca, pomrukując, otworzyła, a głos młody i świeży zapytał:
— Czy tutaj mieszka pani hrabina de la Motte?
— Pani hrabina de la Motte Walezjanka? powtórzyła Klotylda głosem nosowym.
— Tak, ta sama, moja kobieto. Czy zastałam panią de i a Motte?
— Jest w domu; cierpiąca, nie może wychodzić.
Mniemana chora nie straciła ani słowa z powyższej rozmowy, a patrząc ciągle w lustro, zobaczyła, że kobieta pytająca należała z pewnością do sfery arystokratycznej.
Drzwi się zamknęły i dwie kobiety, poszukujące przed chwilą ulicy Saint-Claude, weszły do pani de la Motte.
— Kogo mam pani hrabinie oznajmić? — zapytała Klotylda, patrząc ciekawie na przybyłe.
— Damy z towarzystwa dobroczynności.
— Z Paryża?
— Nie; z Wersalu.
Joanna de la Motte pragnęła przekonać się przedewszystkiem, z kim ma do czynienia.
Starsza z przybyłych, lat około trzydziestu dwóch, była olśniewająco piękna, ale wyraz dumy rozlanej na twarzy ujmował jej nieco uroku. Tak przynajmniej osądziła Joanna.
Sposób atoli trzymania głowy był tak dystyngowany, spojrzenie tak rozkazujące, że mimowoli wzbudzały szacunek, połączony z bojaźnią.
Rozpatrując dalej, przekonała się, że młodsza z pan posiadała figurę giętką, pierś szeroką i wypukłą, a rączkę białą i pulchną, gdy ręce starszej były szczupłe i nerwowe.
Joanna Walezjanka, po tych spostrzeżeniach, głosem czułym i pokornym, zapytała, jakim szczęśliwym okolicznościom odwiedziny te zawdzięcza.
Na dany znak odezwała się młodsza z przybyłych:
— My, pani hrabino, jesteśmy przełożone zakładu dobroczynnego. Słyszałyśmy o pani bardzo dużo, i postanowiłyśmy poznać osobiście jej położenie, a także usłyszeć z ust pani historję jej życia.
Joanna zamyśliła się nad odpowiedzią.
— Szanowne panie — zaczęła — ten oto portret Henryka III, to portret brata mego pradziada; bo pochodzę z domu Walezjuszów, o czem słyszałyście zapewne.
Zamilkła i czekała na zapytanie.
— Pani — odezwała się starsza dama, głosem poważnym choć słodkim — czy prawdą jest, co mówią, że matka pani była odźwierną domu zwanego Fontette, przy Barsur-Seine?
Joanna sponsowiała na to wspomnienie, lecz natychmiast odparła śmiało:
— Tak jest, łaskawa pani, moja matka była istotnie odźwierną w domu zwanym Fontette.
— A! — wykrzyknęła dama.
— Matka moja, Marja Jossel, była cudownie piękną, ojciec mój się w niej zakochał i pojął za żonę. Ojciec mój Saint-Remy Walezjusz, pochodził z prostej linii od Walezjuszów panujących i przez niego to, w żyłach moich, płynie krew królewska.
— Jakimże sposobem doszłaś pani do tak strasznej nędzy?
— Niestety! to łatwe do zrozumienia.
— Opowiedz nam to pani, słuchamy.
— Wiecie panie zapewne, że, po wstąpieniu na tron Henryka IV, korona Walezjuszów przeszła na Bourbonów. Zostało tylko kilku członków rodziny upadłej, pochodzących z tegoż samego pnia, co czterej bracia tak marnie ze świata zgładzeni.
— Otóż — ciągnęła Joanna — spadkobiercy Walezjuszów, nie chcąc rzucać cienia na nową rodzinę królewską, zmienili nazwisko Walezych, na Saint-Rémy przybrane od ziemi, jaką mieli w posiadaniu — i od czasów Ludwika XIII, znani są pod tem nazwiskiem! Dopiero dziad mój, przedostatni z Walezjuszów, widząc monarchję umocnioną, a dawną rodzinę królewską pogrążoną w zapomnieniu, nie chciał zrzekać się dłużej świetnego imienia, powrócił więc do dawnego nazwiska i prowadził nędzny żywot, gdyż na dworze francuskim ani żartem nie pomyślano, że w głębi prowincji wegetuje spadkobierca dawnych monarchów Francji, jeżeli nie najsławniejszych, to z pewnością najnieszczęśliwszych.
Po tych słowach Joanna umilkła znowu.
A mówiła z wielką naturalnością i z wielkiem umiarkowaniem.
— Posiadasz pani zapewne jakie dowody rodowe? — zapytała starsza z odwiedzających, wpatrując się bystro w tę, która mianowała się Walezjanką.
— O, bynajmniej mi ich nie brakuje. Ojciec mój, jako jedyny majątek, zostawił mi wszystkie papiery w porządku. Poco mi jednak dowody, skoro ich nikt uwzględnić nie chce?
— Ojciec pani już nie żyje? — zapytała młodsza dama.
— Tak, niestety! Ojciec mój, baron Walezy, wnuk cioteczny króla Henryka III, umarł z nędzy i głodu.
— Czyż podobna?... — odezwały się razem obie panie.
— I nie skończył nawet tu — ciągnęła Joanna — w tej izbie nędznej, na swojem łóżku! Ojciec mój umarł pośród biednych i cierpiących! umarł w szpitalu.
Damy wydały okrzyk zgrozy.
Zadowolona z wywołanego wrażenia, Joanna spuściła oczy i siedziała pogrążona w myślach.
Starsza dama patrzyła na nią uważnie i przenikliwie lecz widząc boleść niemą i naturalną zarazem, nie przypuszczała kłamstwa i odezwała się do Joanny:
— Wnoszę z opowiadania pani, że dużo w życiu przebolałaś, że zgon ojca twego...
— O! gdyby pani życie moje poznała, przyznałaby, ze strata ojca nie była nieszczęściem największem...
— Jak pani możesz mówić coś podobnego? rzekła dama, marszcząc brwi surowo.
— Tak, pani, mówię to otwarcie, jako córka przywiązana. bo ojciec mój za wiele cierpiał na ziemi, patrząc na niedolę swej opuszczonej rodziny. Czuję niejako ulgę w mym żalu, myśląc, że przynajmniej tam, w górze wnuk królów nie jest zmuszany do żebraniny.
— A co się stało z matką pani?
— Z równą szczerością odpowiem pani: mam żał do Boga, iż pozwolił żyć mojej matce.
Nieznajome zadrżały.
— Czy można prosić panią o szczegóły z jej życia, odezwała się starsza dama.
— Znużyłabym panie opowiadaniem. Okrutna dola moja nikogo nie obchodzi.
— Proszę mówić — słuchamy — rzekła starsza dama rozkazująco, młodsza tymczasem dała jej znak, żeby się nie zdradzała. Pani de la Motte bowiem, usłyszawszy głos ten wyniosły, zastanowiła się i zaczęła bacznie przyglądać mówiącej.
— Słuchamy zatem — dodała dama głosem łagodniejszym — chciej pani zacząć.
I mimowolnie tupnęła nóżką o podłogę. Młodsza podsunęła jej dywanik, za co wzrokiem została skarconą.
— Przysuń sobie dywanik, siostrzyczko, wiem, że boisz się chłodu.
— Wybaczcie panie — zaczęła hrabina de la Motte — zimmo tu jest, lecz drzewo podrożało, a zapas mój wyczerpał się od tygodnia.
— Mówiłaś więc pani — zaczęła starsza z odwiedzających — że byłaś z powodu matki nieszczęśliwą?...
— Pojmuję, że bluźnierstwo podobne wymaga objaśnienia — odrzekła Joanna — zatem, skoro pani rozkazuje, zaczynam:
— Jak już wspominałam, ojciec mój dopuścił się mezaljansu.
— Tak, ożenił się z odźwierną swoją.
— Otóż matka moja, Joanna Jasel, zamiast być wdzięczną za zaszczyt, jaki ją spotkał, roztrwoniła szczupłe mienie mojego ojca wymaganiami bezsensownemi. Gdy mąż sprzedał ostatni już kawałek ziemi, namówiła go, aby udał się do Paryża i odzyskał prawa przynależne jego imieniu. Ojciec dał się przekonać, a może też pokładał nadzieję w sprawiedliwości króla? I wyruszyliśmy do Paryża. Miałam brata, który służył w armji jako prosty żołnierz a małą siostrzyczkę, którą rodzice zostawili na wsi, u fermera, jej chrzestnego ojca. Podróż wyczerpała fundusze nasze, ojciec, robiąc starania przeróżne, znużył się i zmęczył. Tylko od czasu do czasu ukazywał się w domu, gdzie wiedział, że nędzę zastanie. Podczas jego nieobecności matka pastwiła się nade mną. Sąsiedzi litując się, donieśli o tem, ojcu. Ujmując;się za mną, sprawił to, że matka znienawidziła mnie ostatecznie.
Niestety! byłam niedoświadczonem dzieckiem, nie potrafiłam się bronić, płakałam i cierpiałam w cichości! W trakcie tego ojciec zachorował niebezpiecznie, a mnie, córce jego ulubionej, nie wolno nawet było wejść do pokoju, gdzie leżał. Zostałam na łasce matki, która ze zdwojoną wściekłością mściła się na mnie. Wyuczyła mnie frazesu, który pod grozą kary musiałam powtarzać; a gdy, spłakana i głodna, umiałam go już na pamięć, wypchnęła mnie na ulicę i rozkazała recytować przechodniom, jeżeli nie chcę być bitą na nowo.
— O!... jakież to straszne!... — szepnęła młodsza pani.
— A ten frazes, powiedz pani, jaki on był? — zapytała starsza.
— Kazała mi oto — rzekła Joanna — powtarzać ciągle: „Panie, ulituj się nad sierotą, pochodzącą z prostej linji od Henryka Walezjusza!...
— Jakież wrażenie robiło to na przechodniach? — zapytała młodsza z pań.
— Niektórzy słuchali mnie ze współczuciem, inni oburzali się i grozili. Byli i tacy, którzy mnie ostrzegali, że się narażam, że słowa moje dojść mogą do władzy. Ja zaś nic nie rozumiałam, nic pojąć nie mogłam, oprócz tego, że matki muszę słuchać, i że ona bije mnie okrutnie.
— Biedne daiecko!... — czy zawsze tak było?
— Jałmużna, jaką przynosiłam do domu, zadawalała matkę, a ojciec... ojciec rad był, że oddala się dla szukania przytułku w szpitalu.
Damy, słuchając opowiadania, łzy w oczach poczuły.
— Nareszcie brakło mi cierpliwości, nie mogłam wytrzymać dłużej, obrzydło mi moje ohydne rzemiosło, i pewnego dnia, zamiast biegać po ulicy i powtarzać spotkanym wyuczone słowa, usiadłam pod bramą i cały dzień przesiedziałam jak martwa. Wieczorem powróciłam z pustemi rękami. Matka wybiła mnie tak okrutnie, iż zachorowałam ciężko. Wtedy ojciec, pozbawiony wszelkiej pomocy, zmuszony był udać się do szpitala i tam życie zakończył. Bóg ulitował się nade mną. Matka moja, w miesiąc po ciosie jaki nas dotknął, uciekła z żołnierzem, swoim kochankiem, porzucając mnie i mego brata.
— Zostaliście więc sierotami opuszczonemi?
— O!... nie, pani, przestaliśmy być sierotami, gdy nam matki zabrakło. Zostało nam miłosierdzie publiczne. Żebraliśmy o tyle tylko, o ile to do utrzymania życia było konieczne. Tego nam za złe brać niepodobna, bo wszakże każde stworzenie boskie pragnie żyć. Co mam dodać jeszcze?... Oto pewnego dnia miałam szczęście spotkać karetę, drżącą wolno w stronę przedmieścia Saint-Marcel; wewnątrz siedziała kobieta młoda i piękna. Wyciągnęłam rękę, prosząc o wsparcie; młoda kobieta kazała stanąć; opowiadanie moje obudziło jej ciekawość, lecz zarazem i niewiarę. Dałam jej swój adres. Nazajutrz przybyła i przekonała się o prawdzie moich słów. Zabrała nas do siebie, brata oddała do wojska, mnie zaś umieściła w szwalni. Tym sposobem zostaliśmy zabezpieczeni od głodowej śmierci.
— Była to pani de Boulainvilliers, wszak prawda?...
— Tak, ona sama.
— Zdaje mi się, że już umarła?...
— Tak jest, a śmierć jej pogrążyła mnie z powrotem w nędzę. Opiekunka wydała mnie wprawdzie za mąż, za prawego i szlachetnego oficera, pana de la Motte, ale na nieszczęście był on wtedy daleko. Oto koniec mojej historji. Skróciłam ją bardzo, aby nie nadużywać cierpliwości pań łaskawych, które już odwiedzinami swemi dały dowód prawdziwego miłosierdzia.
Po tych słowach pani de la Motte, nastała cisza; starsza z dam przemówiła pierwsza:
— A gdzie jest teraz mąż pani i co robi? — zapytała.
— Mąż mój znajduje się przy garnizonie w Bar-Sur-Aube, służy w żandarmerji i także oczekuje lepszych czasów.
— Czy pani zgłaszana się do króla o wsparcie?...
— O tak, łaskawa pani!...
— Nazwisko Walezjuszów, poparte dowodami, powinno było obudzić sympatję dla pani...
— Nie wiem, łaskawa pani, jakie wrażenie sprawia moje nazwisko, ponieważ na żadną prośbę nie otrzymałam odpowiedzi.
— Musiałaś pani jednakże przedstawiać się ministrom, królowi, królowej?...
— Próżne były o to moje starania, nigdzie mnie nie dopuszczono — odrzekła pani de la Motte.
— Niepodobna przecie, abyś pani żebrała?...
— Nie, łaskawa pani, już tego nie potrafię... Ale...
— Ale co?....
— Ale tak, jak mój ojciec, umrzeć z głodu potrafię...
— Czy pani masz dzieci?...
— Nie mam; a mąż mój złoży życie w usługach króla zakończy honorowo karjerę swoją.
— Czy może pani pokazać nam papiery, udawadniające jej położenie?...
Joanna podniosła się, wyjęła z szuflady parę świstków i podała do przejrzenia.
Ponieważ chciała korzystać z chwili czytania dokumentów, aby zobaczyć dokładnie twarz starszej damy, wysunęła knot lampy i starała się skierować światło w jej stronę.
Napróżno jednak, dama bowiem, jakgdyby blask ją raził, odwróciła się tyłem do lampy i do pani de la Motte. W tej postawie przeczytała uważnie papiery.
— To kopje tylko, czy pani nic więcej nie posiada.
— Oryginały, szanowna pani — odpowiedziała Joanna — złożone są w miejscu bezpiecznem, okażę je tylko...
— W ważnych okolicznościach, wszak prawda? — powiedziała dama z uśmiechem.
— Bezwątpienia, dzisiejsza wizyta jest niemałego dla mnie znaczenia, lecz dowody o których pani mówi... są tak drogocenne, że...
— Rozumiem. Nie może ich pani pokazywać pierwszemu lepszemu...
— O pani! — zawołała Joanna, której udało się nareszcie ujrzeć twarz śliczną i pełną godności — pani nie jesteś dla mnie pierwszą lepszą...
I, otworzywszy pośpiesznie okutą szkatułkę, wyjęła prawdziwe dokumenty, złożone w portfelu zdobnym herbami Walezjuszów.
Nieznajoma obejrzała je z wielką uwagą.
— Masz słuszność — powiedziała — wszystkie tytuły pani są w porządku i radzę okazać je komu należy.
— Czy uzyskam, proszę pani, cokolwiek, na mocy tych papierów?
— Z pewnością pani przyznają pensję dożywotnią, a panu de la Motte awans, jeżeli tylko na to zasługuje.
— Mąż mój jest wzorem uczciwości, szanowna pani, a obowiązki swoje spełnia z honorem.
— To wystarcza — odrzekła dama, zakrywając twarz kapturkiem.
Pani de la Motte bacznie śledziła wszelkie poruszenia damy z towarzystwa dobroczynności. Widziała, że wyjęła z kieszeni chusteczkę batystową, a potem mały rulonik, który położyła na stoliczku, dodając:
— Upoważniona jestem przez towarzystwo do wręczenia pani tymczasem tej małej zapomogi.
Damy wyszły już do pierwszego pokoju, gdzie stara Klotylda zasypiała na krześle obok kopcącej świecy.
Jedna z nich, ta, która zostawiła pieniądze, wyjęła prędko flakonik z kieszeni.
Lecz na głos Joanny zbudziła się stara, chwyciła dogorywającą święcę i, pomimo wzdragań nieznajomych, poszła za niemi.
— Do widzenia, pani hrabino! — zawołały obie.
— Gdzie i kiedy będę mogła paniom podziękować? — zapytała Joanna.
— Dowie się pani o nas niedługo — rzekła starsza schodząc jak można najprędzej.
Pani Walezjanka zawróciła do pokoju, ażeby zobaczyć ile też rulon złota zawierał, gdy wtem potrąciła nogą o przedmiot jakiś, leżący na macie pod drzwiami. Schyliła się szybko, podniosła go i pobiegła do lampy. Była to maleńka złota puszka, dość płaska, roboty zupełnie prostej. Otworzyła — i ze zdziwieniem ujrzała minjaturę kobiety pięknej olśniewająco, z wyrazem wyniosłym i dumnym uczesanie głowy podług mody niemieckiej, łańcuch przepyszny, jakgdyby z orderem na szyi, dodawały obliczu powagi. Litery M. i T. złączone razem i otoczone liśćmi laurowemi, mieściły się u spodu minjatury.
Pani de la Motte, wnosząc z podobieństwa minjatury domyślała się, iż musi to być portret matki lub babki starszej damy, i pierwszym jej popędem było biec na schód; i oddać pudełeczko, gdy usłyszała trzask zamykających się drzwi wchodowych. Pobiegła do okna, lecz wychyliwszy się, zobaczyła już tylko na skręcie ulicy kabrjolet, znikający szybko.
Joanna została z pudełkiem w ręku, obiecując sobie, że je odeśle do Wersalu; nareszcie schwyciła rulon:
— O! nie myliłam się — powiedziała — pięćdziesiąt dukatów tylko... — i cisnęła go na podłogę...
Papier się rozdarł i złoto się potoczyło.
— To luidory! i to luidory podwójne! Pięćdziesiąt sztuk! razem dwa tysiące czterysta franków!
Pani de la Motte nie myliła się, wnosząc, że to damy miłosierdzia odjechały. Przed domem czekał rzeczywiście kabrjalet ówczesnej mody: lekkie pudło na kołach wysokich, z fartuchem skórzanym wysoko zapiętym, z siedzeniem dla lokaja w tyle.
Powóz ten, zaprzężony w pysznego karego rumaka, przyprowadzany został przez służącego, który poprzednio powoził sankami, a którego jedna z dam „Weberem“ narwała.
Gdy panie zeszły nadół, Weber trzymał konia za uzdeczkę, starając się uspokoić niecierpliwe zwierzę, bijące kopytami po śniegu.
— Pani — odezwał się stangret — chciałem założyć „Scipiona“, do kierowania nadzwyczaj łatwego, ale zakulał, musiałem zatem zaprząc Belusa, chociaż dziki i niesforny.
— Dla mnie to zupełnie wszystko jedno, Weberze — odrzekła starsza z dam. — Mam ręce silne i nawykłe do kierowania końmi.
— Wiem, że pani powozi znakomicie, lecz drogi są złe i bardzo niepewne... W którą stronę pani pojedzie?
— Do Wersalu.
Weber przytrzymał konia, panie lekko wskoczyły do kabrjoletu, woźnica umieścił się ztyłu i dał znak, że można ruszać.
Starsza z dam zwróciła się do towarzyszki:
— No cóż — powiedziała — co myślisz, Andreo, o tej hrabinie?
Puściła zaraz konia galopem, skręcając w ulicę Saint-Louis.
Pani de la Motte właśnie oknem wyjrzała w tej chwili.
— Zdaje mi się — odrzekła Andrea — że pani de la Motte jest biedna i bardzo nieszczęśliwa.
— I dobrze wychowana, nieprawdaż?
— Zapewne.
— Chłodno się jakoś o niej wyrażasz Andreo.
— Bo, mówiąc otwarcie, dostrzegłam w niej dużo fałszu, a to mi się nie podoba.
— O! tobie, moja Andreo, to bardzo trudno się podobać! Dla nie — hrabina jest zajmującą i bardzo naturalną.
— Szczęście to wielkie dla niej, że się umiała podobać...
— Na bok! — krzyknęła dama, zwracając gwałtownie konia, który wpadł na posłańca przy rogu ulicy Ś-go Antoniego.
— Na bok! — wrzasnął Weber głosem stentora.
Kabrjolet potoczył się dalej, słychać tylko było złorzeczenia człowieka, wydobytego z pod kół powozu. Belus leciał jak błyskawica i panie znalazły się na placu Baudoyer. Wiadomo, że na placu tym drogi się rozchodzą; powożąca skierowała zręcznie w ulicę Tixeranderie, ludną bardzo, wąską i wcale nie arystokratyczną. To też, pomimo wołania „na bok“, pomimo krzyku Webera, dały się słyszeć głosy z tłumu:
— Oho! kabrjolet!
— Precz z kabrjoletem!
Nic nie stało się złego, nie stratowano nikogo, nie zaczepiono o nic, krzyki jednakże i pogróżki odzywały się z tłumów. Kabrjolet przebył z równą szybkością ulice Saint-Mederie, Saint-Martin i Aubray-le-Boucher. Gdy wjechano w ulicę de la Foronnerie, Weber dostrzegł przed koniem lud, zagradzający drogę, a ztylu ścigające tłumy rozwścieczone. Weber widząc, jak pani jego zręcznie omija przeszkody, nie odzywał się, nie chcąc jej niepokoić.
Obecnie już nie szmery, lecz wycia nieprzyjazne powstały; dama, trzymająca lejce, spostrzegła to, i, chcąc raz koniec położyć, cmoknęła na konia; Belus zarżał i puści! się wyciągniętym galopem.
Przechodnie umykali z drogi.
— Na bok!... na bok!... — wołano bezustannie z kabrjoletu.
Dojechano tak prawie do Palais-Royal i ulicy Coq-Saint-Honoré, na której skręcie stał obelisk ze śniegu, uwieńczony koroną ze wstążką, a pod nią wielkiemi literami widniał napis:
Królowo której uroda, nie ma sobie równej
Obok króla dobroczynnego zajmij to miejsce:
Pomnik jest kruchy ze śniegu i lodu
Lecz serca nasze biją gorąco dla ciebie.
W tem miejscu Belus zwolnił kroku; zabierano się właśnie do oświecenia figury śniegowej latarniami, co ściągnęło masę ciekawych.
Lecz widziano już Belusa, jak nadbiegał, słyszano krzyki, towarzyszące powozowi, i teraz ukazanie się jego wywarło jak najgorsze wrażenie.
Kabrjolet musiał się znów zatrzymać, a jednocześnie kobiety usłyszały wyraźne krzyki:
— Precz z kabrjoletem!... precz z tymi, co lud tratują!...
— Czy to na nas wołają? — zapytała dama powożąca towarzyszkę.
— Zdaje mi się, że tak — odpowiedziała zapytana.
— Czyśmy kogo stratowały?...
— Nikogo.
— Precz z kabrjoletem!... precz z tymi, co tratują!.... krzyczała zajadła tłuszcza.
Oburzenie wzmagało się, ujęto konia za uzdę, a Belus, który nie znosił obcej ręki, wspinał się i parskał gwałtownie.
— Do komisarza!... na policję!... — odezwał się głos jakiś!...
Kobiety spojrzały po sobie zdziwione, a tysiące głosów powtórzyło: Do komisarza!... na policję z niemi!...
Ciekawsi, zaglądali do kabrjoletu i robili komentarze.
— Oho!... to kobiety — powiedział jeden.
— Tak, tak, laleczki Soubise‘a, kochanki Henin‘a!...
— Aktorki, pozwalające sobie roztrącać biedaków, bo im płacą po dziesięć tysięcy liwrów miesięcznie, żeby im i na szpital wystarczyło.
Jednogłośne hura!... przyjęło ten grubjański żart.
Kobiety niejednakowo przyjmowały wrażenia.
Jedna wtuliła się wgłąb powozu, blada i drżąca, druga wychyliła głowę odważnie, zmarszczyła brwi i usta zacisnęła.
— Co pani?... na miłość Boską — zawołała towarzyszka — nie pokazuj się pani!...
— Do komisarza!... do komisarza!... — wołano — trzeba je zdemaskować!...
— Jesteśmy zgubione — rzekła młodsza cichutko.
— Odwagi, Andreo, odwagi!... — odrzekła starsza.
— Zobaczą panią, może poznają!...
— Obejrzyj się, czy Weber jest za nami.
— Jest, próbuje zejść; napastują go, broni się. A!... otóż idzie.
— Weber!... Weber!... — powiedziała starsza po niemiecku — pomóż nam wysiąść.
Sługa przemocą zbliżył się do kabrjoletu, odpiął fartuch i panie wyskoczyły na ziemię.
Tłum rzucił się na konia i zaczął rozbijać powóz.
— Na imię Boskie, Weber, co to znaczy?... nic nie rozumiem.
— I ja także tego nie rozumiem — odpowiedział Weber po niemiecku, roztrącając tłumy rękami i nogami, dla oswobodzenia parni.
— Ależ to nie ludzie, to zwierzęta dzikie! — ciągnęła dama zawsze po niemiecku. — Czego oni chcą ode mnie?... Co mi zarzucają?...
Nagle odezwał się ktoś w tym samym języku, grzecznie i z uszanowaniem.
— Zarzucają pani, że wbrew rozkazowi policji, jeździsz kabrjoletem, pomimo, że do wiosny nie wolno im wcale krążyć po ulicach Paryża, jako zagrażającym bezpieczeństwu publicznemu.
Dama odwróciła się i ujrzała młodego oficera, który gwałtem usiłował zbliżyć się do niej. Twarz łagodna, wzrost wysoki, dystynkcja w całej postaci, wzbudzały ufność; dama też pośpieszyła z odpowiedzią:
— Ah!... panie, nic a nic nie wiedziałam o tem.
— Czy pani jest cudzoziemką?... — zapytał wojskowy.
— Tak panie; co mam zrobić?... Rozbijają mi powóz!...
— Trzeba nie zważać na to i zniknąć im tymczasem z oczu. Lud paryski oburzony jest na bogaczy, roztaczających zbytek wobec nędzy, i, stosując się do rozkazu dziś rano opublikowanego, odprowadzi panią z pewnością do komisarza policji.
— Nie chcę, nie chcę, to się stać nie powinno!... — zawołała młodsza dama.
— A zatem — dodał oficer z uśmiechem, — korzystajcie panie z mojej pomocy i uciekajcie...
Nie było czasu na tłomaczenia.
— Podaj nam rękę i prowadź nas do pierwszego lepszego powozu publicznego — powiedziała starsza rozkazująco — a ty, Weber, ratuj Belusa, jeżeli możesz, a nadewszystko siebie samego.
— A jak kabrjolet rozbiją?...
— Niech rozbiją, mniejsza o to!...
— Dobrze, proszę pani — odpowiedział Weber.
Jednocześnie podciął konia, który zaczął rzucać się na wszystkie strony i tratować napastników kopytami.
Podniósł się krzyk i zamieszanie nie do opisania.
— Proszę o rękę, panie oficerze — powiedziała starsza dama — chodź — dodała zwracając się do Andrei.
— A to mi chwat kobieta — mruknął wojskowy i podał ramię, patrząc z uwielbieniem na piękną damę.
Młode kobiety uniknęły narazie niebezpieczeństwa; obawiały się jednak, aby ktoś z tłumu nie podążył za niemi, aby ich nie poznał i aby awantura nie rozpoczęła się na nowo.
Zrozumiał to ich chwilowy opiekun i zaczął gwałtownie budzić woźnicę, zasypiającego na koźle jednego z fiakrów.
— Gdzie panie chcą jechać? — zapytał wojskowy po niemiecku.
— Do Wersalu — odpowiedziała starsza.
— Do Wersalu! — wykrzyknął woźnica — mówią panie, że do Wersalu?
— No tak, wyraźnie przecie powiedziano.
— Rozumiem, połpiętej mili po podobnej ślizgawicy! Nie, nie, niema głupich, nie pojadę wcale... ani myślę...
— Zapłacimy, co będzie chciał, — odezwała się starsza z kobiet po niemiecku.
— Będziesz miał dobrze zapłacone — powtórzył oficer po francusku.
— A ile dostanę? — zapytał furman niedowierzająco. Bo widzisz, panie oficerze — dodał — trzeba nietylko pojechać do Wersalu, ale i wrócić stamtąd...
— Dostanie luidora, czy dosyć będzie? — zapytała młodsza dama, ciągle po niemiecku.
— Panie przyrzekają ci luidora — powtórzył młody człowiek.
— Czy to niby tak dużo — mruknął woźnica — a jak konie nogi połamią?
— Głupcze jakiś! — zawołał oficer — stąd do zamku la Muette należy ci się trzy liwry, a wiesz dobrze, że to połowa drogi. Masz prawo żądać dwanaście liwrów tam i z powrotem i nic więcej.
— O! nie targuj się pan — rzekła starsza dama dwa, trzy, dwadzieścia luidorów dostanie, byle jechał natychmiast...
— Dosyć jednego — odpowiedział oficer, a zwracając się do woźnicy dodał:
— Dalej, złaź z kozła i otwieraj drzwiczki.
— Wymagam zapłaty zgóry.
— Wymagasz?
— Mam przecie prawo.
Oficer podbiegł rozzłoszczony.
— Zapłacimy zgóry — zapłacimy — powiedziała starsza i sięgnęła szybko do kieszeni.
— Boże! — szepnęła do towarzyszki — nie mam pieniędzy!
— Naprawdę?
— A ty, Andreo?
— Młoda dania zaczęła przetrząsać kieszenie.
— Ja... ja także nic nie mam...
— Szukaj dobrze.
— Niestetv! — zawołała młodsza dama z rozpaczą, widząc, że oficer śledzi ją bacznie a dorożkarz uśmiecha się, winszując sobie przezorności.
Przekonawszy się, że ani grosza nie posiadają, zmieszane kobiety porozumiewały się, aby dać jako pewność klejnot jaki, gdy młody człowiek, chcąc je wybawić z kłopotu i oszczędzić wstydu, wyjął luidora i podał woźnicy.
Wziął go, obejrzał na wszystkie strony i dopiero wtedy otworzył drzwiczki powozu.
— A teraz, błaźnie — rzekł oficer — pamiętaj wieźć panie szybko i dobrze, rozumiesz?
— Bądź spokojny, panie oficerze — znam dobrze mój obowiązek.
Podczas rozmowy tej damy się naradzały; strach je ogarniał na myśl, że pozostaną same.
— Pani — szepnęła młodsza — nie puszczajmy go od siebie!... nie znamy woźnicy, a jak nas słuchać nie zechce... Czas okropny, drogi niedobre, kto nas poratuje?
— Nie bój się, mamy przecież numer fiakra.
— Wiem o tem i pewna jestem, że zostałby ukarany, ale tymczasem nie dostaniemy się nocy dzisiejszej do Wersalu. A co na to powiedzą, Boże wielki!
Starsza zdawała się namyślać.
— Masz słuszność — powiedziała.
Wojskowy kłaniał się i żegnał panie.
— Chwilkę jeszcze, panie oficerze, jeżeli łaska.
— Jestem na rozkazy pani — odpowiedział widocznie niezadowolony młody człowiek, starając się, bądź co bądź, zachować do końca wykwintną grzeczność.
— Panie — odezwała się Andrea — po tylu przysługach już wyświadczonych, bądź do ostatka dla nas życzliwym.
— Słucham pani.
— Obawiamy się jechać nocą same z człowiekiem obcym...
— Niech panie będą spokojne, wiem numer jego; 107, litera Z. Gdyby co zbroił, proszę do mnie się udać...
— Do pana? — zawołała Andrea po francusku, nie znamy nawet nazwiska pańskiego?
Młody człowiek cofnął się kilka kroków.
— Więc pani mówi po francusku? — zawołał osłupiały — i od pół godziny skazuje mnie na kaleczenie języka niemieckiego? O! to naprawdę, bardzo niedobrze!
— Wybacz pan — podjęła starsza dama, przychodząc z pomocą towarzyszce. — Może nie jesteśmy cudzoziemkami, lecz nie znamy Paryża, a tembardziej nie znamy obyczajów fiakrów. Wyglądasz na człowieka z dobrego towarzystwa, powinieneś zatem poznać, że znajdujemy się nie w swojej sferze. Byłeś pan grzeczny i dyskretny; osądziłyśmy pana sprawiedliwie, a więc i pan nie sądź nas fałszywie — i jeśli możesz, zrób czego żądamy, lub pozwól się pożegnać i zostaw nas naszemu losowi.
— Pani — odpowiedział oficer, uderzony szlachetnem przemówieniem nieznajomej — rozkazuj, jestem gotów...
— Zatem racz pan siadać z nami.
— Do fiakra?
— I jechać...
— Do Wersalu?
— Tak, panie.
Młody człowiek nic nie odpowiedział, wskoczył do powozu i krzyknął na woźnicę:
— Ruszaj!
Zamknięto drzwiczki, otulono się futrami, fiakr skręcił w ulicę Saint-Thomas du Louvre, minął plac Karuzeli i potoczył się bulwarami.
Wojskowy siedział naprzeciw starszej damy; nikt nie przerywał milczenia.
Czy to chcąc dotrzymać umowy, czy podniecony obecnością wojskowego, woźnica popędzał chude szkapy i jechał szybko po śliskich drogach.
Wewnątrz fiakra robiło się coraz cieplej, a delikatny zapach perfum bił do głowy młodego człowieka.
— „Te kobietki — myślał — zapóźniły się, wracając z jakiegoś rendez-vous, i oto dążą do Wersalu z obawą i ze wstydem... Jednakże kobiety dystyngowane nie jeżdżą kabrjoletem i same nie powożą... O! to zapewne tak było.... Kabrjolet za ciasny na troje, więc lokaja nie wzięły... Dlaczego jednak pieniędzy nie posiadały?... Muszę się nad tem zastanowić... Aha! pewno lokaj miał portmonetkę... Kabrjolet był bardzo szykowny... a koń! znam ja się na tem, wart jest ze sto pięćdziesiąt luidorów. Tylko magnatki są zdolne podobny ekwipaż opuścić bez żalu... Więc brak pieniędzy nie dowodzi niczego... Tak, to prawda, ale znów poco ta manja używania języka obcego, kiedy się jest francuską? Wprawdzie oznacza to wyższe wykształcenie; pierwsza lepsza awanturnica nie włada językiem niemieckim jakgdyby rodzinnym, ani francuskim jak paryżanka prawdziwa... Wreszcie jest w tych kobietach wrodzona dystynkcja... Naprawdę, niebardzo to bezpieczne dla młodego oficera być sam na sam przez kilka godzin z dwiema kobietami tak ładnemi. Bo są rzeczywiście i ładne i bardzo przyzwoite — myślał dalej — nie odzywają się, siedzą cichutko, czekają, żebym ja zaczął.
Ze swej strony kobiety także zapewne rozmyślały o swoim towarzyszu, albowiem w chwili, gdy ten przyszedł do powyższego wniosku, jedna z nich zaczęła po angielsku:
— Czy uważasz, moja droga, jedziemy wolno jak za pogrzebem, chyba nigdy nie dostaniemy się na miejsce. Pewna jestem, że ten młody człowiek nudzi się śmiertelnie.
— Bo też — odrzekła, śmiejąc się młodsza — nie myśli my o tem, aby go zabawić.
— Przyznaj, że wygląda na skończonego gentlemana?
— Bez wątpienia.
— Czy zauważyłaś, że jest w mundurze marynarki?
— Nie znam się na uniformach.
— Więc mówię ci, że tak jest, a we flocie służy tylko prawdziwa szlachta; zresztą bardzo mu do twarzy w tym mundurze; śliczny chłopak, nieprawdaż?
Młodsza dama chciała odpowiedzieć i zapewnie pochlebnie także wyrazić się o młodym panu, gdy tenże przerwał również po angielsku:
— Wybaczcie panie, czuję się w obowiązku uprzedzić, iż rozumiem i ten język, hiszpańskiego za to nie znam zupełnie, i jeżeli panie życzą sobie, aby nie były zrozumiane...
— O, panie — odpowiedziała starsza dama ze śmiechem — zauważyłeś zapewne, że nie chciałyśmy pana obmawiać; sądzę, że najwłaściwiej będzie mówić po francusku.
— Wdzięczny jestem pani za to ustępstwo; ale gdybym miał zawadzać...
— Jak pan możesz przypuszczać coś podobnego; sami przecież prosiłyśmy pana...
— Wymagałyśmy nawet — dodała młodsza.
— Nie zawstydzajcie mnie panie i wybaczcie chwilę wahania; lecz wiadomo co to Paryż? Nikomu zaufać nie można.
— Przyznaj pan otwarcie, za kogo też nas brałeś?
— Miał nas pan za kobiety podejrzane, wszak prawda:
— Przysięgam — rzekł oficer pokornie — że podobni myśl nie powstała w mej głowie...
— Co to znaczy? Fiakr się zatrzymał.
— Co się stało takiego?
— Zobaczę zaraz, proszę pani.
— Zdaje się, że się przewracamy, ostrożnie panie, na miłość Boską!
I młodsza dama chwyciła marynarza za ramię.
Nie mógł jednak zapomnieć ciepłej i drżącej rączki, spoczywającej przez chwilę na ramieniu...
Zapragnął choć nóżki dotknąć. Zbliżył kolano i nic nie spotkał, czuł tylko, że usuwano się przed nim pospiesznie; a gdy dotknął niechcący nóżki starszej damy, ta rzekła w tej chwili obojętnie:
— Przeszkadzam panu, nieprawda? przepraszam!
Młodzieniec zaczerwienił się powyżej uszu, błogosławiąc ciemności, pokrywające jego zmieszanie. I znów milczenie... Oficer stał się cichym, nieruchomym i pełnym uszanowania; bał się oddychać nawet. Nieznacznie, mimowoli, dziwne uczucie zawładnęło jego całą istotą. Czuł obok siebie śliczne dwie kobiety, domyślał się powabów ukrytych; zdawało mu się, że egzystencja jego związana jest z ich przyszłością. Pragnął zawiązać przerwaną rozmowę. — i on, światowiec wytrawny, nie wiedział od czego zacząć. Jednem słowem czuł pociąg magnetyczny do tych dwóch istot młodych, świeżych, a tak skromnych i wzbudzających uszanowanie.
Oficer nie odezwał się już więcej, a panie rozmawiały pocichu. Do uszu jego dochodziły wyrazy urywane, które w myśli dopełniał.
Oto co słyszał:
— Godzina spóźniona... Bramy zamknięte... powód wyjścia...
Fiakr znów się zatrzymał. Nie z powodu jednak konia, ani złamanego dyszla. Po trzygodzinnych nadludzkich wysiłkach dobił nareszcie do mety.
Woźnica nachylił się do okna:
— Hej, panie! panie oficerze! jesteśmy już w Wersalu.
— Gdzie panie każą zajechać? — zapytał oficer.
— Na plac Broni.
— Jedź na plac Broni — zawołał młodzieniec.
Zaczęło się trzaskanie z bicza.
— Muszę jednak przemówić — pomyślał oficer — bo nie chcę uchodzić za głupca.
— Panie są już u siebie? — zaczął nieśmiało.
— Tak, dzięki szlachetnej pomocy pańskiej.
— A co pan miałeś z nami kłopotów! — powiedziała młodsza.
— Zapomniałem już o wszystkiem.
— Ale my nie zapomnimy. Racz nam powiedzieć nazwisko swoje.
— Jakto?... moje nazwisko?
— Drugi raz już pytam pana! Spodziewam się, iż m zechcesz pan darować nam luidora?
— O! jeżeli tak, to ustępuję: jestem hrabia de Charny, — i jak to pani zauważyła już, oficer w marynarce królewskiej.
— Charny! — powtórzyła starsza dama — dobrze, nie zapomnę.
— Jerzy Charny — dodał oficer.
— Jerzy! — szepnęła młodsza z dam.
— A gdzie pan mieszka?
— W hotelu des Princes, przy ulicy Richelieu.
W tej chwili fiakr stanął.
Starsza z pań otworzyła sama drzwiczki i jednym skokiem znalazła się na ziemi, podając rękę towarzyszce.
— Nie zostawię pań samych — zawołał młody człowiek chcąc wysiąść także, na placu Broni pośród nocy.
— Nie waż się pan ruszać z miejsca — zawołały obydwie. Zostań pan do końca człowiekiem dobrze wychowanym i dyskretnym... Dziękujemy panu, panie de Charny, dziękujemy serdecznie, a ponieważ jesteś, jak to już mówiłam, dobrze wychowanym i dyskretnym, nie wymagamy nawet słowa honoru...
— Na co słowo honoru?
— Że zatrzaśniesz drzwiczki powozu, każesz zawrócić do Paryża, i nie obejrzysz się nawet za nami; wszak prawda, panie de Charny?
— Święta prawda, szanowana pani, nie trzeba na to mego słowa. Przyjacielu! zawracaj do Paryża!
W ciszy nocnej rozległ się dźwięk zegaru z wieży kościoła Świętego Ludwika.
— Boże wielki! trzy kwadranse na dwunastą!... zawołały obie panie jednocześnie.
— Bramy wszystkie już pozamykane — dodała młodsza.
— O! to mnie nie przeraża, kochana Andreo; choćby były otwarte, to i tak nie wrócimy bramą honorową. Chodź prędzej, dostaniemy się bocznemi drzwiami.
Skierowały się na prawo. Wiedziały, że jest tam wejście do ogrodów pałacowych. Znalazły je nareszcie.
— Furtka zamknięta, Andreo — powiedziała starsza zaniepokojona.
— Stukajmy mocno, droga pani.
— Nie, nie, daj pokój; Laurent powinien nas oczekiwać, uprzedziłam go, że może wrócę późno.
— Więc zawołam.
I Andrea zbliżyła się do furtki.
— Kto idzie? — dało się słyszeć z wewnątrz.
— A! to nie Laurent, to nie jego głos....
— Tak, to ktoś inny!
Druga dama zbliżyła się z kolei.
— Laurent! — rzekła, pukając do furtki.
— Niema tu żadnego Laureata — odpowiedział gruby głos.
— Czy Laurent jest, czy go niema, proszę otworzyć natychmiast.
— Nie otworzę.
— Ależ, przyjacielu, czy nie wiesz, że Laurent otwiera nam zawsze?
— Kpię sobie z pana Laurenta; ja rozkaz spełniam i basta.
— Któż więc jesteś?
— A wy co za jedne?
Pytanie było niegrzeczne, lecz trzeba było odpowiedzieć.
— Jesteśmy damy z otoczenia Jej Królewskiej Mości, mieszkamy w zamku i wracamy do siebie.
— Otóż ja, moje panie, jestem szwajcar rodowity, z pierwszej kompanji Salischmade i nie myślę wam otworzyć.
— Boże — szepnęły kobiety, z których jedna zacisnęła ręce ze złością.
Nareszcie przezwyciężywszy się:
— Mój przyjacielu — dodała — pojmuję że musisz słuchać rozkazu, powinność to honorowego żołnierza. Ale proszę cię, zawołaj Laurent‘a, który zapewne znajduje się gdzie blisko.
— Nie mogę ruszyć się z miejsca.
— To poślij kogokolwiek.
— Niema tu nikogo.
— Zmiłuj się!
— E! do licha, moje panie, nocujcie sobie w mieście. Korona wam z głowy nie spadnie! Gdyby mi zamknęli drzwi koszar przed nosem, dałbym sobie radę, znalazłbym sobie schronienie i wy tak zróbcie...
— Żołnierzu, słuchaj co ci powiem — odezwała się starsza rezolutnie — dwadzieścia luidorów do ręki, jeżeli otworzysz.
— I dziesięć lat więzienia; dziękuję uniżenie! Czterdzieści osiem liwrów na rok, to trochę za mało.
— Zostaniesz sierżantem!
— Tak, a ten co mnie tu postawił, każe mnie rozstrzelać; dziękuję!
— Któż cię tu postawił?
— Król.
— Król! — powtórzyły damy przerażone — jeżeli tak, to jesteśmy zgubione!
Młodsza od zmysłów odchodziła.
— Czekaj — mówiła starsza — poszukajmy innego wejścia.
— O, pani najdroższa, jeżeli tu zamknięte to wszędzie tak samo...
— Gdzież zatem jest Laurent jeżeli go tu niema?
— Nie znajdziemy go nigdzie, bo zrobiono nam to umyślnie.
— Masz rację, Andreo kochana, to sprawa króla... O! Ostatnie słowa wyrzekła z pogardą.
Drzwi boczne do ogrodu, znajdowały się w grubym murze i dwie ławki kamienne stały obok. Kobiety padły na nie zrozpaczone.
Widać było światło przez szpary, słychać chód wartownika i szczęk broni. Poza wątłą zaporą, zbawienie; a tu, z tej strony drzwi: wstyd, skandal, śmierć prawie...
— A jutro, jutro! gdy się dowiedzą!... — szeptała starsza dama.
— Opowie pani całą prawdę.
— Czy uwierzą?
— Są przecie dowody. Zresztą żołnierz nie będzie stał całą noc — mówiła młodsza dama, nabierając odwagi — za godzinę, za dwie, zmienią go, a jego następca może będzie usłużniejszy. Czekajmy cierpliwie.
— Tak, ale patrole chodzą po północy i znajdą mnie tutaj, za bramą, ukrywającą się... To niegodnie! Andreo, krew wszystka bije mi do głowy, o mało nie zwarjuję.
— Odwagi! droga pani; czyż ja, słaba i bojaźliwa, powinnam jej pani dodawać?
— Jesteśmy ofiarami spisku, Andreo, jestem pewna. Nigdy przecież drzwi tych nie strzeżono. O! ja tego nie przeżyję!
I padła na ławkę nieprzytomna.
Nagle doleciał je szmer szybkich kroków i jednocześnie słyszeć się dał głos męski, młody, nucący wesołą piosenkę.
— Czyj to głos! — zawołały kobiety.
— O! znam go — powiedziała starsza.
— Zdaje mi się że...
— To on! — szepnęła do Andrei — ah! on nas ocali.
Zbliżył się młody mężczyzna, otulony w futro, i nie spostrzegłszy nikogo, zaczął do drzwi pukać, wołając:
— Laurent!
— Braciszku! — powiedziała starsza z pań, dotykając ramienia mężczyzny.
— Królowa! — zawołał tenże, cofając się, i zdejmując kapelusz.
— Cicho! sza!... Dobry wieczór, braciszku!...
— Dobry wieczór, Waszej Królewskiej Mości; dobry wieczór, siostrzyczko; nie jesteś sama, jak widzę.
— Jestem z panną Andreą de Taverney.
— A! to bardzo dobrze. Dobry wieczór pannie Andrei.
Andrea się skłoniła.
— Czy panie wychodzą? — zapytał.
— O, nie.
— Więc powracacie?
— Chciałybyśmy powrócić.
— Czy wołałyście na Laurent‘a?
— Ma się rozumieć.
— A dalej co?
— Spróbuj go wołać, a przekonasz się sam...
— Tak, tak, niech Wasza książęca wysokość woła, a zobaczy...
Młody mężczyzna, którym był książę d‘Artois, zbliży! się do furtki:
— Laurent!... krzyknął, stukając we drzwi.
— Oho!... już się zaczyna, — odezwał się żołnierz; — uprzedzam, że jeżeli to dłużej potrwa, każę zawołać oficera.
— Co to znaczy?... — rzekł książę, zwracając się do królowej.
— To znaczy, że zamiast naszego Laurent’a, postawiono szyldwacha.
— Kto to zrobił?...
— Król.
— I z rozkazem?...
— Srogim bardzo, jak się zdaje.
— Tam do djabła!... Poddajmy się.
— Takim sposobem?...
— Dajmy głupcowi pieniędzy...
— Dawałam już; odmówił...
— Przyrzeknijmy awans...
— Próbowałam i tego.
— A on?...
— Ani chce słuchać nawet.
— No, zostaje już tylko jeden ratunek.
— Jaki?...
— Urządzę piekielny hałas.
— Drogi Karolu!... błagam cię, daj pokój. Skompromitujesz nas...
— Bądźcie jak najspokojniejsze, pójdzie wszystko jak najlepiej.
— O!....
— Usuńcie się na bok; będę stukał jak głuchy, krzyczał jak ślepy, muszą otworzyć, a wy wemkniecie się za mną.
— Spróbuj zatem.
Książę zaczął wołać Laurenta, walił we drzwi rękojeścią szpady, aż zniecierpliwiony wartownik krzyknął.
— No!... znów zaczynacie?... Dobrze, zawołam oficera.
— Wołaj go głupcze!... od kwadransa czekam na to.
Po chwili usłyszano kroki za drzwiami. Królowa i Andrea skryły się poza hrabiego d‘Artois, gotowe skorzystać z przejścia..
Szyldwach tymczasem opowiadał o przyczynie hałasu.
— Panie adjutancie — mówił, — są tam kobiety i mężczyzna, którzy mnie głupcem nazwali. Chcą wejść gwałtem...
— Cóż w tem dziwnego, że chcemy wejść, kiedy jesteśmy mieszkańcami zamku?
— Życzenie pańskie znajduję bardzo naturalnem; lecz trudno, zabroniono wpuszczać kogokolwiek — odpowiedział oficer.
— Kto u djabła zabronił?...
— Król.
— Przepraszam pana, lecz wątpię, aby król chciał oficera pałacowego zostawić na noc pod murem.
— Nie do mnie należy rozbierać intencje króla; dostałem rozkaz wyraźny i spełniam go; ot i wszystko.
— Panie adjutancie, uchyl choć odrobinę furtkę, porozmawiajmy grzecznie...
— Powtarzam panu, że mam rozkaz nie otwierać; a jeżeli jesteś pan wojskowym, wiesz co to znaczy.
— Adjutancie!... wiedz, że mówisz do pułkownika!...
— Proszę wybaczyć, panie pułkowniku, lecz rozkaz jest stanowczy..
— Nie obowiązuje on księcia; a ja nim jestem. Posłuchaj pan, przecie książę nie może spać pod płotem.
— Jestem w rozpaczy, mości książę, ale rozkaz królewski...
— Czyż król rozkazał panu odpędzić swego brata, jak żebraka lub złodzieja?... Jestem hrabią d‘Artois, mój panie. Do licha!... ryzykujesz grubo, każąc mi marznąć za drzwiami.
— Mości książę, hrabio d‘Artois — mówił adjutant, — Bóg świadkiem, wszystką krew oddałbym za Waszą Królewską Wysokość; lecz król osobiście mi zalecił straż tego wejścia i zabronił otwierać, nawet jemu, królowi, jeżeliby przyszedł po jedenastej. Przepraszam pokornie Waszą Wysokość; jestem żołnierzem, i gdyby na Waszem miejscu była nawet Najjaśniejsza Pani, przeziębła i drżąca, odpowiedziałbym Jej Królewskiej Mości to samo, co z bólem serca, mówię Waszej wysokości.
Po tej przemowie, adjutant pożegnał z uszanowaniem księcia.
Został żołnierz tylko, któremu serce tak biło silnie ze strachu, iż hrabia d‘Artois mógłby przez drzwi je usłyszeć.
— Jesteśmy zgubieni!... — powiedziała królowa, ściskając brata za rękę.
Książę nie odpowiedział.
— Czy wiedziano, żeś wyszła?... — zapytał.
— Niestety!... nie jestem tego pewną.
— Być może, iż cała ta awantura jest z powodu mnie zrobiona. Król wie, że wychodzę czasem w nocy i powracam późno. Hrabina d‘Artois musiała się poskarżyć królowi i stąd ten rozkaz srogi.
— Nie, nie, braciszku; wdzięczna ci jestem za twoją dobroć, chcesz mnie uspokoić, lecz pewna jestem, że to spisek przeciwko mnie.
— Niepodobna siostrzyczko, król zanadto Cię szanuje.
— A pomimo to, stoję za drzwiami i jutro skandal okropny wyniknie z rzeczy najniewinniejszej w święcie. O!... ja mam nieprzyjaciela w otoczeniu króla, jestem przekonana...
— Nieprzyjaciela siostrzyczko?... bardzo być może Otóż mam jeden projekt...
— Jaki?... mów prędko.
— Żeby nieprzyjaciela twego do reszty ogłupić...
— Ocal nas tylko!... nic więcej nie wymagam.
— Mam nadzieje, że wszystko będzie dobrze. Nie taki ja głupi, jak on sądzi.
— Co za on?
— Hrabia Prowancji.
— A!... więc przyznajesz, że to mój nieprzyjaciel?
— Alboż nie jest nieprzyjacielem wszystkiego co młode, piękne i... wszystkich co mogą... czego on już nie może!...
— Braciszku, ty wiesz coś o tym rozkazie?...
— Może i wiem; ale nie stójmy tu, bo zimno piekielnie. Chodźcie ze mną, kochana siostrzyczko.
— Dokąd pójdziemy?...
— Zobaczysz; ciepło tam przynajmniej, w drodze opowiem wam — co myślę o tem zamknięciu furtki. Ah! panie hrabio Prowancji, kochany, niegodny bracie!...
— Podaj mi rączkę, siostrzyczko, i ty, panno de Taverney, i dalej w drogę!...
— Mówiłeś zatem, że hrabia Prowincji... zaczęła królowa.
— Otóż tak było. Dziś po kolacji przyszedł do gabinetu; król w ciągu dnia rozmawiał dużo z hrabią de Haga, a ty się nie pokazałaś.
— O drugiej wyjechałam do Paryża.
— Wiedziałem o tem; król, wybacz mi, kochana siostrzyczko, myślał o tobie nie więcej, niż o Harun-Al-Raszydzie i jego wielkim wezyrze, ponieważ zajęty był geografją. Słuchałem go ledwie żywy z niecierpliwości, bo i ja chciałem wyjść także. Ah!... przepraszam, prawdopodobnie inne mieliśmy cele...
— Mów, mów dalej, nic nie szkodzi.
— Zwróćmy teraz na lewo. Uważajcie, tu zaspa śniegowa. Ah! panno de Taverney, trzymaj się mocno mej ręki, bo upadniesz z pewnością.
Ale... wracając do króla, zajęty on był jedynie szerokością i długością geograficzną, gdy zbliżył się hrabia Prowancji i rzekł:
— Pragnąłbym złożyć uszanowanie królowej.
— A! rozumiem teraz — przerwała Marja Antonina.
— Królowa spędza wieczór u siebie — odrzekł król Byłem tam, nie przyjęto mnie.
Król się zachmurzył, pożegnał nas i z pewnością poszedł się o tem przekonać.
Ludwik bywa czasem zazdrosny, wiesz dobrze sama; chciał cię zobaczyć, odmówiono mu wejścia i stąd jego domysły.
— Rzeczywiście, pani Misery miała takie polecenie.
— Otóż, aby się upewnić o twej nieobecności, król wydał rozkaz narażający nas na marznięcie pod drzwiami.
— Przyznaj, hrabio, że to ze strony króla niegodziwie!
— Przyznaję; ale otóż jesteśmy u celu.
— Czy to ten dom?
— Nie podoba ci się siostrzyczko?
— Przeciwnie, zachwyca mnie. A służba twoja?
— Cóż z tego!
— Jak mnie zobaczą?
— Wchodź śmiało, zaręczam, że nikt cię nie ujrzy.
Wyciągnął rękę do drzwi, królowa go wstrzymała.
— Błagam cię, braciszku, bądź ostrożny!
Książę nacisnął sprężynę i drzwi się otworzyły. Królowa nie przestawała się lękać.
— Wejdź, siostrzyczko, wejdź śmiało — mówił książę; widzisz, że niema nikogo.
Królowa spojrzała na pannę de Taverney, i zbierając odwagę przeszła próg, zdając się na opiekę Boską.
Drzwi za nimi przymknęły się cichutko.
Znaleźli się w przedsionku niedużym, wyłożonym marmurem, posadzka była mozajkowa w bukiety kwiatów, a na konsolach stały wazony japońskie, w których kwitły obficie róże stulistne, tak rzadkie w tej porze roku.
Przyjemne ciepło i zapach kwiatów działały o tyle na zmysły, że obie kobiety zapomniały w części o przebytych kłopotach.
— Teraz przynajmniej mamy schronienie — powiedziała królowa — i to schronienie wcale wygodne.
O jedno jeszcze proszę cię, kochany braciszku.
— O co takiego?
— Oddal służbę.
— Bardzo dobrze.
Książę schwycił dzwonek umieszczony w wydrążeniu kolumny i zadzwonił raz jeden.
— Czy w ten sposób oddalasz służbę? — zapytała królowa — sądzićby można, że ją przywołujesz.
— Gdybym drugi raz zadzwonił, stawionoby się niezwłocznie, lecz teraz, bądź spokojna, nikt a nikt nie przyjdzie.
— Widzę, że jesteś człowiekiem przewidującym powiedziała wesoło.
— Nie możecie przecież stać w przedsionku ciągnął książę — bądźcie łaskawe udać się na górę.
— Trzeba słuchać — powiedziała królowa — duch opiekuńczy tego domu nie zdaje się być złośliwym.
Na pierwszem piętrze hrabia d‘Artois zadzwonił, co znowu przestraszyło królowę i pannę de Taverney. Lecz zdziwienie ich rosło w miarę niespodzianek, bo oto drzwi pierwszego piętra rozwarły się same.
— Naprawdę, Andreo, — powiedziała królowa — ja zaczynam się bać, a ty?
— Ja z ufnością idę wszędzie za Waszą Królewską Mością.
— Nic tu niema nadzwyczajnego — mówił młody książę — drzwi naprzeciwko prowadzą do twojego apartamentu, siostrzyczko. Racz się przekonać.
I wskazał królowej śliczne ustronie, które musimy opisać.
Mały przedpokoik, wyłożony drzewem różanem, z etażerkami Boule‘a i sufitem Boucher‘a, łączył się z buduarem, obitym kaszmirem białym w złote bukiety, haftowane artystycznie.
Za buduarem był pokój sypialny, niebieski, cały z firanki koronkowej, łóżko paradne w ciemnej alkowie, ogień na kominku, białym marmurowym, dwanaście świec woskowych płonących w kandelabrach roboty Clodion’a, parawanik z laki chińskiej, lazurowy ze złoceniami, oto cuda, jakie ukazały się oczom zdziwionych kobiet.
Żywej duszy nie było widać, a wszędzie ciepło, wszędzie światło rozkoszne. Królowa minęła buduar i stanęła na progu sypialnego pokoju. Książę tłomaczył się grzecznie z konieczności przypuszczenia siostry do swoich tajemnic prywatnych. Królowa odpowiedziała z półuśmiechem znaczącym.
— Siostrzyczko kochana — dodał książę to moje mieszkanie kawalerskie; zawsze a zawsze sam jeden tu przebywam.
— Chcę ci wierzyć, ale...
— W buduarze jest sofa i kozetka, na których, wróciwszy późno z polowania, sypiam równie dobrze jak w mojem łóżku.
— Pojmuję, że hrabina d‘Artois może być niespokojną.
— Zapewne, lecz przyznaj, siostrzyczko, iż nocy dzisiejszej nie miałaby najmniejszego powodu.
— Tej nocy, tak, ale innych...
— A! moja siostro, cale nieszczęście, iż kto raz skłamie, temu drugi raz rzadko wierzą.
— Przestańmy o tem mówić — rzekła królowa, siadając na fotelu — strasznie zmęczona jestem; a ty, kochana Andreo?
— Upadam ze znużenia, i jeżeli Wasza Królewska Mość pozwoli...
— O naprawdę, jakaś pani blada — dodał książę.
— Siadaj, siadaj kochanko, a nawet połóż się; hrabia oddaje nam ten apartament; prawda, Karolu?
— Na własność, siostrzyczko.
— Chwilkę, hrabio, słówko jeszcze.
— Co rozkażesz?
— Jakim sposobem przywołać cię można?
— Nie jestem wam na nic przydatny; rozporządzajcie same całym domem.
— Czy jest więcej pokojów?
— Naturalnie; jest oto sala jadalna, którą życzę sobie zwiedzie.
— Stół nakryty zapewne?
— Ma się rozumieć. Znajdzie tam panna Tavernev skrzydełko jakiego ptaszka i wino Xeres, a ty, siostrzyczko, obfitość owoców smażonych w cukrze, które tak lubisz.
— I to wszystko bez służby?
— Tak jest.
— Zobaczymy. A potem?
— Potem?
— Jak powrócimy do zamku?
Nazajutrz, a raczej tego samego dnia, bośmy przecież skończyli rozdział poprzedni o drugiej nad ranem, kroi Ludwik XVI, gdy tylko wstał z łóżka, zaraz w negliżu, bez orderów i pudru, zapukał do przedpokoju królowej. Pokojowa uchyliła drzwi, a ujrzawszy monarchę, rzekła cicho:
— Najjaśniejszy panie...
— Królowa? — zapytał Ludwik XVI krotko.
— Jej Królewska Mość śpi jeszcze.
Król chciał wejść; pokojowa nie ruszała się z miejsca.
— Usuń się — powiedział król — widzisz, że chcę przejść.
Ludwik XVI miał niekiedy żywość poruszeń, nazywaną przez nieprzyjaciół grubjaństwem.
— Królowa spoczywa, Najjaśniejszy Panie objaśniła sługa nieśmiało.
— Żądam, abyś mnie wpuściła, — odparł król krotko.
Mówiąc to, odepchnął pokojową i wszedł pośpiesznie.
Przy drzwiach sypialni siedziała pani Misery, pierwsza pokojowa królowej, i modliła się z książki.
Powstała, ujrzawszy króla.
— Najjaśniejszy Panie — rzekła cicho, kłaniając się nisko — Jej Królewska Mość nie wzywała dotąd nikogo.
— Tak! doprawdy? — odrzekł król drwiąco.
— Ależ, Najjaśniejszy Panie, dopiero wpół do siódmej, a królowa nigdy nie dzwoni przed siódmą.
— Czy pewna jesteś, że królowa jest w łóżku? i śpi jeszcze?
— Nie zaręczam, Najjaśniejszy Panie, czy śpi, lecz wiem, że się w łóżku znajduje.
— Tak utrzymujesz?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
Król nie mógł się dłużej pohamować, pchnął drzwi i wpadł do pokoju żony.
W sypialni królowej, noc panowała zupełna; okiennice, firanki i story — zapuszczone hermetycznie, nie dopuszczały światła. Lampa nocna, ustawiona w kącie pokoju, nie rozjaśniała alkowy pogrążonej w ciemnościach, a szerokie firanki z białego jedwabiu, haftowane w złote lilje, spadały w fałdach malowniczych na rozrzuconą pościel.
Król przystąpił szybko do łóżka.
— O, pani Misery, jakżesz hałasujesz, obudziłaś mnie... wymówiła królowa.
Król osłupiał.
— To nie pani Misery — wyszeptał.
— Co widzę! to ty, Najjaśniejszy Panie — dodała Marja-Antonina, unosząc się na łóżku.
— Dzień dobry, królowo, — wycedził Ludwik XVI przez zęby.
— Czemuż zawdzięczam te odwiedziny, Najjaśniejszy Panie? zapytała królowa. — Pani Misery! pani Misery! otwórz okno co prędzej.
Pokojowe przybiegły i, według zwyczaju wprowadzonego przez królowę, pootwierały okna i drzwi.
Świeże powietrze, którem Marja-Antonina lubiła oddychać po przebudzeniu się, napływało obficie.
— Smacznie zasypiałaś Wasza Królewska Mość — rzekł król, siadając obok łóżka i badawczo spoglądając dokoła.
— Czytałam długo, i gdybyś mnie był nie obudził, Najjaśnieszy Panie, spałabym jeszcze.
— Dlaczego nie przyjęłaś wczoraj?...
— Kogo nie przyjęłam?... twojego brata, hrabiego Prowancji? przerwała królowa, uprzedzając podejrzenia męża.
— Tak właśnie, mego brata; pragnął cię powitać i nie chciano go wpuścić.
— Cóż z tego?
— Powiedzano, że cię niema.
— Czyżby tak mu powiedziano? — zapytała królowa niedbale. — Pani Misery! pani Misery!
— Wasza Królewska Mość mnie przywołuje.
— Tak. Czy powiedziano wczoraj hrabiemu Prowanrii że niema mnie w pałacu?
Pani Misery przeszła poza królem i podała krolowej tacę z listami. Trzymała palec na jednym z nich, a pismo to królowa poznała odrazu.
— Odpowiedz królowi, pani Misery — kończyła Marja-Antonina równie niedbale — Jego Królewska Mość chce wiedzieć, co powiedziano panu hrabiemu Prowancj, gdy przyszedł mnie odwiedzić. Ja nic a nic nie pamiętam.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł pani Misery podczas gdy królowa list otwierała — Jego Wysokość hrabia Piowancji, chciał wczoraj złożyć uszanowanie Njjasiniejszej Pani, ja zaś odpowiedziałam, że jej Królewska Mość ni przyjmuje.
— Z czyjego rozkazu?
— Z rozkazu królowej.
Przez ten czas królowa odpieczętowała list i przeczytała co następuje:\
„Wróciłyście wczoraj z Paryża do zamku o ósmej wieczorem. Laurent was widział...
Następnie królowa, otworzyła z pół tuzina listów i biletów, rzucając je na kołdrę.
— No cóż? — odezwała się do króla, podnosząc głowę.
— Dziękuję — rzekł tenże do pierwszej pokojowej.
Pani Misery wyszła.
— Wybacz mi, Najjaśniejszy Panie, lecz chcę wiedzieć rzecz jednę.
— Co takiego?
— Czy wolno mi przyjmować lub nie, hrabiego Prowancji?...
— O najzupełniej wolno; ale...
— Ale jego zarozumiałość męczy mnie, wiem także, że mnie nie lubi — i odpłacam mu się z procentem. Spodziewając się nudnej wizyty, poszłam do łóżka o ósmej, aby jej uniknąć.
— Aha! — wyrzekł król.
— Co ci się stało, Najjaśniejszy Panie?
— Nic, nic.
— Zdawałoby się, że nie wierzysz.
— Lecz...
— Lecz co?...
— Myślałem iż byłaś wczoraj w Paryżu.
— O której godzinie?
— O tej, o której udałaś się niby na spoczynek.
— Byłam istotnie w Paryżu. Ależ czy się nie powraca z Paryża?
— Ale o której godzinie?
— Aha! chcesz wiedzieć o której powróciłam?
— Tak.
— Nic łatwiejszego, Najjaśniejszy Panie.
Królowa zawołała:
— Pani Misery?
Pokojowa ukazała się.
— O której Rodzinie powróciłam wczoraj z Paryża?
— Około ósmej, Najjaśniejsza Pani.
— Niepodobna — rzekł król — mylisz się, pani Misery; dowiedz się lepiej.
Służebna, sztywna i prosta, zwróciła się do drzwi.
— Pani Duval! — zawołała.
— Słucham! — odpowiedziano.
— O której godzinie, Jej Królewska Mość, powróciła wczoraj z Paryża?
— Około ósmej, proszę pani — odrzekła druga pokojowa.
— Mylisz się pani Duval — powiedziała pani Misery.
Pani Duval zbliżyła się do okna przedpokoju i zawołała:
— Laurent!
— Co to za Laurent? — zapytał król.
— Odźwierny przy drzwiach, któremi Jej Królewska Mość powróciła.
— Laurent! — wołała Duval — o której godzinie Najjaśniejsza Królowa raczyła powrócić wczoraj?
— O ósmej — odpowiedział odźwierny z dołu.
Król się zamyślił.
Pani Misery i Duval wyszły z pokoju.
Małżonkowie zostali sami.
Ludwik XVI starał się pokryć pomieszanie: Marja Antonina nie robiła mu wymówek — rzekła tylko chłodno:
— No cóż, Najjaśniejszy Panie, co pragniesz wiedzieć jeszcze?
— Nic, już nic — zawołał król, ściskając ręce żony.
— Jednakże...
— Przebacz mi; szalony byłem! Wszak nie masz żalu do mnie? Nie gniewaj się, bo słowo szlacheckie daję byłbym w rozpaczy.
Królowa usunęła rękę.
— Co to znaczy? — zapytał Ludwik.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała Marja Antonina — królowa Francji nie kłamie nigdy!
— No więc? — zapytał król zdziwiony.
— Chcę powiedzieć, że nie powróciłam wczoraj o ósmej wieczorem!
Król się cofnął zdumiony.
— Chcę powiedzieć — ciągnęła królowa — że powróciłam dopiero dziś rano, o szóstej.
— Królowo!...
— I gdyby hrabia d‘Artois, nie był mnie przyjął z litości do swojego domu, byłabym jak żebraczka stała u drzwi pałacu.
— A więc nie powróciłaś — mówił król nachmurzony — więc miałem rację?
— Najjaśniejszy Panie, wybacz, lecz robisz wnioski jak matematyk, nie zaś jak człowiek dobrze wychowany.
— Dlaczego to?
— Bo dla przekonania się, czy wróciłam wcześnie lub późno, nie potrzebowałeś bram zamykać, ani rozkazów wydawać, lecz przyjść do mnie i wręcz zapytać: o której godzinie powróciłaś?
— Tak sądzisz?
— Miałeś dowód oczywisty, jak w błąd wprowadzić łatwo, jak łatwo podejrzenia usunąć. Widziałam przecie jak żałujesz, żeś gwałtu użył przeciw kobiecie, będącej w prawie swojem. Mogłam triumfować! Lecz znajduję postąpienie twoje niegodnem króla i nie mogę odmówić sobie przyjemności powiedzenia ci tego w oczy.
Król miął żabot i myślał nad odpowiedzią:
— O! mów co chcesz — rzekła królowa, wstrząsając głową — nie potrafisz się wytłomaczyć.
— Przeciwnie, z łatwością mi to przyjdzie. Czyż ktokolwiek przypuszczał, żeś nie powróciła?
— Zapewne, że nie...
— A zatem nie zrozumiano mego rozkazu, jako wymierzonego przeciw tobie. Że zaś wzięto go na karb hrabiego d‘Artois, lub jemu podobnych, to mnie nie obchodzi zupełnie.
— Co dalej, Najjaśniejszy Panie? — przerwała królowa.
— Otóż, po głębokiej rozwadze, przychodzę do wniosku następującego: Ponieważ zachowałem pozory, zatem mam słuszność i mówię: Nie masz racji, boś właśnie pozorów nie uszanowała; ja chciałem dać ci tylko nauczkę i sądzę z rozdrażnienia, w jakiem cię widzę, że wyjdzie ci ona na dobre. Z tej racji nie żałuję tego, com zrobił.
Królowa słuchała dostojnego małżonka, uspokajając się stopniowo; czuła, że walka zacznie się dopiero, potrzebowała zatem zimnej krwi.
— Bardzo dobrze! — powiedziała. Nie tłomaczysz się z tego, żeś kazał stać za drzwiami twego mieszkania, jak przybłędzie jakiej, córce Marji Teresy, żonie i matce dzieci twoich? Według ciebie, był to żarcik królewski, pełen dowcipu i moralności zarazem. W oczach twoich, naturalne to bardzo zmusić królowę Francji do spędzenia nocy w ustronnym domku, gdzie hrabia d’Artois przyjmuje aktorki i kobiety wesołe z dworu twojego?
Król zaczerwienił się gwałtownie.
— O! — mówiła królowa z gorzkim uśmiechem — jesteś królem bardzo moralnym! Lecz czy pomyślałeś — jaki sens moralny z tego wyniknie? Podług ciebie nikt nic wiedział, iż nie powróciłam? Ty sam myślałeś, że jestem u siebie! Czy powiesz, że i ten intrygant, hrabia Prowancji, ten podżegacz wierzył także temu? Albo może hrabia d‘Artois?... lub pokojowe moje, które z rozkazu mego kłamały?... albo Laurent przekupiony przez hrabiego d‘Artois i przeze mnie?... Króla, wiadomo, zawsze się słucha, ale czasem i królowej...
Jeżeli chcesz, Najjaśniejszy Panie; nasyłaj na mnie szpiegów i straż twoją, a ja będę ich przekupywać. Zaręczam, że po upływie czterech tygodni, (znasz mnie i wiesz, że nic nie będzie mnie w stanie powstrzymać); otóż po upływie tego czasu, pewnego poranku, jak dziś naprzykład, zsumujemy majestat tronu i godność małżeństwa razem, i zobaczymy ile nas to będzie kosztować...
Widoczne było, że słowa powyższe zrobiły na królu ogromne wrażenie.
— Wiesz dobrze — powiedział głosem zmienionym że jestem szczery i przyznaję się zawsze do winy.
Czy będziesz chciała dowodzić, iż miałaś rację wyjechać z Wersalu sankami, z ludźmi młodymi, z szaleńcami, którzy kompromitują cię w poważnych okolicznościach, w jakich obecnie żyjemy? Czy chcesz mnie przekonać, ze dobrze postąpiłaś, gdy znikłaś z nimi w Paryżu, ja na balu maskowym — odnalazłaś się późno w nocy, podczas gdy ja pracowałem, a wszyscy spali?
Mówisz o godności małżeństwa, o majestacie tronu i o prawach matki: a czy żona, królowa, matka, powinna tak postępować?
— Odpowiem ci w dwóch słowach, ale uprzedzam, ze z większą pogardą niż dotąd, bo twoje zarzuty nie zasługują na nic lepszego.
Udałam się do Paryża sankami dla pospiechu, wzięłam z sobą pannę de Taverney, której, chwała Bogu, nic zarzucić nie można, a pojechałam do Paryża, aby sprawdzić osobiście, czy król Francji, ojciec wielkiego narodu, król-filozof, podpora moralna otaczających, król, który żywił biednych nieznanych, ogrzewał żebrzących i zasłużył na miłość ludu przez swą dobroczynność, czy król ten, powtarzam, pozwalał naprawdę mrzeć z głodu i ginąć w zapomnieniu jednemu z członków rodziny królewskiej, potomkowi królów, którzy panowali we Francji?...
— Ja! — przemówił król zdziwiony.
— Weszłam — ciągnęła królowa — aż na poddasze, znalazłam tam wnuczkę królewską, siedzącą bez światła i bez pieniędzy, i dałam sto luidorów biednej ofierze zaniedbania. A ponieważ spóźniłam się, rozmyślając nad znikomością wielkości ludzkich, bo i ja potrafię być niekiedy filozofką, ponieważ ślizgawica była straszna i konie fiakra szły powoli...
— Jakto! więc fiakrem powróciłaś? — zawołał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, fiakrem Nr. 107.
— O! o! — mówił król, bujając prawą nogą, co było oznaką zniecierpliwienia — fiakrem?...
— I szczęście jeszcze, że go znalazłam — odpowiedziała królowa.
— Dobrze — przerwał król — bardzo dobrze postąpiłaś; posiadasz wzniosłe popędy, ale za mało trochę rozwag wina to gorącości uczuć, jaką się odznaczasz.
— Dziękuję, Najjaśniejszy Panie — odparła ironicznie królowa.
— Nie posądzałem cię — kończył król — o płochość i brak godności; obraził mnie wyjazd twój i pozory awanturnicze, nieodpowiednie majestatowi królowej... Robiąc dobrze drugim, zaszkodziłaś sobie. Powiadasz mi teraz, iż mam obowiązek wynagrodzenia kogoś, że powinienem zabezpieczyć byt komuś z rodziny królewskiej? Jestem gotow to uczynić; opowiedz mi tylko te niedole, a pośpieszę im z pomocą.
— Nazwisko de Valois, Najjaśniejszy Panie, nie musi ci być obce?.
— A! — zawołał Ludwik XVI, wybuchając śmiechem — już wiem co cię zajmuje. Pani de Valois, wszak prawda? hrabina de... Czekajno...
— De la Motte.
— Właśnie, de la Motte; jej mąż jest żandarmem?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— A! — zawołał Ludwik XVI, wybuchając śmiechem — nie obraża, ona to porusza niebo i ziemię; ona napastuje ministrów, zaczepia ciotki moje, mnie samego zasypuje prośbami, przedstawieniami i dokumentami genealogicznemui.
— Dowodzi to, że napróżno dotąd kołatała o prawa swoje.
— Nie przeczę temu bynajmniej.
— Powiedz mi, czy ona jest, czy nie jest panią de Valois?...
— Sądzę, że jest.
— A więc jej należy się pensja, a pułk mężowi, słowem stanowisko odpowiednie urodzeniu.
— Powoli, powoli, bo za wiele wymagasz. Valois potrafi bez twej pomocy skubać mnie porządnie. Mądry to ptaszek!... Chcesz wyjednać pensję dla niej!... A czy wiesz, ile tegoroczna zima pochłonęła osobistych moich funduszów?... Żądasz pułku dla żandarma, spekulującego na małżeństwie z panną de Valois?... Nie mam już niestety pułków do rozdawania, nawet tym, którzy za nie płacą, lub zasługują na nie rzeczywiście.
— Pomimo to, Najjaśniejszy Panie, Walezjusze nie mogą umierać z głodu...
— Dałaś im sto luidorów!...
— Skromna to jałmużna tylko!...
— Królewska prawdziwie!...
— Daj im ty drugie tyle.
— Ani myślę. Co dałaś, wystarczy za nas oboje.
— To wyznacz pensyjkę, chociaż niewielką.
— Nie przeznaczę im nic stałego. Znam ten rodzaj wyzyskiwaczy. Jak mi ochota przyjdzie — dam co, bez zobowiązywania się na przyszłość; dam, jak będę miał za dużo pieniędzy. Szkoda, że nie mogę powiedzieć ci wszystkiego, co wiem o Valois. Dobroć twoja zaślepia cię, droga Antonino.
Mówiąc to, Ludwik podał rękę żonie, a ona, ulegając pierwszemu uczuciu, do ust ją podniosła; następnie jednak odsunęła ją gwałtownie i powiedziała:
— Niedobry jesteś dla mnie i żal mam do ciebie...
— Gniewasz się — powiedział król, — otóż ja...
— O!.. tak, utrzymuj, żeś pełen dobroci, pomimo, że każesz mi zamykać przed nosem drzwi Wersalu, a o wpół do siódmej rano wpadasz do apartamentów moich przemocą i stajesz z miną groźną przede mną...
Król zaczął się śmiać wesoło.
— Bądź pewna — rzekł — że nie mam już ani najmniejszego żalu do ciebie.
— Tak mówisz?... Chcę wierzyć temu.
— Bardzo to będzie łatwo uczynić — odrzekł król — bo mam dowód w kieszeni.
— A!... — zawołała królowa, unosząc się na posłaniu; — masz mi ofiarować?... To bardzo ładnie z twojej strony; tylko powtarzam, że nie uwierzę — aż ujrzę dowód przed sobą. Bez żadnych wybiegów, mój panie... założyłabym się, że znowu obietnica tylko jakaś...
Król z serdecznym uśmiechem zaczął szukać w kieszeni, z powolnością, która zdwaja pożądliwość w kobiecie, pragnącej co prędzej ujrzeć podarek.
Nakoniec, wyjął pudełko z czerwonego safianu, wytłaczane artystycznie i zdobne złoceniami.
— Pudełko z klejnotami! — rzekła królowa.
Król złożył pudełko na łóżku; Marja Antonina żywo je ujęła. Otworzywszy, krzyknęła olśniona i oczarowana:
— A!... jakież to piękne!... Boże, jakie piękne!...
Wyjęła z pudełka naszyjnik z wielkich brylantów czystej wody, tak błyszczących i tak umiejętnie dobranych, że zdawały się potokiem ognistym, spływającym po ślicznych rączkach monarchini.
Naszyjnik falował jak wąż o łusce z błyskawic.
— Zadowolona jesteś?... — zapytał król.
— Nad wszelki wyraz, Najjaśniejszy Panie. Zanadto mnie uszczęśliwiasz.
— Naprawdę?...
— Patrz na ten pierwszy rząd, djamenty wielkie jak orzechy!...
— Rzeczywiście.
— A jak dobrane!... Niczem nie różni się jeden od drugiego. Co za stopniowanie umiejętne!...
Spuściła głowę i smutek przebiegł po jej twarzy, ale trwało to tak krótką chwilę, że Ludwik XVI nie spostrzegł wcale.
— A teraz zrób mi jednę przyjemność.
— Jaką?...
— Pozwól, żebym sam założył ci ten naszyjnik...
Królowa wstrzymała męża.
— To cacko niezmiernie drogie, nieprawdaż? — zapytała z wyraźnem drżeniem w głosie.
— Może być — odpowiedział król wesoło — ale mówiłem ci, że je przeceniasz. Naszyjnik ten, na właściwem dopiero miejscu, to jest na szyjce twojej, nabierze wartości prawdziwej.
Mówiąc to, Ludwik zbliżył się do królowej, a trzymał w ręku wspaniały naszyjnik z agrafą, zrobioną także z wielkiego brylantu.
— Nie, nie — powiedziała królowa — daj pokój. Schowaj naszyjnik z powrotem do pudełka.
— Nie chcesz, żebym go pierwszy zobaczył na tobie?
— Bóg widzi, Najjaśniejszy Panie, że nie odmówiłabym ci tej przyjemności, gdybym przyjęła podarek, ale...
— Ale... — powtórzył król zdziwiony.
— Ale... ani ty, Najjaśniejszy Panie, ani nikt inny, nie ujrzy na mojej szyi klejnotów takiej ceny.
— Odmawiasz mi?
— Odmawiam zawieszenia na szyi miljona, albo półtora miljona, bo to tyle z pewnością kosztuje.
— Nie przeczę — odpowiedział król.
— Otóż, nie zawieszę na sobie półtora miljona, gdy skarb jest pusty, gdy król ograniczać musi miłosierdzie i mówić do biednych: „Nie mam, niech wam dobry Bóg pomaga!“
— Czy mówisz na serjo?
— Pan de Sartines powiadał mi dnia jednego, że za półtora miljona można zbudować okręt linjowy, a naprawdę, Najjaśniejszy Panie, królowi Francji daleko potrzebniejszy jest taki okręt, niż królowej naszyjnik.
— Oh! — wykrzyknął król ze łzami w oczach — jakże wzniosłem jest to, co powiedziałaś.
I pod wrażeniem uczuć serdecznych, dobry kroi zarzucił ręce na szyję Marji Antoniny i uściskał ją gorąco.
— Francja błogosławić cię będzie, gdy się dowie jak postąpiłaś!
Królowa westchnęła.
— Czas jeszcze — powiedział król żywo. — Powiedz, żałujesz może...
— Nie, nie, Najjaśniejszy Panie, to było inne całkiem westchnienie; zamknij pudełko i odeślij jubilerom. Dobrze się już namyśliłam. Stanowczo nie chcę naszyjnika, lecz pragnę czegoś innego.
— Czego więc życzysz sobie?
— Chcę być w Paryżu, na placu Vendome.
— Oho!
— U pana Mesmera.
Król podrapał się w ucho.
— Odmówiłaś fantazji miljon sześćkroćstotysięcznej — mogę ci na tę małą zezwolić! Jedź do pana Mesmera, lecz pod warunkiem....
— Jakim?...
— Że towarzyszyć ci będzie księżna krwi królewskiej.
Królowa zamyśliła się chwilę.
— To może pani Lamballe.
— Niechaj będzie pani Lamballe.
— Ja zaś natychmiast każę budować okręt linjowy i nazwać go „Naszyjnik królowej“. Zostaniesz jego matką chrzestną, następnie poślę go La Perouse‘owri.
Po odejściu króla, królowa podniosła się i stanąwszy w oknie, oddychała chłodnem powietrzem poranku.
— Nie trzeba zwlekać — zawołała królowa — jeżeli chcemy korzystać z lodu. Wszak prawda, pani Misery — dodała — że wiosna szybko się zbliża?
— Wasza Królewska Mość oddawna pragnęła użyć szlichtady na stawie Szwajcarskim — odrzekła pierwsza pokojowa.
— Zatem dzisiaj to urządzimy, bo jutro może być zapóźno.
— Na którą godzinę przygotować toaletę Waszej Królewskiej Mości?
— Natychmiast; zjem pośpiesznie śniadanie i zaraz wyjadę.
— Wasza Królewska Mość nie ma nic więcej do rozkazania?.
— Trzeba, aby się dowiedziano, czy panna de Taverney już wstała — i aby ją powiadomiono, że pragnę się z nią zobaczyć.
— Panna de Taverney jest już w buduarze Waszej Królewskiej Mości — odpowiedziała pokojowa.
— Niechże stawi się tutaj.
Andrea weszła zaniepokojona prawie.
Królowa uśmiechnęła się uprzejmie i to dodało otuchy baronównie.
— Moja dobra Misery — powiedziała Marja Antonina — przyślij mi Leonarda i krawca.
I przeprowadziwszy odchodzącą oczami, gdy portjera za nią opadła — rzekła do panny de Taverney.
— Nic się złego nie stało, król zupełnie rozbrojony! Ale czy wie o wszystkiem? — zapytała Andrea.
— Pojmujesz, Andreo, że się nie kłamie, gdy się jest królową Francji, i gdy nie ma się żadnej winy na sobie.
— Prawda — odpowiedziała, rumieniąc się Andrea.
— A jednakże, droga moja, zdaje się, żeśmy popełniły błąd.
— I to nie jeden zapewne — odpowiedziała panna de Taverney.
— Być może, ale największy ten, żeśmy użaliły się nad losem pani de la Motte; król jej nie lubi co do mnie, muszę przyznać, że mi się podoba.
— Jest Leonard — oznajmiła pani Misery, wracając.
Królowa zasiadła przed tualetą i znakomity fryzjer rozpoczął swoją czynność.
Marja Antonina miała włosy przepyszne, i cała jej zalotność na tem polegała, aby je pozwolić podziwiać.
Wiedział dobrze o tem Leonard i zamiast załatwiać się szybko, jakby to uczynił zapewne z każdą inną kobietą, przedłużał czesanie, by królowa sama sobą napawać się mogła.
Marja Antonina była dziś zadowolona, uradowana nawet, i wyglądała ślicznie; od czasu do czasu przesyłała Andrei spojrzenia pełne serdeczności.
— Ciebie wcale nie zburczano — mówiła — bo wolnej i dumnej, lękają się wszyscy potrosze. Zanadto jesteś nieprzystępna!...
— Ja, Najjaśniejsza Pani — nieśmiało odezwała się baronówna.
— A ty, ty... jesteś postrachem dla wszystkich szpaków dworskich. Boże! jakaś ty szczęśliwa — że jesteś panną, a nadewszystko żeś z tego zadowolona.
Andrea usiłowała się uśmiechnąć, smutną jej twarz pokrył rumieniec.
— Uczyniłam ślub — odrzekła.
— I dotrzymasz go... piękna westalko?... — zapytała królowa.
— Mama nadzieję.
— Ale, ale — zawołała królowa — przypominam sobie.
— Co takiego?
— Że nie będąc zamężną, masz jednak od wczoraj swego pana.
— Pana?...
— Tak, w osobie ukochanego brata; jakże to mu na imię?... Filip, zdaje mi się.
— Tak, Filip, Najjaśniejsza Pani.
— Więc przyjechał?
— Wczoraj.
— I nie widziałaś go jeszcze! Cóż za samolub ze mnie, zabrałam cię do Paryża i rozłączyłam tak kochającą się parę.
— O! Najjaśniejsza Pani — odrzekła z uśmiechem Andrea — przebaczamy to Waszej Królewskiej Mości... oboje z całego serca.
— Napewno?
— Zaręczam za niego i za siebie.
— W jakim on wieku?
— Ma teraz trzydzieści dwa lata.
— Ja znam go lat czternaście, ale nie widziałam od dziewięciu czy dziesięciu.
— Jeżeli Wasza Królewska Mość raczy przyjąć go, będzie się czuł prawdziwie szczęśliwym. Oddalenie nie przyniosło żadnej zmiany w jego pełnej szacunku wierności, którą poprzysiągł królowej.
— Czy mogę widzieć go zaraz?
— Za chwilę może być u nóg Waszej Królewskiej Mości.
— Dobrze, bardzo go pragnę zobaczyć.
Zaledwie królowa wypowiedziała te słowa, gdy ktoś zwinnie, żywo, lekko wsunął się a raczej wskoczył do gabinetu wysłanego kobiercem. Marja Antonina dojrzała twarz filuternie uśmiechniętą w lustrze.
— To ty, bracie d Artois — zawołała — przestraszyłeś mnie ogromnie.
— Dzień dobry Waszej Królewskiej Mości — zawoła! młody książę — jakże Wasza Królewska Mość noc spędziła?
— Bardzo niedobrze, dziękuję ci, mój bracie.
— A poranek?
— Wybornie.
— To najważniejsze. Domyśliłem się odrazu tego, bo spotkałem króla — rozpromienionego rozkosznie. Niema jak zaufanie!
Królowa się roześmiała, hrabia d‘Artois, nie wiedząc szczegółów, śmiał się także, lubo z innego całkiem powodu.
— Cóż ze mnie za roztrzepaniec — zawołał nie zapytałem dotąd panny de Taverney, jak czas przepędziła.
Leonard właśnie dokończył dzieła i Marja Antonina, uwolniona od peniuaru z muślinu indyjskiego, włożyła ubranie poranne.
Drzwi się otworzyły.
— A!... — powiedziała do hrabiego d‘Artois jeżeli chcesz się dowiedzieć czegoś o Andrei — to ją masz.
Andrea weszła, prowadząc za rękę pięknego mężczyznę o cerze ciemnej, oczach czarnych, pełnych szlachetności, smutku, dzielnego żołnierza o rozumnem czole, postawie pełnej godności.
Filip de Taverney miał na sobie ubranie ciemno-popielatego koloru, gustownie haftowane srebrem, lecz kolor ten wydawał się czarnym, a srebro żelazem: matowy biały krawat jasno odbijał na ciemnej kamizelce, a puder na włosach podnosił energję męskich rysów.
Zbliżał się mając jednę rękę w dłoni siostry, w drugiej trzymając kapelusz.
— Wasza Królewska Mość — przemówiła baronówna, schylając z szacunkiem głowę — oto brat mój, Filip de Taverney.
Oficer złożył poważny, przeciągły ukłon.
Kiedy podniósł głowę, królowa jeszcze miała wzrok w lustrze utkwiony. Widziała w niem doskonale Filipa, patrzyła mu nawet prosto w oczy.
— Witam cię, panie de Taverney — rzekła, zwracając się do niego. — Widocznie nam składasz pierwszą wizytę swoją. Dzięki ci za to.
— Mnie to, Najjaśniejsza Pani, należy złożyć podziękowanie — odparł Filip.
— Ileż to lat upłynęło, jak po raz ostatni widzieliśmy się z tobą; najpiękniejsze to były chwile życia, niestety!
— Dla mnie, to tak, Najjaśniejsza Pani, ale nie dla Waszej Królewskiej Mości...
— Widocznie bardzo polubiłeś Amerykę, panie de Taverney, skoro tak długo tam przebywałeś.
— Najjaśniejsza Pani — odrzekł Filip — pan de Lafayette, opuszczając Nowy Świat, potrzebował wytrawnego żołnierza, by mu powierzyć udział w dowództwie nad posiłkami. Mnie przedstawił generałowi Washingtonowi, a ten przyjąć mnie raczył.
— Okazuje się — odrzekła królowa — że ten Nowy Świat, o którym wspomniałeś, powraca nam samych bohaterów.
— Nie o mnie tu mowa, Najjaśniejsza Pani — z uśmiechem odpowiedział Filip.
— Dlaczego? — zapytała królowa.
I, zwracając się do hrabiego d’Artois, dodała:
— Spojrzyj, braciszku, co za piękny wygląd, co za rycerską postawę ma pan baron de Taverney.
Filip, widząc zwróconą na siebie uwagę hrabiego d’Artois, którego nie znał, postąpił ku niemu i poprosił, żeby mu się pozwolił powitać.
Hrabia skinął przyjaźnie ręką, Filip złożył mu głęboki ukłon.
— Piękny rycerzu — rzekł młody książę — szlachetny kawalerze, szczęśliwy jestem, że cię poznaję. Jakież są zamiary twoje?
— Wasza Wysokość, sprawa siostry mojej góruje nad moją; postanowienia moje od jej woli zawisły.
— Ale pan de Taevrney, ojciec żyje jeszcze wszakże, o ile wiem? — zapytał hrabia d’Artois.
— Tak, Wasza Wysokość — odpowiedział Filip.
— Mniejsza o to — przerwała żywo królowa — wolę opiekę brata nad siostrą, a nad bratem twoją, panie hrabio. Zajmiesz się panem de Taverney, nieprawdaż?
Hrabia d’Artois dał znak potwierdzający.
— Czy wiesz — ciągnęła dalej królowa — że łączą nas węzły bardzo silne?
— Jakto, siostrzyczko? powiedz mi to, bardzo proszę.
— Pan Filip de Taverney był pierwszym francuzem, którego spotkałam, przybywając w granice Francji, a przyrzekłam sobie przedtem zapewnić los temu, kogo pierwszego zobaczę.
Filip uczuł, że krew mu do skroni uderza, przygryzł wargi, by pohamować wzruszenie.
Andrea spojrzała na brata i spuściła głowę.
Marja Antonina dostrzegła spojrzenia zamienione pomiędzy bratem i siostrą; lecz czyż mogła odgadnąć — ile te spojrzenia pokrywały tajemnic bolesnych? Smutek brata i siostry — innym przypisała przyczynom. Skoro w roku 1774, tylu francuzów zapałało miłością do małżonki delfina, czemużby i pan de Tarerney nie mógł przecierpieć trochę z tej samej przyczyny?
Nic nie mogło podać w wątpliwość tego przypuszczenia pięknego dziewczęcia, przedzierzgniętego w kobietę i krółowę.
Marja Antonina przypisała westchnienie Filipa zwierzeniu. jakie mógł był uczynić siostrze.
Hrabia d‘Artois zbliżył się do Filipa, a królowa tymczasem naradzała się z Andreą nad przybraniem sukni myśliwskiej.
— Czy naprawdę ten Washington jest tak wielkim człowiekiem? — zapytał hrabia d‘Artois.
— Z pewnością. Wasza Wysokość.
— A jakie wrażenie sprawiali tam francuzi?
— Jak najlepsze, anglicy jak najgorsze.
— Pan, kochany panie de Taverney, jesteś zwolennikiem nowych poglądów; czy jednak zastanowiłeś się nad pewną rzeczą?
— Nad jaką. Wasza Wysokość? Przyznaję, że tam wśród zielonych przestrzeni, w stepie, nad brzegami jezior olbrzymich, nie miałem często czasu na zastanawianie się nad wielu rzeczami.
— Naprzykład nad tą, że nie przeciw indjanom i nie przeciw anglikom tam walczyłeś?
— A przeciw komu. Wasza Wysokość?
— Przeciw sobie samemu, panie de Taverney.
— To jest bardzo prawdopodobne.
— Przyznajesz?...
— Przyznaję, to niefortunny skutek wypadku, który ocalił monarchję.
— Tak, lecz może on stać się groźnym dla tych, co ciosu uniknęli zrazu.
— Niestety!... Wasza Wysokość...
— A wiesz, dlaczego ci pomagać będę ze wszystkich sił moich?...
— Z jakiejkolwiek stanie się to przyczyny, najżywszą będę miał za to wdzięczność dla Waszej Królewskiej Wysokości.
— Dlatego, kochany panie de Taverney, że nie należysz do bohaterów otrąbionych po naszych rynkach. Nieznanym jesteś w Paryżu i dlatego cię kocham, co najmniej... daję słowo!... panie de Taverney, co najmniej... jestem, jak widzisz, egoistą.
Powiedziawszy to, hrabia d‘Artois ucałował wesoło rękę królowej, ukłonił się Andrei z uprzejmością i szacunkiem widoczniejszym, niż go innym kobietom okazywał — i wyszedł.
— Przepyszna pogoda!... — zawołała radośnie królowa. — Pani Misery, do jutra lód stopnieje, muszę mieć sanki natychmiast.
Pierwsza pokojowa wyszła dla spełnienia rozkazu.
— Czekoladę dla mnie — dodała królowa.
— Najjaśniejsza Pani wyjedzie bez śniadania?... — rzekła pani Misery. — Wczoraj kolacji nie jadła!...
— Mylisz się, dobra moja Misery, byłyśmy wczoraj na kolacji, niech ci powie panna de Taverney.
— I to na doskonałej — odpowiedziała Andrea.
— Nie przeszkadza to jednak, abym wypiła czekoladę — dodała królowa. — Prędzej, prędzej kochana Misery, podnieca mnie to śliczne słońce: z pewnością będzie pełno osób na stawie Szwajcarskim.
— Czy Wasza Królewska Mość ma zamiar użyć przejażdżki na łyżwach?... — zapytał Filip.
— O!... śmiesznie ci się przedstawimy z pewnością, panie amerykaninie, który przebywałeś niezmierzone jeziora...
— Najjaśniejsza Pani — odparł Filip, — tutaj igra się z mrozem i przestrzenią; tam, umiera się od tego.
— Otóż i moja czekolada; Andreo, napijesz się przecież także.
Andrea ukłoniła się, zarumieniona z radości.
— Widzisz, panie de Taverney, że nie zmieniłam się wcale, nienawidzę, jak dawniej, etykiety. Czy przypominasz sobie dawne czasy, panie Filipie, czy pan nie zmieniłeś się także?...
Słowa te wstrząsnęły sercem młodzieńca.
— Nie, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział — nie zmieniłem się, sercem przynajmniej.
— Zatem, skoro zachowałeś serce, które było tak dobre, dziękujemy ci po swojemu: pani Misery, podaj pani filiżankę dla pana de Taverney.
— Najjaśniejsza Pani! — zawołał wzruszony Filip. — Taki zaszczyt... dla biednego, jak ja, i nieznanego żołnierza.
— Dawnyś pan przyjaciel — powiedziała królowa — to dosyć. Dzień dzisiejszy sprawia mi zawrót głowy przypomnieniem młodości; czuję się szczęśliwą, wolną, szaloną!...
Dzień ten przypomina mi pierwsze przechadzki moje w ukochanym Trianon, pierwsze wycieczki nasze z Andreą. Moje róże i poziomki, ptaszęta, z któremi się zaznajamiałam w klombach, wszystko aż do poczciwych ogrodników, których miłe oblicza oznajmiały mi zawsze nowy kwiat jakiś, lub owoc smakowity. A pan de Jussieux, a Rousseau, który już nie żyje... dziś... mówię wam, dziś... szaleję z radości! Lecz co ci to, Andreo? Skąd te kolory? Czemu pan, panie Filipie, tak pobladł?
Oblicza obojga młodych nie mogły przenieść próby wspomnień okrutnych.
— Wybacz, Najjaśniejsza Pani, sparzyłam się czekoladą — powiedziała Andrea.
— Ja zaś — rzekł Filip — nie mogę jeszcze oswoić się z myślą, że Wasza Królewska Mość zaszczyca mnie, jakby jakiego dostojnika.
Wreszcie królowa powstała.
Służebne podały jej prześliczny kapelusik, płaszcz gronostajowy i rękawiczki. Ubieranie się Andrei nie trwało długo. Filip, z kapeluszem pod pachą, podążył za damami.
— Panie de Taverney, nie chcę, abyś mnie dzisiaj opuszczał, ze względów politycznych życzę sobie skonfiskować amerykanina. Chodź z prawej strony.
Dobrze znają wszyscy kwadrat wody, w lecie jasnobłękitny, a śnieżno-biały zimą, zwany stawem Szwajcarskim.
Aleja z lip, wyciągających wesoło ku słońcu olbrzymie ramiona, okala brzegi tego stawu: w alei mnóstwo spacerowiczów wszelkich stanów i różnego wieku, przypatrujących się ciekawie sankom i łyżwiarzom.
Stroje dam, przedstawiają mieszaninę zbytku i mody współczesnej.
Fryzury wysokie, kapelusze jedwabne; okrycia futrzane i sute falbany sukien materjalnych dziwacznie odbijają od ubrań czerwonych i błękitnych surdutów, od żółtej liberji i białych długich kamizelek.
Lokaje niebiescy i czerwoni przecinają tłumy, niby maki polne i bławatki, falujące pod tchnieniem wiatru pośród kłosów zboża lub kwiatków koniczyny.
Niekiedy okrzyk podziwu wyrywa się z pośród zgromadzonych. Bo też Saint-George, sławny łyżwiarz, zakreślił takie kolo, że geometra, zmierzywszy je, nicby mu do zarzucenia nie znalazł.
A oto sanki zaprzężone wtrzy ogromne kundle, nakształt trójki ruskiej, mkną po lodzie.
Psy te, przybrane w kapy aksamitne herbami szyte, w piórach powiewnych, przypominają czarodziejstwa Goya.
Nagle wśród tych lekkich sylfów, które płyną raczej niż chodzą, robi się zamieszanie, podnosi się wrzawa wielka.
Królowa ukazała się nad brzegiem stawu. Poznali ją, ustępują miejsca, ona daje znak ręką, aby się nie niepokoili.
Rozlega się okrzyk: „Niech żyje!“^ Ośmieleni łaskawością monarchini, i ci co na łyżwach, i ci co w sankach, niby iskrą elektryczną pchnięci, zataczają krąg olbrzymi dokoła miejsca, na którem zatrzymała się Najjaśniejsza Pani. Oczy wszystkich na nią zwrócone zostały.
Mężczyźni zbliżają się, zręcznie manewrując, kobiety przybierają postać pełną uszanowania, każdy i każda stara się przyłączyć do grupy dostojników i oficerów wyższej rangi, podchodzących dla złożenia czołobitności królowej.
Pomiędzy osobami, które głównie obserwowała publiczność, znajduje się jedna bardzo wybitna. Zamiast iść za ogólnym popędem, zamiast podążać na spotkanie królowej, osoba ta, przeciwnie, poznawszy Marję Antoninę i jej otoczenie, wyskakuje z sanek, biegnie aleją przeciwną i znika razem z całą swą świtą.
Hrabia d‘Artois, należący do najwytworniejszych i najzręczniejszych łyżwiarzy, nie ostatni przebiegły przestrzeń dzielącą go od bratowej i pośpieszył rączki jej ucałować.
— Czy widzisz — rzekł półgłosem — jak cię książę Prowancji unika?
Powiedziawszy to, wskazał palcem Jego Królewską Wysokość, kroczącego spiesznie pomiędzy gęstwiną, przez lodem ścięte kałuże, aby się dostać do swej karety.
— Unika moich wymówek, — odrzekła królowa.
— Oh! co do wymówek, to się ich ode mnie spodziewa i wcale nie dlatego obawia się ciebie.
— Więc... może boi się własnego sumienia — rzekła wesoło królowa.
— Czego innego jeszcze, siostrzyczko.
— Cóż więc takiego?
— Dowiedział się, że pan de Suffren, świetny zwycięzca, przybywa dziś wieczorem, a że to nowina ważna, nie chce, abyś się o niej dowiedziała.
Królowa zauważyła w pobliżu kilku ciekawych, którzy nie potrafili powstrzymać się w przyzwoitem oddaleniu i mogli słowa szwagra dosłyszeć.
— Panie de Taverney — rzekła — bądź łaskaw zająć się mojemi sankami, a jeżeli spotkasz swego ojca, uściskaj go, zwalniam cię na kwadrans.
Filip skłonił się i zniknął w tłumie, aby spełnić otrzymany rozkaz.
Tłumy zrozumiały także: miewają one czasami zadziwiające instynkty; koło się rozszerzyło i królowa z hrabią d‘Artois pozostali swobodni.
— Wytłomacz mi, proszę cię, mój bracie, co hrabia Prowancji zyska na tem, jeżeli nie udzieli mi wiadomści o przybyciu pana de Suffren?
— O! siostrzyczko, czyż podobna, byś ty, kobieta, królowa, nieprzyjaciółka, nie pojęła odrazu zamiaru przewrotnego dyplomaty. Pan Suffren, bohater mórz indyjskich jako taki ma prawo do świetnego przyjęcia w Wersalk. Król nie wie o niczem; więc, tak jak i ty, niechcący go zaniedbuje. Książę Prowancji tymczasem, powiadomiony o przyjeździe, wdzięczy się, przemawia czterowierszem — i ocierając się o bohatera Indji, staje się bohaterem Francji.
— Tak, to prawda — powiedziała królowa.
— O jednym tylko szczególe zapomniałeś, drogi nowiniarzu.
— O jakim?
— Skąd odgadłeś ten piękny zamiar naszego brata i szwagra?
— Wiem doskonale o wszystkiem, co robi. To może się na coś przydać i mnie, i tobie, siostrzyczko!
— Dzięki za przymierze — a król?
— I król został już powiadomiony.
— Przez ciebie?
— Bynajmniej!... przez ministra marynarki, którego doń w tym celu posłałem. Pojmujesz, że to do mnie nie należy, zanadto jestem przecież lekkomyślny, aby zajmować się rzeczami tak wielkiej wagi.
— Więc i minister marynarki nic nie wiedział?
— Siostrzyczko droga, dosyć wszak poznałaś ministrów od lat czternastu, aby nabrać przekonania, że ci panowie nie wiedzą nigdy o rzeczach najważniejszych. Ja go o tem co się święci, objaśniłem, i jest tem zachwycony.
— Wierzę bardzo.
— Pojmujesz, droga siostro, że będzie mi wdzięczna przez całe życie, a właśnie potrzeba mi tego.
— Z powodu?
— Chcę traktować o pożyczkę.
— O! — zawołała ze śmiechem królowa — zepsułeś cały swój wzniosły czyn.
— Wszak i ty, siostro — rzekł poważnie hrabia d’Artois — bardzo potrzebujesz pieniędzy. Słowo syna Francji, że oddam ci do rozporządzenia połowę sumy, jaką dostanę.
— Nie, nie, braciszku! — wykrzyknęła królowa — zachowaj całą dla siebie! Mnie, dzięki Bogu, na niczem w tej chwili nie zbywa!
— No, no, nie zapominaj tylko o przypomnieniu mi tej mojej obietnicy, droga siostro.
— Dlaczego?
— Bo mógłbym znaleźć się w niemożności dotrzymania słowa.
— W takim razie muszę i ja postarać się o odkrycie jakiej tajemnicy stanu.
— Widzę, że zziębłaś, droga siostro — powiedział książę — buzia ci posiniała, ostrzegam.
— Otóż właśnie, pan de Taverney powraca z mojemi sankami.
— Czyż ci nie jestem już potrzebny?
— Nie.
— W takim razie odpędź mnie, siostrzyczka, proszę cię o to...
— Dlaczego? czy myślisz, że przeszkadzasz mi w czemkolwiek?
— Bynajmniej, ale ja potrzebuję być wolnym.
— A więc bywaj zdrów, mój kochany.
— Do widzenia, siostro jedyna.
— Kiedy się zobaczymy?...
— Wieczorem.
— Bardzo dobrze, do wieczora zatem!
Po tych słowach, młody książę pożegnał bratową.
Filip de Taverney przez czas trwania tej rozmowy szukał ojca swego. Ujrzawszy go wreszcie, chciał podejść dla powitania go po dziesięcioletniej nieobecności, lecz ten usunął go ręką, mówiąc:
— Później, później; po skończonej służbie przyjdź do mnie, porozmawiamy.
Filip więc wrócił do królowej.
Królowa wsiadła do sanek i kazała Andrei zająć przy sobie miejsce, gdy zaś dwóch wielkich hajduków podeszło do popychań, rzekła:
— Nie, nie, tak nie chcę używać przejażdżki. Czy pan jeździ na łyżwach, panie de Taverney?
— Wybacz, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Filip.
— Podajcie łyżwy kawalerowi — rozkazała królowa; i zwracając się do brata Andrei, dodała:
— Coś mi mówi, że ślizgasz się równie dobrze, jak pan Saint-Georges.
— Dawniej — powiedziała Andrea — ślizgał się bardzo zręcznie.
— A dziś... nie ma sobie równego, wszak prawda, panie de Taverney?
— Najjaśniejsza Pani — odrzekł Filip — ponieważ Wasza Królewska Mość pokłada we mnie zaufanie, będę usiłował godnie mu odpowiedzieć.
Mówiąc to, stanął na łyżwach — błyszczących i cienkich, jak ostrze noża. Okrążył sanki i pchnął je z tylu jedną ręką. — Pomknęły.
Ciekawy widok przedstawił się wtedy oczom wszystkie! widzów.
Saint-Georges, ten król gimnastyków, ten wykwintny mulat, ten człowiek będący w modzie a górujący nać wszystkimi zadziwiającemi ćwiczeniami, odgadł rywali w młodzieńcu, usiłującym zuchwale wchodzić mu w drogę.
Rozpoczął więc natychmiast obroty lekkie i posuwiste dokoła sanek królowej, składał jej ukłony wyrażające najgłębszy szacunek, a tak pełne wdzięku, że dworzanie najwytrawniejsi nie potrafiliby zdobyć się na podobne wśród wersalskich salonów; zataczał dokoła kręgi jak najbardziej prawidłowe, a z taką błyskawiczną szybkością, że jeden pierścień, zakładając się na drugi, tworzył ogniwa najdokładniej z sobą złączone, każde nowe zagięcie tuż tuż, poprzedzało pędzące sanie. Przepuszczał je naprzód, a zaraz znowu potem, za pomocą silnego odbicia się łyżew wężem eliptycznym zabiegał im drogę. Niepodobieństwem było podążać za nim wzrokiem, bez doznania zawrotu głowy z zachwytu i olśnienia.
Filip, grą tą podniecony, powziął naraz zuchwałe postanowienie, puścił sanie w bieg tak niezwykle szybki, że Saint-Georges, podwakroć zmuszony był kończyć swe pierścienie poza nim, zamiast, jak przedtem, przed saniami. Pęd taki spowodował okrzyki przerażenia z piersi widzów.
— Jeżeli Wasza Królewska Mość rozkaże — powiedział Filip — stanę lub zwolnię biegu przynajmniej.
— Nie, nie, — zawrołała Marja Antonina z zapałem ognistym, właściwym jej w pracy i w zabawie — nie boję się; prędzej, prędzej, kawalerze, jeżeli możesz...
— I owszem, dzięki ci za pozwolenie, Najjaśniejsza Pani; polegaj na mnie, dość jestem silnym.
Powiedziawszy to, Filip de Taverney wyprężył muskularną rękę i pchnął sanie z taką siłą, że aż podskoczyły. Rzecby można, że uniósł je w powietrzu.
Wtedy drugą ręką, której dotąd nie używał, puścił sanie w bieg szalony. Od tej chwili przecinał każdy pierścień Saint-Georges‘a większym jeszcze pierścieniem, sanki wirowały, jakby baletmistrz jaki.
Saint-Georges gładszy, wykwintniejszy i poprawniejszy w swoich ewolucjach, począł się niepokoić. Ślizgał się już od godziny. Filip dostrzegł, że jest spocony, zauważył, że mu drżą kolana z wysiłku — i postanowił pobić go zmęczeniem.
Zaniechał więc zataczania kół i puścił sanie prosto przed siebie.
Pomknęły jak strzała.
Saint-Georges, gdyby zrobił jeszcze jeden wysiłek, byłby go dopędził, lecz Filip skorzystał z chwili, drugiem pchnięciem spotęgował pierwsze — i skierował sanki na lód jeszcze nietknięty.
Saint-Georges, rzucił się w pogoń, lecz Filip sunął na samych kończynach łyżew tak zręcznie, że minął znów przeciwnika; potem — ruchem herkulesowym zawrócił sanki na miejscu i — puścił w przeciwną stronę. Saint-Georges, nie mogąc zatrzymać się w rozpędzie, pozostał w kole i został ostatecznie pokonany.
Oklaski wstrząsnęły powietrzem, Filip zarumienił się ze wstydu.
Jakież jednak było jego zdziwienie, gdy królowa przestawszy klaskać w rączki, zwróciła się doń i z rozkosznie omdlewającym wyrazem w oczach rzekła:
Filip na ten rozkaz, a raczej prośbę królowej, wyprężył muskuły ze stali, zarył w lodzie łyżwy i sanie stanęły jak wryte, jak koń arabski w piaskach pustyni.
— Odpocznij pan teraz — powiedziała królowa, wysiadając cała rozpromieniona. — Nigdy nie przypuszczałam, aby taki lot był tak upajający, o małoś mnie pan do szaleństwa nie przywiódł.
I cała drżąca, wsparła się na ramieniu Filipa.
Szmer podziwu, jaki się rozszedł w tłumie uzłoconym i wyszamerowanym, ostrzegł ją, że raz jeszcze przekroczyła granice etykiety! straszny błąd wobec zazdrosnych i służalców!...
Filip zaś, oszołomiony tym zaszczytem najwyższym, nigdy by nie czuł się tak onieśmielonym i niepewnym, choćby go nawet władczyni publicznie znieważyła.
Spuścił oczy, a serce o mało piersi mu nie rozsadziło.
Niezwykłe wzruszenie, z powodu jazdy zapewne, owładnęło królową, bo wysunęła rękę z pod jego ramienia i oparła się na pannie Taverney, żądając krzesła.
Przyniesiono je.
— Przepraszam cię, panie Taverney — powiedziała do Filipa.
I dodała gwałtownie:
— Boże mój!... Cóż to za nieszczęście wiecznie być otoczoną przez ciekawych... i głupców — dokończyła zcicha.
Panowie służbowi i damy honorowe, połączywszy się z nią, pożerali Filipa oczami, a on, dla pokrycia rumieńca, schylił się i odpinał łyżwy.
Dokonawszy tej czynności, cofnął się, aby ustąpić miejsca dworzanom.
Królowa, pogrążona w chwilowej zadumie, nagle podniósłszy głowę:
— Czuję, że, siedząc, łatwo przeziębić się mogę — powiedziała — pojedziemy jeszcze.
I powróciła do sań.
Filip daremnie oczekiwał rozkazu.
Nadbiegło dwudziestu panów.
— Nie, niech przyjdą hajducy moi — rzekła, dziękuję wam, panowie.
A kiedy ci już stanęli za saniami:
— Wolniutko — powiedziała im — wolniutko.
I przymnkąwszy oczy, pogrążyła się w cichem marzeniu.
Sanki powoli się oddalały, pociągając za sobą tłumy ciekawych i zazdrosnych.
Filip pozostał sam, ocierając wilgotne od potu czoło.
Upatrywał Saint-Georges‘a, aby złagodzić jego porażkę, choć słowem uprzejmem.
Lecz odebrał on od księcia Orleańskiego, swego protektora, zlecenie i opuścił plac boju.
Filip, trochę smutny, poczęści znużony, sam przerażony nieledwie tem, co nastąpiło, stał nieruchomy, przeprowadzając oczyma oddalające się sanie królowej, gdy poczuł, że coś się o jego bok obciera. Obrócił się i zobaczył ojca.
Staruszek, skulony niby karykaturka Hoffman‘a, zakutany w futro jak samojed, trącał go łokciem, ażeby nie wydobywać ręki z zarękawka, wiszącego mu na szyi.
Oczy jego, rozszerzone od zimna i radości, wydawały się pałającemi.
— Cóż — czy nie uściskasz mnie, mój synu? — powiedział.
Wymówił te słowa tonem, jakim odezwałby się ojciec atlety greckiego, składający mu podziękowanie za zwycięstwo, w cyrku odniesione.
— Z całego serca, drogi ojcze, — odpowiedział Filip.
Pomimo tej czułej formy, pewien chłód przebijał jednakże w oświadczeniu.
— La, la, a teraz, kiedyś mnie uściskał, ruszaj żwawo.
I popchnął go naprzód.
— Dokąd? — zapytał Filip.
— Ależ tam, u djabła!...
— Gdzie tam?...
— No, za królową.
— Nie, mój ojcze, dziękuję ci.
— Jakto... nie?... co to... dziękuję?... Oszalałeś, czy co?... Nie chcesz iść za królową?...
— Rozumie się, że nie, żartujesz chyba, mój ojcze?
— Jakto, nie pójdziesz za królową, która cię oczekuje?
— Oczekuje?...
— Ależ tak; pragnie cię mieć obok siebie.
— Pragnie?...
I Filip wpatrzył się w barona.
— Zdaje mi się, mój ojcze, że się bardzo zapominasz.
— To nie do pojęcia!... na honor! — zawołał starzec, prostując się i tupiąc nogą. — Słuchaj, Filipie, powiedz mi z łaski swej, skąd przybywasz?
— Mój ojcze — odezwał się smutno Filip — lękam się pewnego przypuszczenia.
— Jakiego?..
— Że żartujesz sobie ze mnie, albo że...
— Co takiego.
— Albo że, tylko się nie gniewaj, ojcze, albo, że zmysły postradałeś.
Starzec pochwycił rękę syna ruchem tak gniewnym, że młody człowiek zmarszczył brwi z bólu.
— Posłuchaj, panie Filipie — odezwał się z widocznem rozsierdzeniem — Ameryka to kraj bardzo od Francji oddalony, wiem o tem dobrze.
— Zapewne, mój ojcze; nie rozumiem jednakże, do czego chcesz prowadzić, mów jaśniej, proszę cię o to...
— Ameryka to kraj, w którym niema ani króla, ani królowej.
— Ani poddanych, także...
— Tak, ani poddanych, mój filozofie. Nie przeczę ci wcale, bo mi to jest zupełnie obojętne, ale to, co mi sprawia przykrość, co mnie obraża, to obawa, że...
— Sądzę, że obawy nasze całkiem są różnej natury.
— Obawiam się, żeś gamoń, mój synu, a to nie przystoi na chłopca tak jak ty, prześlicznie zbudowanego; ależ patrz, patrzajże tam!...
— Widzę, mój ojcze!...
— Królowa po raz trzeci się już obraca za tobą... tak, tak, mój panie, o!... znowu patrzy się w tę stronę, szuka cię widocznie, panie gamoniu, panie purytaninie, panie z Ameryki, uf!...
I staruszek, w braku zębów, gryzł dziąsłami popielatą łosiową rękawiczkę, tak wielką, że nie jedna, ale dwie jego ręce bezpiecznieby się w niej schowały.
— A gdyby, co zresztą jest nieprawdopodobne, gdyby królowa naprawdę mnie szukała?...
Gdyby tak było... gdyby naprawdę mnie szukała... przedrzeźniał starzec, tupiąc nogami — ależ ten niedołęga to nie moja krew, to nie Taverney, doprawdy!...
— Nie jestem z twojej krwi, mój ojcze — oburknął Filip złośliwie.
I, wznosząc oczy ku niebu, dodała pocichu;
— Jakże Bogu za to dziękuję!
— Jeszcze raz mówię ci, mój panie, że królowa cię wzywa, że cię szuka...
— Masz widzę dobry wzrok, mój ojcze, — odparł sucho Filip.
— Zaczekaj — zaczął łagodniej starzec, usiłując pohamować zniecierpliwienie — zaczekaj, niech ci się jaśniej wytłumaczę. Przyznaję, że masz swoją rację, lecz ja mam doświadczenie; mój drogi Filipie, spróbuj-że mnie nareszcie zrozumieć.
— Od kwadransa już staram się o to napróżno, mój ojcze — odpowiedział młody człowiek.
— O! — pomyślał starzec — spadniesz ty wkrótce z obłoków, mój panie amerykaninie, mój kolosie; masz ty pewną słabą stronę, poruszę cię, gdy jej dotknę staremi mojemi szponami. Zobaczymy!
I zaczął znowu:
— Powiedz mi, czyś nie zauważył pewnej rzeczy?...
— Jakiej?
— Takiej, która naiwności twoje] zaszczyt przynosi?...
— Słucham cię, ojcze.
— Rzecz bardzo prosta, powracasz z Ameryki, a wyjechałeś tam w chwili, w której był tylko król, a królowej nie było; była pani Dubarry, majestat nieszczególny; powróciłeś, ujrzałeś królową i powiedziałeś sobie: szanujmy ją.
— Nieinaczej.
— Biedne dziecko! — powiedział z ironją stary Tavernej, tłumiąc zarękawkiem wybuch śmiechu z kaszlem zmieszanego.
— Jak możesz, ojcze, litować się nade mną, z powodu, że czczę majestat królewski, jak możesz tak postępować, ty, Taverney de Maison-Rouge, ty, prawdziwy szlachcic francuski?
— Powoli... powoli... mój paniczu, nie mówię wcale o królewskości, mówię o królowej tylko...
— Czy w twojem przekonaniu, nie jedno to i to samo, mój ojcze?...
— Królewskość, kochanku, to korona; tego nie tykaj! Ale czemże jest królowa? Kobietą. Kobietą tylko; a to co innego zupełnie, tej można bezpiecznie się dotknąć.
— Można? — wykrzyknął Filip, czerwieniąc się z gniewu i oburzenia.
— Nie wierzysz! no to dobrze, to zapytaj — ciągnął starzec tonem nikczemnym i dzikim prawie, z uśmiechem pełnym cynizmu — nie wierzysz, no to zapytaj pana de Coigny, pana de Lauzun. pana de Vaudreuil nareszcie.
Filip spochmurniał.
— Nie mówiłeś tego serjo, coś powiedział, nieprawdaż, ojcze?
— To bydlę powątpiewa jeszcze o tem — wybuchnął Taverney.
— Czy mówisz to tak, jakbyś przed Bogiem mówił?
— Naturalnie...
— Przed Bogiem, przed którego obliczem stanąć możesz niebawem?...
— Zdaje mi się, że jestem choć trochę szlachcicem, mój panie synu, i że nie kłamię... czasami.
Pomimo, że to „czasami“ było zabawne, nie rozśmieszyło Filipa.
— A zatem — powiedział Filip — przekonany jesteś, ojcze, że królowa miała kochanków, których wymieniłeś?
— Zapewne i innych jeszcze... czy ja mogę wiedzieć, zapytaj u dworu i w mieście. Trzeba powrócić z Ameryki, aby nie wiedzieć, co mówią.
— Ale któż to mówi? Nikczemni oszczercy jedynie.
— O! czy i mnie nie masz wypadkiem za oszczercę?
— Nie, ale to jest właśnie całem nieszczęściem, że tacy, jak ty, ludzie, powtarzają nędzne niegodziwości, które w razie przeciwnym, rozwiałyby się jak wyziewy szkodliwe przyciemniające czasami jasną tarczę słoneczną. Ty, mój ojcze, i podobni tobie, powtarzając te oszczerstwa, nadajecie podłym gadaninom znaczenie. O! ojcze, jeżeli masz Boga w sercu, nie powtarzaj takich rzeczy.
— A ja je jednak powtarzam.
— Poco, dlaczego?... — krzyknął młodzieniec, uderzając nogą o ziemie.
— E! — rzekł starzec, chwyciwszy za ramię syna i patrzac mu w oczy z uśmiechem szatańskim — ej, Filipku, powtarzam ci, że się nie mylę, ze królowa patrzy za tobą, że królowa szuka cię i że cię pragnie... Pędź, leć, bo czeka na ciebie!
— Na boga! — zawołał Filip, kryjąc twarz swą w dłoniach na boga! przestań ojcze, bo doprowadzisz mnie do szaleństwa.
— Nie pojmuję cię doprawdy, Filipie — odrzekł starzec — czyż miłość to zbrodnia? Miłość dowodzi serca, a w oczach tej kobiety, w jej głosie, w jej ruchach, przebija wyraźnie ta miłość. Ona cię kocha, ja ci to mówię, ależ ty filozof, purytanin, kwakier, amerykanin, człowiek niezdolny do miłości. Niech więc patrzy, niech zwraca się ku tobie, niech cię oczekuje; znieważaj ją, pogardzaj nią, odpychaj ją od siebie. Filipie, a właściwie Józefie de Taverney, winszuję ci... winszuję ci, niedołęgo!...
I po tych słowach, nacechowanych dziką ironją, widząc, że sprawił pożądane wrażenie, zniknął jak szatan kusicie, po nasunięciu pierwszej myśli zbrodniczej.
Filip, pozostał sam z wezbranem sercem, z krwią, kipiącą w żyłach. Nie zauważył, ze od pół godziny stał w tem samem miejscu; że królowa skończyła przejażdżkę, że powracała, patrzyła ku memu, aż przejeżdżając obok, zawołała na niego:
— Dosyć przecież odpoczywałeś, panie de Taverney... chodź-że już, ty jeden tylko utniesz wozić królową po królewsku.
Filip popędził oślepiony, odurzony, pijany.
Wbrew wszelkim zwyczajom dworskim, tajemnica była zachowana przed królem i księciem d‘Artois.
Nikomu nie było wiadomo, o której godzinie, ani też z której strony przybędzie pan de Suffren.
Król zapowiedział na ten wieczór grę w karty.
O siódmej wszedł z książętami i księżniczkami z rodziny.
Królowa przybyła, prowadząc za rękę królewnę, mającą lat zaledwie siedem.
Zebranie było liczne i świetne.
Zanim wszyscy miejsca swoje zajęli, hrabia d‘Artois zbliżył się nieznacznie do Marji-Antoniny i szepnął:
— Spójrz, siostrzyczko, uważnie dokoła.
— No... — odpowiedziała królowa — patrzę.
— I cóż widzisz?
Królowa powiodła oczami, zatrzymała je na ścieśnionych grupach, spojrzała w próżnię i, dostrzegłszy wszędzie dworzan, a pomiędzy niemi Andreę i jej brata, odpowiedziała.
— Widzę twarze dworzan, szczerze mi życzliwe.
— Nie patrz na tych, co są, siostrzyczko, szukaj kogo brakuje.
— A! prawda, daję słowo — zawołała.
Hrabia d‘Artois roześmiał się serdecznie.
— Niema go jeszcze — powiedziała Marja Antonina — czyż zawsze wystraszać go będę?
— Nie, nie to, tylko żarcik się przewleka. Hrabia Prowancji wyjechał do rogatki na spotkanie komandora de Suffren.
— W takim razie, mój bracie, nie widzę powodu do śmiechu.
— Nie zgadujesz, z czego się śmieję?
— Naturalnie, że nie, jeżeli bowiem hrabia Prowancji czeka na pana de Suffren przy rogatkach, widocznie sprytniejszy był od nas, bo pierwszy go powita i pierwszy winszować mu będzie.
— Widzę, moja siostro — odpowiedział wesoło młody książę — że masz bardzo liche wyobrażenie o naszej dyplomacji. Że hrabia Prowancji czeka na rogatce Fontainebleau, to prawda; lecz że my mamy kogoś na stacji Villejuif, to również prawda!
— Czy być może?
— Kochany pan hrabia Prowancji najniepotrzebniej wymrozi się przy rogatce Fontainebleau, bo pan de Suffren, okrążywszy Paryż, przybędzie prościuteńko do Wersalu, gdzie go oczekujemy.
— Wybornie pomyślane!...
— To też zupełnie jestem zadowolony z siebie. Rozpocznij grę, siostrzyczko. Król, który, dla hamowania gry książąt i panów dworskich, grywał zwykle o talara sześciofrankowego, w roztargnieniu wydobył wszystko złoto, które miał w kieszeni, i postawił.
Królowa, oddana swej roli, usiłowała przykuć do siebie uwagę obecnych sztucznym zapałem, z jakim się grze oddawała.
Filip, dopuszczony do partji i siedzący wprost Andrei, chłonął wszystkiemi zmysłami niesłychane, zadziwiające wrażenia łaski, wynoszącej go tak niespodziewanie.
Słowa ojca świdrowały mu w mózgu, dzwoniły w uszach.
Zadawał sobie pytanie, czy starzec, który patrzył na trzy czy cztery rządy ulubienic, nie mógł znać dokładnie historii czasu i obyczajów. Zapytywał siebie, czy ten purytanizm, graniczący z ubóstwieniem, nie był tylko jedną ze śmieszności, przywiezionych przezeń z krain dalekich.
Czy królowa tak poetyczna, tak piękna, tak go po bratersku traktująca, nie była ostatecznie okrutną kokietką, pragnącą dołączyć do swych wspomnień jeszcze jednę namiętność, jak naturalista zawieszający o jednego więcej motyla przy brelokach, bez względu na to, co cierpi biedne stworzenie, szpilką przebite.
A jednak Marja-Antonina nie była kobietą pospolitą, nie była umysłem powszednim. Spojrzenia jej miały znaczenie, każde z nich miało swoją doniosłość.
— Coigny, Vaudreuil — powtarzał w duchu Filip — kochającą królową i są przez nią kochani.
I spojrzał na przeciwny koniec stołu, na panów de Coigny i de Vaudreuil, którzy, dziwnem zrządzeniem wypadku, siedzieli obok siebie, obojętni i o nic się nietroszczący, z uwagą zwróconą w stronę wprost przeciwną tej, gdzie siedziała królowa.
I pomyślał sobie znowu, że niepodobna, aby ci dwaj ludzie, jeżeli naprawdę kochali, byli tak spokojni, i tak obojętni. O! gdyby jego pokochała królowa, oszalałby z radości, a gdyby potem zapomniała o nim, zabiłby się z rozpaczy.
I odwrócił wzrok od tych panów, i utkwił go w monarchini. Rozmarzony, badał to jasne czoło, te usta dumnie zacięte, to wyniosłe spojrzenie i chciał z tych czarów kobiety — wysnuć dla siebie odkrycie tajemnicy królowej.
— O! to fałsz! to oszczerstwo! wszystkie te domysły krążące pomiędzy ludźmi, nienawiść tylko i intrygi dworskie nadały im znaczenie.
Gdy Filip zatopiony był w tem rozważaniu, w sali gwardyjskiej zegar wybił trzy kwadranse na ósmą. W chwili tej niespodzianie dał się słyszeć ruch wielki i rozległy się szybkie kroki. Kolby karabinów uderzyły o posadzkę. Pomieszane głosy, dochodzące przez drzwi, zbudziły uwagę króla. Dał on znak jakiś potajemny królowej.
Zrozumiawszy o co chodzi, Marja-Antonina podniosła się od stołu.
Biesiadnicy nie wiedzieli, co im zrobić należy, ale królowa dala im zaraz wskazówkę.
Przeszła do sali przyjęć.
Król ją tam poprzedził.
— Dobrze — odpowiedział król — i zwracając się do królowej, dodał:
— Wszystko idzie jak najlepiej.
Każdy z obecnych pytał spojrzeniem sąsiada, co te słowa „wszystko idzie jak najlepiej“, miały właściwie znaczyć?...
Pan de Castries niezwłocznie wszedł do sali i wygłosił:
— Wasza Królewska Mość raczy przyjąć pana komandora de Suffren, przybywającego z Tulonu?...
Nazwisko to, wymówione głosem donośnym, sprawiło w całem zgromadzeniu zamieszanie niewypowiedziane.
— Z całą przyjemnością — odpowiedział król.
Pan de Castries wyszedł.
Tłumy rzuciły się ku drzwiom, za któremi zniknął de Castries. By wyjaśnić zapał, jaki we Francji wzbudzał de Suffren, i zrozumieć, dlaczego król, królowa i cała ich rodzina, pragnęli go najpierwsi zobaczyć, wystarczy te oto słów kilka.
Od czasów wojny z Anglją, czyli od ostatniego okresu bitew, które pokój poprzedziły, komendant Suffren stoczył siedem wielkich bitew morskich, a nie przegrał ani jednej. Po zapasach wojennych, wśród których narażał życie jak najzwyczajniejszy majtek, stawał się Suffren ludzkim, szlachetnym, litościwym; był typem prawdziwego marynarza, typem zapomnianym od czasów Jana Barta i Dygnay-Tronin‘a.
Zapał, z jakim zebrani w Wersalu przyjęli wiadomość o tej wizycie, trudny jest do odmalowania.
Gdy wszedł do sali gwardyjskiej, ktoś szepnął słówko jakieś panu de Castries, przechadzającemu się wzdłuż i wszerz niespokojnym krokiem, a ten zawołał:
— Panowie!... Pan de Suffren!...
Natychmiast straż rzuciła się do muszkietów i sprezentowała broń jak przed królem, a gdy komandor przeszedł, uszykowała się w czwórki, gotowa służyć mu za orszak.
Pan de Castries uścisnął dłoń Suffrena i poprowadził go przed Ludwika XVI.
Król, ujrzawszy gościa — zawołał rozpromieniony: z prawdziwą rozkoszą witam cię, panie komandorze, w Wersalu. Jesteś prawdziwą chwałą naszą, dajesz nam wszystko, co bohater może dać współczesnym swoim na ziemi. Ucałuj mnie, komandorze.\
Pan Suffren zgiął kolano, król go podniósł i tak czule uściskał, że szmer zachwytu i radości obiegł całe zgromadzenie.
Król zwrócił się do królowej.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — oto pan Suffren, zwycięzca z pod Trinquemale i Gondelour, postrach sąsiadów naszych, anglików, oto mój Jan Bart prawdziwy!...
— Szlachetny komandorze — odpowiedziała królowa — nie mam słów odpowiednich, aby cię powitać godnie. Proszę cię więc tylko, ażebyś wierzył, iż każdy twój wystrzał armatni, chwale Francji poświęcony, odbija się w sercu mojem echem wdzięczności i uwielbienia dla ciebie.
Hrabia d‘Artois podszedł z synkiem, księciem d‘Angouleme.
— Synu mój — rzekł — przedstawiam ci bohatera. Przypatrz mu się dobrze, bo takich ludzi bardzo rzadko spotyka się na świecie.
— Ojcze — odpowiedział młody książę — czytałem przed chwilą „Wielkich ludzi“ Plutarcha, ale ich nie widziałem. Dziękuję ci, żeś mi dał poznać pana de Suffren.
Szmer, powitały dokoła chłopięcia, dał mu do zrozumienia, że wyrzekł słowa pamiętne.
Król ujął pod rękę pana de Suffren i chciał prowadzić do swego gabinetu na rozprawę geograficzną.
Ale komandor z najgłębszym szacunkiem powstrzymał Ludwika XVI.
— Najjaśnieiszy Panie — rzekł — ponieważ Wasza Królewska Mość tyle jest łaskaw na mnie, niechajże pozwolić mi raczy...
— Ależ!... — zawołał król — nie potrzebujesz prosić mnie, panie de Suffren!...
— Najjaśniejszy Panie, jeden z oficerów moich dopuścił się ważnego wykroczenia przeciwko dyscyplinie, a w rzeczy tej Wasza Królewska Mość jedynie sędzią być może.
— Sądziłem — panie de Suffren — odparł Ludwik XVI — sądziłem, że pierwszem twojem żądaniem będzie łaska, nie kara.
— Miałem zaszczyt uprzedzić Cię, Najjaśniejszy Panie, że tylko Wasza Królewska Mość może być sędzią w tym wypadku.
— Słucham zatem...
— Oficer ten, podczas ostatniej bitwy, należał do załogi Sewera.
— Do załogi statku, który opuścił banderę — powiedział król i brwi zmarszczył...
— W samej rzeczy, Najjaśniejszy Panie — odrzekł Suffren z głębokiem ukłonem — kapitan Sewera, opuścił banderę i admirał angielski, Hugues, wyprawił już łódź z załogą, aby go zająć, ale pomocnik kapitana, gdy ujrzał... banderę opuszczoną, a kapitana gotowego się poddać... wtedy... błagam Cię o przebaczenie, Najjaśniejszy Panie, wtedy... w młodym człowieku krew francuska w żyłach zagrała!... Chwycił banderę w jednę, a młotek w drugą rękę i zakomenderowawszy: Ognia!... przygwoździł herby nad ogniem ziejącemi armatami. Dzięki temu, Sewer został dla Waszej Królewskiej Mości zachowany.
— Piękny czyn!... — zawołał król.
— Dzielny czyn!... — dodała królowa.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, tak, Najjaśniejsza Pani; ale jednocześnie zuchwałe to przestępstwo przeciwko karności wojskowej. Rozkazu wydanego przez kapitana porucznik jest obowiązany święcie słuchać. Błagam o łaskę dla oficera tego, Najjaśniejszy Panie, błagam o nią tem usilniej, że to mój siostrzeniec właśnie...
— Twój siostrzeniec!... — wykrzyknął król — i nic mi o tem nie mówiłeś.
— Złożyłem raport panu ministrowi marynarki, ale go prosiłem, aby nie przedstawiał takowego Waszej Królewskiej Mości, dopóki nie uzyskam ułaskawienia dla winnego.
— Ułaskawiam — zawołał król — a w dodatku przyrzekam protekcję moją wszystkim podobnie niekarnym, wszystkim, którzy w taki sposób potrafią bronić honoru Francji i króla. Powinieneś mi był przedstawić tego dzielnego oficera, panie komandorze.
— Jest tutaj, Najjaśniejszy Panie!... — odrzekł de Suffren — i jeżeli Wasza Królewska Mość zezwala...
— Zbliż się, panie de Charny — powiedział Suffren, zwracając się do siostrzeńca.
Królowa zadrżała, nazwisko Charny obudziło zanadto świeże i wcale niezatarte jeszcze jej wspomnienie.
Młody oficer wystąpił ze świty pana de Suffren, postąpiła naprzód ku młodemu człowiekowi, lecz naraz zatrzymała się i pobladła.
Panna de Taverney, również blada, patrzyła z niepokojem na królowę.
Co do pana de Charny, ten, jakby nic nie widział, co się dzieje dokoła, z twarzą nie zdradzającą nic, prócz najgłębszego uszanowania, przyklęknął przed królem, który dał mu do ucałowania swoją rękę i następnie cofnął się zaraz skromny i drżący pomiędzy oficerów, zasypujących go powinszowaniami.
Nastała chwila ciszy.
Król był rozpromieniony, królowa uśmiechnięta i niepewna, pan de Charny, ze spuszczonemi oczami, a Filip de Taverney zaniepokojony i badawczy.
— Chodźmy, panie de Suffren — odezwał się nakoniec król — pomówimy trochę; jestem spragniony usłyszeć cię i dowieść ci, jak bardzo myślałem o tobie.
— Najjaśniejszy Panie, tyle łaski...
— Pokażę ci moje mapy, komandorze; pokażę ci naznaczoną każdą wyprawę twoją, przewidzianą, lub odczutą przeze mnie. Chodź już, chodź.
Postąpił kilka kroków i zwrócił się do królowej:
— Ale, ale, Najjaśniejsza Pani — rzekł — wiadomo Waszej Królewskiej Mości, że rozkazałem zbudować okręt o stu działach; ale zmieniam zdanie co do nazwy.... zamiast tej, którą postanowiliśmy....
Marja Antonina, przyszedłszy już do siebie, pochwyciła w lot myśl króla.
— Tak, tak — zawołała — nazwiemy go „Suffren“ i ja z panem komandorem, będziemy mu rodzicami chrzestnymi.
Okrzyki, powstrzymywane dotąd, wybuchły gwałtownie:
— Niech żyje król!... niech żyje królowa!...
— Niech żyje Suffren — dodał uprzejmie Ludwik XVI, nikt bowiem nie ośmielił się w jego obecności odezwać się podobnie....
Po odejściu króla, pobiegli wszyscy do sali, gdzie książęta i księżniczki otoczyli królową. Suffren wychodząc dał do zrozumienia siostrzeńcowi, ażeby czekał na niego, pan de Charny więc, skłoniwszy się na znak posłuszeństwa, pozostał na miejscu, jakie zajmował poprzednio. Królowa zamieniła z Andreą kilka znaczących spojrzeń i, nie spuszczając oczu z młodzieńca, powtarzała w duchu:
— Tak, to on, napewno on....
Filip widział dobrze pomieszanie królowej i usiłował badać wyraz twarzy panów de Coigny i de Vaudreuil, aby się upewnić, czy nie oni byli jego przyczyną, lecz przekonywał się coraz wyraźniej, że zachowywali się najobojętniej w świecie, zajęci zupełnie rozmową z hrabią de Haga, przebywającym na dworze wersalskim. Wtem postać we wspaniałym stroju kardynalskim wkroczyła do sali w otoczeniu dostojników wojskowych i duchownych. Królowa poznała pana Ludwika de Rohan; i odwróciła natychmiast głowę, nie starając się wcale ukryć niezadowolenia. Prałat przeszedł pomiędzy zgromadzonymi, skierował się wprost do królowej, i złożył jej ukłon światowca — witającego kobietę, nie zaś poddanego — składającego hołd monarchini. Później wypowiedział nader zalotny komplement Jej Królewskiej Mości, która, zaledwie odwróciwszy głowę, mruknęła parę chłodnych, ceremonjalnych wyrazów i kontynuowała rozmowę z paniami de Lambolle i de Polignac.
Książę Ludwik nie zwracał niby uwagi na nieuprzejme zachowanie królowej. Dopełniwszy pokłonów, oddalił się zwolna i z wytwornym dźwiękiem zwrócił do ciotek królewskich, z któremi rozmawiał długo.
Kardynał Ludwik de Rohan był człowiekiem w pełni sił, postawy imponującej i szlachetnej, rysy jego wyrażały rozum i łagodność, na ustach malowały się dowcip i skrytość, ręce miał prześliczne; czoło trochę ogołocone oznajmiało zmysłowość lub pracę umysłową; książę de Rohan zawdzięczał brak włosów przyczynie jednej i drugiej Był to człowiek poszukiwany przez kobiety, lubiące nadskakiwanie bez natręctwa i hałasu; znana też była jego hojność. W istocie, mając miljon sześćset tysięcy liwrów dochodu, nieraz czuł się zupełnie ubogim.
Król lubi! go, jako uczonego; królowa nienawidziła.
Przyczyny tej nienawiści nie były nigdy wiadome dokładnie, ale podwójne robiono co do tego przypuszczenia. Najpierw, gdy pełnił obowiązki ambasadora w Wiednia książę Ludwik pisywał podobno do Ludwika XV listy bardzo ironiczne, których Marja Teresa nigdy mu przebaczyć nie mogła.
Prócz tego, a to jest najprawdopodobniejsze, ambasador pisał także jakoby do Ludwika XV, w kwestji małżeństwa młodej arcyksiężniczki z delfinem; list ten, czytany przy kolacji u pani Dubarry, zawierał szczegóły bardzo obrażające miłość własną dziewczęcia. Marja Antonina nie mogła dowieść publicznie, że stała się ofiara złośliwości, poprzysięgła sobie jednakże prędzej czy później ukarać autora.
Przy każdem spotkaniu doznawał przyjęcia równie lodowatego, jak to, które dopiero co odmalowaliśmy.
Czy to, że nie dbał o tę pogardę, czy, że czuł się na siłach, czy też z zasady przebaczenia nieprzyjaciołom swoim, Ludwik de Rohan nie pomijał żadnej sposobności zbliżenia się do Marji Antoniny, a sposobności tych nie brakowało mu nigdy, był bowiem wielkim jałmużnikiem dworu. Nigdy się nie uskarżał na to nikomu.
I teraz przesunął się jak cień, a skoro się tylko oddalił, oblicze Marji Antoniny znów się wypogodziło:
— Czy wiesz — odezwała się do księżnej de Lambolle — że czyn tego młodego oficera, siostrzeńca komandora, jest w tej wojnie jednym z czynów najznakomitszych? Jak to on się nazywa?
— De Charny, zdaje mi się — odrzekła księżna.
— Wszak tak?... panno de Taverney — zapytała monarchini...
— Tak, Wasza Królewska Mość, — odrzekła Andrea.
— Trzeba — dodała Królowa — aby pan de Charny opowiedział nam osobiście swój epizod, ze wszystkiemi szczegółami. Niechaj kto pójdzie po niego. Czy jest tu jeszcze?
Jeden z oficerów pośpieszył z rozkazem królowej. Jednocześnie Marja Antonina, rozglądając się dokoła, spostrzegła Filipa i niecierpliwa jak zwykle zawołała:
— Panie de Taverney, zobacz no pan...
Filip zaczerwienił się mocno; czuł, że powinien był uprzedzić życzenia monarchini. I puścił się na poszukiwania szczęśliwca, którego od chwili prezentacji nie spuszczał z oka ani na chwilę. Poszukiwanie było łatwe. Pan de Charny stawił się wkrótce w otoczeniu dwóch wysłańców królowej. Był to młodzieniec dwudziestokilkoletni, zręczny i szczupły, ramiona miał szerokie, nogę kształtną. Oblicze jego, rozumne i zarazem łagodne, stawało się dziwnie męskie za każdym razem, gdy zabłysły oczy jego wielkie i błękitne. Pomimo to, że powracał z wyprawy indyjskiej, płeć miał o tyle białą, o ile Filip ciemną; piękna i muskularna jego szyja jaśniejszą była, niż śnieżnej białości krawat. Zbliżywszy się do królowej, nie dał wcale poznać po sobie, że poznał królową i jej towarzyszkę. Zarzucany pytaniami oficerów — odpowiadał chętnie i uprzejmie, i zdawał się zapominać, że był król, z którym rozmawiał, królowa, która na niego patrzyła. Ta elegancja w obejściu zajęła bardzo Marję Antoninę.
— Panie de Charny — rzekła ona — te panie pragną gorąco, co jest zupełnie naturalne, bo i ja także bardzo sobie tego życzę, usłyszeć opowiadanie pańskie w sprawie okrętu Sewera; słuchamy więc.
— Najjaśniejsza Pani — odpowiedział młody marynarz — błagam Waszą Królewską Mość, nie przez skromność, lecz z pobudek wyższych, donioślejszych, o uwolnienie mnie od opowiadania o tem, czego dokonałem jako porucznik, na „Sewerze“. Dziesięciu oficerów, kolegów moich, zamierzało to samo zupełnie, jednocześnie ze mną uczynić. Pierwszy wziąłem się do dzieła, i oto cała moja zasługa. Nie chcę nadawać temu wypadkowi znaczenia legendy. Nie, Najjaśniejsza Pani, to niepodobna i serce Waszej Królewskiej Mości pojmie to z pewnością dobrze. Były komendant „Severa“ jest żołnierzem dzielnym, chociaż tego dnia stracił zupełnie głowę. Niestety! Najjaśniejsza Pani, nieraz najdzielniejszy może się zachwiać na chwilę. Wystarczyłoby było dziesięć minut jeszcze, aby był przyszedł do siebie; dlatego też zaklinam Waszą Królewską Mość, aby nie przeceniała zasługi mojego czynu, byłoby to potępieniem nieszczęsnego żołnierza, opłakującego chwilę zapomnienia.
— Dobrze! zgoda! — rzekła królowa, wzruszona do głębi i jaśniejącą radością, z powodu szlachetnego znalezienia się młodego oficera — dobrze!... Panie de Charny, jesteś człowiekiem prawdziwie zacnym, nie zawiodłam się na tobie.
Na te słowa de Charny podniósł głowę, szkarłat oblał jego młodą twarz; a oczy spoczęły na królowej i Andrei z rodzajem przestrachu.
— Trzeba — odezwała się po chwili królowa, — trzeba, abyście wiedzieli wszyscy, że pan de Charny, ten nieznany i świeżo przybyły, zanim został przedstawiony nam dzisiaj, dobrze już był nam znany, i zasłużył na podziw wszystkich kobiet. Wyobraźcie sobie, moje panie, że pan de Charny jest równie względny dla dam, jak nieubłagany dla anglików. Opowiadano mi o nim historję, która, uprzedzam zgóry, przynosi mu w mojem przekonaniu najwyższy zaszczyt.
— Najjaśniejsza Pani! — wyszeptał młody oficer.
Słowa królowej i obecność tego, do którego się odnosiły, podwoiły ogólną ciekawość.
Charny, z czołem oblanem potem, byłby dał cały rok życia, żeby mógł w tej chwili znajdować się w Indjach.
— Rzecz tak się miała — ciągnęła królowa — dwie damy, znajome moje, zapóźniły się i zostały przez tłumy zaskoczone. Niebezpieczeństwo zagrażało im wielkie Pan de Charny, wypadkiem, a raczej trafem szczęśliwym, przechodził właśnie tamtędy; rozproszył tłumy i nie znając swych protegowanych, bo trudno mu było poznać ich stanowisko, wziął obie pod swoją opiekę, i odprowadził bardzo daleko... bo dziesięć mil za Paryż, o ile mi się zdaje...
— Wasza Królewska Mość przecenia zasługę moją — powiedział z uśmiechem de Charny, uspokojony obrotem, jaki opowiadanie przybrało.
— Mniejsza, przypuśćmy, że było pięć mil tylko i nie mówmy o tem więcej, — przerwał hrabia d’Artois, wtrącając się do rozmowy.
— Dobrze, kochany bracie, — dokończyła królowa; — lecz najpiękniejszą jest ta okoliczność w tem wszystkiem, że pan de Charny nie usiłował wcale dowiedzieć się nazwiska dwóch nieznajomych, którym wyświadczył przysługę, że odwiózł je do miejsca, jakie mu wskazały, że oddalił się, nie odwróciwszy głowy, tak, iż panie obie wymknęły mu się z pod opieki, nie będąc wcale niepokojone.
— Wzniosie! prawdziwie wzniosie!... — wykrzyknięto chórem.
— Panie de Charny, — odezwała się królowa — król pomyśli niezawodnie o wywdzięczeniu się panu Suffren, twojemu wujowi; ja zaś z mej strony chciałabym bardzo uczynić coś dla siostrzeńca tego wielkiego człowieka.
I podała mu rękę. Gdy Charny, blady z rozkoszy, usta do niej przycisnął, Filip, blady z bólu, ukrył się w obszernych fałdach firanek salonu. Andrea pobladła również, ani się domyślała wszakże, ile jej brat przecierpiał w tej chwili. Odezwanie się hrabiego d‘Artois położyło koniec tej scenie, bardzo obiecującej dla badacza.
— Ah! mój bracie, kochany hrabio Prowancji — zawołał — przybywajże, przybywaj, straciłeś już i tak sposobność asystowania przy przyjęciu pana de Suffren. Szkoda, wielka szkoda, bo pewno, chwila ta zostanie niezatarta w sercu każdego francuza! Jakim sposobem, u licha, mogłeś się spóźnić, ty, człowiek tak ścisły we wszystkiem?
Hrabia Prowancji przygryzł wargi, powitał z roztargnieniem królową i zaledwie zdobył się na jakąś rozmowę ogólną. Potem szepnął cicho panu de Favras, kapitanowi straży.
— Jak on, u djabła, znalazł się w Wersalu?
Po odejściu królowej pani de la Motte, jak wiemy, przeliczyła z zadowoleniem sto luidorów, które tak cudownie z nieba jej spadły.
Pięćdziesiąt pięknych sztuk, po czterdzieści osiem liwrów każda, rozłożone na prostym stoliku, połyskujące przy świetle lampy, zdawały się urągać nędznym gratom, stanowiącym umeblowanie strychu. Ponad przyjemność posiadania, nie było już teraz dla pani de la Motte większej rozkoszy, niż możność popisania się swym skarbem. Ponieważ służąca była niepożądaną powiernicą jej niedostatku, zapragnęła jej pochwalić się przedewszystkiem.
— Klotyldo!...
Stara ukazała się we drzwiach.
— Chodźno i zobacz.
— O! pani — zawołał sługa, składając ręce i wyciągając szyję.
— Byłaś już w strachu o pensję swoją? — powiedziała hrabina.
— Ależ, proszę pani, ani słówka przecie nigdy nie pisnęłam o tem. Że zapytałam panią hrabinę, kiedy mi będzie mogła zapłacić, to nic dziwnego; od trzech miesięcy ani grosza nie dostałam.
— Jak myślisz, czy wystarczy to na zaspokojenie twojej należności?
— Jezusie! gdybym to miała, byłabym już na całe życie bogata.
Pani de la Motte spojrzała na starą i wzruszyła ramionami z niewysłowioną pogardą.
— Dobrze — rzekła — że niektórzy przynajmniej pamiętają, czem są i jakie nazwisko noszą, gdy tymczasem ci, co powinni o tem pamiętać, zapominają bardzo często.
— I na co pani użyje tych pieniędzy? — zapytała pani Klotylda.
— Na wszystko!
— Co do mnie — powiedziała stara — uważałabym za rzecz najważniejszą porządne zaopatrzenie kuchni, bo pewno teraz, kiedy mamy pieniądze, zechce pani wydawać obiady i urządzać przyjęcia...
— Cicho! — powiedziała pani de Motte — ktoś stuka.
— Zdaje się pani — odpowiedziała stara, zawsze niechętna do chodzenia.
— No, może i teraz jeszcze nic także nie słyszałaś?... A jeżeli to te panie wracają?...
Ta ostatnia uwaga przekonała panią Klotyldę, więc odrazu ruszyła ku drzwiom.
— Czy słyszysz? — zawołała pani de la Motte.
— Słyszę — odpowiedziała stara; — idę, idę.
Pani de la Motte zgarnęła z pośpiechem złoto do szuflady, a zasuwając ją szepnęła:
— Boże! gdyby jeszcze z tysiączek choćby luidorów.
W trakcie tego drzwi od schodów otworzyły się, i rozległy się kroki męskie w przedpokoju.
Po chwili stara powróciła z listem w ręku. Hrabina przypatrzyła się uważnie pismu, kopercie i pieczęci i podniosła głowę.
— Służący? — zapytała.
— Tak, pani.
— W liberji?
— Nie.
— Szarak jakiś zatem?
— Tak, proszę pani.
— Znam ten herb — ciągnęła pani de la Motte, patrząc jeszcze na pieczęć i zbliżając ją do lampy.
— Tarcza o dziewięciu złotych kotwicach, czyjeż to?
Szukała chwilę w pamięci, ale daremnie.
— Zobaczymy, co list zawiera! — powiedziała.
I otworzywszy ostrożnie kopertę, ażeby nie uszkodzić pieczęci, przeczytała co następuje:
„Pani, wiadoma osoba może być jutro wieczorem u pani, jeżeli jej zechcesz drzwi swoje otworzyć“.
— I to wszystko?...
Hrabina znowu zaczęła szukać w pamięci.
— Do tylu osób pisałam. Zaraz, do kogo pisałam?.. Bóg wie do kogo. Czy to męzczyzna mi odpowiada, czy kobieta?... Pismo zwyczajne... charakter prawdziwie sekretarski... A styl?... Protekcjonalny, płaski i stary.
Powtórzyła:
— „Wiadoma osoba może być...“
— Frazes trochę poniżający. To niezawodnie kobieta...
Czytała dalej: jutro wieczorem u pani, jeżeli jej zechcesz drzwi swoje otworzyć.
— Kobieta powiedziałaby: jutro wieczorem oczekiwać cię będzie. To napewno mężczyzna...
Któż to pieczętuje się tarczą o dziewięciu złotych kotwicach? O! — wykrzyknęła — czy rozum straciłam, czy co? Toż to herb Rohanów! Tak, pisałam do pana de Guéménée i do pana de Rohan; jeden z nich mi odpisuje, to przecież rzecz bardzo prosta... Tarcza nie jest szkarłatna, więc list od kardynała pochodzi. Dobrze! może być zupełnie pewny, drzwi zostaną mu otwarte... Kiedyż to? aha! jutro wieczorem. Zamyśliła się. Dama miłosierdzia, dająca sto luidorów, może być przyjęta na poddaszu, lecz książę de Rohan, powiernik buduarowy, zdobywca serc! Nie, nie... potrzeba, ażeby nędza, odwiedzana przez takiego jałmużnika, miała w sobie więcej zbytku, niż go się spotyka u niektórych bogaczy.
By rozmyślać swobodniej, hrabina odprawiła służącą.
Joanna Walezjanka przez całą noc snuła plany przerozmaite. Przy slabem światełku lampki nocnej spisywała różne notatki ołówkiem; a nareszcie, spokojna o jutro, zasnęła smacznie około trzeciej. Pani Klotylda która także oka nie zmrużyła, już o świcie wyrwała ją z błogiego spoczynku. Około ósmej pani hrabina kończyła już toaletę, złożoną ze strojnej sukni jedwabnej i gustownego kapelusika. Wykwintnie obuta, z muszką na lewym policzku, w długich haftowanych rękawiczkach, posłała po rodzaj lektyki na dwóch kółkach, na plac, gdzie się znajdowały przyrządy tego rodzaju do lokomocji służące, czyli na ulicę Pont-aux Choux.
Ekwipaż dzielnego owerniaka odebrał rozkaz wysadzić panią hrabinę na placu królewskim, gdzie, pod arkadami południowemi, na parterze starego, opuszczonego pałacu, mieszkał Fingret; tapicer dekorator, utrzymujący różne meble i spręty, na sprzedaż i do wynajęcia.
W magazynie pana Fingret można było zakupić lub wynająć wszystko, poczynając od mebli a kończąc na strojach i bieliźnie. Towar nie był nowy, napis na szyldzie głosił to otwarcie, lecz zebrane wszystko razem, podnosiło się w cenie, przedstawiając całość więcej daleko wartą, niż najwybredniejsi nabywcy żądaćby mogli.
Pani de la Motte, rozpatrzywszy się w tych bogactwach, dostrzegła na czem jej zbywało przy ulicy Ś-go Klaudjusza. Nie miała salonu do ustawienia w nim sofy, foteli i berżerek. Nie miała sali jadalnej, w której możnaby umieścić kredens, etażerki i różne stoliczki. Nie miała buduaru o firankach perskich, gierydonach i ekranach. Ale czego brak najbardziej czuła, to pieniędzy, za które mogłaby to wszystko pomieścić w nowym apartamencie. Z paryskimi tapicerami jednak można było wchodzić w ugody po wszystkie czasy. Nigdy nie było przykładu, aby młoda i ładna kobieta odeszła z progu ich drzwi, nic nie wskórawszy. W Paryżu, czego się nie kupi, to się wynajmuje, a lokatorowie pokoi umeblowanych puścili w obieg przysłowie: Widzieć, znaczy mieć. Pani de la Motte podobał się niezmiernie garnitur jedwabny, złocisto żółty. Była brunetką. Ale garnitur ten, z dziesięciu sztuk złożony, nie byłby się w stanie pomieścić na czwartem piętrze, przy ulicy Ś-go Klaudjusza. Wypadałoby wynająć mieszkanie na trzeciem piętrze, składające się i przedpokoju, sali jadalnej, saloniku i sypialni. W takim razie przyjmowałoby się jałmużny kardynalskie na trzeciem piętrze, a na czwartem — z biura miłosierdzia, czyli, że, pośród zbytku brałoby się wsparcia od tych, co je udzielają z próżności, w ubogiem zaś otoczeniu, od ludzi przesądnych, co nie lubią obdarzać niepotrzebujących.
Powziąwszy takie postanowienie, hrabina zwróciła oczy w ciemną stronę remizy, gdzie znajdowały się przedmioty najbogatsze: kryształy, złocenia, lustra. Ujrzała tam osóbkę, wyczekującą z zarozumiałym uśmiechem, istny typ mieszczanina paryskiego, który wprawiał w ruch wirowy ogromny klucz, zawieszony na dwóch wskazujących palcach, złączonych paznogciami. Jegomość ten, był to pan Fingret, uprzedzony już przez subjektów o wizycie pięknej damy, przybyłej w lektyce na kółkach. Ci sami subjekci uwijali się w podwórzu w obcisłych bluzach bawełnianych lub kamlotowych, przyczem cienkie ich łydki wystawione były na działania powietrza przez śmiejące się dziurami pończochy. Zajmowali się naprawą mebli najstarszych, mianowicie zaś — paproszeniem sof, foteli i taboretów, z których dobywali włos koński i pierze, służyć mające do wypchania sprzętów mniej zgrzybiałych. Jeden skubał włos, hojnie go z pakułami mieszając, drugi czyścił fotele będące w dobrym stanie; trzeci prasował materje, wywabiane z plam mydłami aromatycznemi. Tym sposobem fabrykowano ze starych meble nowe, tak piękne, że wprawiły w podziw panią de la Motte.
Pan Fingret spostrzegł, że klijentka jego, po przypatrzeniu się tej operacji, poweźmie mniej pochlebne wyobrażenie o jego interesie, zamknął więc oszklone drzwi, prowadzące na podwórze, w obawie, aby pył nie zaszkodził oczom szanownej klijentki.
— I uciął na tym rzeczowniku, klijentki.
Było to znakiem pytającym.
— Hrabina de la Motte Walezjanka — zarekomendowała się od niechcenia Joanna.
Na tytuł pięknie brzmiący, pan Fingret rozpiął paznogcie, klucz schował do kieszeni — i podszedł bliżej.
— O!... nic tu takiego niema, coby godnem było pani. Mam nowości wspaniałe, piękne. Niech pani hrabina nie raczy wyobrażać sobie, że na placu Royal, w magazynie Fingreta, niema równie pięknych rzeczy jak u tapicerów królewskich. Wyjdźmy stąd, szanowna pani, jeżeli łaska — i udajmy się do drugiego składu.
Joanna zarumieniła się mocno. Wszystko bowiem, co tu widziała, wydało jej się tak pięknem, że straciła nadzieję, aby mogła kiedykolwiek przyjść do posiadania czegoś podobnego. Pochlebiało jej, że pan Fingret tak dobrze o niej trzymał, lecz obawiała się, by środków jej nie przeceniał. Przeklinała swoją pychę, żałowała, że się za prostą mieszczankę nie podała. Ale mądrej głowie dość na słowie, potrafi ona wyciągnąć dla siebie korzyść z najtrudniejszego nawet położenia.
— Zupełnie nowych mebli wcale sobie nie życzę — powiedziała.
— Pani hrabina mebluje mieszkanie komuś ze znajomych.
— Zgadłeś pan. Pojmujesz zatem, że takie mieszkanie...
— Rozumiem. Racz pani wybrać tylko — odpowiedział Fingret, szczwany jak każdy kupiec paryski, a obojętny na to czy nowe czy stare rzeczy sprzedaje, byle tylko na jednych i drugich zyskać jak najwięcej.
— Ten garnitur złotego koloru naprzykład — zapytała hrabina.
— O!... to wcale niedrogie, składa się tylko z dziesięciu sztuk.
— Do pokoju średniej wielkości — odrzekła hrabina.
— Nowiuteńki, proszę patrzeć.
— Nie nowy... przerobiony.
— Nie przeczę — odparł, śmiejąc się pan Fingret; — lecz tak, jak go pani widzi, wart jest osiemset franków.
Usłyszawszy tę cenę, hrabina zdrętwiała; jak tu się przyznać, że ona, pochodząca z rodziny Walezjuszów, poprzestać musi na meblach odnawianych i w dodatku, że nie jest w stanie poświęcić na nie ośmiuset franków. Udała nieukontentowanie.
— Któż tu mówi o kupnie. Skąd panu przyszło do głowy, żebym chciała nabywać tę starzyznę?... Chodzi mi o wynajęcie, a przytem...
Fingret skrzywił się, kupująca zaczynała tracić w jego wyobrażeniu. Nie chodziło jej więc o kupno mebli nowych lub przerabianych, lecz o wynajem poprostu.
— Życzyłaby pani zatem, wynająć ten garnitur złocisty — zapytał, — czy rocznie, łaskawa pani?...
— Nie, miesięcznie. Dla kogoś przybyłego z prowincji.
— Sto franków na miesiąc, szanowna pani.
— Żartuje pan chyba; mój panie, tym sposobem, po upływie ośmiu miesięcy, garnitur do mnieby należał...
— Nie przeczę, pani hrabino.
— No więc?...
— Gdyby należał do pani, przestałby być moją własnością i nie myślałbym, nie troszczyłbym się o naprawy i odświeżania, które kosztują...
— Sto franków na miesiąc — odpowiedziała hrabina — to drogo; trzeba mi się dobrze zastanowić, może po upływie miesiąca wypadnie to oddać, a nowe obstalować. Sądziłam, że to wszystko wyniesie mi pięćset, do sześciuset franków; pozwólmy sobie, wydajmy sto talarów — dodała w myśli.
— Biorę — oświadczyła głośno — te meble złocistego koloru do salonu, z takiemiż firankami.
— Służę pani.
— A dywany?
— Służę pani.
— A co do drugiego pokoju ma pan dla mnie?
— Sofki oto te zielone, ta wielka szafa dębowa, stół na nogach wygiętych i firanki zielone adamaszkowe.
— Dobrze, a co do pokoju sypialnego?
— Łóżko piękne i szerokie, leżankę wyśmienitą, kapę na łóżko aksamitną, srebrem i jedwabiem różowym haftowaną, firanki błękitne, przybory kominkowe gotyckie, bogato złocone.
— W jakiej cenie to wszystko?
— Na miesiąc?
— Tak.
— Czterysta franków.
— Zastanów się pan, panie Fingret i nie bierz mnie za gryzetkę. Takich jak ja, byle czem pan nie olśnisz. Oblicz pan, jeżeli łaska, że czterysta franków miesięcznie, czynią cztery tysiące osiemset rocznie, i że cały pałac mogłabym za tę cenę umeblować.
Fingret podrapał się po uchu.
— Zrażasz mnie pan zupełnie do swego zakładu — dodała pani de la Motte.
— Bardzo mi przykro, pani hrabino...
— Nie dam więcej nad sto talarów za cały sprzęt Joanna wypowiedziała te słowa z taką wyniosłością, że kupiec mimowolnie pomyślał o przyszłości.
— Ha! niechże tak będzie, pani hrabino.
— I to z warunkiem, panie Fingret.
— Z jakim?
— Że to wszystko będzie ustawione i urządzone, we wskazanym przeze mnie lokalu, licząc od tej chwili do godziny trzeciej po południu.
— Dziesiąta już teraz, proszę pani, proszę zwrócić na to uwagę; sama dziesiąta.
— Tak, czy nie?
— A gdzie proszę pani?
— Ulica św. Kluudjusza.
Tapicer otworzył drzwi na podwórze i począł wołać: Sylwan! Landry! Nadbiegło nie dwóch ale trzech subjektów jednocześnie, zachwyconych tem, że przerwą robotę i przypatrzą się pięknej damie.
— Dalej, moi panowie, bierzcie nosze i wózki! Bémy, pakuj meble złocistego koloru, Sylwan, przedpokój do wózka, a ty, jako najprzezorniejszy, zajmij się pokojem sypialnym.
W godzinę mieszkanie na trzeciem piętrze było już przez nią wynajęte, a nim dwie następne minęły, salon, sypialnię i przedpokój meblowano i drapowano jednocześnie.
W tak przeistoczonem mieszkaniu, z ogniem płonącym na kominku, usiadła Joanna przed tualetą, rozkoszując się miękkością kobierca. Wchłaniała w siebie ciepłą atmosferę i lekką woń lewkonji, które kąpiąc łodygi w wazonach japońskich, chyliły główki upojone wyziewami wody.
Płomień, kwiaty, światło świec woskowych, oto czem upiększyła pani Joanna raj, przeznaczony dla Jego ekscelencji.
Nie zapomniała i o tem, aby drzwi od sypialni, uchylone zalotnie, przepuszczały łagodne różowe światło, przy którem połyskiwały złocone nogi foteli, wypolerowane ściany łóżka i ruszt kominka.
Strój Joanny był tak wyszukany, że pan de la Mctte, nieobecny małżonek, zobaczywszy go, zażądałby zapewne wyjaśnień. Pani de la Motte godna była apartamentu i umeblowania wynajętego od pana Fingret.
Po posiłku lekkim, by umysłu nie obciążyć i nie spędzić zajmującej bladości, powlekającej twarzyczkę, Joanna zagłębiła się w fotelu, w pokoju sypialnym przy kominku. Z książką w ręku, z nóżkami na taborecie, czekała i przysłuchiwała się turkotowi powozów, przerywającemu ciszę ubożuchnej ulicy. Czekała. Zegar wydzwonił dziewiątą, dziesiątą, jedenastą nareszcie, i nikt nie przybył, ani piechotą, ani powozem. Nareszcie i północ wybiła na zegarze pobliskiego klasztoru. Nic i nic — ani prałata, ani powozu.. Świece gasnąć zaczynały, niektóre z nich pokryły powłoką przejrzystą profilki z miedzi złoconej. Ogień przeistoczył się w zarzewie, następnie w popioły. W pokojach panował upał afrykański.
Stara Klotylda mruczała niezadowolona, bo świeży czepiec, przywdziany na tę uroczystość, ucierpiał silnie podczas tego, gdy, czekając w przedpokoju, zdrzemnęła się pomimowoli. Kokardy nie wyszły z tej próby zwycięsko, przysmaliły się fatalnie od płomieni świecy. O pół do pierwszej Joanna, wściekła, zerwała się z fotela i po raz setny tego wieczora poszła otworzyć okno i zapuścić wzrok w głęboką ciemność ulicy. W całej dzielnicy panowała cisza, jakby przed stworzeniem świata. Kazała się rozebrać, odmówiła kolacji i... odprawiła służącą, bo jej pytani) drażnić ją zaczynały. Sama jedna, wśród jedwabiów, pod pięknemi kotarami, w wykwintnem łóżku, nie lepiej spali niż nocy poprzedniej, bo wtedy niepokój jej był o wiek szczęśliwszym: powstawał z nadziei. Jednak po długich udręczeniach i buntach przeciw losowi, znalazła coś m usprawiedliwienie kardynała.
Po pierwsze: był kardynałem i wielkim jałmużnikiem, miał więc tysiące spraw nagłych, ważniejszych z pewnością, aniżeli wizyta przy ulicy św. Klaudjusza.
Nazajutrz, Joanna, nie tracąc nadziei, rozpoczęła nanowo toaletę swoją i porządkowanie apartamentu. Wybiła siódma, ogień płonął w salonie na kominku, gdy wtem kareta jakaś zaturkotała u wjazdu w ulicę świętego Klaudjusza. Tym razem Joanna nie miała czasu wyjrzeć już oknem. Po chwili rozległ się dzwonek, a serce pani de la Motte zabiło tak gwałtownie, że uderzenia jego możnaby słyszeć dokładnie. Zawstydzona tem nierozsądnem wzruszeniem, pani hrabina nakazała sobie milczenie, ułożyła zręcznie haft na stoliczku, nowe nuty na klawikordzie, a gazetę rzuciła na krzesło przy kominku.
Po upływie kilku sekund Klotylda oznajmiła:
— „Osoba, która pisała przedwczoraj“.
— Prosić! — odpowiedziała Joanna.
Chód lekki, trzewiki skrzypiące, głowa wzniesiona, postać dorodna, w aksamity i jedwabie przybrana, a wydająca się niezwykle wysoką w tym szczupłym apartamencie, oto co przedstawiło się oczom hrabiny, gdy powstała na przyjęcie. Dotknęło ją przedewszystkiem nieprzyjemne incognito przybyłego.
— Z kim mam zaszczyt? — odezwała się z ukłonem protektorki raczej, niż protegowanej.
Książę zerknął za siebie ku drzwiom, za któremi została stara.
— Kardynał de Rohan — oświadczył następnie.
W odpowiedzi na to, pani de la Motte, z miną wyrażającą wielkie onieśmielenie, odpowiedziała ukłonem tak niskim, jaki się tylko królowi oddaje.
Następnie podsunęła fotel gościowi, sama zaś, zamiast według wymagań etykiety, zająć miejsce na krześle, usiadła w drugim wielkim fotelu.
Kardynał zrozumiał, że może być swobodny, położy więc kapelusz na stole i, patrząc prosto w oczy Joanny która w nim utkwiła spojrzenie, przemówił:
— Więc to prawdą jest, moja panno?...
— Moja pani — przerwała Joanna.
— Przepraszam... Zapomniałem... więc to prawdą jest proszę pani?...
— Mąż mój, hrabia de la Motte, Ekscelencjo.
— Wiem, wiem, proszę pani, żandarm króla czy królowej.
— Tak jest, Ekscelencjo!
— Pani więc jest z domu Walezjanka?
— Tak, Ekscelencjo.
— Świetne nazwisko!... — powiedział kardynał, zakładając nogę na nogę. — Nazwisko świetne... wygasłe.
Joanna zrozumiała wątpliwości kardynała.
— Wcale nie wygasłe, Ekscelencjo, i ja je noszę i mam brata, barona Walezjusza.
— Racz mnie pani objaśnić cokolwiek o tem pochodzeniu. Lubię bardzo heraldykę.
Joanna opowiedziała od niechcenia historję, znaną już naszym czytelnikom. Kardynał słucha! i patrzył. Nie zadawał sobie trudu, aby ukrywać wrażenia. Nie wierzył ani w zasługę, ani w wartość Joanny; wiedział, że jest ładna i biedna; patrzył na nią, to dosyć. Joanna, której uwadze nic nie uszło, odgadła myśli swego przyszłego protektora.
— Zatem — odezwał się znowu niedbale pan Rohan — byłaś pani prawdziwie nieszczęśliwą?
— Nie skarżę się, Ekscelencjo.
— W rzeczywistości, przesadzono mi trudne pani położenie. Mieszkanko wygodne, urządzenie bardzo przyjemne i odpowiednie...
— Dla gryzetki — wtrąciła szorstko Joanna, pragnąc dojść nareszcie do rzeczy.
Kardynał poruszył się.
— Jakto! pani to otoczenie nazywasz otoczeniem gryzetki?
— Nie sądzę, Ekscelencjo, abyś mógł je uznawać za otoczenie księżnej.
— A! pani jesteś księżną, — powiedział z lekkim odcieniem ironji.
— Jestem z domu Walezych, tak samo jak Wy, Ekscelencjo de Rohan. Oto wszystko, co mi wiadomo — odparła.
Słowa te, wypowiedziane z majestatem nieszczęścia, buntującego się w majestacie kobiety, czującej, że jest zapoznaną, były tak harmonijne i pełne godności zarazem, iż księcia obrazić nie mogły, a musiały wzruszyć mężczyznę.
— Pani — rzekł — zapomniałem, że pierwszym moim obowiązkiem było poproszenie pani o przebaczenie. Zawiadomiłem, że przybędę wczoraj; zmuszony asystować w Wersalu, przy recepcji pana de Suffren, zmuszony się też znalazłem odłożyć na dziś przyjemność odwiedzenia pani.
— Ekscelencja uczynił mi wielki zaszczyt i tak, iż dziś raczył sobie o mnie przypomnieć, to też hrabia de la Motte, małżonek mój, tem więcej złorzeczyć będzie wygnaniu, do którego nędza go przykuła, że nie miał szczęścia obecnym być przy tak dostojnej wizycie.
Słowo małżonek zbudziło uwagę kardynała.
— Pani sama mieszka? — zapytał.
— Zupełnie sama, ekscelencjo.
— To pięknie, jak na kobietę młodą i ładną.
— To zupełnie naturalne, jak na kobietę, która nie na swojem miejscu byłaby w każdem towarzystwie, prócz tego, od którego oddala ją ubóstwa.
Kardynał zamilkł.
— Heraldycy jednakowoż nie stwierdzają widocznie genealogji pani?
— Naco mi to? — odrzekła wzgardliwie Joanna, odgarniając zręcznym ruchem upudrowane loczki ze skroni.
— Pani — rzekł — chciałbym wiedzieć, w czem jej mogę być pożytecznym?
— Ależ w niczem, ekscelencjo.
— Jakto w niczem?
— Wasza eminencja zaszczyca mnie...
— Mówmy otwarciej.
— Szczerszą, niż teraz jestem, już być nie potrafię.
— Przed chwilą użalała się pani — powiedział de Rohan, spoglądając dokoła, jakgdyby chciał przypomnieć Joannie, co mówiła o urządzeniu mieszkania.
— Zapewne, że się użalałam.
— I cóż dalej, proszę pani?
— Nic, ekscelencjo, widzę, że macie zamiar wesprzeć mnie jałmużną, czy nie tak?
— O! pani!...
— Jałmużnę przyjmowałam wprawdzie — ale odtąd przyjmować jej już nie będę.
— Jak to mam rozumieć?
— Dość już zniosłam upokorzeń, ekscelencjo; znosić je dłużej jest niepodobieństwem.
— Pani nadużywa, jak mi się zdaje, wyrażeń. Nieszczęście nigdy nie upokarza nikogo...
— Z mojem nazwiskiem nawet! Pomyśl, czy odważyłbyś się żebrać, ty, książę de Rohan?
— Nie mówię wcale o sobie — odparł dumnie zaambarasowany trochę kardynał.
— Ja, ekscelencjo, znam tylko dwa rodzaje prośby o wsparcie: w karecie, lub u drzwi kościoła; w złocie i aksamitach, albo też w łachmanach. Obecnie, nie spodziewałam się wcale tak zaszczytnej dla mnie wizyty, sądziłam, że zostałam zapomnianą.
— A! więc pani wiedziałaś, że to ja pisałem? — zawołał kardynał.
— Widziałam wszak pieczęć na liście.
— Udawałaś pani jednakże, żeś mnie nie poznała.
— Bo, anonsując się, nie zaszczyciłeś mnie pan wszakże wymienieniem swego nazwiska.
— Zachwyca mnie duma pani — odparł z żywością kardynał i patrzył z widoczną przyjemnością w oczy pełne ognia, w piękną twarzyczkę Joanny.
— Objaśniam zatem — ciągnęła dalej hrabina — że zanim poznałam pana, postanowiłam sobie zrzucić ten nędzny płaszcz, osłaniający moje ubóstwo, pokrywający nagość mojego imienia, postanowiłam sobie pójść w łachmanach, jak każda żebraczka chrześcijańska, i prosić o kawałek chleba, nie przez pychę, lecz z miłosierdzia przechodniów podany.
— Mam nadzieję, że pani nie jesteś tak zupełnie pozbawioną środków?
Joanna zamilczała.
— Posiadasz może jaki kawałek ziemi, choćby obdłużonej; klejnoty rodzinne, jak oto ten, naprzykład?
I wskazał na pudełeczko, którem igrały białe, delikatne paluszki młodej kobiety.
— To? — zapytała.
— Niezwykłe jakieś pudełeczko, daję słowo. Czy pani pozwoli?
Powiedział to i wziął sprzęcik w ręce.
— A! minjatura — zawołał zdziwiony.
— Czy znasz pan oryginał tego portretu? — zapytała Joanna.
— To portret cesarzowej austrjackiej.
— Doprawdy? — zawołał Joanna — czy tylko pan się nie myli?
Kardynał przypatrywał się z wielką uwagą sprzęcikowi.
— Skąd się to pani dostało? — zapytał.
— Od damy, która była tutaj przedwczoraj.
— U pani?
— U mnie.
— Od damy...
I kardynał na nowo wpatrywać się zaczął.
— Źle powiedziałam, Eminencjo — odparła hrabina — było ich dwie...
— I jedna z nich dała pani to pudełko? — zapytał de Rohan z niedowierzaniem.
— Wcale mi go nie dała.
— Jakimże więc sposobem się tu znajduje?
— Zapomniano go u mnie.
Kardynał tak się zamyślił, że to panią de la Motte mocno zaintrygowało, uznała więc za stosowne mieć się na baczności. Nareszcie, de Rohan podniósł głowę i, z uwagą wpatrując się w hrabinę, rzekł:
— A jak się nazywa ta dama? Wybaczy mi pani zapewne, że zadaję jej to pytanie; że stawiam się w roli sędziego śledczego.
— Gdybym znała damę, która to zostawiła...
— To cóż?
— Odesłałabym była zgubę w tej chwili. Dla niej ma to wartość prawdopodobnie, i nie chciałabym narażać jej na czterdzieści osiem godzin niepokoju za uprzejmą wizytę.
— Nie zna jej pani, zatem...
— Nie; wiem tyle tylko, że jest przełożoną stowarzyszenia miłosierdzia w Wersalu. Od kobiet przyjmuję wsparcie, nie poniża ono kobiety ubogiej; a dama ta, powiadomiona o mojem smutnem położeniu, odwiedziwszy mnie, pozostawiła mi sto luidorów nad kominkiem.
— Sto luidorów! — zawołał zdziwiony kardynał. — Wybacz pani — dodał — nie dziwi mnie, że udzielono jej tak znaczną sumę. Przeciwnie, zasługuje pani na wszelakie a wszelkie współczucie ludzie dobroczynnych. Dziwi mnie tylko tytuł damy miłosierdzia; bo rozporządzają one mniejszemi daleko środkami. Czy mogłabyś, hrabino, odmalować mi portret tej damy?
— Trudno mi to będzie — odparła Joanna w celu wzbudzenia tem większej ciekawości kardynała.
— Jeżeli jednakże była tutaj?
— Naturalnie, że była — ale nie życzyła sobie widocznie być poznaną, bo twarz miała osłoniętą gęstym woalem a oprócz tego okryta była szerokiem futrem. Pomimo to wszakże...
— Pomimo to? — powtórzył kardynał.
— Zdawało mi się... lecz nie ręczę.
— Co takiego?
— Że oczy miała błękitne.
— Usta?
— Małe, wargi przygrube nieco, dolna mianowicie.
— Wysoka, czy średniego wzrostu?
— Średniego.
— Ręce?
— Prześliczne.
— Szyja?
— Długa i cienka.
— Wyraz twarzy?
— Surowy i szlachetny.
— Wymowa?
— Jakby niewprawna trochę.
— Czy może ją znasz, ekscelencjo?
— Skąd wnosisz, że mógłbym ją znać, hrabino?... — odparł żywo kardynał.
— Z pytań zadawanych mi, a także przez sympatję którą łączy pracowników na niwie dobroczynności.
— Nie, pani, nie znam jej wcale.
— Może masz choćby jakie przypuszczenia, ekscelencjo?...
— Z jakiej racji?
— Z racji tej minjatury, naprzykład!
— Ą! — z pośpiechem odparł kardynał, w obawie by nie był odgadniętym — zapewne, ta minjatura.
— Cóż takiego?
— Zdaje mi się być...
— Portretem cesarzowej Marji Teresy?
— Tak przypuszczam.
— I co stąd wnosisz, Ekscelencjo?
— Że miałaś pani wizytę jakiejś damy niemieckiej, i tych naprzykład, które założyły stowarzyszenie dobroczynności...
— W Wersalu?
— Tak, pani.
Nastała cisza. Widoczne było, że kardynał miał jeszcze pewne wątpliwości, i że obecność pudełeczka w domu hrabiny de la Motte wzbudzała w nim podejrzenia.
Na dworze wiadomą było rzeczą, iż kardynała mocno obchodziły sprawy królowej, a nadmienialiśmy już, że byli tacy, co usiłowali niecić nieprzyjaźń pomiędzy monarchinią a jej wielkim jałmużnikiem. Jakim sposobem pudełeczko z portretem, tak mu dobrze znane, tyle razy widziane w rękach Marji Antoniny, znaleźć się mogło w posiadaniu Joanny żebraczki?
Czy królowa rzeczywiście była w tem biednem mieszkaniu? Prałat wątpił coś o tem. Wątpił już wczoraj; samo nazwisko „Walezjanka“ nakazywało mu mieć się na ostrożności, a tu naraz się okazuje, że nie chodzi o kobietę w nędzy, ale o księżniczkę, osobiście przez królową wspomaganą. Byłażby do tego stopnia miłosierną Marja Antonina?
Podczas gdy kardynał zagłębiał się w zwątpieniach, Joanna, śledząca każdy rys jego fizjognomji, siedziała jak na mękach. Bo straszna to zaprawdę męczarnia dla sumienia obciążonego fałszem, widzieć niedowierzanie tych, których pragnie się przekonać. Milczenie ciążyło obojgu — przerwał je kardynał nowem zapytaniem:
— Czy przypatrzyłaś się pani towarzyszce swojej dobrodziejki? czy możesz mi powiedzieć jak wyglądała?
— O! tę to widziałam doskonale — odparła hrabina — wysoka i ładna, wyraz twarzy stanowczy, płeć olśniewająca, kształty pełne.
— Czy starsza dama, nie nazywała jej po imieniu?
— I owszem, raz jeden.
— Jak?
— Andrea.
— Andrea! — wykrzyknął kardynał poruszony.
Wiadome było, że królowa jeździła onegdaj z panną de Taverney do Paryża. Głuche pogłoski o opóźnieniu, o bramie zamkniętej, o małżeńskiem nieporozumieniu pomiędzy królem i królową, obiegały po Wersalu. Książę de Rohan odetchnął swobodniej teraz. Nie było ani zasadzki, ani spisku przy ulicy św. Klaudjusza. Pani de la Motte wydała mu się piękną i czystą, jak anioł niewinności. Ale, jako dyplomata, postanowił użyć jeszcze jednej próby, ostatniej.
— Hrabino — rzekł — jedna rzecz zadziwia mnie... przyznaję.
— Co takiego, ekscelencjo?
— Że z twojem nazwiskiem i prawami, nie udałaś się pani do króla.
— Do króla?
— Tak.
— Ależ, monsiniorze, dwadzieścia podań, dwadzieścia próśb mu posłałam.
— I bez skutku?
— Bez odpowiedzi jakiejkolwiek.
— Pomijając zatem króla, wszyscy książęta domu królewskiego, zwróciliby uwagę na domagania się pani.
— Zwracałam się do wszystkich, nikt mi jednak nie pomógł — odparła.
— To dziwne! — rzekł kardynał.
Potem nagle, jakby teraz dopiero myśl ta zabłysła mu w głowie, dodał:
— Ależ, Boże mój! zapominamy o udzielającej łask wszelkich, o tej, która nigdy nie odmówiła nikomu pomocy zasłużonej, o królowej. Czy widziałaś ją pani?
— Nigdy — odparła Joanna z przedziwną prostotą.
— Jakto, nigdy nie zanosiłaś próśb do królowej?
— Nigdy.
— Nie starałaś się pani o uzyskanie jej posłuchania?...
— Starałam, lecz mi się nie udało.
— Mówisz mi, pani, rzeczy trudne do uwierzenia.
— Ale zupełnie prawdziwe, dwa. razy tylko byłam w Wersalu i dwie osoby tylko tam widziałam: doktora Luis, który w szpitalu doglądał był ojca mojego — i barona de Taverney, któremu byłam polecona.
— Cóż baron powiedział pani?... jemu właśnie łatwoby przyszło zbliżyć cię do królowej.
— Odpowiedział mi, że postępuję bardzo niezręcznie.
— Jakto?...
— Że za tytuł do łaski królewskiej przedstawiam pokrewieństwo, które może tylko przykrość sprawić Jej Królewskiej Mości, bo ubodzy krewni nigdy nie są pożądam.
— To doskonale maluje barona, egoistę i gbura — zauważył książę.
I, przypomniawszy sobie wizytę Andrei u hrabiny, pomyślał:
— To dziwne, ojciec usuwa proszącą, a królowa przyprowadza jego córkę. Coś z tych sprzeczności musi wyniknąć przecież.
— Słowo szlacheckie!... — odezwał się głośno de Rohan — że nie mogę wyjść z podziwu, patrząc na osobę z najwyższej sfery, która nigdy ani króla, ani królowej nie widziała.
— Na portretach jedynie — wtrąciła ze śmiechem Joanna.
— A zatem! — zawołał kardynał, przekonany ostatecznie o szczerości hrabiny, — ja, jeżeli będzie tego potrzeba, zawiozę panią do Wersalu i wszystkie drzwi każę ci otworzyć.
— O! monsiniorze, tyle dobroci!... — wykrzyknęła hrabina, rozradowana.
Kardynał przysiadł się bliżej.
— Niepodobna — rzekł — aby wkrótce cały świat nie zajął się panią.
— Niestety! — odparła Joanna z rozkosznem westchnieniem — czy książę szczerze w to wierzy?...
— Jestem zupełnie tego pewny.
— Pochlebiasz mi, ekscelencjo — powiedziała i spojrzała uważnie na kardynała.
Rzeczywiście, nagła bardzo zmiana mogła zadziwić hrabinę, traktowaną przed dziesięcioma minutami z lekceważeniem prawdziwie książęcem.
Pan de Rohan, znawca kobiet, zmuszony był przyznać w duchu, że niewiele widział osób równie ponętnych.
— Na honor!... — pomyślał sobie w duchu, wierny nawyknieniu dworaków wykształconych w dyplomacji — byłoby to i niepojętem i nad wyraz szczęśliwem, gdybym w tej kobiecie, uczciwej i dość zdaje się przebiegłej, znalazł wszechwładną protektorkę.
— Panie — przerwała syrena — milczenie twoje niepokoi mnie czasami; przebacz mi, że to mówię.
— Dlaczego, hrabino?... — spytał kardynał.
— Dlatego, że człowiek taki, jak pan, zdolny jest do niegrzeczności wobec dwóch tylko rodzajów kobiet: wobec kobiet, które kocha się bardzo, lub których się nie szanuje dostatecznie.
— Hrabino, hrabino, zawstydzasz mnie pani... Miałżebym uchybić w czemkolwiek pani?...
— Przypuszczam!...
— Nie mów tego, hrabino, bo to byłoby okrutne!...
— Prawdę mówię, monsiniorze, bo przecież nie kochasz mnie pan, ja zaś prawa do lekceważenia mnie, nie dałam... dotąd przynajmniej.
Kardynał, przytrzymał rękę hrabiny.
— Od dziś — rzekł — życzliwość moja dla pani nie zmieni się nigdy.
— Dosyć, dosyć, ekscelencjo — rzekła hrabina, nie cofając bynajmniej rączki z objęć kardynała.
— Co pani chce powiedzieć?...
— Ażebyś mi pan nie przyobiecywał swojej protekcji.
— Niech mnie Bóg zachowa i broni od wymówienia tego słowa: „protekcja!“... Nie ciebie, pani, lecz mnieby ono poniżało.
— Przypuśćmy zatem, panie kardynale, że przez grzeczność jedynie, złożyłeś wizytę pani de la Motte. Tylko przez grzeczność.
— Ależ to święta prawda — odparł kardynał z galanterją.
I podnosząc do ust paluszki Joanny, wycisnął na nich dość długi pocałunek.
— Przekonanie — kończyła hrabina — że zajmę choć najmniejsze miejsce w umyśle człowieka tak wzniosłego i tak zajętego, jak Wasza Eminencja, pocieszy mnie na rok cały, przysięgam.
— Na jeden rok tylko, hrabino! Pozwól mi liczyć na czas dłuższy, szanowna pani...
— Nie odpowiadam nie! panie kardynale, — odparła i uśmiechom Walezjanka.
Panie kardynale było wyrażeniem poufałem, którem pani de la Motte po raz drugi już zgrzeszyła.
Książę de Rohan, drażliwy w swej dumie, mógłby być istotnie zdziwiony, ale rzeczy tak stanęły, iż nietylko, że się nie zdziwił, ale był zupełnie z tego zadowolony.
— A! — zaufanie — zawołał, bliżej się jeszcze przysuwając. — Tem lepiej, tem lepiej.
— Tak, monsiniorze, mam do ekscelencji zaufanie, bo przeczuwam w Waszej Eminencji...
— Przed chwilą mówiłaś mi „panie“, hrabino.
— Trzeba mi wybaczyć, monsiniorze; nie znam obyczajów dworu. Powiedziałam, że mam do pana zaufanie, bo czuję, że zdolny jesteś zrozumieć umysł mój, awanturniczy i śmiały, ale serce przy nim czyste. Pomimo ubóstwa, pomimo walk staczanych z niecnymi wrogami, Wasza Eminencja potrafi znaleźć we mnie to, co godne być może takiego dostojnika. Wasza Eminencja, zaszczyci mnie zresztą pobłażaniem.
— Jesteśmy więc przyjaciółmi? Podpisano i zaprzysiężono?
— Co do mnie, bardzo pragnę tego.
Kardynał powstał i postąpił ku pani de la Motte; lecz, że jak na zwyczajną przysięgę, zanadto rozszerzył ramiona... lekka i zwinna hrabina uniknęła otoczenia niemi.
— Przyjaźń we troje! — powiedziała z niezrównanym odcieniem drwinek i niewinności.
— Jakto, przyjaźń we troje? — zapytał kardynał.
— Rozumie się; czyż nie istnieje gdzieś, na krańcach świata, biedny żandarm, wygnaniec, którego hrabią de la Motte nazywają?
— Wiesz, hrabino, dlaczego nie mówię z tobą o panu de la Motte?
— Bardzom ciekawa.
— Bo on sam z pewnością, dosyć jeszcze mówić będzie o sobie; mężowie nie zapominają o tem nigdy, proszę mi wierzyć.
— A jeżeli będzie mówił?
— Wtedy zaczną mówić i o pani, zaczną mówić o nas.
— Nie rozumiem?
— Powiedzą, dajmy na to. że hrabia de la Motte uważa to za dobre, lub za złe, że kardynał de Rohan trzy, cztery, pięć razy na tydzień składa jego żonie wizyty przy ulicy świętego Klaudjusza.
— Czyż zabronisz ludziom mówić, panie kardynale! Wiesz przecie, że to jest niepodobieństwem.
— Zabronię.
— Jakim sposobem?
— Bardzo prostym; czy słusznie, czy niesłusznie, ludność paryska zna mnie doskonale.
— O! z pewnością, że słusznie.
— Ale nie ma szczęścia znać pani.
— Cóż stąd?
— Odwróćmy więc kwestję.
— W jaki sposób?
— Gdyby, oto, naprzykład...
— Co takiego?
— Gdyby pani... zamiast mnie, przyjeżdżała?
— Ja, do twojego pałacu, Eminencjo?...
— Przychodziłabyś pani do ministra.
— Czy minister nie jest mężczyzną?
— Zachwycającą jesteś; nie chodzi wcale o mój pałac, mam dom.
— Domek, mówmy otwarcie.
— Wcale nie; mam dom, który do pani należy.
— Do mnie?... A gdzież on, proszę? Wcale nie wiedziałam, że jestem właścicielką domu.
Kardynał powstał.
— Jutro, o dziesiątej rano, przyślę pani adres.
Hrabina zarumieniła się, kardynał wziął ją za rękę.
Była epoka w Paryżu, nie zaprzątniętym w danej chwili żadnemi ważniejszemi sprawami, że zajmowano się kwestjami, które w naszych czasach są wyłącznym monopolem bogatych — pasorzytami zwanych — i uczonych, uważanych za próżniaków. W roku 1784, to jest w czasie, do którego dotarliśmy pomału, kwestją będącą w modzie, górującą ponad wszystkiem — był mesmeryzm. Wiedza ta, tajemnicza, niedostatecznie była określona przez wynalazców, którzy, nie czując potrzeby popularyzowania jej w samym zaczątku, dali jej nazwę od człowieka, dali jej tytuł arystokratyczny, że się tak wyrazić godzi; nie ochrzcili jej jednym z tych terminów naukowych, z greckiego pochodzących, za pomocą których wrodzona skromność uczonych współczesnych rozpowszechnia dzisiaj wszelką zasadę naukową.
Ale bo, nacóż przydałoby się popularyzować wiedzę w roku 1784? Lud, którego od półtora wieku nie pytał nikt o zdanie, czy mógł mieć jakie znaczenie? Nie; była to ziemia, rodząca plony niezmiernie bogate. Właścicielem tej ziemi był król; żeńcami, szlachta. Dziś wszystko się zmieniło.
Otóż w roku 1784, nazwa od człowieka pochodząca, była dobrą rekomendacją. Dziś przeciwnie — o powodzeniu, stanowiłaby nazwa od rzeczy martwej wyprowadzona.
Doktór Mesmer przebywał w Paryżu, jak wiemy o tem od Marji Antoniny, proszącej króla, aby go pozwolił jej odwiedzić.
Nie od rzeczy będzie zapewne dać tu kilka słów o tym Mesmerze, którego imię, przechowujące się dziś w pamięci nielicznych jego adeptów, onego czasu znajdowało się na wszystkich ustach.
Około r. 1777 przywiózł on był z Niemiec, krainy mglistych marzeń, naukę brzemienną chmurami i błyskawicą. Przy świetle owych błyskawic widzieć mógł chmury jedynie, chmury, tworzące nad jego głową czarne sklepienie. Ludzie pospolici błyskawice jeno widzieli.
Mesmer dał się poznać w Niemczech dowodzeniami swemi o wpływie planet. Usiłował on dowieść, że ciała niebieskie, dzięki sile swej przyciągającej, wywierają na twory organiczne, a przeważnie na ich system nerwowy, duży wpływ za pomocą płynu niedojrzanego, zapełniającego cały świat. Pierwsza ta teorja — była naturalnie bardzo oderwana. Aby ją zrozumieć, potrzeba było dobrze być wtajemniczonym w naukę Galileusza i Newtona. Była to mieszanina różnych zagadnień astronomicznych i mrzonek astrologicznych, które ani się spopularyzować dawały, ani do arystokracji nawet trafić nie mogły. Mesmer odstąpił zatem od założenia pierwotnego, aby się przerzucić w dziedzinę magnetyzmu. Silę tę bardzo w epoce owej studjowano. Jej własności, przyciągające i odpychające, nadawały kruszcom życie, podobne do życia istot ludzkich, wlewały w nie wielkie dwie namiętności: miłość i nienawiść. Stąd przypisywano magnesom zadziwiające własności leczenia chorób. Mesmer siłę magnesu dołączył do pierwotnego systemu swego i próbował, co z tego połączenia da się osiągnąć. Na nieszczęście, przybywszy do Wiednia, zastał w nim silnego współzawodnika. Był to Hall, utrzymujący, że Mesmer wykradł mu jego metodę. Ten pomysłowy człowiek, ogłosił wtedy, że magnes jest rzeczą nieużyteczną, że nie będzie odtąd leczył magnetyzmem mineralnym, lecz zwierzęcym jedynie. Słowa te, lubo niesłyszane dotąd, nie były wszelako odkryciem nowem; magnetyzm, znany przez starożytnych, stosowany w tajemnicach egipskich i wyroczniach delfickich, przechował się w formie podania aż do wieków średnich; kilka ocalałych strzępków tej nauki stworzyło czarowników trzynastego, czternastego i piętnastego stulecia. Mesmer słyszał o cudach tej nauki, puścił się w pogoń za tą wiedzą rozstrzeloną i wymykającą się, niby błędne ogniki, skaczące na bagnach wśród nocnych ciemności. Pochwycił je i utworzył skończoną teorję, system jednolity, któremu dał nazwę mesmeryzmu.
Doszedłszy do pewnych wyników, przedstawił system swój akademji nauk w Paryżu, stowarzyszeniu królewskiemu w Londynie i akademji berlińskiej. Dwie pierwsze instytucje zbyty go milczeniem, trzecia uznała za warjata. Przypomniał sobie wtedy owego filozofa greckiego, który zaprzeczał ruchowi i którego, chodząc, pokonał jego przeciwnik. Przybył do Francji, wziął z rąk doktora Storeka i okulisty Werozla młodą, siedemnastoletnią dziewczynę, dotkniętą chorobą wątroby i stężeniem nerwu wzrokowego, i, po trzymiesięcznem leczeniu, chora wyzdrowiała, niewidoma przejrzała. Uzdrowienie to przekonało wielu ludzi, a, pomiędzy innymi, lekarza Deslon. Z wroga stał się apostołem, krzewicielem nowej potęgi Od tej chwili rosła sława Mesmera, akademja oświadczyła się przeciwko nowatorowi, ale dwór go protegował, i ministerjum rozpoczęło układy, dążące do skłonienia mistrza, iżby dla szczęścia ludzkości ogłosił swoją doktrynę.
Doktor drożył się. Pan de Breteuil ofiarował mu w imieniu króla dwadzieścia tysięcy franków pensji dożywotniej, i dziesięć tysięcy wynagrodzenia za praktyczne wykształcenie trzech osób, przez rząd mu wskazanych. Ale Mesmer oburzył się na oszczędność królewską, odmówił i wyjechał do wód w Spa z niektórymi ze swoich pacjentów. Groziła mu nieprzewidziana katastrofa.
Delson, jego uczeń, posiadacz sławnej tajemnicy, której zdradzenia odmówił za trzydzieści tysięcy renty rocznej, otworzył u siebie leczenie metodą Mesmera.
Wtenczas jeden z jego pacjentów, pan de Bergasse, powziął szczęśliwą myśl skorzystania z nauki sławnego profesora dla zawiązania spółki komandytowej: został utworzony komitet ze stu osób z kapitałem trzykroć czterdzieści tysięcy franków, pod warunkiem wtajemniczenia akcjonarjuszów. Mesmer przystał, zabrał pieniądze i powrócił do Paryża.
Chwila bardzo mu sprzyjała.
Był to jeden z okresów, w którym umysły doprowadzone przez filozofów do realizmu, a raczej do rozczarowania, nękają się ową możliwością przejrzenia istoty wszelkiej rzeczy, i, postąpiwszy jeden krok zaledwie naprzód usiłują już przebyć granice świata rzeczywistego, aby się przedostać do krainy marzeń i złudzeń.
Bo jeżeli dowiedzione jest, że prawdy jasne, przejrzyste, są jedynemi, które rozpowszechniają się szybko, równie niemniej jest pewnem, iż wszelkie tajemnice są potężną siłą przyciągającą.
Naród francuski porwany został tajemniczością nauki Mesmera, dającej zdrowie chorym, rozum umysłom pomieszanym, a mądrym szaleństwo. Wszędzie zajmowano wówczas się Mesmerem. — Co zrobił?... na kim wywierał boskie swoje cuda?... któremu magnatowi przywróci! wzrok lub siły?... jakiej damie, grą i balowaniem zmęczonej, nerwy uspokoił?... jakiej młodej dziewicy w uśpieniu magnetycznem rozkazał przepowiadać przyszłość?...
Voltaire umarł, śmiech zamarł we Francji, śmiał się jeden tylko Beaumarchais, lecz śmiech ten więcej był jeszcze goryczą przesiąkły, niż śmiech Voltaire‘a. Rousseau umarł — i przepadła we Francji filozofja religijna. On jeden pragnął być podporą Boga; lecz gdy go nie stało, nie było nikogo, ktoby zdobył się na tę odwagę, z obawy, aby nie zostać zmiażdżonym.
Niegdyś wojna była dla francuzów ważnem zajęciem. Królowie osobiście podtrzymywali bohaterstwo narodowe; obecnie jedyną wojną była wojna amerykańska, a w tej król żadnego nie brał udziału. Czyż nie walczono o coś co amerykanie zwą niepodległością, a co francuzi zamienili na abstrakcję: wolności?... W dodatku owa wojna daleka, wojna, nietylko innego ludu, lecz innego świata, skończyła się. Rozważywszy to wszystko, czyż nie lepiej było zająć się Mesmerem, lekarzem niemieckim, który w przeciągu lat sześciu po raz drugi Francję roznamiętniał, aniżeli lordem Cornwalis lub Waschingtonem, którzy byli tak daleko, że nikt ich nigdy prawdopodobnie ujrzećby nie potrafił. Mesmer tymczasem był na miejscu: można go było widywać, dotykać, a najwyższem właśnie marzeniem trzech czwartych paryżan było przedewszystkiem, aby być przez niego dotykanym.
Ten człowiek zatem, który po przybyciu do Paryża nie znalazł żadnego poparcia, nawet u królowej, rodaczki swojej, tak skłonnej do popierania swoich ziomków; ten człowiek, który, gdyby nie doktór Deslon, byłby na zawsze pozostał w cieniu, ten człowiek kierował teraz opinją publiczną, pozostawiając za sobą króla, o którym nie mówiono wcale, pana de Lafayette‘a, o którym nie mówiono jeszcze, i Neckera, o którym już nie mówiono.
Przeciwko Mesmerowi, apostołowi materjalizmu, wystąpił Saint-Martin, spirytysta. Doktryna tego ostatniego miała pocieszać dusze, dotknięte materjalizmem doktora niemieckiego. Proszę sobie wyobrazić ateusza z religją słodszą, niż sama religja, republikanina pełnego uszanowania dla królów, szlachcica, czule rozkochanego w ludzie; proszę sobie wyobrazić napaść tego człowieka, obdarzonego wymową i logiką, najzgubniejszą dla wszystkich wierzeń na ziemi.
I król Ludwik XVI, jeżeli nie zaciekawiony, to ceniący nowości, sprawiające wrzawę w poczciwym Paryżu, pozwolił królowej, pod warunkiem, iż towarzyszyć jej będzie księżna z krwi królewskiej, pójść i ujrzeć to, czem się stolica napawała. Działo się to w dwa dni po wizycie, jaką kardynał de Rohan złożył pani hrabinie de la Motte! Powietrze się ociepliło, nastała odwilż. Zastępy stróżów z miotłami, dumnych, że przetrwali nareszcie zimę, zmiatały z zapałem ostatnie śniegi. Na pogodnem i przejrzystem niebie zapalały się pierwsze gwiazdy w chwili, gdy pani de la Motte, wykwintnie ubrana, z pozorami bogactwa, przybyła na plac Vendome i zatrzymała się przed okazałym domem, którego wielkie okna frontowe płonęły jaskrawem światłem. Był to dom doktora Mesmera. Dwustu do trzystu pieszych dreptało w błocie, oczekując na wyjście chorych uzdrowionych, lub wejścia przybywających po uzdrowienie. Wszyscy bogaci i utytułowani przybywali w powozach herbowych i kazali się wynosić lokajom, a te nowego rodzaju tłomoki, owinięte w futra lub atłasowe płaszcze, niemałą były pociechą dla nieszczęśliwych zgłodniałych i półnagich, czatujących u drzwi na nieomylny dowód, że Bóg, zsyłający na ludzi zdrowie i chorobę, nie radzi się drzewa genealogicznego.
Gdy który z takich chorych o twarzy wybladłej zniknął w wielkich drzwiach wchodowych, rozchodził się szmer pośród obecnych. Dla ciekawej i nieokrzesanej tłuszczy, cisnącej się nieraz u wejścia na bale i do teatrów i mającej jedyną w tem przyjemność, bardzo pożądany był widok księcia ze sparaliżowaną ręką lub nogą, feldmarszałka, któremu obie nogi wymówiły posłuszeństwo, prawdopodobnie wskutek przebywania u dam z wielkiej opery lub komedji włoskiej. Ta oto pani, którą zobaczono na rękach jej hajduków, z głową zwieszoną, z zamarłem nieruchomem spojrzeniem, ta pani, przypominająca jednę z owych dam rzymskich, które po uczcie wynosili Tesalczycy, ta dama, podlegająca cierpieniom nerwowym, lub wycieńczona nadużyciem i bezsennością, dama, która nie mogła być uleczoną czy wskrzeszoną, przez szarlatanów, będących w modzie, przychodziła, aby osiągnąć przy aparacie Mesmera to, czego gdzieindziej poszukiwała daremnie.
Wiele z tych dam i z tych panów znanych było powszechnie, niektórzy też z przybywających kryli swe oblicza pod atlasową maską, pragnąc uniknąć niepożądanego rozgłosu. Było właśnie półpoście, zapowiedziany był bal maskowy w salach opery, i niektóre z tych dam zamierzały z placu Vendome udać się wprost do Palais-Rryal Pośród tej tłuszczy, przeklinającej i drwiącej naprzemian, przeszła pani hrabina de la Motte, wyprostowana i dumna, z maską na twarzy, a przejściem swem wywołała uwagę:
— E! co ta, to chyba nie chora!... — pomimo to nie obeszło się bez komentarzy.
Bo jeżeli nie była cierpiąca, poco przychodziła do Mesmera? Gdyby te tłumy wiedziały cokolwiek o wydarzeniach, któreśmy opowiedzieli, nie byłyby się dziwiły. Wistocie pani de la Motte długo rozważała rozmowę swoją z panem de Rohan, w szczególności zaś długo medytowała nad tem, dlaczego kardynał zaszczycił taką szczególną uwagą pudełko z minjaturą, zgubione, czy też pozostawione u niej. Ponieważ zaś nieznane właścicielki tego sprzęciku spowodowały nagłą uprzejmość Eminencji, pani de la Motte nakreśliła sobie dwa plany, według których mogłaby poznać ich imię. Najpierw postanowiła wprowadzić w wykonanie sposób łatwiejszy.
Udała się do Wersalu z zamiarem wywiedzenia się o biurze dobroczynności dam niemieckich. Tam, jak łatwo się domyślić, nie zdobyła żadnego objaśnienia. Wiele bardzo pań niemieckich zamieszkiwało w Wersalu, bo królowa okazywała swoim rodaczkom szczególną sympatję. Liczono niemek sto pięćdziesiąt do dwustu. Wszystkie pełniły uczynki miłosierne, ale żadna nie zdradzała nazwiska w biurze dobroczynności. Nadaremno więc Joanna domagała się wskazówek co do dwóch dam, które ją odwiedziły, nadaremno dowodziła, że jedna z nich nosiła imię Andrei. Nie znano żadnej damy niemieckiej tego imienia. Te poszukiwania zatem żadnego nie odniosły skutku. Zapytać wręcz pana de Rohan, co mianowicie podejrzewał, byłoby to zdradzić się ze swojemi na niego zamiarami; byłoby to pozbawić się przyjemności i zasługi odkrycia. Skoro tajemnica jakaś była w postępku dam względem Joanny, tajemnica w zdziwieniu i powściągliwości pana de Rohan, w tajemnicy zatem wypadało dojść do rozwiązania zagadki. W charakterze Joanny był to nieprzeparty pociąg do walki z nieznanem. Posłyszała że w Paryżu mieszkał od pewnego czasu człowiek natchniony, człowiek, cuda czyniący, mistrz, usuwający choroby z ciała ludzkiego skinieniem woli swojej. Słyszała, że człowiek ten wyrywał również z duszy nurtujące ją bolesne tajemnice. Słyszała, że pod jego wszechwładnem zaklęciem, najsilniejsza wola pacjenta miękła i zamieniała się w uległość niewolnika; słyszała, że gdy uczony lekarz uspokoił organizm, choćby najsilniej wzburzony, i pogrążył go w słodkim śnie zapomnienia, duch zachwycony spoczynkiem, oddawał się całkiem na usług: czarodzieja i ulegał mu zupełnie. Słyszała, że każda myśl tej, wdzięcznością przejętej, duszy objawiała się wtedy w mowie, mającej tę wyższość nad zwykłą mową ludzką iż nie kłamała nigdy.
Co więcej, opuszczając więzy cielesne, dusza ta, na rozkaz chwilowego swego władcy, łączyła się z innemi duszami; badała je bez wytchnienia, bez przerwy, niby wyżeł, tropiący zwierzynę w zaroślach, badała aż dotąd dopóki nie wydobywała z nich najgłębszych tajników serca i dopóki ich nie złożyła u stóp swego pana.
Dzięki temu setki nadzwyczajnych tajemnic wychodziły na światło dzienne, dzięki temu, pani de Duras odnalazła dziecię skradzione; pani de Chantoné wyżełka angielskiego, wielkości pięści, którego opłakać nie była w stanie; zaś pan de Vaudreuil pukiel włosów, za który byłby chętnie oddał połowę, a choćby nawet i całe swoje mienie.
Odkryć tych dokonywali jasnowidzący i jasnowidza pod wpływem Mesmera. Pani hrabina de la Motte liczyli też na to, iż spotka mistrza na posiedzeniu i przy pomocy jego odnajdzie właścicielkę pudełeczka, które w tej chwili było przedmiotem, najbardziej ciekawość jej palącym.
Z gorączkowym też pośpiechem wchodziła do sali, gdzie byli zebrani chorzy.
Apartament lekarza cudotwórcy miał dwie duże sale. Z przedpokojów, po wylegitymowaniu się woźnym, pozostającym na służbie, przechodziło się do sali, której okna szczelnie zamknięte nie dopuszczały powietrza i światła w dzień, a hałasu i chłodu nocą. Pośrodku sali, pod pająkiem, w którym świece paliły się słabym, gasnącym prawie płomieniem, stała obszerna fasa, szczelnie zamknięta pokrywą. Naczynie to było kształtów bardzo pierwotnych; żaden ornament, żadna draperja, nie zdobiły jego metalowych boków. Fasę tę nazywano aparatem Mesmera.
Jakie aparat posiadał własności, ławo to bardzo wytłumaczyć.
Było to naczynie, napełnione wodą, przesyconą pierwiastkami siarczanemi. Woda ta koncentrowała swe wyziewy pod pokrywą i przesycała niemi butelki, ustawione rzędem w głębi aparatu a w położeniu odwrotnem. W ten sposób otrzymywano krzyżowanie się prądów tajemniczych, których wpływom chorzy zawdzięczali uzdrowienie. Do pokrywy aparatu przylutowany był żelazny pierścień, przytrzymujący długą linę, której przeznaczenie zrozumiemy, gdy rzucimy okiem na chorych. Ci, których widzieliśmy przed chwilą, jak wchodzili do pałacu, siedzieli na fotelach, około fasy, razem mężczyźni i kobiety. Wszyscy, obojętni, poważni lub zaniepokojeni, oczekiwali rezultatu próby. Służący okręcał koniec owej liny około członków chorych, tak, że wszyscy, jednym łańcuchem złączeni, odczuwali jednocześnie przebiegające po nich prądy elektryczności, nagromadzonej w aparacie.
Następnie, aby nie przerywać działania prądów zwierzęcych, zastosowywanych do każdej natury, chorzy starali się dotykać jeden do drugiego łokciami, ramionami lub nogami, i w ten sposób ze zbawczego aparatu czerpać bez przerwy ciepło i życie. Zajmujący był widok tej „ceremonji medycznej“, nic też dziwnego, że tak drażnił ciekawość paryżan. Dwadzieścioro czy trzydzieścioro chorych siadało rzędem dokoła fasy, a służący oplatali ich liną, niby zwojami wężowemi Laokona i synów jego. Skoro tylko posiedzenie zostało otwarte, łagodne ciepło napełniało salę, a pod dobroczynnem jego działaniem wytężone fibry chorych wolniały; ciepłota podnosiła się stopniowo i roztaczała dziwną woń jakąś, usypiającą umysły, najtrudniejsze nawet do zawładnięcia. Widoczne było poddawanie się chorych rozkosznym wpływom tej atmosfery, a pokonywały ich niemniej czyste i drżące dźwięki niewidzialnych instrumentów, rozpływające się, jak płomienie łagodne, w tej powodzi ciepła i woni. Muzyka ta, czysta jak kryształ, z którego brała początek, potrącała o nerwy z siłą nieprzepartą.
Do harmonji tej przyłączały się następnie głosy dziwnie melodyjne, rozpierzchające się na różne tony i spadające, niby deszcz kwiatowy, na głowy obecnych. Na wszystkich twarzach, ożywionych zrazu niespodzianką, malowało się zadowolenie coraz wyraźniejsze. Duch łagodniał, występował z kryjówki, w której się chronił przed cierpieniami ciała, i, rozlewając się swobodny i radosny po całym organizmie, pokonywał ostatecznie materję. Działo się to w chwili, gdy każdy z chorych ujął rózgę żelazną, przymocowaną do pokrywy aparatu i skierował ją ku piersi, sercu lub głowie, stosownie do miejsca, w którem cierpienia obrały sobie siedlisko.
A teraz jeszcze kilka słów o pacjentach. Dzielili się oni na dwie kategorje. Jedni przybywali tu, aby być uleczonymi, i całem sercem pragnęli cel ten osiągnąć; inni, niedowiarki lub ciekawi, niedotknięci żadną chorobą, wciskali się do domu Mesmera, jak do teatru, bądź dla spróbowania wrażenia przy naczyniu zaczarowanem, bądź dla studjowania systemu, dla przypatrywania się cierpiącym i tym, którzy, zdrowymi będąc, kurację jednak przedsiębrali.
Pomiędzy pierwszymi, zapalonymi stronnikami Mesmera, wyróżniała się młoda kobieta, pięknie zbudowana, o twarzy klasycznej, kobieta, trochę dziwacznie przybrana, która, poddając się działaniom prądu, kierowała trzymaną w ręku rózgę na głowę i dolną część żołądka. Kobieta ta zaczynała przewracać swe piękne oczy, jakgdyby wszystko w niej omdlewało, a ręce jej drżeć zaczynały od nerwowego łaskotania, co oznaczało, że ulegała zupełnemu opanowaniu przez magnetyczny płyn. Kiedy głowa jej opadła na tylne oparcie fotela, blade czoło, drgające nerwowo usta i śnieżna, przepiękna szyja zabarwiały się lub bielały, stosownie do szybszego przypływu lub odpływu krwi. Wtedy niektórzy z obecnych, co mieli w nią utkwione spojrzenia, pochylali głowy ku sobie, dzieląc się jakąś uwagą niezwykłą zapewne, bo ciekawość ich wzrastała widocznie. W liczbie tych była pani de la Motte.
Pani de la Motte ze wszystkiego, co tu widziała, za najgodniejszą uwagi uznała twarz młodej kobiety, uśpionej prądem Mesmera.
Fizjonomja ta tak ją rzeczywiście uderzyła, ze stanęła jakby nieruchoma, jakby przykuta do miejsca nieprzepartą żądzą patrzenia i badania.
— O!... — wyszeptała nareszcie — to ta dama miłosierdzia, która była u mnie i dzięki której tak się mną pan de Rohan zainteresował.
Przekonana, że się nie myli, a pragnąca skorzystać z przypadku, który nastręczał jej sposobność odkrycia tajemnicy, jakiej wyświetlić żadnym innym sposobem nie była w stanie, podeszła bliżej. W tej chwili atoli, młoda dama przymknęła oczy, zacisnęła usta i słabym ruchem rąk zaczęła chwytać powietrze. Tylko, ze te ręce nie były tak delikatne i tak kształtne, i nie miały tej białości matowej, jakie panią de la Motte tak zachwycały kilka dni temu. Kryzys udzielił się wszystkim prawie. Wkrótce tez mężczyźni i kobiety, pociągnięci przykładem młodej towarzyszki, zaczęli wydawać westchnienia, szmery, krzyki i, wymachując rękami, nogami i głowami, ostatecznie wpadali w paroksyzm, któremu mistrz nadawał nazwę przesilenia. Kiedy się to działo, jakiś mężczyzna zjawił się w sali w taki sposób, że nikt nie umiałby powiedzieć jak i którędy się tu znalazł.
W ręku miał laskę długą, opartą, a raczej zanurzoną w owym sławnym aparacie.
Dał znak, drzwi się rozwarły i dwudziestu nadbiegłych lokai, schwyciwszy wprawnie i zwinnie każdego z chorych, zaczynających tracić równowagę na fotelach, przeniosło ich do sali sąsiedniej.
Gdy się czynność ta odbywała, pani de la Motte, która razem z innymi przeszła do tej drugiej sali, posłyszała wykrzyknik mężczyzny:
— To ona, to niezawodnie ona!...
— Kto taki?...
Ale naraz weszły dwie damy, wsparta jedna na drugiej, a za niemi, w pewnej odległości, mężczyzna, wyglądający na zaufanego sługę, lubo miał na sobie mieszczańskie ubranie.
Postawa jednej z tych dam tak uderzyła hrabinę, że zbliżyła się ku niej.
Naraz atoli straszny okrzyk w drugiej sali, okrzyk, który się wyrwał z piersi uśpionej młodej kobiety, pociągnął wszystkich w jej stronę.
Jednocześnie, mężczyzna, który raz był już powiedział: „To ona!“ stojąc blisko pani de la Motte, głosem głuchym i tajemniczym zawołał:
— Ależ, panowie, przypatrzcie się tylko, toż to królowa.
Usłyszawszy to, Joanna zadrżała.
— Królowa! — ozwały się wystraszone głosy.
— Królowa u Mesmera!...
— Królowa w ataku przesilenia!... — powtórzyły inne głosy.
— To niepodobna! — odezwał się ktoś inny.
— Przypatrzcie się — powiedział ze spokojem nieznajomy — znacie królowę, czy nie?...
— Istotnie — odezwali się ciszej niektórzy z przytomnych, — podobieństwo uderzające.
Pani de la Motte, jak wszystkie kobiety, które od Mesmera udać się miały na bal do Opery, miała maskę, nałożyła ją i mogła bezpiecznie się przypatrywać.
— Mój panie — odezwała się do sąsiada, mężczyzny z twarzą pełną i czerwoną, oczami błyszczącemi i dziwnie badawczemi, — wszak to pan mówiłeś, że królowa....
— Ależ, to żadnej nie ulega wątpliwości — odpowiedział zagadnięty.
— I gdzież ona?
— No, ta młoda kobieta, ot tam, na tych poduszkach fiołkowych, ta w ataku tak gwałtownym, że nie jest w stanie pokonać uniesień swoich, to królowa.
— Na czem pan jednakże opierasz przekonanie, że ta kobieta to królowa?
— Na tem poprostu, że jest królową — odpowiedział stanowczo mężczyzna z twarzą pełną i czerwoną.
I oddalił się od hrabiny de la Motte, aby rozszerzać nawinę pomiędzy zgromadzonymi.
Joanna odwróciła oczy od widoku, jaki sprawiała epileptyczka, zaledwie jednak parę kroków ku drzwiom postąpiła, spotkała się oko w oko z dwoma damami, które przed przejściem do drugiej sali, oglądały z wielkiem zajęciem aparat ze wszystkiemi jego przyborami.
Zaledwie Joanna ujrzała twarz starszej, wydała okrzyk zdziwienia.
— Co to znaczy? — zapytała dama.
Joanna zdjęła szybko maskę i dobyła z kieszeni pudełeczko z minjaturą.
— Panie — rzekła — zostawiłyście to u mnie.
— Choćby tak jednakże było — powiedziała starsza — to pocóż takie wzruszenie?...
— Wzruszona jestem niebezpieczeństwem, jakie zagraża Waszej Królewskiej Mości.
— Wytłómacz się pani jaśniej.
— Nie prędzej, aż Wasza Królewska Mość raczy włożyć tę maskę.
I podała maskę swoją królowej, która wahała się chwilę jeszcze, sądząc, że pod swym kapturkiem zabezpieczona jest dostatecznie.
— Przez litość!... — zawołała pani de la Motte, — niema chwili do stracenia.
— Niechaj pani raczy zgodzić się na to — szepnęła królowej towarzysząca jej dama.
Marja Antonina machinalnie włożyła maskę.
— A teraz, chodźcie panie, chodźcie, — rzekła Joanna.
I tak szybko wyszła z niemi, że nie zatrzymały się aż u drzwi, na ulicę prowadzących, u których znalazły się w przeciągu kilku sekund.
— Cóż to jednakże ma znaczyć? — zapytała królowa, odetchnąwszy swobodniej.
— Czy Wasza Królewska Mość przez nikogo nie była widziana?
— Tak sądzę.
— Tem lepiej.
— Wytłómacz się pani jednakże, nakoniec?
— Będę miała zaszczyt powiedzieć wszystko Waszej Królewskiej Mości, jeżeli udzielić mi raczysz godzinę posłuchania. Rzecz w kilku słowach streścić się nie uda, a tymczasem Wasza Królewska Mość łatwo może być poznana.
Dostrzegłszy zaś w królowej pewne oznaki zniecierpliwienia, dodała:
— O! pani — rzekła, zwracając się do księżnej de Lamballe — dopomóż mi, pani, błagam cię, dopomóż mi skłoni Jej Królewską Mość do natychmiastowego odjazdu.
Księżną spojrzała błagalnie na monarchinię.
— Jedźmy zatem — odparła Marja Antonina — skoro koniecznie chcecie tego.
Następnie zwróciła się do pani de la Motte i powiedziała:
— Żądałaś pani posłuchania, wszak prawda?...
— Pragnę, abym mogła mieć zaszczyt wyjaśnić Wasi; Królewskiej Mości znalezienie się moje...
— A więc, proszę mi odnieść to pudełeczko, zgłaszaj się do odźwiernego Wawrzyńca. Będzie on uprzedzony.
I, zwracając głowę w stronę ulicy:
— Kommen sie da, Weber! — zawołała po niemiecku.
Natychmiast zajechała kareta i dwie damy wskoczyły do niej.
Pani de la Motte nie ruszyła się z miejsca, dopóki nii straciła ich z oczu.
W trakcie tego człowiek, który wskazał obecnym rzekomą królowę, uderzył po ramieniu jednego z widzów.
— Dla pana, jako gazeciarza, — rzekł — wyborny temat do artykułu!
— Jakto? — spytał dziennikarz.
— Żądasz pan treści sensacyjnej?
— I owszem.
— Dam ją do artykułu: „O niebezpieczeństwie przebywania w kraju, w którym król jest rządzony przez królowę, gorliwą zwolenniczkę mesmeryzmu“.
— A Bastylja? — spytał dziennikarz.
— Co znowu! Czyż niema sposobów na ominięcie cenzury królewskiej, a pytam też czy kiedykolwiek cenzor zabroni komukolwiek opowiedzieć historję księcia Silon i księżnej Etteniotna, władczyni Norfolku? Cóż pan na to.
— Ano, tak, — zawołał zachwycony gazeciarz — pyszna myśl!
— Idźże pan zatem, i zredaguj to najlepszym, jaki masz, atramentem.
Gazeciarz uścisnął rękę nieznajomego.
— Czy mam przysłać panu kilka numerów? — zapytał. — Zrobię to z przyjemnością, jeżeli zechcesz pan powiedzieć mi swoje nazwisko.
— Aha! Wyborna myśl, a wykonana przez pana, sto od sta zysków przyniesie. W ilu egzemplarzach rozchodzą się zwykle pańskie małe pamflety?
— W dwóch tysiącach.
— Wyświadcz mi pan zatem przysługę.
— Chętnie.
— Przyjmij te pięćdziesiąt luidorów i każ mi odbić sześć tysięcy egzemplarzy.
~ Ależ, panie; zawstydza mnie pan swoją hojnością. Niechże poznam przynajmniej nazwisko tak wspaniałego protektora literatury.
— Dowie się pan, gdy przyślę po tysiąc egzemplarzy po dwa franki za sztukę, za tydzień, nieprawdaż?
— Dzień i noc pracować będę, szanowny panie.
— Tylko, żeby to było zabawne. Ale, ale, korespondencję datuj pan z Londynu.
— Do usług.
Nieznajomy o twarzy tłustej, czerwonej, pożegnał pismaka który, z pięćdziesięcioma luidorami w kieszeni zniknął lekki, jak ptak złowróżbny i zajrzał jeszcze raz do sali uśpionych, popatrzył na młodą kobietę, która z najwyższej ekstazy wpadła w zupełną bezwładność, a której służąca, przeznaczona do usługi spazmującym paniom obciągała spódniczki, za bardzo trochę wzniesione. Raz jeszcze przypatrzył się tej wyszukanej piękności, tym rysom kształtnym i zmysłowym, a potem, odchodząc już powiedział:
— Podobieństwo jest niesłychane. Bóg miał w tem widocznie swoje widoki; widocznie zgóry już skazał tamte do której ta — jest tak podobna.
W chwili, gdy kończył tę swoją groźną myśl, młoda kobieta zwolna się z pośród poduszek podniosła, i zajęła się doprowadzeniem do ładu swojej toalety, bardzo nadwerężonej. Zarumieniła się, dostrzegłszy zwróconą na siebie uwagę obecnych, z zalotną grzecznością odpowiedziała na poważne i uprzejme pytania Mesmera — potem, przeciągając okrągłe rączki i kształtne nóżki, jak przebudzona kotka, przeszła przez trzy salony, nie straciwszy ani jednego ze spojrzeń drwiących, pożądliwych lub wystraszonych, jakiemi ją obrzucali obecni. Zdziwiło ją i pobudziło do śmiechu to, że przechodząc koło jednej z grup, zajętej cichą rozmową w jednym z rogów salonu, zamiast spojrzeń zbyt śmiałych i słówek zaczepnych spotkała rząd ukłonów tak uniżonych, że żaden dworzanin francuski nie zdobyłby się na bardziej wyszukane i poważne powitanie królowej.
— Nic to nam nie przeszkadza, panowie, to królowa Francji: kłaniajmy się, a nisko.
Osóbka, przedmiot nieoczekiwanego szacunku przebiegła z pewnym niepokojem ostatni przedsionek i wyszła na dziedziniec. Zmęczone jej oczy szukały fiakra lub lektyki; ale nie znalazła ani jednego ani drugiej; po chwilce wahania, gdy maleńką nóżkę postawiła na bruku, zbliżył się do niej lokaj.
— Powóz dla pani! — zawołał.
— Nie mam powozu — odpowiedziała kobieta.
— Fiakrem pani przyjechała?
— Tak.
— Z ulicy Dauphine?
— Tak.
— Odwiozę panią na miejsce.
— Owszem, proszę mnie odwieźć — odrzekła osóbka z miną zdeterminowaną, bez cienia niepokoju, jakimby każdą inną natchnęła propozycja tak nieprzewidziana.
Lokaj dał znak i elegancka kareta zajechała po damę.
Konie szybko ruszyły i gdy damulka była już na Point-Neuf, żałowała, że nie mieszka w ogrodzie botanicznym. Powóz zatrzymał się. Stopień został opuszczony; lokaj, znający służbę, sięgnął ręką po klucz od zatrzasku z pomocą którego wchodzili do siebie mieszkańcy trzydziestu tysięcy domów, nie będących pałacami, i nie mających z tego powodu ani odźwiernych, ani szwajcarów. Służący otworzył drzwi, aby oszczędzić paluszków damy, a kiedy już wchodziła w ciemny korytarz, ukłonił się jej i drzwi zamknął. Kareta potoczyła się dalej.
— Doprawdy! — wykrzyknęła młoda kobieta — to wcale przyjemna awanturka. Nader to uprzejme znalezienie się ze strony pana Mesmera. O! jakżem ja zmęczona. Przewidział to widocznie. O! co to za znakomity lekarz.
Mówiąc to, doszła do drugiego piętra — i stanęła na platformie, na którą wschodziło dwoje drzwi.
Jak tylko zastukała, otworzyła jej stara jakaś kobiecina.
— Dobry wieczór, mamusiu, a co, czy kolacja gotowa?
— Ba, ostygła już nawet.
— Czy on jest tutaj?
— Niema go jeszcze; ale jest zato ten pan...
— Co za pan?
— Ten, z którym miałaś się widzieć dzisiaj.
— Ja?...
— Tak, ty.
Rozmowa ta odbywała się w małym oszklonym przedpokoiku, odgradzającym platformę od dużego pokoju frontowego. Przez szyby widać było lampę, oświecającą pokój, którego wygląd jeżeli nie zadawalniający, to znośny był przynajmniej. Firanki stare z żółtego jedwabiu, wypłowiałe ze starości, kilka krzeseł krytych Utrechtem, wielka komoda o dwunastu szufladach, stara żółta sofa, oto cała okazałość apartamentu.
Młoda kobieta otworzyła drzwi i podeszła do sofy, na której dostrzegła siedzącego najspokojniej człowieka powierzchowności przyzwoitej, tęgiego raczej niż szczupłego, człowieka, który piękną białą ręką igrał z bogatym koronkowym żabotem. Damulka nie zdążyła rozpocząć rozmowy. Osobliwa osobistość powitała ją półukłonem i błyszczącem a życzliwem spojrzeniem.
— Zgaduję, o co będę pytany; lepiej jednak będzie, gdy pierwszy zadam pytanie. Wszak to pani Oliwja?
— Tak jest, panie.
— Kobieta zachwycająca, bardzo nerwowa, i wielka zwolenniczka metody Mesmera.
— Wracam właśnie od niego.
— Zechciej pani usiąść z łaski swojej; bo gdybyś stała, jak teraz, czułbym się obowiązanym zrobić to samo i nie moglibyśmy rozmawiać wygodnie.
— Ma pan, widzę, osobliwy jakiś sposób postępowania — odrzekła młoda kobieta, którą odtąd nazywać będziemy Oliwją, skoro na to imię odpowiedziała swemu nieznanemu gościowi.
— Przed chwilą widziałem panią u Mesmera i znalazłem cię taką, jaką pragnąłem.
— Panie!
— Proszę się nie obawiać; nie mówię, że znalazłem cię zachwycającą; bo mogłabyś to pani wziąć za oświadczyny miłosne, a zamiaru tego nie mam wcale. Nie odsuwaj się pani, proszę, albo zmusisz mnie, abym wrzeszczał jak głuchy.
— Czego pan chce zatem? — odezwała się szorstko Oliwja.
— Nie decyduj pani, zanim mnie nie wysłuchasz... Co byś pani powiedziała, gdybym jej zaproponował małą umowę?...
— Umowę?... Przecież pan widzi...
— Znowu mnie pani nie pojmuje. Nie mówię o związku, lecz o umowie tylko. Nie o miłość, lecz o interes mi chodzi.
— Cóż to za interes? — zapytała Oliwja, której ciekawość zdradzała się prawdziwem osłupieniem.
— Czem się pani zajmuje?
— Ależ...
— Nie obawiaj się pani niczego; nie myślę cię potępiać; mów, co się podoba.
— Nic nie robię, a przynajmniej bardzo mało.
— Lubisz bywać w teatrach, na balach?
— Ogromnie.
— Dobrze jeść?
— Nadewszystko.
— Gdybym ci ofiarował dwadzieścia pięć luidorów miesięcznie, czy przyjęłabyś pani?
— Panie!
— Droga panno Oliwjo, widzę, że znów zaczynasz wątpić. Mówię dwadzieścia pięć luidorów, mógłbym powiedzieć pięćdziesiąt...
— Wolałabym pięćdziesiąt, niż dwadzieścia pięć; lecz co przekładam nad pięćdziesiąt, to prawo wyboru kochanka.
— Do kaduka! wszak uprzedziłem już także, że nie mam żadnej pretensji do tego. Niech panią wcale o to głowa nie boli.
— A więc, u kaduka także, jak mam tę sumę zarobić?
— Czyśmy powiedzieli... pięćdziesiąt?
— Tak.
— Zgoda, niech będzie pięćdziesiąt. Będziesz mnie pani przyjmować, będziesz się wdzięczyć do mnie, będziemy wychodzić pod rękę, ile razy będę tego żądał, będziesz oczekiwać na mnie tam, gdzie ci wskażę...
— Ależ, mój panie, ja mam kochanka.
— Wypędź go pani do licha!
— Nie, bo go kocham.
— O!
— Trochę.
— I to zanadto.
— Tak sobie.
— Zatem pomińmy go.
— Coś bardzo szybko pan się załatwiasz.
— Lecz nic nie żądam darmo; czy przystaje pani na warunki?
— Czy już pan wszystkie wymienił?
— Posłuchaj, droga moja, wiesz już wszystko, co ci miałem na teraz do powiedzenia.
— Słowo honoru?
— Słowo honoru! A jednak pojmujesz...
— Co takiego?
— Że gdybym potrzebował wypadkiem, abyś rzeczywiście była moją kochanką...
— A co! Wszak nigdy miało się nie potrzebować tego.
— Chodzi o to tylko, żeby to tak pozornie wyglądało.
— O! jeżeli tak, to czemu nie?
— A więc zgoda!
— Zgoda.
— Proszę zatem, za pierwszy miesiąc.
Podał jej rulon z pięćdziesięcioma luidorami, nie dotknąwszy nawet końców jej paluszków, a ponieważ wahała się, wsunął jej pieniądze do kieszeni sukni, nie musnąwszy wcale ręką jej kibici okrągłej i ruchliwej. Zaledwie złoto dosięgło dna kieszeni, słyszeć się dały dwa silne uderzenia, wymierzone w drzwi od ulicy. Oliwja rzuciła się ku oknu.
— Wielki Boże! — krzyknęła — uciekaj pan prędko to on.
— On. Kto?
— Beausire... mój kochanek... Uciekaj pan. Czy pan słyszy, jak wybija? jak drzwi wywala?
— Każ mu otworzyć. Cóż u djabła, czemu nie dasz mu klucza od zatrzasku?
I nieznajomy rozciągnął się na sofie, mówiąc:
— Muszę zobaczyć tę figurę, muszę ją poznać.
— Idź-że matko, otwórz — ze złością powiedziała Oliwja. — A co do pana, jeżeli cię jakie spotka nieszczęście...
— Niechaj będzie! — odrzekł niewzruszony nieznajomy, wygodniej jeszcze rozciągając się na sofie.
Oiiwja zastąpiła drogę rozwścieczonemu mężczyźnie, który z rękami wyciągniętemi, blady, w ubraniu bezładnem, zamierzał wtargnąć do mieszkania ze strasznemi wymysłami.
— Ehe! był tu jakiś mężczyzna... i dlatego nie chciano mi otworzyć.
Wiemy, że nieznajomy człowiek, o twarzy pełnej i czerwonej, leżał sobie na sofie w pozycji spokojnej i nieruchomej, co pan Beausire mógł łatwo wziąć za niedecyzję lub nawet za przestrach. Stanął przed nim złowróżbnie i zaczął zgrzytać zębami.
— Chcę wiedzieć... co robisz tułaj?... a najpierw kto jesteś?...
— Jestem człowiekiem nader spokojnym, na którego niepotrzebnie patrzysz tak przerażająco, a następnie, rozmawiałem z panią bardzo grzecznie i przyzwoicie...
— Rozumie się — mruknęła Oliwja, — że grzecznie i przyzwoicie.
— Milczeć, ladacznico!... — wrzasnął Beausire.
— No, no! nie traktuj tylko w ten sposób kobiety najzupełniej niewinnej, a jeżeli jesteś w złym humorze...
— No tak, jestem.
— Pewno zgrałeś się w karty — rzekła półgłosem Oiiwja.
— Obdarty jestem zupełnie, do wszystkich djabłów! — zaryczał Beausire, zaciskając pięści.
— I nie gniewałbyś się z pewnością, gdybyś mógł kogoś w odwecie obedrzeć — dodał śmiejąc się nieznajomy łatwe to do zrozumienia, kochany panie Beausire.
— Dosyć już... tych głupich żartów... opasie jakiś!... Wynoś mi się stąd... natychmiast.
Beausire zamierzył się szpadą, ramieniem i klingą i zakreślił koło najmniej dziesięć stóp średnicy mające.
— Wstawaj, szołdro!... — krzyknął — bo cię do tej poręczy przygwożdżę.
— No, mniej przyjemnym, to już być niepodobna — burknął nieznajomy, wydobywając lewą ręką swoją szpadę, i kładąc ją za sobą, na sofie.
Oliwja zaczęła krzyczeć przeraźliwie.
— Ależ, cicho bądź, moja panno — odezwał się flegmatycznie mężczyzna, nie wstając z siedzenia — cicho bądź, bo możesz dwie rzeczy spowodować: ogłuszyć pana Beausire tak, że pozwoli się nadziać, jak na rożen; albo ściągniesz tu patrol, który cię zabierze i zaprowadzi do kozy.
Widok był niezmiernie ciekawy. Beausire pijany, rozczochrany, trzęsący się z wściekłości, nacierał na niemego przeciwnika, bez żadnego skutku, przeciwnik zaś ten, siedzący na sofie z jedną ręką wspartą na kolanie, drugą uzbrojoną, odparowywał ciosy z zupełnym spokojem i z uśmiechem, któryby potrafił samego nawet św. Jerzego przerazić. Beausire zaczął uczuwać zmęczenie i sapać, zaczął się zastanawiać, ze gdyby malutka szpadka utkwiła w nim. to złamałaby się przy wydobywaniu i jużby było po nim, po Beausirze! Niepewność jakaś nim owładnęła, zaczął bronić się słabo, unikając jedynie razów przeciwnika. Ten zaś uderzył teraz z całą siłą i wytrącił szpadę z ręki Beausira, tak, że poleciała w górę niby piórko. Okrążyła pokój dokoła i, wybiwszy szybę w oknie, zniknęła w ciemnościach. Beausire zgłupiał.
— Słuchaj no, panie Beausire, — rzekł nieznajomy — jeżeli szpada upadnie śpiczastym końcem, a ktoś przechodzić będzie w tej chwili, to śmierć gotowa.
Beausire oprzytomniał, pobiegł do drzwi i rzucił się na schody, aby zapobiec nieszczęściu, mogącemu poróżnić go z policją. Oliwja porała wtedy zwycięzcę za rękę i rzekła:
— O! panie, jesteś wyjątkowo mężny, ale Beausire jest zawzięty. Pozostając tu — skompromitujesz mnie; tobie, nic się nie stanie, ale mnie Bóg wie co spotkać może.
— Zastanów się nad jedną rzeczą, moja piękna pani; jeżeli wyjdę — to go spotkani na dole, albo zaczajonego na schodach i nastąpi bitwa. A tam nie można tak swobodnie władać szpadą, więc, albo ja zabiję pana Beausira, albo on mnie położy.
— Na miłość Boską! wyjdź pan; zatrzymaj się na wyższem piętrze, dopóki Beausire nie powróci. Będzie myślał, że tu pana znajdzie i nie będzie cię szukał gdzieindziej.
Niech tylko wejdzie, zamknę natychmiast drzwi na dwa spusty i klucz schowam do kieszeni. Uciekaj pan wtedy i basta...
— Zachwycająca z ciebie dziewczyna; do widzenia...
— Do widzenia, kiedy się jednakże zobaczymy?
— Nawet tej jeszcze nocy, jeżeli tylko tego żądasz.
— Czyś pan oszalał?
— Powtarzam, dzisiejszej nocy. Dziś przecież bal w Operze?
— Pomyśl pan, że to już północ.
— Wiem, ale co mnie to obchodzi?...
— Trzeba mieć przecież domino.
— Beausire pójdzie po nie, jeżeli wywalisz go należycie.
— Ma pan słuszność!... — odparła Oliwja ze śmiechem.
— Proszę, jeszcze dziesięć luidorów na kostjumy rzekł nieznajomy, śmiejąc się ciągle.
— Żegnam pana! adieu! dziękuję!
I popchnęła go ku wyjściu.
— Masz tobie! słyszę, że drzwi na dole zamyka.
— Nie, nie, rygiel tylko z zewnątrz zasuwa się. Adieu! Adieu! bo wchodzi już na górę.
— A jeżeli zostaniesz pobita wypadkiem, jakże mnie powiadomisz o tem?
Oliwja zamyśliła się.
— Musi pan przecież mieć lokai? — powiedziała.
— Mam... i jednego postawię pod waszemi oknami.
— Dobrze, niech patrzy w górę, dopóty, dopóki mu nie spadnie na nos bilecik.
— Zgoda. Do widzenia!...
Nieznajomy wszedł na wyższe piętro. Rzecz była prosta zupełnie, schody były ciemne, a Oliwja, krzycząca głośno do Beausire‘a, przygłuszała odgłos kroków wspólnika.
— Czy idziesz, czy nie idziesz, potępieńcze?... — wołała na kochanka, który, drapiąc się na górę, dumał nad wyższością moralną i fizyczną intruza, co tak bezczelnie rozgospodarował się w cudzem mieszkaniu.
Doszedł nareszcie do piętra, gdzie go oczekiwała Oliwja.
Szpadę miał w pochwie i mruczał coś przez zęby.
Oiiwja porwała go za ramiona, popchnęła do przedpokoju i zamknęła drzwi na dwa spusty, jak obiecała.
Nieznajomy, oddalając się, posłyszał początki walki, posłyszał klapsy, kułaki i trzaskania dłoni. Z odgłosem klapsów mieszał się grzmiący głos Beausire‘a i niezwykle donośny głosik Oliwji. Nieznajomy mówił sobie, odchodząc.
— Nigdybym nie przypuszczał, ażeby ta kobieta, tak onieśmielona przybyciem swego kochanka, na taki opór zdobyć się mogła.
Nie myślał jednak tracić czasu na oczekiwanie rezultatów zajścia.
Podążył na róg małej uliczki Anjou-Dauphine, gdzie znalazł oczekującą karetę.
Beausire‘a mocno zdziwiło to, iż drzwi zamknęły się za nim na dwa spusty, potem zdziwiło go, iż Oliwja krzyczała tak głośno — nareszcie, najwięcej to, że, gdy wszedł do pokoju, nie zastał już wstrętnego rywala. Rozpoczął poszukiwania, groźby, wołania. Jeżeli schował się, to znaczy, że stchórzył, jeżeli stchórzył, to Beausire był zwycięzcą. Oliwji udało się nareszcie zmusić pijanego do zaniechania poszukiwań i do odpowiedzi na pytania. Beausire. przycichłszy na chwilę, znowu jednak zaczął się srożyć i głos podnosić. Oliwia, nie poczuwając się do winy, ponieważ przedmiot zajścia został usunięty, krzyczała tak głośno, iż Beausire, zniecierpliwiony, chciał ręką zamknąć usta kochanki. Źle jednak nieborak obliczył: Oliwia inaczej zrozumiała jego gest, dążący do zgody. Ręce ku twarzy skierowanej, stanęła w drodze jej ręka tak zwinnie i tak szybko, jak przedtem szpada nieznajomego. Ruchem błyskawicznym odbiła rękę pijanego i wymierzyła mu potężny policzek. Beausire nie pozostał dłużnym i wycisnął pięć swoich palców na jej rumianym buziaku. Był to jeden ustęp z rozmowy, jaką nieznajomy, odchodząc, pochwycił uchem. Wyjaśnienie, zaczęte w ten sposób, szybko doprowadza do rozwiązania. Oliwja na uderzenie Beausir‘a odpowiedziała ciężkim i niebezpiecznym pociskiem — dzbankiem fajansowym; ten młyńcem laski odparł pocisk, ale laska, frunąwszy w powietrze, stłukła w przelocie kilka filiżanek, zmiażdżyła świecę i utknęła na ramieniu młodej kobiety. Poprowadzona do wściekłości, rzuciła się na Beausir‘a i wpiła mu w szyję swoje palce.
Beausire, powziąwszy dobre przekonanie o męstwie Oliwji, uciekł się do słownych argumentów.
— Niegodziwa jesteś, rujnujesz mnie i kwita.
— To ty mnie doprowadzasz do ruiny... — odparła Oliwja.
— Patrzcie!... ja ją rujnuję, kiedy nie ma nic a nic.
— Powtórz no mi jeszcze, że nic nie mam. Powiedz raczej, że wszystko, co miałam, sprzedałeś, przepiłeś lub przegrałeś.
— I ty śmiesz mi wyrzucać moje ubóstwo?
— A dlaczegoś ubogi? dlatego, że pijesz, dlatego, że grasz!
— Gram, aby żyć.
— I ślicznie na tem wychodzisz; z głodu poprostu umieramy. Ładny przemysł... niema co mówić!...
— Twój wcale nie lepszy, grosza nigdy nie masz! Nie umiesz sobie radzić, do licha!...
— Lepiej, niż ty!... — krzyknęła wściekła — a oto dowód!..
Wydobyła z kieszeni garść złota i rozrzuciła po całym pokoju. Luidory potoczyły się i jedne pod sprzęty się pochowały. drugie poleciały pod drzwi, niektóre nareszcie pozostały na środku, błyszcząc, jak iskry ogniste. Beausire doznał zawrotu głowy a raczej zgryzoty sumienia.
— Luidory, luidory podwójne!... — zawołał przygnębiony.
Oliwja drugą już garść luidorów trzymała w ręku.
I rzuciła niemi w twarz Beausir‘a, oślepionego tym pociskiem.
— O!... o!... — zawołał, — a to bogaczka, ta Oliwja.
— Widzisz, co mi mój przemysł przynosi — powiedziała cynicznie.
— Szesnaście... siedemnaście... osiemnaście... liczył Beausire, dysząc z radości.
— Podły!... mruknęła Oliwja.
— Dziewiętnaście... dwadzieścia... dwadzieścia jeden... dwadzieścia dwa...
— Nikczemnik!
— Dwadzieścia trzy„. dwadzieścia cztery... dwadzieścia pięć...
— Łajdak!...
Czy, że posłyszał to, czy że i bez tego wstyd mu się zrobiło, Beausire zerwał się na nogi.
— A zatem — rzekł tonem tak poważnym, że nic nie było w stanie dorównać jego komizmowi — a zatem, moja panno, robiłaś oszczędności, gdy mnie na najpotrzebniejszych rzeczach zbywało?... Pozwalałaś mi chodzić w spłowiałych pończochach, w zrudziałym kapeluszu, nędznym surducinie z wytartą i poobrywaną podszewką, gdv miałaś w skrzynce luidory!... A skądże one pochodzą?... Ze sprzedaży moich rupieci, jakiej dokonałem, łącząc smutną moją egzystencję z twojem przeznaczeniem.
— Oszust!... — mruknęła cicho Oliw ja.
I rzuciła na niego pełne pogardy spojrzenie. Nie obeszło go to zupełnie.
— Przebaczam ci, nie skąpstwo twoje, lecz rządność.
— A chciałeś mnie przed chwilą zabić?...
— Wtedy miałbym słuszność zupełną, teraz błądbym popełnił.
— Dlaczegóż to, jeżeli łaska?...
— Bo teraz jesteś prawdziwą gospodynią, pomagasz mi w utrzymaniu gospodarstwa.
— Mówię ci, że podły jesteś...
— Nie gniewaj się, Oliwietko!...
— Oddaj mi złoto.
— O!... najdroższa moja!...
— Oddaj mi je, bo inaczej przebiję cię własną twoją szpadą.
— Podaruj mi je, moja droga!...
— Oh!... nikczemniku!... oh!... stworzenie przebrzydłe!... Żebrzesz, gotów jesteś zyski ciągnąć z mojego złego prowadzenia!... I to nazywa się mężczyzna!... Zawsze cię nienawidziłam, rozumiesz?...
— Ten, który daje — odparł z powagą Beausire — może dawać widocznie, jest zatem szczęśliwy. Ja także dawałem ci, Nicolino.
— Nie chcę, byś mnie nazywał tem imieniem.
— Przepraszam, Oliwjo. Mówiłem zatem, że dawałem ci, dopóki mogłem.
— Ogromna hojność!... kolczyki srebrne, sześć lutdorów, dwie suknie jedwabne i trzy chustki do nosa.
— Jak na żołnierza, to wcale dużo.
— Cicho bądź; kolczyki ukradłem innej — by je mnie ofiarować, luidory pożyczyłeś i nie oddałeś ich więcej suknie jedwabne...
— Oliwjo!... Oliwjo!...
— Oddawaj mi moje pieniądze.
— A co chcesz za nie?...
— Dwa razy tyle.
— Dobrze!... zgoda — powiedział łotr z powagą. — Idę grać na ulicę de Bussy; przyniosę ci nietylko dwa, ale pięć razy tyle.
Ruszył ku drzwiom. Pochwyciła go za połę starego przetartego ubrania.
— Masz tubie!... — zawołał — podarłaś mi surdut.
— Tem lepiej, będziesz miał nowy...
— Sześć luidorów, Oliwjo, sześć luidorów.
Oiiwja z całym spokojem oberwała mu drugą połę. Rozjątrzyło to Beausira.
— Cóż u wszystkich djabłów!... — krzyknął — chcesz chyba, żebym cię zabił? Pięknie mnie traktuje ladacznica. Zupełnie teraz wyjść nie mogę!...
— Przeciwnie, wyjdziesz i to natychmiast.
— Ciekawym jak, bez ubrania?...
— Włóż zimowy surdut!...
— Dziurawy, łatany!...
— No, to go nie kładź, ale wyjdziesz.
— Nigdy.
Oliwja dobyła resztę złota z kieszeni, około czterdziestu luidorów — i w dwóch dłoniach podrzucać je zaczęła. Beausire o mało nie oszalał; ukląkł raz jeszcze.
— Rozkazuj — zawołał — rozkazuj!
— Pobiegniesz do magazynu Capucin Magique przy ulicy de Sine, gdzie sprzedają domina na bale maskowe.
— Co dalej?...
— Kupisz dwa garnitury — dwie maski i dwa domina.
— Dobrze.
— Dla ciebie czarny, dla mnie biały atlasowy.
— Rozumiem.
— Dwadzieścia minut czasu daję ci na to.
— Na bal pójdziemy?...
— Na bal.
— Lecę, — odparł, nie ruszając się zresztą.
— Cóż to, jeszcześ tutaj?...
— A na wydatki...
— Masz dwadzieścia pięć luidorów.
— Jakim sposobem mam mieć dwadzieścia pięć luidorów. Co ci się przywidziało?...
— Ależ te, coś pozbierał.
— Oliwjo, Oliwjo, czyż to pięknie?...
— Co przez to rozumiesz?...
— Oliwjo, dałaś mi je przecież.
— Nie mówię, żebyś ich nie dostał; lecz gdybym ci je dała teraz, to nie powróciłbyś. Idźże już i wracaj prędko.
— Do licha!... masz rację — rzekł nicpoń. — Miałem zamiar nie wrócić...
— Dwadzieścia pięć minut czasu, czy słyszysz?... — zawołała.
— Słyszę.
Wyszedł w surducie bez pół, na miejscu których samotna szpada kołysała się swobodnie, koszula wystawała mu wielką bufą pomiędzy kamizelką i pasem dolnego ubrania, według mody z czasów Ludwika XIII.
Podczas gdy nicpoń zdążał w stronę ulicy de la Seine, Oliwja skreśliła następujące słowa:
„Pokój podpisany, podział zrobiony, bal przyjęty. O drugiej będziemy w Operze. Będę miała białe domino z błękitną kokardą na lewem ramieniu“.
Owinęła w papier odłamek stłuczonego dzbanka i, wychyliwszy głowę przez okno, rzuciła go na ulicę.
Lokaj chwycił zdobycz i uciekł.
Pozostawiliśmy panią Joannę de la Motte we drzwiach pałacu, śledzącą za odjeżdżającym powozem królowej, który szybko znikał jej z oczu. Gdy nawet turkot rozpłynął się w powietrzu, hrabina wsiadła do fiakra i powróciła do siebie, aby włożyć domino i inną maskę, i dowiedzieć się zarazem, czy u niej co nowego nie zaszło. Pani de la Motte obiecywała sobie, że nocą wytchnie po dniu pełnym wzruszeń, bo postanowiła, jako zuch kobietka, użyć po kawaler>ku rozkosznej swobody. Czekała ją jednakże przeciwność na tej drodze, na której zamierzała pierwszy krok postawić.
U odźwiernego zastała posłańca, oczekującego na nią. Posłaniec przybywał od księcia de Rohan, i miał od niego bilecik, zawierający te słowa:
„Pani hrabino!
„Wiadomo pani, że mamy pilne sprawy do załatwienia. Ja przynajmniej, pamiętam o tem, bo wogóle nigdy nie zapominani tego, co mi sprawia przyjemność. Mam zaszczyt oczekiwać na panią w miejscu, do którego doprowadzi ją oddawca, jeżeli raczysz na to zezwolić“.
List podpisany był krzyżem.
Zrazu dotknęło to trochę Joannę, lecz pomyślawszy, powzięła decyzję z charakteryzującą ją szybkością.
— Usiądź obok mojego woźnicy — rzekła do posłańca — albo też daj mu adres.
Posłaniec siadł na kozioł, pani de la Motte do powozu.
W dziesięć minut hrabina znalazła się już na przedmieściu świętego Antoniego, w zagłębieniu świeżo doń wcielonem, gdzie stare i olbrzymie drzewa kryty przed oczami ludzkiemi ładny domek.
— O! o! ustronny domek — mruknęła hrabina — bardzo to dobre dla pana de Rohan, ale bardzo poniżające dla Valezjank1. A zresztą! — Niewiadomo czy wykrzyknik ten wywołała rezygnacja, czy też zniecierpliwienie, ale faktem jest, że ambicja i szalona pożądliwość pani de la Motte zerwały wiążące je dotąd pęta. Zanim przestąpiła próg pałacyku, miała jasno już sformułowane postanowienia. Prowadzono ją z pokoju do pokoju, aż wprowadzono do małej sali jadalnej, urządzonej ze smakiem przedziwnym. Zastała tam oczekującego kardynała.
Książę przerzucał broszury, bardzo wyglądające na zbiór pamfletów, których powódź zalewała Francję w owej epoce..
Zobaczywszy wchodzącą — powstał natychmiast.
— Jesteś nareszcie, hrabino, dzięki ci za to.
Zbliżył się, by ucałować rękę pani Joanny.
Cofnęła się z miną pogardliwą i urażoną.
— Co takiego! co pani jest? — zapytał de Rohan.
— Nieprzyzwyczajony jesteś, nieprawdaż, mości książę, spotykać się z podobnem obliczem u kobiet, które zaszczycasz zaprosinami?
— Ależ pani hrabino!
— Znajdujemy się w pańskim domku ustronnym, wszak tak, Eminencjo? — rzekła hrabina, rzucając pogardliwym wzrokiem dokoła.
— Ależ pani hrabino.
— Sądziłam, monsiniorze, iż nie zapominasz o tem, do czego daje mi prawo moje urodzenie.
— Sądziłam, że Wasza Eminencja raczysz zapamiętać, że Bóg biedną mnie uczynił. ale wlał w duszę moją tę dumę szlachetną, jaka właściwą jest mojemu pochodzeniu.
— Cóż znowu, hrabino, miałem cię za kobietę wyższą nad przesądy — odezwał się kardynał — to jest za kobietę, która słucha, gdy do niej mówią, lub nie zaczyna mówić, nie wysłuchawszy pierwej.
— A więc słucham, zobaczymy.
— Chciałem naradzić się z panią w przedmiotach nader ważnych.
— I dlatego zaprosiłeś mnie, Eminencjo, do stołowego pokoju?
— Czy wolałabyś, hrabino, abym cię oczekiwał w buduarze?
— Różnica jest dość drażliwa.
— Tak sądzę, hrabino.
— Chodzi więc o to, abym spożyła kolację z Waszą Eminencją?
— Zapewne...
— Spodziewam się, że będziesz miał apetyt, eminencjo.
— A ty, hrabino?
— Ta wcale nie jestem głodna.
— Jakto, odmawia mi pani towarzystwa przy kolacji?
— Co takiego?
— Wypędza mnie, pani?...
— Nie rozumiem cię, monsiniorze.
— Posłuchaj mnie, droga hrabino.
— Słucham.
— Gdybyś nie była tak rozognioną powiedziałbym ci, że próżne twe usiłowania, że nie możesz nie być łaskawą dla mnie, czarodziejko, że jednak każdy komplement grozi mi klęską, milczę zatem...
— Lękasz się, monsiniorze?... Doprawdy, że stajesz się niezrozumiałym.
— Jednak to, co jest, nadzwyczaj jest przejrzyste i jasne.
— Wybacz mi moje olśnienie, monsiniorze!
— Słuchaj zatem, hrabino! niedawno wszak przyjęłaś mnie u siebie z niemałem zakłopotaniem: znajdowałaś bowiem, że mieszkanie, które zajmujesz, nie jest odpowiednim dla osoby twego stanowiska i pochodzenia. Zmusiło mnie to do zaprzestania odwiedzin moich — a wpłynęło na chłodne twoje dla mnie usposobienie. Ale przyszło mi na myśl, że gdybym dał ci właściwie otoczenie, wróciłbym powietrze ptakowi, zamkniętemu przez fizyka w machinie pneumatycznej.
— I cóż? — zapytała z niepokojem hrabina, zaczynała bowiem pojmować, o co chodzi.
— To, piękna hrabino, pozwoliłoby pani przyjmować mnie bez zakłopotania, mnie zaś — odwiedzać cię bez kompromitacji twojej, lub mojej osoby... Miałem nadzieję, że zechcesz przyjąć ten skromny domek. Proszę zauważyć, hrabino, że nie nazwałem go domkiem ustronnym...
— Jakto? dajesz mi ten dom, monsiniorze? — wykrzyknęła hrabina, której serce zabiło z dumy i chciwości zarazem.
— Bagatelka to, hrabino, bagatelka, doprawdy; lecz gdyby ofiara była hojniejsza, nie przyjęłabyś jej pani!...
— W każdym razie, monsiniorze, — odrzekła hrabina.
— Nie rozumiem, proszę pani.
— Mówię, że niepodobna, abym dar ten przyjęła.
— Pani, ten dom należy do ciebie, klucze są tam, na tej tacy drogocennej. Przyjmuję tu panią, jak zwycięzcę. Czy pomimo to widzi pani w tem jaką ujmę dla siebie?
— Nie, ale...
— Przyjmij zatem, hrabino, przyjmij.
— Monsiniorze, wszak już powiedziałam.
— Jakto, więc pani, która piszesz prośby do ministra o wyznaczenie pensji; która przyjmujesz w datku sto luidorów od dwóch dam nieznanych...
— To zupełnie co innego, monsiniorze. Kto przyjmuje...
— Kto przyjmuje, ten obowiązuje, hrabino — przerwał z godnością książę. — Jak widzisz, oczekiwałem w sali jadalnej; ani buduaru, ani pokojów innych nie widziałem i przypuszczam tylko, że się znajdują.
— Wybacz mi, wybacz, monsiniorze; zmuszasz mnie bowiem do uznania, że niema na świecie delikatniejszego od ciebie człowieka.
I dość już długo panująca nad sobą hrabina zarumieniła się z radości na myśl, że będzie mogła mówić: „mój dom“. Naraz, spostrzegłszy się, że mięknie i spostrzegłszy pewien ruch księcia:
— Monsiniorze — powiedziała, cofając się — proszę kazać podać mi kolację.
Kardynał zsunął płaszcz, który miał dotąd na ramionach, podał krzesło hrabinie i w ubraniu spacerowem w którem nadzwyczaj mu było do twarzy, zabrał się do pełnienia obowiązków marszałka dworu. Kolacja podaną została w jednej chwili.
Gdy słyszeć się dały kroki lokajów, Joanna nałożyła maskę.
— To ja winienbym się zamaskować — rzekł de Rohan — pani bowiem jest u siebie, pośród swojej służby, ja zaś jestem tu przybyszem tylko.
Joanna roześmiała się, lecz nie zdjęła maski, chociaż wzruszona tem niespodziewanem szczęściem, zaczęła pełnić obowiązki gospodyni.
Kardynał, jak nieraz już mieliśmy sposobność powiedzieć. był człowiekiem wielkiego serca i potężnego umysłu.
Kardynał czuł też dobrze wyższość swoją nad Joanną. Ta parafjanka, napuszona pretensjami i nie umiejąca pod fałszywą dumą — ukryć swojej chciwość, wydała mu się zdobyczą łatwą, z powodu urody swej pożądaną, a sprytną i wyzywającą, co ludzi przeżytych pociąga. Być może, że tym razem pomylił się trochę; pewnem jest atoli, że ładna Joanna żadnej w nim nie wzbudzała nieufności. Stało się to zgubą dla tego niepospolitego człowieka. Nie zmalał, lecz pigmejczykiem się zrobił; zbyt wielki był przedział pomiędzy Marją Teresą a Joanną de la Motte, aby dostojnik tego rodzaju, co Rohan, chciał trud sobie zadawać w walczeniu z tą ostatnią.
Joanna pilnowała się troskliwie aby nie zdradzić swej rzeczywistej wyższości, bezustannie odgrywała rolę zalotnej parafjanki i naiwnej kobietki, by tem łatwiej ujarzmić przeciwnika. De Rohan, widząc jak Joanna chwilami nie hamuje radości, sądził, że jest upojona losem jaki jej zgotował. Nie mylił się, bo istotnie, teraźniejszość przechodziła nietylko nadzieje, ale nawet wymagania Walezjanki. Zapomniał o tem tylko, że on sam nie odpowiadał dążeniom i próżności takiej, jak pani de la Motte, kobiety.
— Słuchaj, hrabino — odezwał się kardynał, nalewaiąc jej wina cypryjskiego do czary kryształowej, złotem nakrapianej — skoro umowę naszą podpisałaś, nie sroż się już na mnie przecież.
— Czyż ja się srożę? — Eminencjo.
— Czy zechcesz mnie tu przyjmować czasami, bez zbytniej odrazy?
— Nigdy do tego stopnia niewdzięczna nie będę, aby zapomnieć, że jesteś u siebie, monsiniorze.
— U siebie?... Szaleństwo!
— Tak, u siebie, najzupełniej u siebie.
— Strzeż się hrabino, nie sprzeczaj się ze mną! postawię ci inne warunki.
— Wszak ja jestem tutaj panią?
— Więc?
— Więc, jeżeli warunki twoje wydadzą mi się niewłaściwemi, przvyołam moich ludzi...
Kardynał począł się śmiać.
— A widzisz, Eminencjo!
— Nic nie widzę — odparł kardynał.
— I owszem, widzisz, że żartowałeś sobie ze mnie!
— Pora po temu, jak sądzę.
— Naturalnie, wiesz bowiem, że gdybym zawołała na tych „moich“ ludzi, nie pokazałby się żaden.
— A gdyby tak było! Niech mnie djabli...
— Fi! mjtisiniorze.
— Cóż tak złego zrobiłem?
— Zakląłeś, Eminencjo.
— Nie jestem w tej chwili kardynałem, hrabino; jestem u ciebie... cywilnym.
I de Rohan znowu śmiać się zaczął.
— Poczciwe człowieczysko — pomyślała w duchu hrabina.
— Ale, ale — odezwał się nagle kardynał, jakgdyby zapomniana myśl jakaś wypadkowo przyszła mu do głowy — co to mi mówiłaś kiedyś, hrabino, o tych dwóch damach miłosierdzia, o tych dwóch niemkach jakichś?
— U tych z portretem? — zapytała Joanna — ponieważ bowiem widziała królową, miała się na baczności i przygotowana była na odpowiedź.
— Tak; o tych z portretem.
— Monsmiorze — odezwała się pani de la Motte, patrząc bystro w oczy kardynałowi — znasz je lepiej niż ja... o zakład.
— Ja? hrabino?... przykrość mi doprawdy sprawiasz; wszak sama pragnęłaś się dowiedzieć kto one?
— Panie kardynale — powiadam ci, że znasz doskonale te damy.
— Nie.
— Jeszcze jedno nie, a nazwę cię wytrawnym kłamcą.
— O! pomściłbym się za zniewagę.
— W jaki sposób, jeżeli łaska?
— Całując cię, hrabino.
— Panie ambasadorze wiedeński! serdeczny przyjacielu cesarzowej Marji Teresy!... zdaje mi się, że powinieneś znać dokładnie portret tej dostojnej pani, chyba, że zupełnie niepodobna do niego.
— Jakto! czy to być może, byłżeby to portret Marji Teresy?
— Nie udawaj niewiniątka, panie dyplomato!
— Mniejsza o to — gdyby tak nawet było, gdybym rzeczywiście poznał portret cesarzowej, to czego dowiedziałbym się?
— Czy to byłoby co tak bardzo dziwnego, zobaczywszy portret matki, pomyśleć, że nie mógł znajdować się w niczyich innych rękach, jak...
— Dokończ, hrabino.
— Jak w rękach córki, naturalnie...
— Królowa! — wykrzyknął Ludwik de Rohan z taką prawdą w głosie, że oszukał Joannę. — Królowa! Czyżby... Najjaśniejsza Pani... była u ciebie, hrabino?
— Czyż naprawdę jeszcze się pan nie domyślił?...
— Ależ nie, wielki Boże! — odparł kardynał najnaturalniejszym w święcie tonem — wcale nie, zwłaszcza, że na Węgrzech istnieje zwyczaj, iż portrety panujących przechodzą w spadku rodowym. Tym sposobem i ja, nie będąc ani synem, ani córką, ani krewnym Marji Teresy, mam jednak jej portret przy sobie.
— Przy sobie, monsiniorze?
— Oto jest — odrzekł chłodno kardynał.
I wydobył z kieszeni tabakierkę, i pokazał ją zmieszanej Joannie.
— Widzisz zatem, hrabino — dodał — iż jeżeli ja mam ten portret, pomimo, że nie mam szczęścia należeć do rodziny cesarskiej austrjackiej, to i ktoś inny także, nie należący do tego dostojnego domu, mógł go u pani pozostawić.
Joanna zamilkła. Posiadała w wysokim stopniu instynkty dyplomatyczne; ale nie miała praktyki.
— Zatem, według pani, — ciągnął dalej książę Ludwik — była u niej królowa Marja Antonina?
— Królowa, w towarzystwie drugiej damy.
— Jeżeli zatem naprawdę Najjaśniejsza Pani odwiedziła cię, hrabino, możesz być pewna Jej protekcji. Pierwszy to a nieomylny krok do szczęścia.
— Przypuszczam, monsiniorze.
— Czy Najjaśniejsza Pani, proszę mi wybaczyć to pytanie, hojną się okazała — hrabino?
— Pozostawiła mi sto luidorów, jak mi się zdaje.
— Czy okazywała zainteresowanie pani losem?
— Dosyć żywe nawet.
— Bardzo dobrze, zatem — rzekł kardynał w zamyśleniu, zapominając o protegowanej z powodu protektorki — jedno tylko jeszcze pozostaje do spełnienia.
— Co takiego?
— Dostać się do Wersalu.
Hrabina uśmiechnęła się ponętnie.
— Ale nie łudźmy się, hrabino, to rzecz niezmiernie trudna.
Pani de la Motte jeszcze się raz uśmiechnęła.
Kardynał uśmiechnął się również.
— Doprawdy, że wy, wszystkie panie z prowincji, nigdy o niczem me wątpicie. Ponieważ widziałyście otwarte bramy Wersalu i schody, po których się wchodzi, wyobrażacie sobie, że stoją one otworem dla każdego, że wszyscy po nich mogą wstępować.
— Wasza eminencja zechce mi dopomóc.
— Spróbuję, ale to nie tak łatwo przyjdzie. Przedewszystkiem, gdybyś tam imię moje wspomniała, po dwóch wizytach już stałoby ci się nieprzydatne, hrabino.
— Na szczęście, osłonięta jestem bezpośrednią protekcją królowej — i jeżeli dostałabym się do Wersalu, weszłabym tam z dobrym kluczem.
— Z jakim kluczem?
— A! panie kardynale, to moja tajemnica... Nie, nie, źle powiedziałam, gdyby moją była, powiedziałabym ci ją bez wahania, mnie wolno mieć tajemnic przed najlepszym przyjacielem.
— Jest zatem jakieś „ale“ hrabino?
— Tak, niestety! monsiniorze, jest ale, tajemnica nie do mnie należy i muszę ją zachować. Dość będzie, monsiniorze, gdy ci powiem, że...
— Że co takiego?
— Że jutro jadę do Wersalu, że będę przyjęta i że mam wszelkie powody liczyć na przyjazne przyjęcie.
Kardynał spojrzał na młodą kobietę, której pewność siebie wydała mu się następstwem dość obficie zakrapianej kolacji.
— Jutro zatem, hrabino, miej się dobrze na baczności. Oświadczam, że honor twój zależy od dostania się do Wersalu.
— Tak jest... do małych apartamentów, monsiniorze.
— Daję słowo, hrabino, żeś jest dla mnie żyjącą zagadką. Zagadką zresztą tak piękną, że z rozkoszą całuję jej ręce.
— Błagam cię, monsiniorze, nie zapominaj — odparła chłodno Joanna — że ani gryzetką, ani aktorką nie jestem; że jeżeli nie do mojego męża, to wyłącznie do siebie tylko należę, że gdy uważam się za równą każdemu osobnikowi tego królestwa, wybiorę sobie jawnie i nieprzymuszenie, wtedy gdy zechcę, mężczyznę, który podobać mi się potrafi. Szanuj mnie więc, monsiniorze, a uszanujesz tym sposobem szlachetne rody, do których należymy oboje.
Kardynał powstał.
— Chcesz zatem, hrabino, bym cię pokochał, stale i poważnie?
— Tego nie mówię — kardynale — mówię tylko, że ja chcę pokochać ciebie. Wierzaj mi, że jeżeli czas ten nadejdzie, sam to odgadniesz łatwo; — w przeciwnym razie, chętnie cię uwiadomię. Bo czuję się dość młodą jeszcze i nie lękałabym się pierwsza dać ci zachętę. Człowiek uczciwy nie odepchnie mnie, jak sądzę.
— Hrabino — odparł kardynał — zaręczam, że jeśli tylko to odemnie będzie zależeć, pokochasz mnie i pewnością.
— Zobaczymy.
— Hrabino, jesteś kobietą, którą szczerze uwielbiałbym...
Westchnął.
— Którą szczerze uwielbiałbym... — powtórzyła Joanna — gdyby?...
— Gdyby pozwoliła na to — pośpieszył kardynał z odpowiedzią.
— Monsiniorze, pozwolę ci na to może, gdy szczęście uśmiechać mi się będzie. Nie chcę nagle sprowadzać cię do moich kolan.
— Wynika z tego — odrzekł kardynał — że zamykasz mnie w kole niemożliwości.
— Jakto?
— Nie pozwalasz mi starać się o twoje względy.
— Bynajmniej. Czyż klęczenie i sztuki kuglarskie — ją jedynym na to sposobem?
— Pomówmy zatem otwarcie, hrabino. Na cóż mi zechcesz pozwolić?
— Na wszystko, co się zgadza z mojemi upodobaniami i obowiązkami.
— O! o! wybierasz pani podstawy najbardziej chwiejne na świecie.
— Proszę mi nie przerywać, monsiniorze, jeszcze coś dodać miałam.
— Cóż takiego? dobry Boże!
— Kaprysy moje.
— Zgubiony jestem, hrabino!
— Cofasz się, monsiniorze?
Kardynał był w tej chwili pod czarem wyzywającej kusicielki.
— Nie — odparł — nie cofam się przed niczem.
— Nawet przed obowiązkami mojemi, Eminencjo?
— Ani przed upodobaniami i kaprysami.
— Żądam dowodu.
— Mów, hrabino.
— Chcę być dzisiaj... na balu Opery.
— To zależy od ciebie, hrabino, wolna jesteś jak ptaszek, możesz iść zatem na bal Opery.
— Cierpliwości; posłyszałeś dopiero połowę mojego żądania, monsiniorze; drugą zaś jest, abyś ty ze mną poszedł także.
— Ja! do Opery?... Ależ! hrabino!
I kardynał wykonał ruch, na prostego śmiertelnika bardzo zwykły, na Rohana, bardzo dziwny.
— Widoczne jest, że nie tak nadzwyczajnie ci chodzi o to, aby mi się przypodobać, monsiniorze! — rzekła hrabina.
— Kardynał nie może bywać na balach opery, hrabino, czy ja mógłbym ci zaproponować wejście do... publicznej fajczarni?
— Kardynał nie tańczy także nigdy, nieprawdaż?
— Nigdy.
— A kardynał de Richelieu tańczył sarabandę?
— Przed Anną austrjaczką, to prawda... tak... — wyrwało się kardynałowi.
— Prawda, że to przed królową — powtórzyła Joanna, wpatrując się w kardynała. — Widocznie, uczyniłbyś to także, ale tylko dla królowej, monsiniorze.
Książę pomimo całej zręczności i panowania nad sobą, nie mógł powstrzymać rumieńca.
Czy, że pani Joanna ulitowała się nad nim, czy, że kłopotanie go dłuższe — w grę jej nie wchodziło, dodali z pośpiechem:
— Musi to przecież mnie obrażać, monsiniorze, jeżeli po tylu zapewnieniach przyjaznych dajesz mi uczuć, ii jestem przez ciebie cenioną mniej, niż królowa. A właściwie chodzi o bagatelę tylko, proszę, abyś, ukryty pod maską i dominem, dał dowód uprzejmości, którą potrafię ocenić.
— Dla ciebie, hrabino, — odpowiedział kardynał — nawet niepodobieństwa stają się możliwemi. Służę ci, hrabino, ale w dominie.
— Będziemy przejeżdżać przez ulicę Saint-Denis, sąsiadującą z Operą, wejdę zamaskowana do magazynu, kupię domino i maskę, i przebierzesz się w karecie, Eminencjo.
— Znakomita jesteś, hrabino!...
— Zawstydzasz mnie, monsiniorze, swoją dobrocią... Ale czy Wasza Eminencja w pałacu de Rohan, nie znalazłbyś domina bardziej odpowiedniego, niż to, które mamy kupić?
— Złośliwość nie do przebaczenia, hrabino! Pójdę na bal opery, ale chciej w jednę rzecz uwierzyć..
— W jaką, monsiniorze?
— Że znalazłszy się tam, będę równie zdziwiony, jak pani, spożywająca sam na sam kolację z obcym męzczyzną.
Opera, świątynia rozkoszy Paryża, spaliła się w czerwcu 1781 roku.
Dwadzieścia osób zginęło pod jej zgliszczami, a ciągu lat osiemnastu nieszczęście to przytrafiło się po raz drugi już, z gmachu Palais-Royal przeniesiono ją w myśl rozkazu królewskiego, do mniej zacieśnionej i bardziej oddalonej dzielnicy.
Miejsce zostało wybrane przy Porte-Saint-Martin. Król, strapiony, że poczciwy Paryż przez długi czas zmuszony będzie obchodzić się bez Opery, posmutniał tak samo jak wtedy, kiedy dowóz zboża nie dopisywał, lub chleb podnosił cię w cenie. By pocieszyć króla, a potrosze i królowę, wskazano Ich Królewskim Mościom budowniczego, pana Lenoir, który obiecywał złote góry. Człowiek ten miał plan otoczenia gmachu dokoła korytarzami tak, ażeby w razie pożaru nikt nie mógł się udusić dymem. Proponował nadto osiem wyjść, nie licząc pierwszego piętra, o pięciu oknach szerokich, a tak niskich, że najtchorzliwsi mogli wyskakiwać na chodniki, narażając się najwyżej na zwichnięcie nogi lub ręki. Pan Lenoir proponował, zamiast pięknej sali de Moreau i malowideł Durameaux, budynek o dziewięćdziesięciu sześciu stopniach, wychodzący frontem na bulwary; proponował fronton, ozdobiony ośmioma karjatydami, przypartemi do słupów i tworzącemi trzy bramy wjazdowe; proponował dalej osiem kolumn na stojących podstawach, płaskorzeźby nad gzymsami — i balkon o trzech oknach z wypukłym ornamentem. Foyer przyozdobione być miało zwierciadłami i dekoracją. Przez całą szerokość sali, pod orkiestrą, miał pan Lenoir urządzić olbrzymi zbiornik wody z dwoma wielkiemi pompami, przy których czynnych być miało stale dwudziestu gwardzistów. W dodatku, budowniczy, żądał wszystkiego siedemdziesięciu pięciu dni i tyluż nocy na wykonanie budowy. Ani jednej godziny więcej! To ostatnie wydawało się gaskonadą, blagą, śmiech wzbudzającą, ale król, po porozumieniu z panem Lenoir, zgodził się na wszystko. Architekt zabrał się do dzieła i wypełnił zobowiązanie. Gmach stanął w oznaczonym przeciągu czasu.
Publiczność atoli zaczęła dowodzić, że budynek był ciesielską jedynie robotą i dlatego stanął tak prędko, ale że pośpiech nie może dawać rękojmi, aby nowa Opera mocno była zbudowana. Wynikło z tego, że teatr, tak gorąco oczekiwany, odstraszał teraz po ukończeniu tych wszystkich, co miejsca już naprzód zamawiali. Nikt iść do niego nie chciał. Najśmielsi wyczekiwali na pierwsze przedstawienie Adeli de Ponthieu, Pieciniego, ale, na wszelki wypadek, pospisywali testamenty.
Widząc to, strapiony budowniczy odniósł się do króla i otrzymał taką radę:
— Największymi tchórzami we Francji — są ci, którzy płacą. Pomiń ich, a zaproś zuchów, którzy nie płącą. Królowa obdarzyła mnie delfinem, miasto oddaje się radości. Każ ogłosić, że z powodu szczęśliwego przyjścia na świat następcy tronu, w Operze dane będzie widowisko bezpłatne: jeżeli zaś dwa tysiące pięćset osób nie wystarczy do wypróbowania trwałości gmachu, namów łotrzyków, aby trochę podrygali. Wiesz przecież, kochany Lenoir, że każde ciało staje się pięć razy cięższem, gdv spada z wysokości czterech tylko cali. Owa tysiące pięćset osób tańczących, wystarczy za piętnaście tysięcy siedzących; daj tedy bal po widowisku.
— Dzięki ci, Najjaśniejszy Panie — odrzekł architekt.
— Zastanów się tylko dobrze przedtem, bo ciężar będzie nielada.
— Najjaśniejszy Panie, zbyt jestem pewny siebie i sam będę na tym balu.
— Co do mnie — odparł król — przyrzekam, że będę na drugiem przedstawieniu.
Budowniczy poszedł za radą królewską. Wystawiono Adellę de Ponthieu wobec trzech tysięcy plebejuszów, sypiących gorętszemi oklaskami, niż królowie.
Ci plebejusze z przyjemnością też puścili się w tany po widowisku i ubawili się znakomicie. Zamiast pięć, dziesięć razy powiększyli swój ciężar, gmach ani drgnął jednakże.
Bal był w pełni, gdy kardynał Ludwik de Rohan i pani de la Motte wsunęli się nieznacznie pomiędzy tysiące najróżnorodniejszych masek. I zniknęli wkrótce wśród tłumów, jak nikną drobne podmuchy wśród szalonych huraganów. Z początku, usiłowali stawić opór żywym falom płynącym, ale zrozumiawszy, że to daremne wysiłki, postanowili schronić się pod lożę królowej, gdzie nie tak było tłoczno, i gdzie ściana stanowić mogła pewien punkt oparcia.
Domina, jedno czarne, drugie białe, postać wysoka i średniego wzrostu, mężczyzna i kobieta, szli obok, pierwszy — torując przejście łokciami, druga — obracając głowę na wszystkie strony.
Domina te prowadziły nader ożywioną rozmowę.
— Mówię ci, Oliwjo, że na kogoś oczekujesz; twoja szyja? to chorągiewka, wykręcająca się za każdym podmuchem wiatru, jakgdyby wiejącego ze wszystkich stron świata.
— Cóż z tego? co dziwnego, że mam głowę w ruchu?... nato przecież jestem!...
— Panno Oliwjo!
— Nie krzycz tylko tak głośno. Wiesz, że nie boję się twego basowego głosu, a przedewszystkiem — nie nazywaj mnie po imieniu. Nic niema niewłaściwszego nad to, w tem miejscu.
Czarne domino rzuciło się gniewnie, gdy naraz stanęło przed niem inne, niebieskie, dość wysokie i kształtnej postawy.
— Ho, ho, mój panie — oderwało się żartobliwie — pozwólże tej pani pobawić się swobodnie. Nie zawsze u djabła jest półpoście, nie zawsze też bywają bale w Operze!...
— Patrz lepiej swego nosa — odparło grubjansko czarne domino.
— E! mój jegomość! zapamiętaj to sobie raz na zawsze, że trochę uprzejmości nigdy nie zawadzi.
— Nie znam cię — odrzekło czarne domino — pocóż u djabła mam z tobą robić ceremonje?
— Nie znasz mnie, lecz...
— Lecz co?
— Lecz ja cię znam, panie Beausire.
Domino, usłyszawszy swoje nazwisko, zadygotało, zadrżał mu nawet jedwabny jego kapturek.
— Ależ... nie lękaj się, panie Beausire, nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz.
— A kogóż to ja się lękam? Czy wypadkiem nie odgadłeś mojej myśli, tak jak nazwiska?
— Być może.
— Cóż więc myślę? Nigdy nie widziałem czarownika i przyjemnie mi go będzie poznać.
— Wziąłeś mnie zatem — za wysłańca pana de Crosne?...
— Pana de Crosne?...
— No!... tak, o tem tylko myślisz i basta!... O panu de Crosne, inspektorze policji...
— Panie!...
— Bardzo pięknie, drogi panie Beausire; co to... sięgasz po szpadę do boku? A cóż za jakaś wojownicza natura! Uspokój się, drogi Beusire, szpadę zostawiłeś w domu i bardzo dobrze się stało. Mówmy o czem innem.
— Czy zechcesz mi odstąpić ramię tej pani?...
— Ramię tej pani?...
— Tak, tej pani.
— Czy na długo żądasz tego ramienia?...
— Drogi Beausire, jaki ty jesteś szkaradnie ciekawy: może na dziesięć minut, może na godzinę, a może i na całą noc.
— Wolne żarty, mój panie.
— Powiedz tak, albo nie...
— Nie.
— No, no, nie udawaj tylko zawziętego.
— Czemuż to?...
— Bo, mając już jednę maskę, nie masz potrzeby nakładać drugiej.
— Panie!...
— Znowu się gniewasz, u djabła, a niedawno tak byłeś łagodny?...
— Kiedy?... gdzie?...
— Przy ulicy Dauphine.
Beausire skamieniał. Oliwja parsknęła śmiechem.
— Milcz!... — zasyczało czarne domino, a potem, zwracając się do niebieskiego, dodało:
— Nie rozumiem, co mówisz, mój panie. Intryguj mnie szlachetniej, jeżeli potrafisz.
— Zdaje mi się. panie Beausire, że nic niema szlachetniejszego nad prawdę, czy tak — panno Oliwjo?...
— A!... pan i mnie zna także?...
— Przecież ten pan... nazwał cię tem imieniem przed chwilą?...
— A cóż tu jest prawdą? — odezwał się Beausire, powracając do rzeczy.
— To, że, bliski zabicia tej biednej damy, niema bowiem godziny całej — jak chciałeś ją życia pozbawić, powstrzymałeś się na dźwięk dwudziestu luidorów.
— Dosyć, panie!
— I owszem; odstąp mi zatem ramię tej pani, skoro masz dosyć.
— Widzę ja dobrze — mruknął Beausire, — że porozumieliście się ze sobą.
— Daję ci słowo, że nie.
— A!... jak można tak mówić?... — zawołała Oliwja.
— Zresztą — dodało domino błękitne — gdybyśmy się nawet porozumieli, to dla twojego dobra jedynie.
— Dla mojego dobra?... — Czy nie możnaby dać mi na to dowodu?...
— Chętnie.
— Ciekawym.
— Dowiodę ci zatem — kończyła błękitne domino — że obecność twoja tutaj o tyle jest dla ciebie niebezpieczna, o ile zniknięcie byłoby korzystne.
— Jakto?...
— Jesteś członkiem pewnej akademji, czy tak?...
— Tylko nie gniewaj się, panie Beausire, nie mówię przecież o akademji francuskiej. Przy ulicy Pat-de-Fer, trochę niżej niż parter, czy nie tak, drogi panie Beausire?..
— Cicha!... cicho!.. jakiż z pana okropny człowiek.
— Wcale nie zasługuję na tę nazwę. Powróćmy do naszej akademji.
Błękitne domino dobyło piękny, brylantami zdobny zegarek, na którym — jak dwie gorejące pochodnie, spoczęły źrenice Beausir‘a.
— Cóż dalej?... — zapytał ten ostatni.
— Otóż w owej akademji, drogi panie Beausire, przy ulicy Pat-de Fer, będzie miała miejsce za kwadrans rozprawa — dotycząca rozdania dwóch miljonów pomiędzy dwunastu stowarzyszonych, z których jednym ty jesteś, panie Beausire.
— A pan drugim, jeżeli...
— Dokończ.
— Jeżeli nie jesteś łapaczem.
— Doprawdy, panie Beausire, sądziłem, że jesteś sprytny, a widzę z boleścią, że jesteś głupcem tylko. Gdybym należał do policji, byłbym cię już dwadzieścia razy mógł przytrzymać, za sprawki, trochę mniej honorowe, niż spekulacja dwumiljonowa, nad którą debatować będą za kilka minut w akademji.
Beausire zamyślił się.
— Niech mię djabli porwą — zawołał, — jeżeli nie masz racji.
Potem spostrzegłszy się, dodał:
— Więc, mój panie, chcesz mnie wyprawić na ulicę Pat-de-Fer, a może myślisz, że nie wiem dlaczego?
— Naprzykład?...
— Żeby mnie tam przyłapać. Niegłupim.
— Idjota z ciebie, mój Beuasire!...
— Panie!...
— Gdybym chciał zrobić to, o czem mówisz, gdybym miał władzę odgadywania tego, co się knuje w akademji waszej — pocóżbym tu przychodził prosić cię o pozwolenie porozumienia się z tą panią?... Kazałbym cię uwięzić i uwolniłbym i siebie i tę kobietę od twojej miłej osoby.
— Tak mi się coś bardzo zdaje — krzyknął nagle Beausire, puszczając ramię Oliwji — że to pan, przed dwoma godzinami, siedziałeś na sofie u tej pani?... No!... odpowiedz.
— Na jakiej sofie?... — zapytało błękitne domino uszczypnięte przez Oliwję w mały palec — co się sofy tyczy, znam jednę tylko, sofę pana Crébillon syna.
— Zresztą wszystko mi jedno — odparł Beausire, — zabieraj panią pod rękę, jeżeli popchnąłeś do złego szlachetnego, jak ja, człowieka, niech wina spadnie na ciebie!..
Błękitne domino uśmiechnęło się na epitet „szlachetnego człowieka“, którym się Beausire obdarzył; a potem uderzając go po ramieniu, dodało:
— Bądź dobrej myśli, Beausire; posyłając cię tam gazie cię posyłam, czynię cię uczestnikiem stu tysięcy liwrów przynajmniej. Gdybyś nie stawił się dziś w akademji, byłbyś — stosownie do zwyczajów — wykluczonym z podziału, idąc tam...
— Niechże i tak będzie!... — mruknął Beausire, skłonił się nieznajomemu, wykręcił na pięcie i zniknął.
Błękitne domino wzięło w posiadanie ramię panny Oliwji, swobodne po oddaleniu się Beausir‘a.
— Teraz z nami sprawa, mój panie, — odezwała się Oliwja. — Nie przeszkadzałam ci w intrygowaniu biednego Beausire‘a; uprzedzam jednak, że ze mną będzie trochę trudniej. Ponieważ rozmowy przerywać nie można, wymyśl coś bardzo szczególnego, bo inaczej...
— Nie znam nic bardziej zajmującego, droga panno Nicolino — odpowiedziało błękitne domino — nad twoją własną historję...
Posłyszawszy to imię, szepnięte sobie do ucha, kobieta wydała przytłumiony okrzyk.
Ale zaraz zapanowała nad wzruszeniem i zapytała: Cóż to za imię: Nicolina!... Czy to o mnie niby mowa?... Jeżeli tak, to ostrzegam cię, mój panie, że toniesz nie wypłynąwszy z przystani, że się o pierwszą skałę rozbijesz. Wcalem nie Nicolina.
— Obecnie, wiem o tem, nosisz imię Oliwji. Tamto zanadto trąciło wioską. W tobie są dwie kobiety, i o tem również wiem dobrze: Oliwja i Nicolina. Niebawem będziemy mówić o pierwszej, teraz pomówmy o drugiej. Zapomniałażbyś tych czasów, gdy cię ostatniem nazywano?... nie przypuszczam tego wcale. Imię, które się miodem dziewczęciem nosiło, zachowuje się w głębi serca, jakiekolwiek byłoby inne, które trzeba było przybrać, aby o pierwszem zapomniano. Biedna Oiiwja. Szczęśliwa Nicolina!
W tej chwil maski tak się zbiły około tych dwojga spacerujących, że Nicolina, czy też Oliwja, zmuszona była bardziej się jeszcze przycisnąć do swego towarzysza.
— Powiedziałeś: biedna Oliwja!...
— Tak.
— Więc nie wierzysz, abym była szczęśliwa?
— Trudno być szczęśliwą — z takim jak Beausire człowiekiem.
Oliwja westchnęła.
— Szczęśliwą też wcale nie jestem.
— Skoro tak, to go porzuć.
— Nie chcę.
— Dlaczegóż?
— Bo żałowałabym tego natychmiast.
— I czegóż mogłabyś żałować w tym pijaku, karciarzu, w człowieku, który cię bije, w rzezimieszku, który lada dzień znajdzie się na galerach?
— Bodaj, że nie zrozumiesz tego, co ci powiem.
— Mów jednakże.
— Żałowałabym hałasu, jaki dokoła mnie czyni.
— Powinienem był to odgadnąć. Oto co znaczy spędzić młodość pomiędzy ludźmi spokojnymi.
— A czy znasz młodość moją?
— Doskonale.
— Panie drogi! — powiedziała Oliwja z niedowierzaniem, potrząsając głową.
— Porozmawiajmy więc o twojej młodości, panno Nicolino.
— I owszem: uprzedzam wszakże, iż nie będę odpowiadać na zapytania.
— Nie żądam tego bynajmniej.
— Czekam.
— Nie zacznę od dzieciństwa, bo nie wchodzi ono w rachunek życiowy, zacznę od chwili, w której poczułaś, że Bóg dał ci serce do kochania...
— Kogo?
— Gilberta.
Imię to, przejęło drżeniem młodą kobietę.
— O! skąd wiesz o tem? — zawołała.
Zatrzymała się nagle i utkwiła w towarzyszu palące spojrzenie. Domino pozostało milczące. Oliwja, a raczej Nicolina, westchnęła.
— A! panie — rzekła, nie usiłując walczyć dalej, wspomniałeś imię, bardzo bogate dla mnie we wspomnienia. Znasz więc Gilberta?
— Zachwycający chłopak, daję słowo! Kochałaś go?
— Był piękny... nie... to nie to... był rozumny, równy mi urodzeniem... lecz nie, mylę się, nie był mi równym nigdy. Dopóki chcieć tylko tego będzie, żadna kobieta mu nie dorówna...
— Nawet panna de Ta...?
— Wiem, co chcesz powiedzieć — przerwała Nicolina — widzę, że wiesz o wszystkiem, mój panie; tak, Gilbert sięgnął wyżej, niż biedna Nicolina.
— Nie skończyłem jeszcze, moje dziecię!
— O tak, znasz straszne tajemnice — rzekła Oliwja, drżąc na całem ciele — a teraz...
Badawczo spojrzała na nieznajomego.
— A teraz, co się z nim stało?
— Sądzę, iż lepiej niż ktokolwiek objaśnićbyś mnie mogła.
— Dlaczego?
— Boć, jeżeli on, przybył za tobą z Taverney do Paryża, to ty za nim podążyłaś z Paryża do Trianon.
— To prawda, lecz to już dziesięć lat temu; nie o tych czasach ja mówię, lecz o tych dziesięciu, które upłynęły od ucieczki mojej i jego zniknięcia. Boże mój! ileż rzeczy stać się mogło w przeciągu tego czasu!
Niebieskie domino milczało.
— Panie — nalegała Nicolina, błagając prawie — powiedz mi — co stało się z Gilbertem? Milczysz, odwracasz się? Czyżby wspomnienie to ranić cię miało, zasmucać? Rzeczywiście, błękitne domino opuściło głowę, jakgdyby ciężar tych wspomnień za wielkim miał być dla jego towarzyszki.
— Kiedy Gilbert kochał pannę de Taverney... zaczęła Oliwja.
— Ostrożnie z nazwiskami szepnęło domino.
— Czyż nie zwróciłaś uwagi, że ja nie wymieniam ich nigdy?...
— Kiedy tak był rozkochany — ciągnęła z westchnieniem Oliwja, — że każde drzewo w Trianon wiedziało o jego miłości...
— Tyś go już nie kochała wtedy?
— Przeciwnie, więcej niż kiedykolwiek; i ta miłość mnie właśnie zgubiła. Urodziwa i dumna, umiem być i zuchwałą w razie potrzeby. Położyłabym raczej głowę na pniu, ażeby mi ją ucięto, niżbym dozwoliła aby powiedziano, iż ją schyliłam.
— Dzielna jesteś, Nicolino.
— Byłam... w owych czasach — odparła z westchnieniem dziewczyna.
— Zasmuca cię ta rozmowa?
— Nie... i owszem, miło mi wybiec myślą w epokę młodości mojej. Z życiem dzieje się to samo, co z rzekami; najbardziej mętne przy ujściu, mają zawsze źródła czyste. Mów dalej, nie zwracając uwagi na moje biedne westchnienia.
— O! — odrzekło domino — o tobie, o Gilbercie i o jednej jeszcze osobie, wiem wszystko, co i ty, biedne dziecię, wiedzieć możesz.
— Powiedz mi chociaż — zawołała Oliwja — dlaczego Gilbert uciekł z Trianon, a jeżeli mi to powiesz...
— Zostaniesz przekonana nareszcie? Otóż nie powiem ci tego, a jednak będziesz przekonana.
— Jakto?
— Pytasz mnie, dlaczego Gilbert opuścił Trianon, nie dlatego, aby się przekonać o prawdzie moich słów, ale dlatego, że sama nie wiesz przyczyny i chciałabyś się o niej dowiedzieć.
— Prawda.
Wzruszona Nicolina pochwyciła nieznajomego za obie ręce:
— Boże! — zawołała, — Boże!
— Co ci jest? Nicolina zdawała się opamiętywać.
— Nie...
— A jednak, chciałaś mnie o coś zapytać.
— Tak jest, powiedz mi otwarcie, co się stało z Gilbertem?
— Nie słyszałażeś, iż umarł?
— Tak, ale...
— A więc nie żyje!
— Nie żyje? — powtórzyła Nicolina z niedowierzaniem.
Potem — z nagłem wzruszeniem zawołała:
— Panie, błagam cię, wyświadcz mi przysługę!
— Dwie, dziesięć, ile zechcesz, Nicolino.
— Przed dwoma godzinami widziałam cię u siebie, boć to pan byłeś?
— Nieinaczej.
— Wtenczas nie starałeś się ukrywać przede mną.
— Bynajmniej; przeciwnie, starałem się, abyś mnie dobrze poznała.
— O! jakżem ja szalona, jaka warjatka! ja, która ci się tak przypatrywałam. Szalonam i bezrozumna!... Kobieta!... nic więcej tylko kobieta, jak Gilbert powiadał.
— Jeżeli tak myślisz, to w wielkim jesteś błędzie, nie daj sobie obciąć pięknych swoich włosów, bo jesteś najzupełniej przy zdrowych zmysłach.
— Nie, nie, bo przecież tak długo patrzyłam na ciebie, a nic nie widziałam...
— Nie rozumiem.
— Czy wiesz, czego żądam od ciebie?
— Powiedz, zgodzę się na wszystko.
— Zdejmij maskę.
— Tutaj?... niepodobna.
— O! przecież to nic nie zaszkodzi, gdy moje a nie czyje inne oczy cię ujrzą; tam, za tą kolumną, w cieniu tej galerji nikt cię, prócz mnie, nie zobaczy.
— Otóż jest jeszcze coś... co mi przeszkadza.
— Obawiasz się, abym cię nie poznała?
— Ja?
— I ażebym nie krzyknęła: Toś ty Gilbert!
— Doprawdy, żeś szalona! Nicolino!...
— Zdejmij maskę.
— Dobrze, zgoda; lecz pod warunkiem...
— Przystaję zgóry na niego.
— Że gdybym zkolei zażądał, abyś ty swoją zdjęła...
— Zdejmę. Jeżeli zaś nie, to mi ją zerwiesz.
Błękitne domino, nie dając się prosić dłużej, skręciło w miejsce ocienione, które wskazała młoda kobieta — i zdjąwszy maskę, ukazało się Oliwji.
— Niestety! nie... powiedziała, tupiąc nogą, i szarpiąc dłonie paznogciami. — Niestety! To nie Gilbert.
— Więc któż ja jestem?
— Co mnie to obchodzi! skoro nim nie jesteś.
— A gdybym by! Gilbertem? — zapytał nieznajomy, wkładając maskę.
— O! Gdybyś był Gilbertem — wykrzyknęła namiętnie dziewczyna.
— To co?...
— Gdybyś odezwał się do mnie: Nicolino, Nicolino, czy pamiętasz Taverney-Maison-Rouge?... O! wtedy!
— Wtedy?
— Beausire nie istniałby dla mnie na świecie.
— Wszak powiedziałem ci już, drogie dziecię,, że Gilbert nie żyje.
— Może to i lepiej — westchnęła Oliwja.
— Tak, bo jakkolwiek piękną jesteś, onby cię już z pewnością nie kochał.
— Czy chcesz powiedzieć, że by się mną brzydził?
— Nie, lękałby się tylko.
— Być może. Byliśmy niejako podobni do siebie, a on znał się tak dokładnie, żem go przejmowała strachem.
— Mówisz zatem, że to lepiej, iż nie żyje.
— Naco słowa moje powtarzać? W ustach twoich, ranią mnie one boleśnie. Powiedz, dlaczego byłoby lepiej?
— Bo dzisiaj, droga Oliwjo, zauważ, że przestają mówić o Nicolinie, bo dzisiaj masz przed sobą przyszłość szczęśliwą, bogatą, świetną.
— Tak sądzisz?
— Tak, jeżeli przystaniesz na to, co będzie w stanie doprowadzić cię do wskazanego przeze mnie celu.
— Możesz być zupełnie spokojny.
— Tylko, nie trzeba tak wzdychać, jak przed chwilą.
— Zgoda. Wzdychałam za Gilbertem; a że on jeden tylko był na świecie i umarł, wzdychać odtąd nie będę.
— Gilbert był młody, miał wady i zalety młodości. Dziś...
— Dziś nie jest starszym, aniżeli przed dziesięcioma laty.
— Zapewne, że nie, skoro umarł.
— Widzisz więc, że umarł; tacy, jak on, nie starzeją się, umierają tylko.
— O! — zawołał nieznajomy — młodości! odwago? piękności! epoko miłości, heroizmu i poświęcenia, kto cię utrąca, życie traci! Młodość, to raj, niebo, wszystko!. To, co później mamy od Boga, jest tylko smutnem wynagrodzeniem młodości. Tym skarbem, któremi wiek młodzieńczy obsypuje człowieka, nic i nigdy nie dorówna.
— Gilbert był tego samego zdania, które tak pięknie wypowiedziałeś — zauważyła Oliwja — lecz przestańmy już o tem mówić.
— Dobrze, pomówmy teraz o tobie. Dlaczego uciekłaś z Beausirem?
— Bo chciałam opuścić Trianon — i trzeba było z kimś odjechać. Niepodobieństwem mi było pozostać tam dłużej, wzgardzonej przez Gilberta.
— Dziesięć lat wierności — rzekło domino błękitne — to za duża ofiara.
Oliwja śmiać się zaczęła.
— Wiem, z czego się śmiejesz — odparł poważnie nieznajomy. — Śmiejesz się, że człowiek, utrzymujący, iż wie o wszystkiem, przypuszcza, że byłaś wierną przez lat dziesięć, gdy tymczasem nie poczuwasz się wcale do podobnej naiwności. Nie mówię atoli o wierności czysto materjalnej, wiem bowiem, co trzymać o niej. Wiem, że z Beausirem byłaś w Portugalji, przebywałaś tam dwa lata, następnie, już bez niego, popłynęłaś do Indji, z pewnym kapitanem fregaty, który cię ukrył w swej kajucie, a następnie zapomniał w Chandernagor — i zostawił na lądzie w chwili, gdy powracał do Europy. Wiem, że w domu pewnego nababa, który uwięził cię za potrójnemi kratami, miałaś do wydania dwa miljony rupji. Wiem, że przeskoczyłaś te kraty po ramieniu niewolnika. Wiem nakoniec, żeś bogata, bo uniosłaś ze sobą dwie bransolety z pereł drogocennych, dwa djamenty i trzy wielkie rubiny, wiem, że powróciłaś do Francji — do Brestu, gdzie przy wylądowaniu twój zły genjusz dał ci spotkać Beausire‘a, wiem że o mało nie zemdlał, gdy cię zobaczył zczerniałą i zbiedzoną, powracającą do Francji, nieszczęśliwa wygnanko!
— O! — wyszeptała Nicolina — któż jesteś ty, co wiesz o wszystkiem tak dokładnie?
— Wiem i to nareszcie, że Beausire cię zabrał, że sprzedał twoje kosztowności i do nędzy doprowadził...
Oliwja opuściła głowę, przysłoniła oczy rękami, a przez paluszki tej rączki przeciekły dwie łzy, cenniejsze, niż owe perły kosztowne.
— I tę kobietę tak dumną, tak szczęśliwą dodała — pan nabyłeś dzisiaj za pięćdziesiąt luidorów wszystkiego.
— O, wiem dobrze, iż to za mało, proszę pani — odrzekł nieznajomy z tym wytwornym wdziękiem, z jakim człowiek dobrze wychowany przemawia do kobiety najniższej choćby wartości moralnej. — O wiele więcej warta jesteś i dowiodę ci tego. Nie odpowiadaj mi teraz, bo mnie nie zrozumiałaś, a zresztą — dodał nieznajomy, pochylając się...
— A zresztą?
— A zresztą, w tej chwili muszę skupić całą moją uwagę.
I puścili się pomiędzy tłumy, ona wyprostowana z podniesioną głową, szyją wdzięcznie wygiętą, z ruchami, które znawców zachwycały, bo na balach Opery, w tych czasach łatwych zdobyczy, z zajęciem, równającem się ciekawości lubowników pięknych koni, przypatrywano się ruchom pięknie zbudowanej kobiety.
Po upływie kilku minut, Oliwja próbowała zawiązać na nowo rozmowę.
— Cicho! — rzekł nieznajomy — albo raczej mów, ile ci się podoba, bylebyś mnie nie zmuszała do odpowiedzi. Mówiąc, zmieniaj głos, trzymaj głowę do góry i wachlarzem pocieraj się po szyi.
Zastosowała się do żądania. W tej chwili przechodzili koło grupy, pośrodku której mężczyzna eleganckiej powierzchowności, o ruchach zręcznych i swobodnych, rozmawiał z trzema towarzyszami, słuchającymi go z widocznem uszanowaniem.
— Kto jest ten młody człowiek? — zapytała Oliwja. — Cóż za piękne domino perłowego koloru!
W chwili, gdy Oliwja, zdumiona znakomitem imieniem które wymówiło błękitne domino, stanęła wyprostowana ażeby przypatrzeć się lepiej, dwa inne domina, unikając gwarnego tłumu, schroniły się u wejścia do galerji.
— Oprzyj się o ten filar, hrabino — odezwał się głos, który uczynił silne wrażenie na blękitnem dominie.
Jednocześnie wielkie domino pomarańczowe, które znamionowało raczej siłacza, aniżeli gładkiego dworaka, przebiło się przez tłumy i szepnęło błękitnemu:
— To on!
— Dobrze — odpowiedziało błękitne.
I skinieniem oddaliło żółte domino, poczem, zwracając się do Oliwji, szepnęło do ucha:
— Słuchaj, malutka, teraz na nas przyszła kolej pobawić się trochę. Teraz właśnie nastręcza się ku temu sposobność.
— Jaka?
— Czy widzisz to czarne domino? jest to pewien niemiec, a mój przyjaciel. Zwiódł mnie, iż nie przyjdzie na bal, tłumacząc się migreną.
— A ty powiedziałeś mu także, że nie będziesz?
— Tak.
— On jest z kobietą?
— Tak.
— Kto ona?
— Nie znam jej. Podejdźmy do nich. Udasz, że jesteś niemką i ust nie otworzysz nawet, aby nie poznano cię po paryskim akcencie.
— Wybornie. A ty będziesz intrygować?
— O! bądź tego pewną. Słuchaj, zacznij teraz wskazywać mi na niego końcem wachlarza.
— Czy tak?
— Tak, bardzo dobrze; a teraz mów mi co do ucha.
Oliwja tak sprytnie wywiązała się z poleceń, że zachwyciła swego towarzysza.
Czarne domino stało, plecami do sali obrócone, rozmawiając ze swoją damą. Ta zaś, a oczy jej błyszczały z pod maski, dostrzegła gest Oliwji.
— Patrz, monsiniorze — szepnęła — te dwie maski zajmują się nami.
— O! nie obawiaj się niczego, hrabino, niepodobna, aby nas poznano tutaj. Dozwól mi, skoro już jesteśmy na drodze do zguby, dozwól, niech raz jeszcze ci powtórzę, że nie znam postawy tak zachwycającej, spojrzenia tak palącego, jak twoje; pozwól, niech ci powiem...
— To, co zwykle pod maską się mówi.
— Nie, hrabino; wszystko co się mówi pod...
— Nie kończ, bo duszę swoją potępiłbyś... A zresztą, co większem jest jeszcze niebezpieczeństwem, szpieg mógłby nas podsłuchać.
— Jest ich aż dwóch! — zawołał kardynał zmieszany.
— Tak, już idą ku nam.
— Zmień głos, hrabino, jeżeli wyciągną cię na rozmowę.
— I ty także, monsiniorze.
Oliwja zbliżała się ze swoim towarzyszem.
Ten. zwracając się do kardynała, rzekł:
— Maseczko.
I pochylił się do ucha Oliwji, która odpowiedziała mu potwierdzającym ruchem głowy.
— Czego chcesz? — zapytał kardynał, zmieniając głos.
— Ta dama — odpowiedziało błękitne domino — poleciła mi, ażebym ci zadał kilka pytań.
— Nie zwlekaj więc — odparł pan de Rohan.
— Tylko dyskretnie — dodał cieniutki głosik pani de la Motte.
— Niedyskretnie i do tego stopnia, że nie zrozumiesz ich, ciekawa.
I znowu pochylił się do ucha Oliwji, która ten sam manewr powtórzyła.
Następnie nieznajomy zapytał kardynała najczystszą niemczyzną:
— Monsiniorze, czy jesteś kochankiem tej kobiety, która ci towarzyszy?
Kardynał zadrżał.
— O ile mi się zdaje, powiedziałeś — monsiniorze? — odparł.
— Tak, monsiniorze.
— Mylisz się więc, nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz.
— O! monsiniorze, trudna rada; nie zapieraj się nadaremnie; choćbym ja cię nie poznał, to dama, której służę za towarzysza, poleciła mi powiedzieć, że poznaje cię wybornie.
Oliwji zaś szepnął do ucha:
— Daj znak potakujący i uczyń to samo za każdym razem, gdy ścisnę cię za rękę.
— Zadziwiasz mnie — odparł kardynał, zbity z tropu — któż jest ta dama?
— O! monsiniorze, sądziłem, żeś ją poznał. Ona odrazu cię odgadła, może zazdrość...
— Pani zazdrosna jest o mnie?... — zawołał kardynał.
— Tego nie mówimy — odezwał się nieznajomy wyniośle.
— Co on tam takiego prawi? — żywo zagadnęła pani de la Motte, którą ta rozmowa niemiecka, a tem samem dla niej niezrozumiała, drażniła do najwyższego stopnia.
— Nic, nic.
Pani de la Motte z niecierpliwością tupnęła nogą.
— Pani — rzekł kardynał — błagam o jedno słówko tylko z ust twoich, a zaręczam, że ono da mi Cię poznać Kardynał mówił po niemiecku.
Oliwja, nie zrozumiawszy ani słowa, pochyliła się ku niebieskiemu dominu.
— Zaklinam cię, pani, nie odpowiadaj — wykrzyknęło domino.
Tajemniczość ta podniecała ciekawość kardynała. Dodał więc:
— Jedno tylko słówko niemieckie! czyżby to mogło skompromitować panią?...
Błękitne domino, udając, że pyta o rozkazy Oliwji — odrzekło niezwłocznie.
— Panie kardynale, oto są własne słowa pani:
— Ten, którego myśl zasypia, w czyjej wyobraźni obecność ukochanego przedmiotu nie czuwa ustawicznie, ten kłamie, mówiąc, że kocha.
Kardynał oniemiał. Cała jego postawa wyrażała zdziwienie, szacunek, najwyższe przywiązanie; wrażeniami temi przybity, opuścił ręce.
— To niepodobna — wyszeptał po francusku.
— Co niepodobnego? — zawołała pani de la Motte, która z całej tej rozmowy zaledwie te kilka słów zrozumiałych dla niej pochwyciła.
— Nic, nic, pani.
— Doprawdy, monsiniorze, widzę, że niezbyt wesołą rolę każesz mi odgrywać — odezwała się urażona.
I puściła rękę kardynała. Ten nietylko nie przytrzymał jej, lecz zdawał się nie zwracać na to uwagi, tak całkowicie był zajęty niemiecką damą.
— Pani — rzekł do tej ostatniej, zawsze wyniosłej te słowa, wypowiedziane w twojem imieniu, są to wiersze niemieckie, które czytałem w domu, znanym ci, być może?
Nieznajomy ścisnął rękę Oliwji.
— Tak — odpowiedziała skinieniem głowy.
Kardynał się zatrząsł.
— Dom ten — mówił z wahaniem — nazywał się Shoenbrun.
— Tak — dała znak Oliwja.
— Były one wyryte ręką dostojną na stole z drzewa wiśniowego... złocistym rylcem.
— Tak — skinęła Oliwja.
Kardynał zamilkł. Coś dziwnego w mm zaszło. Zachwiał się, ręką szukając oparcia.
Pani de la Motte, o parę kroków stojąca, wyczekiwała rozwiązania tej dziwnej sceny. Ręka kardynała spoczęła na ramieniu błękitnego domina.
— Oto — rzekł — co dalej tam było napisane:
„Lecz ten, który wszędzie widzi przedmiot ukochany, co zgaduje go w kwiecie, w jego woni, pod gęstą zasłoną, ten może milczeć, głos serca jego zrozumiały jest dla drugiego serca i szczęśliwym je czyni“.
— O! o! tu po niemiecku mówią, jak widzę! — odezwał się młody i świeży głos z małej gromadki, która zbliżała się do kardynała. — Posłuchajmy, marszałku, czy rozumiesz po niemiecku?
— Nie, Wasza Wysokość.
— A ty, Charny?
— Wybornie, Wasza Wysokość.
— Hrabia d‘Artois! — szepnęła Oliwja. opierając się o błękitne domino, bo cztery te maski obiegły ją nader natarczywie.
W tejże chwili zagrzmiały trąby orkiestry — i pył posadzki, zmieszany z pudrem głów, wzbił się tumanem pod sklepienia sali, gdzie, otoczywszy gorejące światłem pająki, przybrał tęczowe barwy od zwieszających się przy nich kryształów.
W tem zamieszaniu ktoś potrącił błękitne domino.
— Ostrożnie! panowie — odezwało się ono rozkazująco.
— Panie — odpowiedział zawsze zamaskowany książę — widzisz przecież, że i my popychani jesteśmy. Wybaczcie nam, panie!
— Jedźmy już, jedźmy — zcicha odezwała się hrabina do kardynała.
Naraz zaszeleściał kapturek Oliwji, ręką niewidzialną wtył pociągnięty, maska odwiązana opadła; na sekundę ukazały się jej rysy w półcieniu galerji. Błękitne domino wydało okrzyk udanego niepokoju; Oliwja zaś okrzyk przestrachu. Kilka głosów, wyrażających najwyższe zdziwienie, odpowiedziało tym wykrzyknikom. Kardynał bliski był zemdlenia. Padając, byłby upadł na kolana. Pani de la Motte go podtrzymała. Fala masek oddzieliła kardynała i panią de la Motte od hrabiego d’Artois. Błękitne domino błyskawicznym ruchem poprawiło kapturek — nałożyło maskę Oliwji i ściskając rękę kardynała:
— Widziałeś pan to niczem niepowetowane nieszczęście, i wiesz, że cześć tej damy od ciebie zależy.
— O! panie!... — wyszeptał książę Ludwik z ukłonem.
I chusteczką w drżącej ręce przesunął po spotniałem czole.
— Jedźmy — odezwało się domino do Oliwji.
I zniknęli w tłumie.
Wkrótce pani de la Motte wraz z kardynałem opuściła bal. Wsiedli do czekającej na nich karety.
— Dokąd wiezie mnie ta kareta? — zapytała.
— Nie obawiaj się niczego, hrabino: wyjechałaś ze swego domu i do siebie powracasz.
— Mój dom!... na przedmieściu?....
— Tak, hrabino... Bardzo maleńki domek na pomieszczenie tylu wdzięków!
To mówiąc, książę pochwycił rękę Joanny i ogrzał ją gorącym pocałunkiem. Powóz zatrzymał się przed ustronnym domkiem. Joanna lekko wyskoczyła z karety, kardynał to samo gotów był uczynić.
— Szkoda zachodu, monsiniorze — cicho szepnęła mu szatan — kobieta.
— Jakto, hrabino — szkoda zachodu, aby kilka godzin z tobą spędzić?
— Lepiej iść spać, monsiniorze!
— Spodziewam się, że znajdziesz u siebie kilka pokoi sypialnych, hrabino.
— Dla siebie, zapewne, lecz dla was...
— A dla mnie, nic?
— Nie teraz jeszcze — odparła z minką tak rozkoszną i wyzywającą, że odmowa ta więcej była warta, niż obietnica.
— Zatem, do widzenia — odpowiedział kardynał, tak podniecony, że na chwilę zapomniał o zajściu balowem.
Joanna sama weszła do swego nowego domu. Sześciu lokajów, których sen został przerwany przybyciem pani, stanęło rzędem w przedsionku. Joanna powiodła po nich wzrokiem spokojnej wyższości, jaką nie wszyscy bogacze posiadają.
— A gdzie są pokojowe? — zapytała.
Jeden z lokai wystąpił z uszanowaniem.
— Dwie służące czekają na panią w pokoju — rzekł.
— Przywołać je.
W minutę nadeszły.
— Gdzie nocujecie zwykle? — zapytała Joanna.
— Ależ... my jeszcze nie wiemy — odparła starsza z nich nocować będziemy tam, gdzie pani rozkaże.
— Gdzie klucze?
— Oto są.
— Dobrze, dzisiejszej nocy spać wszyscy będziecie poza domem.
— Kiedy mamy powrócić? — nieśmiało zapytał jeden z lokajów.
— Jutro w południe.
Lokaje i służebne spojrzeli po sobie; potem, pożegnani rozkazującym wzrokiem Joanny, skierowali się ku drzwiom.
Joanna odprowadziła ich, wyprawiła za drzwi i za nimi je zamknęła.
— Idźcie wszyscy, dobranoc — powiedziała.
I dobyła kieski:
— A to na początek służby waszej u mnie.
Szmer dziękczynny był jedyną odpowiedzią, ostatniem słowem tych sługusów; wszyscy odeszli, kłaniając się do ziemi. Joanna przez drzwi przysłuchiwała się odchodzącym; mówili pomiędzy sobą, że los dał im panią wielką fantastyczkę. Skoro odgłos ich kroków rozpłynął się w oddali, Joanna pozasuwała rygle i rzekła do siebie tryumfująco:
— Sama! sama jedna i u siebie!
U świec, płonących w przedsionku, zapaliła trzyramienny świecznik, i znowu zaryglowała ciężkie drzwi przedpokoju.
Joanna zwiedziła swoje państwo; podziwiała wszystko, szczegóły nabierały wartości w jej oczach, odkąd stała się ich właścicielką. Parter, wykładany drzewcem rzeźbionem, zawierał łazienkę, pokoje służbowe, jadalne, trzy salony i dwa gabinety do przyjmowania gości. Urządzenie tych komnat nie było tak bogate, jak u Guimarda, lub tak zalotne, jak u przyjaciół Soubisa, lecz tchnęło wielkopańskim zbytkiem; nie wyglądało wcale na nowe. Dom ten nie byłby tak przypadł Joannie do gustu, gdyby nosił cechę dopiero wczorajszą. Wszystkie te bogactwa starożytne, wzgardzone przez modne damy, wykwintne sprzęty z rzeźbionego hebanu, pająki z kryształami, których złocone gałęzie strzelały kwiatami lilji, a z ich wnętrza płonęły różowe świece; zegary gotyckie, cyzelowane i emaljowane artystycznie; parawany, haftowane dziwadłami chińskiemi, wazony japońskie, napełnione rzadkiemi roślinami i kwiatami; malowidła szare lub kolorowe Bouchera i Watteau nad drzwiami, wszystko to wprawiało nową właścicielkę w niewysłowiony zachwyt.
Wszystko świadczyło nie o usilności, jakiej dokłada bogaty dorobkiewicz, ażeby zaspokoić swoje lub kochanki swojej zachcianki, lecz o długiej i cierpliwej pracy odwiecznych bogaczy, gromadzących wszystkie te skarby po przodkach swoich — dla następców. Joanna naprzód przeglądała całość, przeliczała pokoje; następnie przypatrywała się oddzielnym przedmiotom. A ponieważ zawadzało jej domino, ściskała sznurówka z fiszbinami, weszła do sypialni, zrzuciła wszystko z siebie i przywdziała milutki jedwabny szlafroczek. Oswojona z samotnością, pewna, że niczyje, nawet lokaja oko, jej nie śledzi, wpadała z pokoju do pokoju, dozwalając rozwiewać się szlafroczkowi, ukazującemu jej śliczne kolanka.
Wreszcie wyczerpana, zadyszana, z dopalającem się światłem w ręku, powróciła do sypialni, wysłanej błękitnym atłasem, haftowanym w kwiaty dziwaczne. Widziała już wszystko, wzrokiem i dotykiem pieściła; teraz pozostało jej tylko podziwiać siebie samą. Postawiła świecznik na gerydonie z serwskiej porcelany ze złotą galeryjką.
Nagle oczy jej spoczęły na Endymionie z marmuru, kształtnym i rozkosznym posągu Bouchardona, który w upojeniu miłosnem spoczywał na podstawie z szaro czerwonego porfiru. Joanna zamknęła drzwi i opuściła portjery, zasunęła gęste firanki i stanęła przed posągiem, pożerając oczami tego pięknego kochanka Feby, darzącej go, przed powrotem do nieba, ostatnim pocałunkiem. Ogień, suto płonący na kominku, ogrzewał pokój, w którym wszystko żyć się zdawało, wszystko, prócz upojenia rozkoszy. Joanna czuła, jak nóżki jej, w miękkiej wełnie kobierca zagłębione, poczęły dygotać i uginać się pod nią niemoc jakaś, nie znużeniem ani sennością będąca, uciskała, jakby objęcia kochanka, a żar jakiś, nie z ognia kominkowego, lecz żar wewnętrzny, zaczął przebiegać po żyłach, jak iskra elektryczna, pełna życia, która u zwierząt zwie się zaspokojeniem żądzy, a u ludzi miłością. W chwili tej ujrzała się w wielkiem lustrze, stojącem za Endymionem. Suknia jej z ramion na kobierzec się zsunęło. Mgliste batysty, pociągnięte jej ciężarem, odsłoniły okrągłe ramiona. Dwoje oczu czarnych, mgłą łagodną zaszłych, a żądzą palących, tych oczu dwoje poruszyło Joannę do głębi serca; ujrzała się piękną, poczuła w sobie ogień młodości: uznała, że wszystko, co ją otacza, że sama nawet Febe, nie była tak, jak ona, godną kochania. Zbliżyła się do zimnego marmuru, chcąc się przekonać, czy Endymion nie zadrga życiem i czy dla ziemianki nie pogardzi boginią. Upojona zachwytem, drżąc cała, pochyliła głowę na ramię przycisnęła wargi do własnego ciała, w którem krew szybkiem szumiała tętnem, i nie przestawała patrzeć we własne oczy, które, w lustrze się odbijając, jakgdyby ją ku sobie wołały. Naraz oczy te mgła przesłoniła, głowa z westchnieniem opadła na piersi i Joanna osunęła się na loże, senna, bezwładna.
Beausire, ściśle zastosowawszy polecenie błękitnego domina, udał się z Opery wprost do tak zwanej akademji. Godny przyjaciel Oliwji, rozłakomiony olbrzymią cyfrą dwóch miljonów, tem mocniej obawiał się wykluczenia, jakiego koledzy dopuścili się względem niego dzisiejszego wieczora, nie dopuszczając go do tak korzystnych planów. Pośród stowarzyszonych miał Beausire opinję strasznego człowieka.
Ani trudne to nie było, ani też dziwne. Beausire służył w wojsku; nosił mundur; z miną rycerską brał się jedną ręką pod bok, a drugą chwytał rękojeść szpady. Przy najmniejszem przemówieniu naciskał na oczy kapelusz, a wszystkie te nawyknienia wydawały się przerażającemi ludziom średnio odważnym, zwłaszcza, jeżeli ludzie ci mieli powody do unikania rozgłosu z pojedynku lub nie chcieli, aby ciekawa sprawiedliwość wglądała w ich sprawy. Beausire obiecywał sobie, iż za lekceważące pominięcie, jakie go spotkało, zemści się przynajmniej tak, że porządnie nastraszy swoich kolegów z szulerni przy ulicy Por-de-Fer. Przybrał minę junacką, buńczuczną, choć, będąc w dominie, nie miał ani kapelusza na głowie, ani szpady u boku. Wejście jego do akademji sprawiło pewne wrażenie.
W pierwszym salonie, całym szarym, z licznemi stołami do gry, znajdowało się około dwudziestu graczów, którzy zapijali piwo, wino i uśmiechali się zuchwale do kilku kobiet, przeraźliwie wyróżowanych, które zaglądały im w karty. Na widok butnie stąpającego domina kilka kobiet poczęło drwinkować, nawpół żartobliwie, nawpół wyzywająco. Pan Beausire wyglądał wcale nieźle i miał szczęście do kobiet. Szedł dalej, jakgdyby nic nie widział i nie słyszał, a stanąwszy przy stole, czekał w milczeniu sposobności okazania swego złego humoru. Jeden z graczów, z miną starego podejrzanego spekulanta, ale nie bez pewnej dobroduszności w wyrazie twarzy, pierwszy nastręczył okazję Beausir’owi.
— Do pioruna, kawalerze — odezwał się poczciwiec — przychodzisz z balu z miną niezbyt wesołą.
— To prawda — zawtórowały damy.
— E!... kochany kawalerze — spytał znów inny z graczów — czy to domino nie kłuje cię czasem.
— Nie domino mnie kłuje — odparł szorstko Beausire.
— La, la, la... — zanucił bankier, zgarnąwszy tuzin luidorów — pan de Beausire sprzeniewierzył się nam. Czyż nie widzicie, że był na balu w Operze, a z miny znać, że go jakaś dobra gratka ominęła. Jedni się śmieli, inni niby się litowali.
— To fałsz, że nie jestem wierny moim przyjaciołom — odparł Beausire — do tego jestem niezdolny!... Nie ja, lecz inni to potrafią.
I, ażeby słowom tym dodać powagi, uczynił ruch, jakgdyby kapelusz na oczy chciał nacisnąć. Na nieszczęście zgniótł tylko kawałek materji, który się spłaszczył tak dziwnie, że poszerzył mu głowę i zamiast poważnego, śmieszne wywołał wrażenie.
— Co chcesz przez to powiedzieć, kochany kawalerze?... — odezwało się kilka naraz głosów.
— Sądziłem, iż mam tu przyjaciół — powiedział.
— Ależ... tak, — ozwało się kilka głosów.
— Nie!... omyliłem się.
— Dlaczego?...
— Dlatego, że wiele rzeczy robi się beze mnie. Ale niech się tylko dowiem, a fałszywi przyjaciele zaraz będą ukarani.
Sięgnął po rękojeść szpady, lecz natrafił tylko na kieszonkę od kamizelki, pełną luidorów, które zdradziły się, wydając dźwięk niedyskretny.
— Ho!... ho!... — zawołały dwie damy — pan de Beausire ma się dzisiaj dobrze.
— A tak — odparł ze źle ukrytą niechęcią bankier — zdaje mi się, że jeśli stracił, to nie wszystko, a jeżeli sprzeniewierzył się prawowiernym, niewierność ta może im być wynagrodzoną. Dalejże, stawiaj, drogi kawalerze.
— Dziękuję!... — sucho odezwał się Beausire — skoro każdy pozostaje przy swojem, ja także, co moje, dla siebie zachowam.
— Co ty gadasz, u djabła — szepnął mu jeden z grających.
— Wkrótce wytłumaczę się jaśniej i zrozumiecie mnie.
— No grajże — odezwał się bankier.
— Postaw pan choć luidora — rzekła jedna z dam, głaszcząc Beausir‘a po ramieniu, aby tem samem być jak najbliżej jego kieszonki.
— Ja tylko gram o miljony — odparł wyniośle Beausire — nie pojmuję takiej gry, jak tutaj, o nędzne luidory... Ja gram o miljony!... Dalejże, panowie z Pot-de-Fer! precz ze stawką na luidory!... Na miljony, miljony!...
Beausire znajdował się w jednej z takich chwil uniesienia, które wyprowadzają człowieka poza granice zdrowego rozsądku. Szał jakiś niebezpieczny upajał go więcej, niż wino. Nagle dostał takie kopnięcie ztyłu, że zamilkł odrazu. Odwrócił się szybko i ujrzał dużą twarz oliwkową, kościstą i pokiereszowaną, z oczami czarnemi, błyszczącemi, jak dwa rozżarzone węgle.
— Portugalczyk!.. — zawołał Beausire, osłupiały na widok człowieka, który go tak zaczepił na powitanie.
— Portugalczyk!... — powtórzyły damy, opuszczając Beausir‘a, aby umizgać się do nowoprzybyłego.
Portugalczyk ów był pieszczoszkiem tych pań, bo, choć nie mówił po francusku, zawsze przynosił im łakocie, zawinięte nieraz w bilety bankowe, wartości co najmniej pięćdziesięciu liwrów. Beausire znał go, jako jednego ze stowarzyszonych. Zawsze przegrywał do uczęszczających do szulerni. Stawiał zwykle po sto luidorów tygodniowo, i pieniądze te zabierano mu jak najregularniej. Był wędką w ręku stowarzyszonych. Bo kiedy i obcym pozwalał się obierać ze złotych piórek, inni gracze, stowarzyszeni, tem bezpieczniej ogrywać mogli z pieniędzy postronnych gości. Stowarzyszeni zatem uważali go za człowieka pożytecznego, a gościa przyjemnego. Beausire uczuwał dlań mimowolne uszanowanie, jakie się ma często dla nieznajomych, choćby się im nawet trochę nie ufało. Dostawszy więc owo kopnięcie nogą od Portugalczyka, Beausire zamilkł i usiadł. Portugalczyk także usadowił się przy grze, położył dwadzieścia luidorów na stole i w sześciu pociągnięciach, które kwadrans zaledwie trwały, pozbawiony został tej sumy przez szczęśliwych graczy. W tejże chwili weszło dwóch lokai, a bankier wpuścił pieniądze w podwójne dno stołu, bo ustawy stowarzyszenia takiem zaufaniem nacechowane były względem swoich członków, że nie dozwolały żadnemu z nich zarządzać funduszami stowarzyszenia. Podczas gry, pieniądze, według przepisów, wpadały przez mały otworek w podwójne dno stołu, a nadto ustawa opiewała, że bankierowi nie wolno nosić długich rękawów, ani też i pieniędzy przy sobie. To znaczy, że zabronione mu było chować luidory w rękawy, a członkom szulerni przysługiwało prawo rewidowania kieszeni bankierskich. Lokaje przynieśli członkom okrycia, płaszcze i szpady. Kilku szczęśliwych graczy wzięło damy pod rękę, a nieszczęśliwi kazali się nieść w lektykach, będących jeszcze w użyciu naówczas w tej dzielnicy oddalonej, i salę gry zaległy ciemności. Beausire także owinął się dominem, jakgdyby się wybierał w podróż do wieczności; nie wyszedł jednak głównemi schodami, lecz, gdy dorożki, lektyki i piesi już zniknęli, udał się do sali, do której wróciło także dwunastu stowarzyszonych.
— Teraz porozumiejmy się — rzekł wreszcie Beausire.
— Zapal nawpół kinkiety i nie mów tak głośno — odezwał się chłodno i dobrą francuszczyną portugalczyk, sam zapalając stojącą na stole świecę. Beausire kilka słów zamruczał, na co nikt uwagi nie zwrócił: portugalczyk usiadł na miejscu bankiera, obejrzano okiennice, firanki, i drzwi, czy zamknięte szczelnie; poczem wszyscy usadowili się w cichości, oparli łokcie na suknie i czekali z ciekawością, co usłyszą.
— Mam coś powiedzieć wam — rzekł portugalczyk — szczęście, że wczas przyszedłem, bo pana de Beausire zawsze język świerzbi...
Beausire chciał zaprzeczać.
— No, no!... spokojnie!... — odezwał się portugalczyk — bez próżnych słów. Już tyle nagadałeś więcej, niż niedorzecznych. Znasz zamiary moje, to dobrze. Jesteś człowiekiem sprytnym, mogłeś je więc odgadnąć; lecz zdaję mi się, że nigdy miłość własna nie powinna iść przed rachubą.
— Nic nie rozumiem — odrzekł Beausire.
— I my nic nie rozumiemy — odezwało się szanowne zgromadzenie.
— Mniejsza o to. Pan de Beausire chciał dowieść, ze pierwszy zwąchał interes.
— Jaki interes?... — spytali obecni.
— Interes dwumiljonowy!... — zawołał Beausire wyniośle.
— Dwumiljonowy!... — powtórzyli stowarzyszeni.
— A najpierw — pośpieszył dodać portugalczyk — przesadzasz pan, niepodobna, ażeby interes takiej sumy dosięgnął. Zaraz panu dowiodę.
— Ależ nikt z nas nie wie jeszcze, o czem chcesz mówić — zauważył bankier.
— Tak, chociaż tem niemniej z uwagą słuchamy — dodał inny.
— Pan pierwszy mów — rzekł Beausire.
— I owszem.
I portugalczyk nalał sobie ogromną szklanicę wina i wychylił ją spokojnie.
— Wiedzcie o tem — rzekł — że nie mówię dla pana de Beausire, którego naszyjnik niewart więcej nad miljon pięćkroć sto tysięcy liwrów.
— A! jeżeli o naszyjnik tu chodzi — odezwał się Beausire.
— Tak, panie, czyż nie taki jest pański interes?
— Być może.
— Udaje teraz tajemniczego, gdy sam się już wygadał.
I portugalczyk wzruszył ramionami.
— To coś rzecz zawikłana — pomyśleli zgromadzeni, wrzący z ciekawości — naszyjnik! miljon pięćkroć sto tysięcy liwrów! Co to ma znaczyć?
— Wszystko w dwóch zamyka się słowach — rzekł portugalczyk. — Panowie Bochner i Bossange zrobili dla królowej naszyjnik brylantowy, wartości miljona pięciukroć stu tysięcy liwrów. Królowa go nie przyjęła. Jubilerzy, nie wiedząc, co z nim począć, chowają go. Wielki mają kłopot, bo naszyjnik wymaga szkatuły królewskiej; otóż ja wynalazłem osobę koronowaną, która kupi ten naszyjnik, a tem samem wydobędzie go z kasy ogniotrwałej panów Bochner i Bossange.
— Któż to?... — zapytali wszyscy.
— To moja miłościwa władczyni, królowa portugalska.
I portugailczyk się nadął.
— Jeszcze mniej, niż przedtem rozumiemy — odezwali się słuchacze.
— Ani ja — pomyślał Beausire.
— Wytłumacz się jaśniej, drogi panie Manoël — powiedział — niechęć bowiem osobista powinna ustąpić dobru publicznemu. Jesteś twórcą tego pomysłu, szczerze to uznaję. Ja, zrzekam się wszelkich praw ojcostwa; lecz, na miłość Boską! bądź-że zrozumialszy.
— Jak najchętniej — odrzekł Manoël, pochłaniając drugi łyk wina. — Kwestję jasno postawię. Chodzi tylko o to, abyście uważali, co mówię. Ambasada partugalska wakuje. Jest to chwila wyczekiwania; nowy ambasador, pan de Souza, przyjedzie za tydzień.
— Dobrze! — podskoczył Beausire.
— Nic jednak nie przeszkadza, ażeby ambasador, któremu pilno poznać Paryż, przybył tutaj wcześniej i zamieszkał.
Obecni spojrzeli po sobie, pootwierawszy usta ze zdziwienia.
— Zrozumiejcie nareszcie — niecierpliwie powiedział Beausire — don Manoël chce przez to powiedzieć, że przyjechać może prawdziwy ambasador albo fałszywy.
— O! właśnie — dodał portugalczyk. — Gdyby ten ambasador zjawił się i okazał chęć kupienia naszyjnika dla królowej portugalskiej, nie miałżeby do tego prawa?
— Do djabła! — wykrzyknęli obecni.
— Wtedy umawiać się on będzie z panami Bochner i Bossange.
— A tak.
— Ale przy targowaniu trzeba zapłacić — zauważył bankier faraonowy.
— Naturalnie! — odparł portugalczyk.
— Panowie jubilerzy nie oddadzą naszyjnika w ręce ambasadora, choćby nim był prawdziwy Souza, jeżeli nie będą mieli gwarancji.
— O! ja to już dobrze obmyśliłem — bronił się przyszły ambasador.
— A to jak?
— Ambasada, jak już powiedziałem, jest opróżnienia?
— No tak.
— Pozostał tylko przy niej naczelnik kancelarji, poczciwy francuz, kiepsko mówiący po portugalsku.
— Cóż stąd? — przerwał Beausire.
— Otóż my, panowie! przedstawimy się temu poczciwcowi, przybrawszy wszelkie pozory poselstwa.
— Pozory też coś warte — zauważył Beausire — lecz papiery legitymacyjne najwięcej.
— Będą i papiery — lakonicznie odparł don Manoël.
— Ależ to niepodobna zaprzeczyć, że don Manoël jest człowiekiem genjalnym — rzekł Beausire.
— Pozorami i papierami przekonawszy sekretarza o prawdziwości poselstwa, zainstalujemy się w ambasadzie.
— Ho! ho! to bardzo śmiała sztuka — przerwał Beausire.
— To już konieczne — kończył portugalczyk.
— A nawet bardzo proste — potwierdzili inni.
— Ale naczelnik? — sprzeciwiał się Beausire.
— Już mówiłem, że go przekonamy.
— A gdyby nie był zbyt łatwowierny, na dziesięć minut przedtem, nim wątpić zacznie, dostanie dymisję. Sądzę, iż ambasador ma prawo zmienić naczelnika kancelarji?
— Niezawodnie.
— Zatem jesteśmy panami ambasady, a pierwszą naszą czynnością będzie złożyć wizytę panom Bochner i Bossange.
— Nie, wcale nie — żywo przerwał mu Beausire — zdaje się, że nie wiesz pan jeszcze o punkcie głównym, który ja znam jak się należy, ja, który bywam na dworach. Ceremonja przybycia ambasadora nie może się obyć przedewszystkiem bez posłuchania u króla, i w tem, na honor, jest całe niebezpieczeństwo. Sławny ów Riza-Bey, który otrzymał posłuchanie u Ludwika XIV, jako ambasador Szacha perskiego, i miał odwagę ofiarować jego arcychrześcijańskiej Królewskiej Mości turkusy wartości trzydziestu franków, Riza-Bey, mówię, był bardzo mocny w języku perskim, i djabli wiedzą, czy znalazłby się uczony we Francji, który byłby w stanie dowieść mu, że nie pochodzi z Ispahanu. Lecz my bylibyśmy poznani odrazu. Powiedzianoby nam natychmiast, że mówimy po portugalsku, zkiepska po francusku, a gdybyśmy się spierali, posłanoby nas prosto do Bastylji. Miejmy się więc na baczności.
— Wyobraźnia twoja za daleko cię prowadzi, drogi kolego — odpowiedział portugalczyk — nikt się z nas naoślep nie rzuci na wszystkie te niebezpieczeństwa, każdy z nas będzie się miał na baczności.
— I pan Bochner nie weźmie nas za portugalczyków ani ciebie za ambasadora.
— Pon Bochner zrozumie, że, przybywamy do Francji z najzwyczajniejszą misją kupienia naszyjnika i że gdy nastąpiła zmiana ambasadora, myśmy już byli w drodze do Paryża. Wydany został tylko rozkaz, ażeby go zastąpić. Rozkaz ten, w razie potrzeby, okażemy panu Bossange, a poprzednio już przedstawiony będzie naczelnikowi kancelarji; starać się tylko trzeba o to, aby nie pokazywać go ministrom króla, bo ci są nieufni, ciekawi i zawracaliby nam głowy niezliczoną ilością drobnych formalności.
— Tak, tak — potwierdziło całe zgromadzenie — lepiej zdaleka od ministerjum.
— A gdyby panowie Bochner i Bossange zażądali...
— Czego? — pytał Manoël.
— Zadatku — odpowiedział Beausire.
— Toby utrudniło sprawę — odrzekł zakłopotany portugalczyk.
— Cała sprawa na tem właśnie szwankuje — kończył Beausire.
— Ty zawsze coś wynajdziesz — rzekł kwaśno Manoël — zawsze widzisz to, co mogłoby sprawę popsuć, a nigdy nic takiego, co mogłoby jej dopomóc.
— Dlatego też właśnie wytykam trudności, ażeby znaleźć na nie lekarstwo — odparł Beausire. — I mam je.
Wszystkie głowy pochyliły się ku sobie.
— Każdy skarb państwa posiada kasę.
— Tak, kasę i kredyt...
— Nie mówmy o kredycie — odparł Beausire — bo nic niema trudniejszego nad pozyskanie kredytu. Nato trzeba mieć konie, powozy, służbę, meble, mieszkanie wspaniałe, wszystko to jest podstawą każdego kredytu. Mówmy lepiej o kasie. Co myślisz o kasie ambasady?
— Miałem zawsze moją władczynię za szczodrobliwą królowę. Musiała ją więc zaopatrzyć dobrze.
— To się pokaże; ale przypuśćmy, że nic tam w kasie niema.
— I to prawdopodobne — odezwali się z uśmiechem stowarzyszeni.
— To zrobimy inaczej. My, jako ambasadorowie, zapytujemy panów Bochner i Bossange, jakiego bankiera mają w Lizbonie i dajemy im przekaz, zaopatrzony pieczęcią na ten dom bankierski i to na taką sumę, jakiej zażądają.
— Ot, to wyborny plan — rzekł tonem uroczystym don Manoël ja zająłem się samym pomysłem i do szczegółów się nie zniżyłem.
— A on je obmyślił wyśmienicie — zauważył bankier faraonowy, aż się oblizując.
— Teraz — przystąpmy do rozdania ról — wniósł Beausire. — Don Manoël będzie ambasadorem.
— A pan de Beausire moim sekretarzem tłumaczem dodał Manoël.
— Ależ ja bardzo źle mówię po portugalsku rzekł Beausire.
— E! o tyle dobrze, aby cię za paryżanina nie wzięto.
— To prawda, lecz...
— A zresztą — dodał don Manoël, zatrzymując przeciągłe spojrzenie na Beausirze — najpożyteczniejszym działaczom dostanie się największe wynagrodzenie.
— Tak, tak — potwierdzili stowarzyszeni.
— Więc rzecz skończona, jestem sekretarzem-tłumaczem.
— To mówmy już o wszystkim — przerwał bankier jakże podzielone będą zyski?
— Bardzo zwyczajnie — odrzekł don Manoël jest nas dwunastu.
— Tak, dwunastu — rzekli obecni.
— A więc każdy dostanie dwunastą część — dodał don Manoël.
— Wszystko więc załatwione — rzekł Beausire — ze szczegółami do jutra, bo już późno.
Myślał o Oliwji, pozostałej na balu z błękitnem dominem, ku któremi pomimo łatwości, z jaką sypał zlotem, kochanek Nicoliny nie czuł się usposobionym do ślepego zaufania.
— Nie, nie — zawołali stowarzyszeni — najlepiej skończyć odrazu. Jakież będą owe szczegóły?
— Kareta podróżna z herbami Souzy — odrzekł Beausire.
— Malowanie zajmuje wiele czasu i kareta schnąć długo musi — zauważył Manoël.
— No, to mamy i na to sposób — krzyknął Beausi. — Kareta pana ambasadora połamie się w drodze i zmuszony będzie wsiąść do karety swego sekretarza.
— O! to rzeczywiście upraszcza wszystko. Niech będzie masa kurzu i błota na tarczy, a na tyle karety aż grubo; naczelnik kancelarji zobaczy tylko kurz i błoto.
— A reszta personelu ambasady? — zapytał bankier.
— Reszta przybędzie wieczorem, pora najdogodniejsza, a ty nazajutrz, kiedy drogi będą przez nas utorowane.
— Bardzo dobrze.
— Każdy ambasador prócz sekretarza musi mieć pokojowca zauważył don Manoël — obowiązki to wcale delikatne.
— Panie komandorze — rzekł bankier, zwracając się do jednego z łotrzyków — pan bierzesz rolę pokojowca.
Komandor się ukłonił.
— A fundusze na koszta? — zapytał Manoël — bo ja jestem goluteńki!
— Cóż tam jest w kasie? — odezwali się stowarzyszeni.
— Panowie! proszę o klucze — zawołał bankier.
Każdy dobył kluczyka, otwierającego jeden z dwunastu zamków, które zamykały podwójne dno niezwykłego stołu, tak, że w tem szlachetnem towarzystwie nikt nie mógł zajrzeć do kasy, bez zezwolenia jedenastu swoich kolegów.
Zaczęto rachować.
— Sto dziewięćdziesiąt osiem luidorów funduszu rezerwowego — wygłosił dobrze pilnowany bankier.
— Oddaj je panu de Beausire i mnie, ale czy to nie za wiele? — zapytał Manoël.
Nazajutrz, około wieczora, przez rogatkę Piekielną wjeżdżała kareta podróżna, zapylona i biotem obryzgana o tyle, że nikt na niej herbów nie mógł rozróżnić. Kareta zatrzymała się przy ulicy Jusienne, przed pałacem dość pokaźnej powierzchowności.
W bramie pałacu stało dwóch ludzi; jeden z nich w dość wyszukanem ubraniu, jakby ceremonjalnem, drugi zaś w liberji pospolitej, jaką po wsze czasy nosili wozni rozmaitych biur paryskich.
Mężczyzna w ubraniu ceremonjalnem z uszanowaniem podszedł do drzwiczek karety i lekko drżącym głosem rozpoczął przemowę w języku portugalskim.
— Kto jesteś? — odezwał się z wnętrza głos, także po portugalsku i to zupełnie poprawnie.
— Niegodny sługa ambasady, Ekscelencjo.
— Bardzo dobrze. Źle mówisz naszym językiem, mój drogi naczelniku. No, którędy się wchodzi.
— Tędy, panie, tędy.
— Smutne przyjęcie — rzekł sinior don Manoël, opierając się z miną nadętą na ręku sekretarza i pokojowca.
— Wasza ekscelencja raczy mi wybaczyć — odezwa się naczelnik kancelarji zkiepska po portugalsku — dziś o drugiej dopiero przybył kurjer waszej ekscelencji, oznajmiając nam wasze przybycie. Ja przebywałem poza domem, w interesach poselstwa. Po powrocie moim dopiero zastałem list waszej ekscelencji. Zaledwie miałem czas wydać rozkazy, ażeby otwarto apartamenta, właśnie je oświecają.
— Dobrze, dobrze.
— A! jakąż radością przejmuje mnie widok osoby naszego ambasadora.
— Cicho! nic nie rozgłaszajmy jeszcze, dopóki nowe rozporządzenia z Lizbony nie nadejdą. Zechciej pan tylko zaprowadzić mnie do sypialni mojej, upadam ze znużenia. Porozumiesz się z moim sekretarzem, on ci moje rozkazy oznajmi.
Urzędnik nisko się skłonił Beausirowi, który powitał go protekcjonalnie i, z miną uprzejmie ironiczną, rzekł:
— Mów pan po francusku, będzie to dla mnie i dla ciebie dogodniej.
— Tak, zapewne — ciszej odrzekł tenże — bo przyznam się panu, że wymowa moja...
— Już ja to widzę — odparł zarozumiale Beausire.
— Skorzystam z tej sposobności, skoro tak łaskaw jesteś, panie sekretarzu — z wdzięcznością dodał naczelnik kancelarji — aby pana o coś zapytać... Jak pan sądzisz, czy pan de Souza nie będzie się krzywił na mnie za to, że kaleczę tak jego mowę?
— Wcale nie, jeżeli tylko władasz czystym językiem francuskim.
— Ja! — radośnie zawołał urzędnik — ja! paryżaninem jestem z ulicy Saint-Honore!
— No, to doskonale — rzekł Beausire. — Jakże się pan nazywasz? Ducorneau, o ile mi się zdaje.
~ Tak, panie sekretarzu, Ducorneau; nazwisko dość właściwe, bo kończy się nawet po hiszpańsku. Pan zna moje nazwisko, to mi pochlebia bardzo.
— Tak, dobrze pan jesteś notowany, tak dobrze, że ta opinja wstrzymała nas od przywiezienia z Lizbony innego naczelnika kancelarji.
— O! niekończenie wdzięczny jestem, panie sekretarzu, jakiemże szczęściem jest dla mnie nominacja pana de Souza.
— Ale, zdaje mi się, że pan ambasador dzwoni.
— Biegnijmy.
Pobiegli. Pan ambasador, dzięki gorliwości pokojowca, zdjął z siebie ubranie. Przywidział wspaniały szlafrok. Sprowadzony naprędce golibroda, kończył swoją czynność. Kilka pudełek i neseserów podróżnych leżało na stołach i konsolach. Suty ogień płonął w kominku.
— Proszę wejść, panie naczelniku — odezwał się ambasador, zanurzając się w wielkim wyścielanym fotelu, który stał przed kominkiem.
— Czy pan ambasador nie rozgniewa się, jeżeli po francusku mu odpowiem — cicho zapytał naczelnik kancelarji Beausira.
— Nie, nie, śmiało.
Ducorneau powitał go po francusku.
— Ależ, prześlicznie mówisz po francusku, panie du Corno.
— Bierze mnie za portugalczyka — pomyślał naczelnik kancelarji, upojony radością.
I ścisnął za rękę Beausira.
— Cóż — zawołał Manoël — czy będzie kolacja?
— O! natychmiast, ekscelencjo. O dwa kroki stąd jest Palais-Royal, doskonały tam restaurator, który wyborną kolację przyśle waszej ekscelencji.
— Tak jakby to dla ciebie było, panie du Corno.
— Dobrze, sinior... jak dla mnie, a jeżeli ekscelencja pozwoli ofiarować sobie kilka butelek wina krajowego, jakiemu równe znajdzie się chyba tylko w Porto...
— O! nasz naczelnik ma dobrą piwnicę? — rubasznie odezwał się Beausire.
— Jest to mój jedyny zbytek — pokornie odpowiedział poczciwiec, u którego Beausire i Manoël po raz pierwszy zauważyli przy świetle oczki żywe, wypukłe policzki i nos kwitnący.
— Rób, jak ci się podoba, panie du Corno — rzekł ambasador — przynieś nam swojego wina i zasiądź z nami do kolacji.
— Taki zaszczyt...
— Bez etykiety, dziś jestem podróżnym, jutro dopiero będę ambasadorem. Wtedy pomówimy o interesach.
Ducorneau, zachwycony, opuścił ambasadę, pędząc co tchu, aby choć o dziesięć minut skrócić oczekiwanie ekscelencji. Tymczasem trzech łotrów, w sypialni zamkniętych, rozpoczęło przegląd sprzętów i papierów urzędowych.
— Czy naczelnik sypia w pałacu? — zapytał Manoël.
— Pewnie, że nie, ten błazen dobrą ma piwnicę i musi gdzieś mieć żonę a raczej gospodynię, bo to stary kawaler.
— A szwajcar?
— Trzeba go będzie się pozbyć.
— Tego to ja się podejmę.
— A inni służący pałacu?
— To sami tylko posługacze, których nasi towarzysze jutro zastąpią.
— A kuchnia? a oficyny?
— Pustki! pustki! Poprzedni ambasador nie zjawiał się nigdy w pałacu. Miał swój dom w mieście.
— A jakże z kasą?
— Co do kasy, trzeba zapytać naczelnika kancelarji, to dość drażliwe.
— I to biorę na siebie — wyrzekł Beausire — jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi w świecie.
— Cicho! otóż i on.
Rzeczywiście Ducorneau wracał zadyszany. Zamówił kolację u restauratora z ulicy des Bons-Enfants i zabrał ze swego gabinetu sześć pokaźnych butelek wina, a jego rozjaśnione oblicze wyrażało najżywsze zadowolenie.
— Czy wasza ekscelencja nie zejdzie do sali jadalnej? — zapytał.
— Nie, nie, razem tu sobie zjemy kolację w pokoju przy kominku.
— Pan ambasador mnie uszczęśliwia. Oto wino.
— Co za cudny kolorek topazu! — zawołał Beausire, podnosząc naprzeciw światła butelkę.
— Siadaj, panie naczelniku, zanim służący mój położy nakrycie.
Ducorneau usiadł.
— Którego dnia przyszły ostatnie depesze? — zapytał ambasador.
— Na dzień przed wyjazdem waszego... poprzednika waszej ekscelencji.
— Dobrze. Czy ambasada jest w dobrym stanie?
— O! tak, ekscelencjo.
— Nie krucho tam z pieniędzmi?
— Ja o tem nie wiem przynajmniej.
— Niema długów?... powiedz pan. Gdyby były jakie, zaczniemy od spłacania. Poprzednik mój jest prawdziwym szlachcicem, za którego solidarnie odpowiedzialnym być mogę.
— Sto tysięcy liwrów! — wykrzyknęli razem Beausire i don Manoël, oszołomieni radością.
— I do tego w złocie — odpowiedział naczelnik kancelarji.
— W złocie — powtórzyli ambasador, sekretarz, aż do pokojowca nawet.
— Tym sposobem — rzekł Beausire, tłumiąc wzruszenie — kasa zawiera...
— Sto tysięcy trzysta dwadzieścia osiem liwrów, panie sekretarzu.
— To mało — chłodno powiedział don Manoël — szczęście, że Jego Królewska Mość dał nam fundusz do rozporządzenia.
Od chwili, kiedy wiadomość ta została udzielona, wesołość ambasady poczęta wzrastać.
Dobra kolacja, złożona z łososia, raków ogromnych, mięsiwa i kremów, niemało spotęgowała dobry humor panów portugalskich.
Pan Ducorneau dziękował niebu, iż zesłało mu ambasadora, który język francuski nad portugalski przekładał.
Wreszcie pan de Souza oświadczył mu, że już może iść spać. Ducorneau powstał, w ukłonach czepiając się o sprzęty, jak gałązka dzikiej róży o liście gęstwiny, i za drzwi się wytoczył.
Nazajutrz ambasada zbudziła się z letargu. Biura, pudła, kałamarze, w dziedzińcu tętent końskich kopyt, wszystko oznajmiało o życiu tam, gdzie wczoraj jeszcze czuć było dogorywanie i śmierć. W dzielnicy rozeszła się pogłoska, że wielki dygnitarz, poseł z Portugalji, przyjechał w nocy. Rozgłos ten był dla oszustów źródłem coraz to nowych obaw. Istotnie, policja panów de Crosne i de Breteuil miała długie uszy, których w podobnych wypadkach nie zatykała i oczy argusowe, którychby nie zamknęła z pewnością, gdyby chodziło o panów dyplomatów z Portugalji. Lecz don Manoël twierdził, że, byle zachować się zuchwale, można będzie nie dopuścić poszukiwań policji i podejrzeń, przynajmniej przez tydzień. Dwa tygodnie zaś co najmniej upłyną, zanim podejrzenia zamienią się w pewność; tak więc choć przez dni dziesięć nic nie utrudni działalności stowarzyszenia. Stowarzyszenie przy swej energji, na dobrą sprawę, może wszystko załatwić przed upływem sześciu dni.
Zaledwie zaczęło świtać, gdy dwa najęte powozy przywiozły do pałacu dziewięciu łotrzyków, mających tworzy i skład osobisty ambasady. Pałac został zaludniony przez nowych przybyszów, którzy mieli nie dopuszczać profanów.
Około południa don Manoël, czyli Souza, ubrany odpowiednio do swej godności, wsiadł do nader przyzwoitej karety, którą Beausire wynajął za pięćset liwrów miesięcznie, płacąc za dwa tygodnie naprzód. Wyruszył do panów Bochner i Bossange w towarzystwie sekretarza i pokojowca. Naczelnik kancelarji otrzymał rozkaz, aby załatwił wszystkie interesy, dotyczące paszportów, ubezpieczenia, pomocy, z tem wszakże zastrzeżeniem, ażeby nie płacił rachunków, ani kwitów nie wydawał, bez porozumienia się z panem sekretarzem. Oszuści pragnęli pozostawić nietkniętą sumę stu tysięcy liwrów, która była główną sprężyną wszystkich operacyj.
Pan ambasador wiedział, że jubilerzy koronni mieszkali na bulwarze Szkolnym i przyjmowali klijentow o pierwszej popołudniu.
Pokojowiec zapukał delikatnie do drzwi jubilera, zamkniętych na mocne rygle i nabitych wielkiemi gwoździami, jak brama więzienna.
Otworzyło się małe zasuwane okienko i głos z poza niego zapytał, czego żądano.
Pan ambasador portugalski życzy sobie pomówić z panami Bochner i Bossange — odpowiedział pokojowiec.
Niezwłocznie ukazała się na pierwszem piętrze głowa, potem ktoś schodził z pośpiechem nadół. Drzwi się otworzyły. Don Manoël powoli, z godnością, wysiadał z karety. Pan Beausire pierwszy z niej wyskoczył, aby podać rękę jego ekscelencji. Mężczyzną zaś, z takim pośpiechem wybiegającym na spotkanie portugalczyków, był sam Bochner, który usłyszawszy, jak powóz zatrzymał się przed domem, wyjrzał oknem, a gdy mu się obiło o uszy słowo ambasador, wyskoczył natychmiast. Gdy don Manoël wchodził na schody, jubiler przesadzał się w grzecznościach. Pan Beausire zauważył, iż stara sługa, tęga i silnie zbudowana, zamykała za nimi rygle i zamki, których przy drzwiach od ulicy moc była ogromna. Ponieważ spostrzeżenia uczynił z pewną ostentacją, pan Bochner rzekł doń:
— Wybacz, panie, tak bardzo jesteśmy narażeni w naszym nieszczęsnym zawodzie, iż z nawyknienia musimy być na każdym kroku ostrożni.
Don Manoël zachowywał się obojętnie; Bochner zauważył to i zwrócił się do niego z tem samem tłumaczeniem, na które Beausire uśmiechnął się uprzejmie. Ambasador oka nawet nie zmrużył na znak, że rozumie.
— Proszę o przebaczenie, panie ambasadorze — powtórzył raz jeszcze skonfundowany Bochner.
— Jego ekscelencja nie mówi po francusku — wtrącił Beausire — nie rozumie zatem pana; lecz przełożę mu usprawiedliwienia pańskie, jeżeli tylko — dodał z pośpiechem — pan sam nie mówi po portugalsku.
— Nie, panie, nie.
— Wyręczę więc pana.
I zamieniwszy parę słów z don Manoëlem, zwrócił się znów do jubilera.
— Jego ekscelencja hrabia de Souza, ambasador najwierniejszy Jego Królewskiej Mości, łaskawie przyjmuje tłumaczenie pańskie i poleca mi zapytać was, czy to prawda, że jesteście jeszcze w posiadaniu pięknego naszyjnika z djamentów?...
— Naszyjnik z djamentów — zwolna odrzekł Bochner — bardzo piękny naszyjnik...
— Tak, ten sam, który był ofiarowany królowej francuskiej — dodał Beausire — a o którym jej Królewska Mość słyszała.
— Pan jesteś przybocznym pana ambasadora?...
— Sekretarzem, panie.
Don Manoël rozsiadł się z miną wielkiego pana, przypatrując się malowidłom ściennym pokoju, wychodzącego na bulwar.
— Zdaje mi się, że pan nie zrozumiał ani słowa — z tego, co mówiłem — odezwał się Beausire do jubilera.
— Jakto, panie? — odparł Bochner zmieszany niecierpliwym tonem Beausir‘a.
— Ponieważ widzę, że jego ekscelencja niecierpliwić się zaczyna, panie jubilerze.
— Przepraszam najmocniej — odparł Bochner, cały czerwony — lecz nie mogę pokazywać naszyjnika bez wspólnika mojego, pana de Bossange.
— To każ pan go tu sprowadzić.
Don Manoël zbliżył się i z miną lodowatą, noszącą cechę wielkości, rozpoczął po portugalsku przemowę, poczem obrócił się plecami i wpatrywał się w szyby.
— Jego ekscelencja mówi, że dziesięć minut już czeka, a nie przywykł do tego nigdzie, nawet u panujących.
Bochner ukłonił się, ujął za sznurek od dzwonka i pociągnął. Wszedł jego wspólnik, pan Bossange. Bochner w dwóch słowach go objaśnił. Bossange zmierzył portugalczyków oczami, — wreszcie zażądał od wspólnika klucza od kasy ogniotrwałej.
Zdaje mi się — pomyślał Beausire — że i porządni ludzie, tak samo jak złodzieje, zachowują względem siebie ostrożności.
W parę minut powrócił pan Bossange, niosąc pudełko w lewej ręce, prawą zaś miał ukrytą pod ubraniem. Beausire widział tam dwa, wyraźnie wydobywające się pistolety.
— Nie traćmy fantazji — odezwał się poważnie don Manoël, po portugalsku — ale ci kupcy biorą nas za oszustów raczej, niż za ambasadorów.
Mówiąc to, patrzył bystro na jubilerów, aby wyczytać z ich twarzy, czy przypadkiem nie rozumieją po portugalsku. Nic jednak nie dostrzegł, nic prócz naszyjnika, tak czarująco pięknego, że blaskiem swoim olśniewał.
Z całą ufnością podano pudełko do rąk don Manoël‘a, który gniewnie odezwał się do Beausir‘a:
— Powiedz pan tym błaznom, że nadużywają swobody, jaką mają kupcy, aby być głupcami. Ja żądam djamentów, a oni szkła mi pokazują. Powiedz im, że wniosę skargę do ministerjum francuskiego i że, w imieniu mojej królowej, wsadzić każę do Bastylji gburów, którzy ambasadora portugalskiego ośmielają się zwodzić.
Jubilerzy usprawiedliwiali się, jak mogli, mówiąc, że we Francji nie pokazywano oryginalnych djamentów, a kopje tylko, do oglądania, ażeby ludzi uczciwych zadowolić, a złodziei nie kusić. Pan de Souza zawrócił się energicznie i ku drzwiom ruszył, prowadzony niespokojnym wzrokiem kupców.
— Jego ekscelencja polecił mi panom powiedzieć, iż żałuje, że ludzie, noszący tytuł jubilerów korony francuskiej, nie są w stanie odróżnić ambasadora od pierwszego lepszego chłystka i że odjeżdża do swego pałacu.
Panowie Bochner i Bossange znacząco po sobie spojrzeli, i, kłaniając się, zaręczali o swoim szacunku. Pan Souza wyszedł, depcząc im nieledwie po nogach. Beausire z dumą kroczył za swym panem.
Stara otworzyła zamki u drzwi.
— Do pałacu ambasady, ulica Jusienne! — krzyknął Beausire do lokaja.
Bochner usłyszał to przez okienko.
— Nie udało się!... — mruczał lokaj.
Wróciwszy do pałacu, panowie ci zastali Ducorneau, najspokojniej obiadującego w kancelarji. Beausire poprosił go na górę do ambasadora, mówiąc do niego w te słowa:
— Pojmujesz, drogi naczelniku, że taki człowiek, jak pan de Souza, nie jest ambasadorem pospolitym.
— Widzę to — odparł naczelnik.
— Jego ekscelencja — ciągnął dalej Beausire — chce zająć poczesne miejsce w Paryżu, pomiędzy bogaczami i ludźmi dobrego tonu, to znaczy, że pobyt jego w tym obmierzłym pałacu nieznośny jest dla niego, a stąd wynika, iż trzeba szukać rezydencji prywatnej dla pana de Souza.
— To utrudni stosunki dyplomatyczne — rzekł naczelnik — będziemy zmuszeni biegać z każdym podpisem.
— E! jego ekscelencja da panu karetę, kochany naczelniku.
Ducorneau o mało nie zemdlał z radości.
— Karetę dla mnie! — zawołał.
— Przykro mi, żeś pan nieprzyzwyczajony do tego — ciągnął dalej Beausire — naczelnik kancelarji, znający swoją wartość, powinien mieć karetę; lecz o szczegółach tych mówić będziemy we właściwym czasie. Jak na teraz, zdajmy panu ambasadorowi sprawę ze spraw zagranicznych. Gdzież jest kasa?
— Na górze, panie, w mieszkaniu pana ambasadora.
— Tak daleko od pana?
— To z ostrożności, trudniej złodziejom dostać się ni pierwsze piętro, aniżeli na parter.
— Złodzieje — z pogardą wymówił Beausire — złodzieje łakomiliby się na taką mizerną sumę.
— Sto tysięcy liwrów! — odezwał się Ducornau. — Do licha! zaraz poznać, że pan de Sauza bogaty.
— Może sprawdzimy — rzekł Beausire — bo mi pilno do moich interesów.
— W tej chwili, panie, w tej chwili — rzekł Ducorneau, idąc na górę.
Przy sprawdzeniu okazało się, że suma ta była do połowy w złocie, do połowy w srebrze. Ducorneau podał klucz, któremu przez chwilę przypatrywał się Beausire, podziwiając skomplikowane ząbki. Nieznacznie odcisnął go na wosku. Następnie, oddając go naczelnikowi, rzekł:
— Panie Ducorneau, niechaj on będzie lepiej w pańskiem ręku, niż u mnie, teraz chodźmy do ambasadora.
Zastano don Manoëla sam na sam z narodową czekoladą. Wydawał się bardzo zajęty jakimś papierem, pokrytym cyframi. Na widok urzędnika, zapytał:
— Czy pan zna alfabet sekretny do korespondencji?
— Nie, ekscelencjo.
— Otóż życzę sobie, abyś się wtajemniczył niezwłocznie; tym sposobem uwolnisz mnie od wielu nudnych szczegółów. A cóż kasa? — zapytał Beausire.
— W porządku, jak wszystko u pana Ducorneau — odparł Beausire.
— Dobrze, siadaj pan, panie Ducorneau, musisz mi dać pewną wskazówkę.
— Jestem na rozkazy waszej ekscelencji — rzekł rozpromieniony naczelnik.
I zacny naczelnik z krzesłem się przysunął.
— Sprawa nader ważna, w której potrzebuję, abyś mnie oświecił. Czy znasz w Paryżu uczciwych jubilerów?
— Są, panowie Bochner i Bossange, jubilerzy nadworni — odparł naczelnik.
— To właśnie ci, z którymi nie chcę mieć do czynienia — powiedział don Manoēl — rozstałem się z nimi na zawsze.
— Czyżby mieli nieszczęście w czemkolwiek narazić się waszej ekscelencji?
— O! i bardzo, panie Corno, bardzo.
— A, gdybym mógł się odważyć, gdybym śmiał...
— Mów pan śmiało.
— Tobym zapytał, jakim sposobem ci ludzie, cieszący się taką dobrą opinją...
— To są wierutni żydzi, panie Corno, a brzydki ich postępek naraża ich na stratę jednego albo dwóch miljonów.
— O! — zawołał Ducorneau z wyrazem chciwości.
— Byłem upoważniony przez Jej Królewską Mość do traktowania o naszyjnik djamentowy.
— Może jabym uczynił pewne kroki?
— Panie Corno!
— O! dyplomatycznie, ekscelencjo, bardzo dyplomatycznie.
— Byłoby to może nieźle, ale gdybyś zna tych ludzi.
— Bossange jest ze mną spokrewniony.
Don Manoēl i Beausire zamienili ze sobą spojrzenie. Nie odezwał się jednak żaden. Portugalczyk zamyślił się.
Naraz jeden z lokai otworzył drzwi, oznajmiając:
— Panowie Bochner i Bossange.
Don Manoël zerwał się z siedzenia i zawołał rozzłoszczonym głosem:
— Odprawić mi tych ludzi!
Lokaj się cofnął, aby spełnić rozkaz.
— Albo raczej ty sam ich wypędź, panie sekretarzu — kończył ambasador.
— Na miłość Boga! — błagalnie odezwał się Ducorneau — mnie pozwólcie rozkaz ekscelencji spełnić; złagodzę go przynajmniej, skoro nie mogę go zmienić.
— Jak ci się podoba — rzekł niedbale don Manoël.
Beausire zbliżył się do niego w chwili, gdy Decorneau spiesznie wychodził.
— Masz tobie, to już chyba takie przeznaczenie, ażeby się ta sprawa nie udała — rzekł don Manoël.
— Wcale nie. Naprawi ją Ducorneau.
— Poplącze, zamąci ją, nieszczęsny. U jubilerów tylko co mówiliśmy po portugalsku; powiedziałeś przecie, że ani słowa po francusku nie rozumiem. Ducorneau popsuje wszystko.
— Idę sam zaraz.
— Może to niebezpieczne, ażebyś się pokazywał, Beausire.
— Przekonasz się, że nie; zostaw mi swobodę działania.
Beausire wyszedł.
Ducorneau zastał na dole jubilerów, których grzeczność i zaufanie, od chwili wejścia do ambasady, zwiększyły się jeszcze.
Nie spodziewali się ujrzeć tam twarzy znajomej i sztywno trzymali się w pokoju przyjęć.
Spostrzegłszy Ducorneau‘a, Bessange wydał okrzyk radosnego zdziwienia:
— Ty tutaj! — zawołał.
I zbliżył się, aby go uściskać.
— Ho! ho! — bardzo to uprzejmie z twojej strony — odezwał się Ducorneau — poznajesz mnie tutaj, bogaty mój kuzynie. Czy dlatego, że jestem przy ambasadzie?
— Tak, na honor — odrzekł Bossange — wybacz mi, że zdaleka dotąd byliśmy, i wyświadcz mi przysługę.
— Jaką?
— Udziel mi objaśnienia.
— Jakiego i o kim?
— O ambasadzie.
— Jestem tu naczelnikiem kancelarji.
— O! wybornie. Chcemy pomówić z ambasadorem.
— Przychodzę od niego.
— Od niego! aby nam powiedzieć?...
— Że prosi was, abyście zaraz stąd wyszli, moi panowie, i to niezwłocznie.
Dwaj jubilerzy, zawstydzeni, spojrzeli po sobie.
— Bo — ciągnął z przejęciem Ducorneau — byliście niegrzeczni i ubliżyliście mu, jak się okazuje.
— Wysłuchaj-że nas.
— To rzecz daremna — odezwał się naraz głos Beausira, który stanął na progu dumny i obojętny. — Panie Ducorneau, Jego ekscelencja powiedział, abyś odprawił tych panów. Odprawże ich.
— Panie sekretarzu...
— Słuchać — rzekł wyniośle Beausire.
I przeszedł. Naczelnik ujął krewniaka za prawę ramię, wspólnika za lewe i popchnął ich lekko ku drzwiom.
— No — powiedział — sprawa przepadła.
— E! — odparł uparty niemiec — jak nie dostaniemy jego pieniędzy, to i on naszego naszyjnika mieć nie będzie.
Zbliżali się do drzwi, prowadzących na ulicę. Ducorneau zaczął się śmiać.
— Czy wy wiecie, co to jest portugalczyk? — odezwał się wzgardliwie — wiecież wy, co to ambasador, mieszczuchy jakieś? Pewno, że nie. Otóż ja wam powiem: Pan de Souza zakupić może, gdy zechce, kopalnie brazylijskie, aby w ich głębokościach znaleźć djamenty takiej wielkości, jak wasze wszystkie, razem wzięte. Wyda na to swój dochód dwudziestoletni, dwadzieścia miljonów; lecz cóż go to może obchodzić, on nie ma dzieci. No, wiecie teraz!
I zamykał już drzwi za nimi, gdy Bossange, zmieniając zamiar:
— Napraw to — rzekł — a dostaniesz...
— Tu niema sprzedajnych — odparł Ducorneau, zatrzaskując drzwi.
Tego samego wieczora ambasador otrzymał list następującej treści:
„Człowiek, który na rozkazy wasze oczekuje i pragnie złożyć najpokorniejsze usprawiedliwienie, stoi u drzwi pałacu; na rozkaz waszej ekscelencji, złoży do rąk jednego z waszych ludzi naszyjnik, który miał szczęście zwrócić uwagę waszej ekscelencji“.
„Racz przyjąć, ekscelencjo, zapewnienie głębokiego szacunku, ect. ect.“
— No! więc naszyjnik do nas już należy! — rzekł don Manoël, po przeczytaniu powyższego pisma.
— Wcale nie — odparł Beausire — nie będzie nasz, dopóki go nie kupimy; kupmy go więc!
— Co?
— Wasza ekscelencja nie mówi po francusku, to wiadome; lecz najpierw uwolnijmy się od pana naczelnika.
— Jakim sposobem?
— Jak najprostszym; trzeba mu dać jakąś ważną misję dyplomatyczną, to już do mnie należy.
— Mylisz się — rzekł don Manoël — on będzie tu naszą gwarancją.
— A jak powie, że tak samo po francusku mówisz, jak Bossange i ja?
— Nie powie tego; ja go poproszę.
— Zgoda, niech zostanie. Każ tu wprowadzić tego człowieka z djamentami.
Nareszcie pan ambasador zgodził się na zobaczenie naszyjnika. Pan Bochner pokazywał każdą cząstkę i uwydatniał wszystkie ich piękności.
— Ułożeniu tych kamieni — odezwał się Beausire, do którego don Manoël coś po portugalsku mówił — pan ambasador nic nie ma do zarzucenia; całość jest zadawalająca. Co do samych djamentów, to znowu co innego; jego ekscelencja naliczył dziesięć wyszczerbionych i trochę ze skazami.
— O! — wykrzyknął Bochner.
— Jego ekscelencja — przerwał mu Beausire lepiej, niż pan, zna się na djamentach; dostojnym Portugalczykom w Brazylji djamenty służą do zabawy tak, jak szkiełka dzieciom tutejszym.
Istotnie don Manoël dotknął palcem kilku djamentów, z dziwną biegłością zwracając uwagę na niedostrzegane wady, którychby nawet najwybredniejszy znawca nie odkrył.
— Jednakże i taki, jakim jest — rzekł Bochner, lekko zdziwiony, widząc w wielkim panu tak biegłego jubilera — naszyjnik ten zawiera najznakomitszy zbiór djamentów w całej Europie.
— To prawda — odrzekł don Manoël i, na dany znak, Beausire dodał:
— Zatem, panie Bochner, Jej Wysokość królowa portugalska słyszała o tym naszyjniku, poleciła więc jego ekscelencji przeprowadzić układ o kupno, po obejrzeniu djamentów. Podobały się one jego ekscelencji; za jaką cenę chcesz go sprzedać?
— Miljon sześćset tysięcy liwrów — odparł jubiler. Beausire powtórzył cyfrę ambasadorowi.
— To za drogo o sto tysięcy liwrów — odpowiedział don Manoël.
— Ekscelencjo — rzekł jubiler — niepodobna ściśle oznaczyć zysków na tak cennym przedmiocie; aby ułożyć naszyjnik takiej wartości, trzeba było poszukiwań i podróży, które przeraziłby tych, coby je tak znali, jak ja.
— O sto tysięcy liwrów za drogo — powtórzył zacięty Portugalczyk.
Bochner okazał pewną chwiejność. Podejrzliwość kupca najlepiej uspakaja to, gdy kupujący targuje się zawzięcie.
— Nie jestem w możności — rzekł po chwili wahania — przystać na obniżenie ceny, bo w takim razie straciłbym cały zysk.
Don Manoël wysłuchał tego w przekładzie Beausira i powstał. Beausire zaś zamknął futerał i zwrócił go Bochnerowi.
— W każdym razie porozumiem się jeszcze z panem Bossange; czy ekscelencja na to przystaje?
— A co to ma znaczyć?... — zapytał Beausire.
— Pan ambasador zgadza się na miljon pięćkroć sto tysięcy liwrów, za naszyjnik, nieprawdaż?...
— Jego ekscelencja, co raz powie, nie cofa nigdy — z portugalska odparł Beausire — lecz nie znosi nudnych targowań.
— Ależ pojmuje pan sekretarz, że obowiązany jestem, pomówić ze swoim wspólnikiem?
— O! i owszem, panie Bochner.
— I owszem — powtórzył po portugalsku don Manoël, który pochwycił znaczenie słów Bochnera — lecz i mnie potrzebna prędka wiadomość.
— Więc dobrze, ekscelencjo, jeżeli wspólnik mój zgodzi się na obniżkę ceny, ja zgadzam się na nią z góry.
— Dobrze.
— Pozostaje jeszcze sposób wypłaty.
— Pod tym względem żadnej nie będziesz miał pan trudności — rzekł Beausire. — Jak pan chcesz być zapłaconym?
— Ależ — rzekł, śmiejąc się, Bochner — gotówką, jeżeli można.
— Co nazywasz pan gotówką? — chłodno zapytał Beausire.
— O! ja to wiem, że nikt nie ma półtora miljona do wyliczenia na stół! — z westchnieniem wyrzekł Bochner.
— Sam miałbyś z nim kłopot, panie Bochner.
I, zwracając się do don Manoëla:
— Wasza ekscelencja, jakąby dała zaliczkę panu Bochner?
— Sto tysięcy liwrów — odparł portugalczyk.
— Sto tysięcy liwrów — rzekł Beausire do Bochnera — przy podpisaniu umowy.
— A resztę? — zapytał jubiler.
— Zaraz po przesianiu przekazu Jego ekscelencji z Paryża do Lizbony, chyba żebyś pan wolał poczekać na przysłanie przekazu z Lizbony do Paryża.
— O! — odpowiedział Bochner — mamy w Lizbonie stosunki bankierskie; po napisaniu tam...
— Zapewne — odparł Beausire, śmiejąc się szyderczo — napiszcie, panowie, do nich, zapytajcie, czy pan de Souza jest odpowiedzialny i czy Jej Wysokość królowa zdobędzie się na. miljon czterysta tysięcy liwrów.
— Ależ, proszę pana... — wyjąkał zmieszany Bochner.
— Więc zgadzasz się pan, czy też wolisz inne warunki?
— Te, które pan sekretarz raczył postawić mi na początku, wydają mi się najodpowiedniejsze. Czy terminy spłaty będą oznaczone?
— Byłoby ich trzy, panie Bochner, po pięćsety tysięcy liwrów rata; odbyłbyś pan kilkakrotnie bardzo zajmującą podróż do Lizbony.
— Podróż do Lizbony?
— Przecież dla odebrania półtora miljona warto się pofatygować?
— Tak, ale...
— Wreszcie podróż odbędziesz pan kosztem ambasady, w mojem lub naczelnika kancelarji towarzystwie.
— Mam odwieźć djamenty?
— Rozumie się, chyba że wolałbyś pan wysłać stąd przekazy wekslowe a djamenty wyprawić do Portugalji.
— Sam nie wiem... sądzę... że.... podróżby się przydała i że....
— I ja jestem tego zdania — odrzekł Beausire. — Umowa tu będzie podpisana. Odbierzesz pan swoje sto tysięcy liwrów gotówką, podpiszesz, żeś djamenty sprzedał i sam je odwieziesz królowej. Któż tam jest panów bankierem?
— Panowie Nunez Balboa bracia.
Don Manoël podniósł głowę, mówiąc z uśmiechem:
— To są moi bankierzy.
— To są bankierzy jego ekscelencji — rzekł Beausire, uśmiechając się także.
Bochner był rozpromieniony, nie miał nawet cienia podejrzeń; ukłonił się na podziękowanie i pożegnanie zarazem.
Nagle jakaś myśl zawróciła go z drogi.
— Cóż tam jeszcze? — niespokojny zapytał Beausire.
— Więc słowo już dane? — odezwał się Bochner.
— Tak, dane.
— Z warunkiem...
— Z warunkiem potwierdzenia układu przez pana Bossange, wszak o tem już mówiliśmy.
— Zachodzi jeszcze jedna okoliczność — dodał Bochner.
— A!
— Panie, jest to rzecz nader subtelna, a honor imienia portugalskiego zanadto potężny, aby jego ekscelencja myśli mojej nie zrozumiał. Naszyjnik był ofiarowany Jej Wysokości królowej francuskiej. Nie możemy, panie, wypuścić na zawsze naszyjnika z Francji, nie uprzedziwszy o tem królowej. Szacunek, uczciwość sama, wymagają, abyśmy dali pierwszeństwo Jej Wysokości królowej francuskiej.
— To słuszne — rzekł z godnością don Manoël. — Chciałbym bardzo, aby kupiec portugalski tak samo się wyrażał, jak pan, panie Bochner.
— Jestem bardzo szczęśliwy i bardzo dumny z uznania, jakie jego ekscelencja okazać mi raczył. Oto są dwa wypadki przewidziane: potwierdzenie warunków przez pana Bossange i drugi — ostateczna odmowa Jej Wysokości królowej francuskiej. W ciągu trzech dni te kwestje załatwię.
— Z naszej zaś strony — odrzekł Beausire — sto tysięcy liwrów zadatku i trzy przekazy wekslowe po pięćset tysięcy liwrów na poufne zlecenie. Pudełko z djamentami oddane będzie panu naczelnikowi kancelarji amabasady, albo mnie, bo gotów jestem towarzyszyć panu do Lizbony, do panów Nunez Balboa braci. Wyplata najpunktualniejsza w ciągu trzech miesięcy. Koszta podroży ponosimy.
— Dobrze, ekscelencjo, dobrze — odrzekł Bochner.
Don Manoël z miną wielkopańską pożegnał jubilera. Dwaj stowarzyszeni zostali sami...
— Zechciej mi wytłómaczyć — z pewnem ożywieniem odezwał się don Manoël do Beausira co za mysi miałeś u djabla, aby nie dopuścić zostawienia tu djamentow: Podróż do Portugalji! czyś ty oszalał? Czyż nie można było dać jubilerom zaliczki, przekazów i zaraz zabrać djamenty.
— Zanadto poważnie traktujesz swoją rolę ambasadora — odparł Beausire.
— Ależ... Chyba ten głupiec nie ma żadnych podejrzeń?...
— Myśl, jak chcesz. Wszystko być może, lecz każdy, kto, posiadając pieniądze, na kawałek papieru je zamienia, chce wiedzieć najpierw, czy ten papier wart cośkolwiek.
— Ależ papiery te będą miały podpis Souzy!
— A co, czy nie mówiłem, że on ma się już za Souzę! — krzyczał, uderzając w ręce Beausire.
— No, więc musimy na to się zgodzie, że sprawa się nie powiodła — odparł don Manoēl.
— Bynajmniej. Chodź no tu, panie komandorze — odezwał się Beausire do ukazującego się we drzwiach lokaja. — Wszak wiesz, o co chodzi?
— Tak.
— Podsłuchiwałeś?
— Rozumie się.
— Bardzo dobrze. Czy i ty jesteś tego zdania, że zrobiłem głupstwo?
— Jestem tego zdania, że masz rację sto tysięcy razy.
— Mów, dlaczego?
— A to dlatego, że pan Bochner nie przestawałby śledzić pałacu i ambasadora.
— Cóż dalej?
— A mając pieniądze w ręku i djamenty przy boku, nie będzie doznawał już najmniejszego podejrzenia i spokojny puści się w podróż do Portugalji. A my nie pojedziemy tak daleko, panie ambasadorze! Nieprawdaż, panie Beausire?
— Ot sprytny chłopak! — zawołał kochanek Oliwji.
— Opowiedzże swój plan — odparł don Manoël chłodno.
— O kilkanaście mil za Paryżem — rzekł Beausire — ten sprytny chłopiec, naturalnie w masce, pokaże dwie lufy pistoletów naszemu pocztyljonowi; skradnie nam weksle, nasze djamenty, kilka kułaków wpakuje panu Bochner, i figiel będzie skończony.
— Mnie się inaczej ta rzecz przedstawia — odezwał się pokojowiec. — Ja widzę panów Beausire i Bochner, odpływających z Bayonne do Portugalji.
— Wybornie!
— Pan Bochner, jak wszyscy niemcy, przepada za morzem i spaceruje po pokładzie. Przy pierwszem wzburzeniu bałwanów, wychyla się z pokładu i wpada w morze. Pudełko, djamenty utoną z nim razem, i koniec. Czemużby morze nie miało przyjąć brylantów choćby za miljon franków, skoro w swych głębiach potrafiło ukryć okręty z Indji hiszpańskich, wiozących ładunek złota.
— Tak, teraz rozumiem — powiedział portugalczyk.
— Nareszcie — mruknął Beausire.
— Ale — ciągnął don Manoël — za ulotnienie się brylantów zamykają w Bastylji, a za to, gdy kto każe patrzeć w morze panu jubilerowi, wieszają.
— Za kradzież brylantów czeka więzienie, tak — odrzekł komandor — lecz ani na chwilę posądzonym być nie można, że się utopiło człowieka.
Przy ulicy Montorgeuil, w głębi kratą otoczonego podwórza, wznosił się długi i wąski domek. Był to dom dość głośnego dziennikarza. Redaktor zajmował pierwsze piętro. Parter służył na skład gazet. Dwa wyższe piętra należały do ludzi spokojnych, którzy płacili tanio za nieprzyjemności słyszenia kilka razy do roku zajść hałaśliwych, jakie miewał dziennikarz z agentami policyjnymi i obrażonemi osobami prywatnemi. Dnia tego mieszkańcy domu za kratami, jak go nazywano w dzielnicy, zamykali okna frontowe, aby nie słyszeć kłótni dziennikarza, który, zwykle unikając pogoni, chronił się na ulicę Augustjańską oddzieliłem wyjściem ze swego pokoju. Drzwiczki ukryte otwierały się i zamykały natychmiast; wrzask ustawał, człowiek zagrożony znikał; oblegający znajdowali się sami, oko w oko z czterema strzelcami gwardji francuskiej, których stara sługa sprowadzała naprędce z pobliskiego odwachu na odsiecz.
Dzięki tym zajściom, spokój w domu za kratami wszedł w przysłowie. Pan Réteau wychodził zrana, krążył po bulwarach, placach i ulicach, podpatrywał tam różne śmieszności i różne występki, notował sobie dla pamięci, a potem opisywał w gazecie. Było to pismo tygodniowe. Pan Réteau przez cztery dni polował na wiadomości, przecz trzy następne kazał je drukować, a w dniu ukazania się numeru używał wczasu.
W dniu, o którym mówimy, gazeta ukazała się w siedemdziesiąt dwie godziny po balu w Operze.
Pan Réteau, wstawszy o ósmej, dostał numer świeży, wilgotny jeszcze, z wonią farby drukarskiej pod okładką brudno czerwonego koloru. Zabrał się spiesznie do przeczytania go z pilnością ojca, rozważającego przymioty lub wady swojego ukochanego syna.
Skończywszy czytanie, odezwał się do starej sługi:
— Patrz, Aldegondo, jaki ładny numer, czy go czytałaś?
— Nie jeszcze; zupa mi się jeszcze nie ugotowała — odparła stara.
— Prawdziwie zadowolony jestem z niego — rzekł gazeciarz, wyciągając na mizernem posłaniu mizerniejsze jeszcze ramiona.
— Tak — odparła Aldegonda — ale czy pan wie, co w drukarni o panu mówią?
— Cóż takiego?
— Mówią, że tym razem pan z pewnością nie wywinie się od Bastylji.
— Za dzisiejszy numer kupię ci na fartuchy — odrzekł gazeciarz, owijając się podejrzanej białości prześcieradłem. — Czy już dużo rozkupiono egzemplarzy?
— Nie jeszcze, i fartuchy moje nie będą zbyt ładne, jeżeli tak dalej pójdzie. Czy przypomina sobie pan ten pyszny numer przeciw panu de Broglie: nie było jeszcze dziesiątej, a sto numerów było już sprzedanych.
— A ja aż trzy razy musiałem zmykać na ulicę Augustjańską — mruknął Réteau — każdy szelest nabawiał mnie gorączki. Co wojskowi to gbury.
— A ja powiadam panu — ciągnęła uparta Aldegonda — że dzisiejszemu numerowi ani się równać z tamtym o panu de Broglie.
— Mniejsza o to — rzekł Réteau — ale nie będę miał tyle bieganiny i przynajmniej spokojnie zjem zupę. — A wiesz ty dlaczego, Aldegondo?
— Doprawdy nie, proszę pana.
— Bo zamiast napadać na pojedyńczego człowieka, napadam na całą partję, zamiast jednego wojskowego, atakuję panią królowę.
— Królowę! Bogu niech będą dzięki — mruknęła stara. — Kiedy tak, to może pan być spokojny; jeżeli napadasz na królowę, będzie pan obnoszony w triumfie, wyprzedamy numery, a ja będę miała paradne fartuchy.
Dzwonią — rzekł Réteau, wracając do łóżka.
Stara pospieszyła do kantoru, znajdującego się na parterze.
Za chwilę powróciła rozjaśniona, zwycięska.
— Tysiąc egzemplarzy — mówiła — od jednego razu tysiąc.
— Dla kogo? — żywo zapytał Réteau.
— Nie wiem.
— Trzeba wiedzieć; biegnij żywo.
— O! mamy czas; to nie mała rzecz odliczyć i zapakować tysiąc numerów.
— Biegnij żywo, kiedy ci mówię, i zapytaj lokaja... Czy to lokaj?....
— Posłaniec, owerniak.
— Dobrze! wypytaj go, dowiedz się, dokąd te numery zanieść.
Posłaniec odpowiedział, że ma to zanieść na ulicę Saint-Gilles do hrabiego Cagliostro. Gazeciarz rzucił się z radości tak, że o mało nie zawalił łóżka. Podniósł się i poszedł sam przyspieszyć wybranie numerów, gdyż w kantorze był tylko jeden subjekt, podobny do cienia głodowego, a przezroczystszy od zadrukowanego papieru. Pan Réteau z zadowolenia rozcierał ręce, gdy nowy odgłos dzwonka rozległ się w podwórzu.
— Idź no zobacz, Aldegondo, nie zdaje mi się, aby to było po numery.
— A dlaczegóżby nie — odpowiedziała stara, schodząc nadół.
— Nie wiem, ale zdaje mi się, że widzę za kratą człowieka z ponurą twarzą.
Aldegonda poszła jednak otworzyć. Pan Réteau wyglądał z zajęciem, które łatwo zrozumiane będzie, odkąd nakreśliliśmy jego osobistość i jego przygody. Aldegonda otworzyła drzwi mężczyźnie, skromnie ubranemu. Zapytał, czy zastał redaktora gazety.
— Co pan ma za interes? — z nieufnością zapytała Aldegonda, uchylając drzwi zaledwie i gotowa zatrzasnąć je przy pierwszej oznace niebezpieczeństwa. Mężczyzna zabrzęczał talarami w kieszeni. Na dźwięk ten serce starej zmiękło.
— Przychodzę zapłacić za tysiąc egzemplarzy gazety dzisiejszej, które zabrano dla hrabiego Cagliostro.
— A! jeżeli tak, to proszę wejść.
Mężczyzna wszedł za kratę; lecz, zanim ją zamknięto drugi gość, młody, wysoki i pięknej postawy, przytrzymał kratę, mówiąc:
— Przepraszam pana.
I, nie pytając o pozwolenie, wślizgnął się za płatnikiem, przysłanym przez hrabiego Cagliostro. Aldegonda, cala zatopiona w myślach o zysku, oczarowana dźwiękiem talarów, przyszła do swego pana.
— Wszystko dobrze idzie — powiedziała — otóż i pięćset liwrów od tego pana, który kupił tysiąc egzemplarzy.
— Przyjmijmy go z godnością — rzekł Réteau, parodjując aktora Lariva w najnowszej komedji.
Udrapował się więc w dosyć ładny szlafrok; miał go do zawdzięczenia wspaniałomyślności a raczej obawom pani Dugazon, która, od czasu jej awantury z masztalerzem Astleyem, nie omieszkała łagodzić go niemałą liczbą podarków różnego rodzaju. Płatnik hrabiego Cagliostro wyłożył na stół kiesę, z której odliczył sto sześcioliwrowych talarów, w dwunastu rulonach. Réteau rachował skrupulatnie, oglądając każdą sztukę, czy moneta niepoobrzynana czasami. Skończywszy wreszcie rachunek, podziękował, pokwitował, uśmiechem uprzejmym pożegnał płatnika, zapytując go złośliwie o zdrowie hrabiego Cagliostro.
Jegomość z talarami podziękował jak za zwyczajną grzeczność i zabierał się do odejścia.
— Proszę powiedzieć hrabiemu, że zawsze gotów jestem spełniać jego życzenia, i dodać, aby był spokojny, umiem dochować tajemnicy.
— To zbyteczne i niepotrzebne — odparł płatnik — pan hrabia de Cagliostro jest niezależny, nie wierzy w magnetyzm i pragnąłby, aby się śmiano z Mesmera.
— Dobrze — ozwał się głos ponury na progu drzwi postaramy się o to, aby się pośmiano także kosztem pana hrabiego Cagliostro.
Pan Réteau ujrzał zjawiającą się w pokoju osobistość, bardziej jeszcze ponurą od poprzedniej.
Był to, jak powiedzieliśmy, mężczyzna młody i silny; lecz Réteau wcale nie podzielał opinji, jaką wygłosiliśmy o jego szlachetnej postaci.
— Co pan rozkaże? — zapytał Réteau, dygocąc, co mu się przytrafiało zawsze w każdym trochę przykrzejszym wypadku.
— Wszak pan Réteau? — zagadnął nieznajomy. — Ja jestem.
— Jesteś pan dziennikarzem?
— To ja właśnie.
— I autorem tego artykułu? — zimno rzekł nieznajomy, dobywając z kieszeni świeżuteńki numer gazety.
— Właściwie ja nie jestem autorem tylko wydawcą gazety.
— Bardzo dobrze; to na jedno wychodzi, bo jeżeli brakło ci odwagi do napisania, byłeś tyle nikczemny, aby ukazać to na widok publiczny..
— Panie!... — wyjąkał Réteau, blednąc okropnie.
— A!... do licha!... sprawa pańska nietęga, to prawda — ciągnął młodzieniec, ożywiając się w miarę, jak mówił. — Posłuchaj więc z uwagą, panie pismaku: wszystko ma swoją kolej; przed chwilą dostałeś talary, a teraz dostaniesz kije!
— O!... zobaczymy!... — wykrzyknął Réteau.
— Co zobaczymy?... — tonem stanowczym, czysto wojskowym zapytał młodzieniec, podchodząc do swego przeciwnika.
Lecz ten nie był nowicjuszem w sprawach tego rodzaju; znał dobrze rozkład swego domu; jednym skokiem mógł trafić do drzwi, wpaść w nie, zatrzasnąć za sobą i utworzyć z nich tarczę dla siebie, a potem znaleźć się natychmiast w przyległym pokoju, skąd owe drzwi oswobodzicielskie wychodziły na ulicę Augustjańską.
Byleby się tam dostał, już czuł się bezpiecznym. Była tam druga krata, którą jednym obrotem klucza otwierał, poczem zmykał, co mu nóg starczyło. Lecz dzień ten był dniem fatalnym dla biednego gazeciarza, bo w chwili, gdy kładł na kluczu rękę, spostrzegł przez kratę innego mężczyznę, który wydał mu się wielkim, jak Herkules. Réteau radby był się zawrócił, lecz młodzieniec z laską, ten, który pierwszy oczom się jego ukazał, kopnięciem nogi drzwi wysadziwszy, gonił już za nim. Réteau wzięty był tedy w dwa ognie, a raczej we dwa kije.
— Panie, puść mnie, proszę — przemówił do młodzieńca, strzegącego kraty.
— Panie — krzyknął drugi, goniący za gazeciarzem, — panie, trzymaj tego nędznika.
— Uspokój się, panie de Charny, nie ucieknie — ozwał się młodzieniec z za kraty.
— A!.. to ty, panie de Tevrney! — zawołał Charny — on to bowiem był tym przybyszem, który wcisnął się do Réteau, od strony ulicy Montorgeuil.
Obaj, czytając zrana gazetę, tę samą myśl powzięli, bo to samo w sercu nosili uczucie, i myśl tę w czyn wprowadzili. Ale każdy z nich, ujrzawszy drugiego, doznał pewnego niezadowolenia; każdy odgadywał współzawodnika w człowieku, doznającym tego samego, co on, uczucia. Pan de Charny zatem dość szorstkim tonem wymówił te słowa:
— A!... to ty, panie de Teverney!...
— Ja sam — odparł Filip z podobnem brzmieniem głosu, jednocześnie rzucając się na błagającego dziennikarza, który wyciągał ręce przez kratę — ja sam, lecz zapóźno przybywam widocznie. Będę więc tylko obecnym na tej uczcie, jeżeli nie zechce pan drzwi otworzyć.
— Na uczcie — zamruczał przerażony dziennikarz — na uczcie, co pan wygaduje?... chcecie mię zarznąć, panowie?...
— O!... — rzekł Charny. — Nie, mój panie, zarzynać cię nie chcemy, lecz wybadamy najpierw, a potem zobaczymy. Czy pozwolisz, panie Taverney, abym postąpił z tym człowiekiem, jak uważam za stosowne?...
— I owszem — odparł Taverney — masz pan tu pierwszeństwo, jako wcześniej przybyły.
— Dalej, przytul się do muru i ani się rusz — rzekł Charny, gestem dziękując Taverney‘owi. — Przyznaj się, mój panie, żeś napisał i wydał bajkę niedorzeczną przeciwko królowej, bajkę, jak ją nazwałeś, która ukazała się dzisiaj w twojej gazecie?...
— To nie przeciw królowej.
— Atteniotna — to Antoinette na odwrót... O!... nie kłam, mój panie... Byłoby to tak podle, że, zamiast bić cię, lub zabić, należałoby cię żywcem obedrzeć ze skóry. Odpowiadaj, a szczerze! Zapytuję cię, czy sam jesteś autorem tego pamfletu?
— Donosicielem nie jestem — odparł Réteau, prostując się.
— Bardzo dobrze!... to znaczy, że masz wspólnika. Dobrze!... to ten człowiek, który zakupił tysiąc egzemplarzy tej zjadliwej pisaniny, hrabia de Cagliostro, jak sam przed chwilą mówiłeś, dobrze! Hrabia zapłaci za siebie, jak i ty za siebie zapłacisz.
I podniósł laskę do góry.
— Panie, gdybym miał szpadę! — ryknął Réteau.
Charny opuścił laskę.
— Panie Filipie — rzekł — pożycz temu łajdakowi swojej szpady, proszę.
— O!... nic z tego, nie pożyczam uczciwej szpady błaznowi; oto moja laska, jeśli twojej nie dosyć. Tyle tylko zrobić mogę dla niego.
— O zgrozo!... laska — rzekł zrozpaczony Réteau, — wiedz pan, że jestem szlachcicem!...
— Kiedy tak, to dla mnie szpady swojej pożycz — rzekł Charny, rzucając swoją pod nogi dziennikarza. Tyle na tem stracę, że tej już nie dotknę.
Réteau poczuł blednąc. Filip nie mógł się temu sprzeciwić. Wydobył z pochwy szpadę i podał ją panu de Charny przez kratę.
Charny przyjął ją z ukłonem.
— A!... to ty szlachcicem jesteś, — rzekł, zwracając się w stronę Réteau — szlachcicem i o królowej francuskiej piszesz podobne bezeceństwa!... Dalej!... podnieś tę szpadę i dowiedź, że jesteś szlachcicem!...
Lecz Réteau ani drgnął; rzecby można, że tak samo lękał się szpady, u nóg jego leżącej, jak i laski, która przez chwilę nad głową jego zawisła.
— Do diabła!... — zawołał do najwyższego stopnia podniecony Filip — otwórzże mi pan kratę.
— Wybacz pan — odparł Charny — ale sam na to przystałeś, że najpierw do mnie należy ten człowiek.
— To śpiesz się pan z nim załatwić, bo mnie pilno z nim zacząć.
— Najprzód musiałem wszystkie środki wyczerpać — rzekł Charny — lecz skoro ten pan przekłada widocznie kij nad szpadę, zgoda... niechże obsłużony będzie podług upodobania.
Zaledwie słów tych domówił, krzyk Réteau oznajmił, że Charny czyn dołączył do nich. Pięć czy sześć potężnych razów, wywołujących wrzaski, odpowiednie do bólu, jaki sprawiały, nastąpiło po pierwszem uderzeniu. Nadbiegła na to stara Aldegonda; lecz jej lament nie obchodził pana de Charny. Nakoniec Charny stanął, zmęczony biciem, a Réteau padł na kolana zmęczony tem, że został obity.
— Czy już skończone?... — zawołał Filip.
— Już! — odparł Charny.
— To oddaj mi pan teraz moją szpadę, która ci nie była przydatną i otwórz mi, proszę.
— Panie! panie — błagał Réteau, widząc swojego obrońcę w człowieku, który rachunki swoje z nim skończył.
— Pojmujesz, że tego pana za drzwiami zostawić nie mogę — rzekł Charny — otworzę mu natychmiast.
— O! ależ to morderstwo! — wrzeszczał Réteau — lepiej odrazu szpadą mnie przeszyjcie, i niech już raz wszystko będzie skończone!
— Uspokój się teraz, mój panie — powiedział Charny — sądzę, że ten pan nie dotknie cię nawet.
— Ma pan słuszność — rzekł Filip z najwyższą pogardą. — Ani myślę. Wygrzmocony zostałeś, to dosyć, bo jak głosi zasada prawna: „Non bis in idem“, nie karze się dwa razy za jedno. Lecz pozostają jeszcze numery wydawnictwa, ja więc żądam, ażeby były zniszczone!
— A! wybornie — odezwał się Charny — widzi pan więc, iż lepiej być we dwóch, niżeli jednemu; byłbym o tem zapomniał może; lecz jakim trafem znalazłeś się u tych drzwi, panie de Taverney?
— Kazałem się wywiedzieć w dzielnicy o zwyczajach tego łotra. Dowiedziałem się, że uciekał tu zwykle, gdy się znalazł przypartym. Zbadałem wtedy sposoby tej ucieczki i obmyśliłem, że, wchodząc przez drzwiczki tajemne, zamiast wejściem głównem, złapię lisa w jego norze. Myśl zemsty i panu przyszła do głowy, ale bardziej, niż ja, porywczy, mniej dokładnie rozważyłeś wszystko i wszedłeś zwykłemi drzwiami. Byłby ci też umknął z pewnością, gdyby mnie tu nie było, na szczęście.
— Cieszę się z tego bardzo. Pójdź, panie de Taverney.. Ten błazen zaprowadzi nas do kantoru, cały nakład podrze przy nas.
— Niech go spali, to będzie pewniejsze.
Aldegonda, usłyszawszy krzyki swego pana, pobiegła po straż. Zanim jednak powróciła, Filip i Charny mieli już czas rozniecić wielki ogień, podsycając go numera gazety. Dwaj wykonawcy bliscy byli ukończenia tego dzielą, gdy za Aldegondą nadeszła straż, a za nią stu uliczników i tyleż kumoszek. Gdy pierwsze kolby stuknęły o posadzką przedsionka, płonęły właśnie ostatnie numery gazety.
Na szczęście, Filip i Charny znali drogę, wskazaną im nieopatrznie przez Réteau; wpadli w,ięc na korytarz. za sunęli rygle za sobą, wyszli przez kratę, zamknęli w niej drzwi na dwa spusty i klucz wrzucili do kanału. Réteau, oswobodzony, krzyczał na pomoc, wołając, ze go zabią. Aldegonda zaś, spostrzegłszy przez szyby płomienie, wrzeszczała: gore! Straż, nie zastawszy sprawców. zobaczywszy ogień, nie uważała za stosowne czynić dalszych poszukiwań; zostawiła Réteau, nacierającego sobie grzbiet spirytusem kamforowych, i powróciła na odwach. Algegonda w rozpaczy bluźniła Marji-Antoninie, nazywając ją Austrjaczką, a błogosławiła pana Cagliostro, mianując go protektorem literatury. Taverney i Charny, znalazłszy się na ulicy Augustjańskiej, po chwili przerwali milczenie.
— Panie — rzekł Charny — teraz, kiedy czynności nasze skończone, czy mogę mieć nadzieję usłużenia panu w czemkolwiek?
— Tysiączne dzięki, panie, chciałem cię o to samo zapytać.
— Dziękuję; przybyłem za mojemi sprawami osobistemi, które prawdopodobnie część dnia w Paryżu mnie zatrzymają.
— I ja tak samo.
— Pozwól więc pan, niech cię pożegnam, winszując sobie szczęścia i zaszczytu, jaki miałem, spotykając pana.
— Pozwól mi pan powtórzyć to samo, z dodatkiem, iż pragnę, aby sprawa, dla której pan przybyłeś, zakończyła się pomyślnie.
Rozchodząc się, wykręcili się plecami do siebie, Filip udał się w stronę bulwarów, Charny zaś skierował się ku rzece. Rozszedłszy się tak, obaj jednakże obejrzeli się za sobą kilka razy, dopóki nie stracili się z oczu. Wtedy Charny, który, jak powiedzieliśmy, podążył w stronę rzeki, przeszedł cały labirynt ulic i dotarł nareszcie na ulicy Ś-go Ludwika.
Tamtędy puścił się w kierunku Neuve-Saint-Gilles. Lecz w miarę zbliżania się, oczy jego wpatrywały się zajęciem w młodzieńca, zmierzającego także na ulicę Neuve-Saint-Gilles, który wydawał mu się znanym. Parę razy przystanął, powątpiewając, lecz wkrótce zwątpienie rozproszyło się. Nadchodzącym był Filip. Ten znowu, wszedłszy w ulicę Mauconseil, inną zupełnie, niż Charny, drogą dostał się na ulicę świętego Ludwika, przy rogu kanału. I obaj młodzieńcy spotkali się u wejścia do ulicy Neuve-Saint-Gilles. Obaj stanęli, spojrzawszy na siebie wzrokiem, który nie zadawał sobie trudu ukrywania ich myśli. I tym razem jeszcze jedna i ta sama myśl kierowała nimi; było nią żądanie satysfakcji od hrabiego Cagliostro. Ani jeden, ani drugi wątpić nie mógł, jaki zamiar sprowadza ich w tę stronę.
— Panie de Charny — odezwał się Filip — oddałem ci tego, który sprzedawał, kupującego więc mnie mógłbyś zostawić. Nie przeszkadzałem ci rozprawić się kijem, pozwól-że mi na szpady się rozprawić.
— Panie — odparł Charny — sądzę, iż tylko dlatego wyświadczyłeś mi tę grzeczność, iż pierwszy przyszedłem, nie dlaczego innego...
— Tak, lecz tutaj — odrzekł Taverney — przychodzę jednocześnie z panem i zgóry zapowiadam: tu już nie zrobię żadnych ustępstw.
— Któż panu powiedział, że ja ich zażądam; będę bronił prawa mojego, nic więcej.
— A prawo to, według pana... de Charny?...
— Polega na tem, że mogę zmusić pana Cagliostro do spalenia tysiąca egzemplarzy, które kupił od tego nędznika!
— Zechcesz pan może przypomnieć sobie, że ten pomysł był moim, już przy ulicy Montorgeuil.
— Więc zgoda! pan je tam popaliłeś, a ja każę je podrzeć przy ulicy Neuve-Saint-Gilles.
— Z przykrością muszę panu oświadczyć, że stanowczo ja pierwszy pragnę się z hrabią Cagliostro rozprawić.
I Filip szedł dalej. Charny go powstrzymał.
— Panie — rzekł — słówko jedno, a sądzę, iż się porozumiemy.
Filip szybko zawrócił. W głosie Charny brzmiała groźba i to mu się podobało.
— Niech i tak będzie! — zawołał.
— Gdybyśmy naprzykład drogę do hrabiego Cagliostro obrali przez lasek buloński byłaby dalsza, przyznaję; sądzę jednak, że zakończyłoby to naszą sprzeczkę. Prawdopodobnie jeden z nas w drodze pozostałby, a ten, któryby powrócił, nikomu już nie potrzebowałby się tłumaczyć.
— Uprzedzasz pan myśl moją — odrzekł Filip na to jedno tylko zgodzić się mogę. Zechcesz mi pan powiedzieć, gdzie się spotkamy?
— Ależ, jeżeli towarzystwo moje nie jest dla pana zbyt nieznośne...
— Jakto?
— Moglibyśmy nie rozstawać się wcale. Wydałem rozkaz, aby mój powóz przyjechał po mnie na plac królewski, czyli o parę kroków stąd.
— Czy zechcesz pan użyczyć mi miejsca w swoim powozie?
— Z największą przyjemnością.
I dwaj młodzieńcy podążyli przyśpieszonym krokiem w stronę placu królewskiego.
Konie dzielne, w niespełna pół godziny znaleźli się w lasku Bulońskim. Charny kazał stanąć w miejscu, które uważał za właściwe.
Filip i Charny zapuścili się w las, a po upływie pięciu minut zniknęli prawie w błękitnawej oddali. Filip idąc naprzód napotkał miejsce suche i twarde pod nogami był to długi czworobok, nadający się wybornie do tego co sprowadzało młodzieńców.
— Jeżeli zgodzisz się, panie Charny, miejsce to wydaje mi się najlepszem — rzekł Filip.
— Wyśmienite — odparł Charny, zdejmując ubranie.
Filip także zrzucił odzież, cisnął kapelusz na stronę i dobył szpady.
— Panie rzekł Charny — sądzę, że żaden z nas nie dotyka przyczyny naszej sprzeczki.
— Nie rozumiem cię, hrabio — odparł Filip.
— O! przeciwnie, rozumiesz mnie pan i to jak najdoskonalej, a ponieważ przybywasz pan z kraju, w którym kłamać nie umieją, to, gdybyś powiedział, że mnie nie rozumiesz, rumieniecby na twarz ci wystąpił.
— Baczność! — rzekł Filip.
Szpady się skrzyżowały. Przy pierwszych złożeniach, FiIip spostrzegł, ze ma znaczną wyższość nad przeciwnikiem. Lecz pewność ta, zamiast dodać mu zapału, zdawała się studzić go zupełnie. Wyższość ta sprawiła, że był tak spokojny, jakgdyby znajdował się w sali fechtunkowej i, zamiast szpady, floret trzymał w ręku. Poprzestał na parowaniu, walka trwała już minutę przeszło a on nie atakował ani razu.
— Oszczędzasz mnie pan — rzekł Charny — czy mogę zapytać dlaczego?
I, maskując fałszywe cięcie, rzucił się na oślep ku Filipowi. Lecz ten szybciej jeszcze odbił szpadę przeciwnika i uderzenie jego sparował.
— Cóż to? — rzekł Charny, zapalając się naprzekór zimnej krwi Filipa na jaki sposób bierzesz się ze mną pani de Taverney? Czy masz zamiar rękę mi zmęczyć. Byłoby to wyrachowanie, ciebie niegodne. Zabij mnie! jeżeli zdołasz, lecz broń się sam należycie.
Filip potrząsnął głową.
Ale Charny zanadto był uniesiony, aby zrozumieć szlachetność przeciwnika i wziął ją tylko za obrazę.
— A! — odrzekł — rozumiem teraz; chcesz pan względem mnie udawać wspaniałomyślnego! To tak, kawalerze? Dziś lub jutro masz zamiar opowiadać niektórym pięknym paniom, żeś mnie przyprowadził na plac pojedynku i że tam darowałeś mi życie!
— Panie hrabio, doprawdy lękam się, czy zdrowych zmysłów nie tracisz?
— Chciałeś pan zabić pana Cagliostro, aby przypodobać się królowej, czy nie tak? aby zaś pewniej jeszcze celu swego dopiąć, chcesz mnie zabić, okrywając śmiesznością.
— A! tego już za wiele — krzyknął Filip, brwi marszcząc — słowa te dowodzą, że nie tak szlachetne masz pan serce, jak myślałem dotąd.
— Przeszyj pan więc to serce — rzekł Charny w chwili, gdy Filip złożył się podłużnem cięciem.
Szpada oślizgnęła się wzdłuż żeber, rysując krwawą linję. Wtedy Charny złożył się tak gwałtownem pchnięciem prostem, że Filip ledwie zdołał go uniknąć, lecz zarazem, ruch ten wykonywując, podłożył sam klingę i potężnym zamachem wytrącił szpadę z ręki przeciwnika, tak, że prysnęła na dziesięć kroków od Charnyego.
Filip rzucił się na nią natychmiast i złamał silnem naciśnięciem nogi.
Charny się zachwiał. Filip rzucił się, aby go podtrzymać, lecz hrabia odtrącił jego rękę.
— Dziękuję — rzekł — zajdę może do mego powozu. Szpada ciało mi tylko przeszyła. Nic w piersiach nie czuję.
— Spodziewam się, że prędko będziesz pan wyleczony.
Charny usiłował odpowiedzieć, lecz słowa zamarły mu na ustach; zatoczył się tak, że Filip zaledwie zdążył pochwycić go w ramiona. Podniósł go jak dziecię i nawpół zemdlonego zaniósł do powozu.
— Jedź stępa — rzekł do stangreta Filip.
— A pan? — wyszeptał ranny.
— O! o mnie się nie troszcz.
I, kłaniając się, zamknął drzwiczki. Patrzył na zwolna oddalającą się karetę; nareszcie, gdy zniknęła na zakręcie drogi, poszedł sam drogą najbliższą, do Paryża.
Raz ostatni obejrzał się jeszcze, wymówił te trzy słowa, prosto z serca wyrwane;
Przy budce strażnika Filip wskoczył do stojącej dorożki.
— Ulica Neuve-Saint-Gilles — rzekł woźnicy — a żywo!
Dorożkarz, zobaczywszy marsową postawę młodzieńca, pomimo ubrania mieszczańskiego, jakie miał na sobie, zaciął konie i pędem przebył tę przestrzeń.
Pałacyk miał powierzchowność nader skromną, o linjach poważnych, jak większa część budynków z czasów Ludwika XIV.
Dorożkarz, otrzymawszy od Filipa rozkaz, aby wjechał na dziedziniec, krzyknął na szwajcara, który niezwłocznie otworzył ciężką bramę. Filip wyskoczył z karety, wbiegł na ganek i, zwracając się do lokajów, przechadzających się wzdłuż pałacowego podjazdu, zapytał:
— Czy jest pan hrabia de Cagliostro?
— Pan hrabia wyjeżdża — odparł jeden z nich.
— Muszę z nim pomówić, zanim wyjedzie. Proszę oznajmić kawalera Filipa de Taverney.
I udał się za lokajem z takim pośpiechem, że jednocześnie z nim przybył do salonu.
— Kawaler Filip de Taverney! — powtórzył za lokajem głos męski i łagodny zarazem:
— Prosić.
Filip wszedł pod wpływem nieokreślonego wzruszenia, jakie głos ten na nim sprawił.
— Proszę mi wybaczyć, panie — rzekł młodzieniec, ujrzawszy człowieka o twarzy pełnej i czerwonej, który był właśnie tą osobistością, ukazującą się nam kolejno u stołu marszałka de Richelieu, przy aparacie Mesmera, w pokoju panny Oliwji i na balu w Operze.
— Wybaczyć panu, co takiego? — odpowiedział.
— To, że wyjazd jego wstrzymuję.
— Wypadałoby więc z mej strony prosić o przebaczenie, gdybyś się był spóźnił, kawalerze.
— Dlaczego?
— Bo czekałem na pana.
Filip brwi zmarszczył.
— Jakto, oczekiwałeś mnie pan?
— Tak, byłem uprzedzony o pana odwiedzinach. Wszak przed godziną, czy dwoma, chciałeś pan przybyć, gdy wypadek, od woli twej niezależny, zmusił cię do opóźnienia tego zamiaru.
Filip zacisnął pięści, czuł, iż człowiek ten dziwny wpływ na niego wywiera. A Cagliostro, nie zwracając bynajmniej uwagi na wzruszenie, wstrząsające Filipem, rzekł:
— Siadaj, panie de Taverney, proszę.
— Dosyć tych żartów, panie hrabio — odparł Filip, usiłując głosowi swojemu nadać ten sam, co gospodarza, spokój, lecz nie był w stanie poskromić lekkiego drżenia.
— Wcale nie żartuję, oczekiwałem, mówię, na pana.
— A zatem dość tej szarlatanerji, mój panie; ale, jeżeli jesteś czarodziejem, tem lepiej dla pana, bo wiesz, po co tu przybywam, i zgóry możesz się zabezpieczyć.
— Zabezpieczyć... — podchwycił z dziwnym uśmiechem hrabia — przed czem, jeżeli łaska?
— Zgadnij pan, skoro jesteś wróżbitą.
— Zgoda. Aby sprawić panu przyjemność, oszczędzę mu trudu opowiedzenia powodu jego odwiedzin. Przychodzisz pan szukać ze mną sprzeczki.
Słowa te wymówione zostały nie z uprzejmością gospodarza, lecz suchym i ostrym tonem przeciwnika.
— Ma pan słuszność — rzekł Filip — tak wolę.
— Zatem wszystko składa się jak najlepiej.
— Panie, istnieje pewien pamflet...
— Jest ich dużo, mój panie...
— Ogłoszony przez pewnego dziennikarza...
— Dziennikarzy jest wielu.
— Teraz zajmiemy się pamfletem, a później dziennikarzem.
— Pozwól pan powiedzieć sobie — przerwał z uśmiechem Cagliostro — żeś pan już się nim zajął.
— Tak; mówiłem więc, że jest to pamflet, wymierzony przeciw królowej.
Cogliostro potwierdził ruchem głowy.
— Czy zna pan ten pamflet?
— Tak, panie.
— Nawet kupił pan tysiąc egzemplarzy.
— Nie przeczę.
— Nie doszły one jednak do rąk pańskich, na szczęście?
— Skąd to przypuszczenie? — zapytał Cagliostro.
— Stąd, że spotkałem posłańca, niosącego pakę, zapłaciłem go, wyprawiłem do siebie, gdzie mój służący, zgóry o tem uprzedzony, powinien ją był odebrać.
— Zatem pewny pan jest, że to, co dla mnie było przeznaczone, znajduje się u pana?
— Pewny tego jestem.
— To się pan myli!
— Jakim sposobem — rzekł ze ściśniętem sercem Taverney — dlaczegóż nie miałyby być u mnie?
— Bo są tutaj — spokojnie odparł hrabia, opierając się plecami o kominek.
Filip groźnie się poruszył.
— A! pan — rzekł hrabia, — sądzi pan, że ja, wróżbita, jak mię nazywasz, dałem się tak oszukać? Zdobył się pan na pomysł, przepłacając posłańca, wszak tak? Otóż! mam ja pełnomocnika, który zdobył się na inny. Płacę mu za to, więc odgadł, a, rzecz prosta, pełnomocnik wróżbity zgadywać umie. Odgadł, że przyjdziesz pan do dziennikarza, że spotkasz posłańca, że go przekupisz; śledził go więc, posłaniec się przeląkł i, zamiast dalej iść drogą do pańskiego pałacu, przyszedł tu z moim pełnomocnikiem. Czy wątpi pan jeszcze?
— Wątpię.
— Spojrzyj na szafę i dotknij się gazet!
To mówiąc, otworzył sprzęt dębowy, rzeźbiony przedziwnie, i blednącemu młodzieńcowi wskazał na głównej polce ów tysiąc egzemplarzy gazet, przesiąkłych jeszcze mdłą wonią wilgotnego papieru. Filip zbliżył się do hrabiego.
— Panie — rzekł — wydajesz mi się człowiekiem odważnym; wzywam pana do zdania mi sprawy ze szpadą w ręku!
— Sprawy, z czego takiego? — zapytał Cagliostro.
— Z obelgi, wyrządzonej królowej, z obelgi, której stajesz się uczestnikiem, przywłaszczając sobie chociażby jeden egzemplarz tego piśmidła.
— Panie — odrzekł Cagliostro, nie zmieniając postawy — jesteś doprawdy w błędzie, który mnie zasmuca. Ja lubię nowości, wiadomostki skandaliczne, rzeczy ulotne, jednem słowem. Robię zbiory, aby przypomnieć sobie później o tysiącu rzeczach, o których zapomniałbym bez tego. Kupiłem tę gazetę, tak, ale cóż pan widzi w tem ubliżającego komuś, że ją kupiłem?
— Pan mnie znieważa!
— Pana?
— Tak, mnie! rozumie pan?
— Nie rozumiem, na honor.
— Zapytuję pana, czemu tak obstajesz przy kupowaniu tak wstrętnych oszczerstw?
— Wszak powiedziałem już: z zamiłowania do zbiorów.
— Kiedy się jest człowiekiem honoru, nie zbiera się oszczerstw.
— Wybaczysz mi pan, lecz nie zgodzę się na taką ocenę tej gazety, pamfletem być ona może, ale nigdy oszczerstwem!
— Przyzna pan przynajmniej, że to kłamstwo!
— To jeszcze się pan myli, ponieważ królowa była u aparatu Mesmera.
— To fałsz!
— Chce pan powiedzieć, żem skłamał?
— Nie chcę, lecz mówię to.
— A więc, skoro tak! jednem odpowiem panu słowem. Ja sam widziałem.
— Pan ją widział?
— Tak, jak pana widzę.
Filip wpatrzył się w niego; pięknem, szlachetnem i szczerem spojrzeniem chciał walczyć przeciw olśniewającemu wzrokowi Cagliostra, lecz, znużony walką, odwrócił oczy, wołając:
— A jednak! nie cofam tego, co powiedziałem, kłamiesz pan.
Cagliostro wzruszył ramionami z politowaniem.
— Czy nie rozumie mnie pan? — głucho odezwał się Filip.
— Przeciwnie, panie, ani jednego ze słów twoich nie straciłem.
— A zatem! czy pan nie wie, na co zasługuje zarzut fałszu?
— I owszem, panie — odparł Cagliostro — jest nawet przysłowie we Francji, które mówi, że zarzut fałszu równa się policzkowi.
— A jednak nie chcesz mi pan dać zadośćuczynienia ze szpadą w ręku?
— To tylko płacę, com winien.
— Zatem innym sposobem uczynisz mi zadość?
— Jakto?
— Wymagam jedynie, byś pan w obecności mojej spalił wszystkie te egzemplarze, które znajdują się w szafie.
— A ja — odmawiam.
— Zmusi mnie pan, abym chwycił się tych środków, których względem dziennikarza użyłem.
— A! obicie laską — rzekł ze śmiechem Cagliostro, stojąc bez ruchu, jakgdyby był posągiem. — Zastanów się i pan. Od pana jestem silniejszy! Zbliż się z laską do mnie! Ujmę cię za kark i za grzbiet i cisnę o dziesięć kroków od siebie, i to, rozumiesz pan, tyle razy, ile razy spróbujesz podejść do mnie.
— Sztuczka angielskiego lorda, a mówiąc inaczej, dorożkarska. Ale, zgoda! panie Herkulesie, przyjmuję.
I rzucił się na Cagliostra, który nagle wyprężył ramiona jak dwa haki ze stali, pochwycił młodzieńca u szyi i w pasie, i oszołomionego rzucił na miękkie poduszki, wyściełające sofę, stojącą w rogu salonu. Poczem, złożywszy dowód tej zadziwiającej siły, stanął przed kominkiem w tejże samej postawie, jakgdyby nic nie zaszło. Filip podniósł się, poprawił na sobie ubranie i przemówił grobowym głosem:
— Postępując ze miną w ten sposób, zapomina pan, ie zwyciężony, poniżony, staję się twoim wrogiem śmiertelnym i że teraz mam prawo powiedzieć panu: hrabio, szpadę do ręki, albo cię zabiję!
Cagliostro stał jak mur.
— Szpadę do ręki, mówię, lub zginiesz — powtórzył Filip.
— Nie dosyć panu jeszcze! chcesz, abym cię potraktował jak za pierwszym azem — odpowiedział hrabia — bo nie chcę być raniony przez ciebie, lub zabity, jak ten biedny Gilbert.
— Panie — rzekł Filip — wymówiłeś imię...
— Tak, imię, które we wspomnieniach pańskich obudziło echo.
— Panie!
— Imię, którego usłyszeć nie spodziewałeś się nigdy, byłeś bowiem sam z biednem dziecięciem w tej grocie Azorskiej, kiedyś go zamordował; wszak prawda?
— O! — zawołał Filip — broń się! broń!
— Gdyby pan wiedział — rzekł Cagliostro, wpatrując się w Filipa — jakby to dla mnie łatwo było wytrącić szpadę z twej ręki.
— Więc spróbujmy... spróbujmyż nareszcie!...
— O! próby tej nie będę robił; mam sposób pewniejszy.
— Bierz pan szpadę do ręki! po raz ostatni! lub zginiesz — wrzasnął Filip, rzucając się na hrabiego.
Lecz Cagliostro, zagrożony tym razem ostrzem szpady, zaledwie trzy cale oddalonem od piersi, dobył z kieszeni flakonik i zawartością jego prysnął w twarz Filipa. Zaledwie płyn ten dotknął twarzy młodzieńca, Filip zachwiał się, wypuścił szpadę, zwinął się i upadł na kolana, jakby nogi posłuszeństwa mu odmówiły, i stracił zmysły na kilka sekund. Cagliostro nie pozwolił mu upaść na ziemię i, posadził na fotelu.
Gdy młodzieniec oprzytomniał, rzekł doń:
— W twoim wieku, kawalerze, nie popełnia się szaleństw; przestań być dzieckiem, i posłuchaj mnie.
Filip wstrząsnął się, wyprostował, i, powracając do przytomności, wyszeptał:
— Oh! panie, panie, i to nazywasz bronią szlachecką?
Cagliostro wzruszył ramionami.
— Zawsze ten sam frazes — powiedział. — Co bronią szlachecką nazywasz? ciekawy jestem? Czy szpadę swoją, która tak źle ci przeciw mnie posłużyła? Czy strzelbę, która znowu tak dobrze sprawiła się przeciw Gilbertowi? Użyłem innej broni przeciw tobie: rozumem zwalczyłem twoje ubliżające zarzuty, sądząc, iż skłonię cię, abyś mnie wysłuchał; siłą pokonałem twoją siłę, wiedzą poskromiłem moc twoją moralną i fizyczną zarazem; teraz pozostaje mi tylko dowieść ci, że popełniłeś dwa błędy, przychodząc do mnie z groźbą na ustach. Czy zechcesz mnie pan wysłuchać?
— Obezwładniłeś mnie pan, ruszyć się nie jestem w stanie — rzekł Filip — stałeś się panem moich muskułów, mojej myśli, i odzywasz się z żądaniem, abym cię wysłuchał, gdy inaczej uczynić nie mogę.
Wtedy Cagliostro wziął złoty flakon z nad kominka.
— Powąchaj to, kawalerze — rzekł z pełną szlachetności łagodnością.
Filip usłuchał. Mgła, umysł jego zalegająca, rozproszyła się, zdało mu się, iż słońce, przenikając jego czaszkę, rozjaśniło w niej wszystkie pojęcia.
— O! odżywam! — rzekł słabym głosem.
— I czujesz się pan swobodnym i silnym?
— Tak.
— Z pamięcią przeszłości?
— O! tak.
— A ponieważ jesteś człowiekiem serca i rozumu, zatem pamięć ta, powracając, przyznaje mi przewagę w tem, co zaszło między nami.
— Nie — rzekł Filip — bo ja działałem w myśl świętej zasady.
— Co pan robiłeś?
— Stanąłem w obronie monarchji.
— Pan, pan monarchji broniłeś?
— Tak, ja.
— Pan, któryś popłynął do Ameryki, aby bronić rzeczypospolitej! Boże! powiedz pan otwarcie chyba to nie była tam rzeczpospolita, za którą walczyłeś, albo tu chyba nie za monarchję nadstawiałeś piersi.
Filip spuścił oczy.
— Miłuj pan tych — ciągnął Cagliostro — którzy gardzą tobą; miłuj tych, którzy zapominają o tobie, tych, którzy cię zwodzą: to prawo Chrystusa, aby złem za dobre mieć odpłacone. Chrześcijaninem jesteś, panie de Taverney!
— Panie! — zawołał Filip, z przerażeniem widząc, że Cagliostro czyta w teraźniejszości i przeszłości jego — ani słowa więcej, bo jeśli nie monarchji, to królowej broniłem, czyli niewinnej, czcigodnej kobiety: gdyby nie była nią nawet, jeszczebvm stanął w jej obronie, bo Bóg każe stawać po stronie słabych.
— Słabych! królową nazywa pan istotą słabą? Niewinną? Uważa ją pan za niewinną? Otóż ja mam prawo sądzić przeciwnie!
— Złym duchem pan jesteś.
— Kto panu to powiedział? — zawołał Cagliostro, a w oczach jego zabłysły nagle płomienie, oblewając swym blaskiem Filipa. — Skąd czerpiesz tę śmiałość, aby myśleć, że masz słuszność, a ja jestem w błędzie? Skąd ci ta odwaga, aby przekładać twoje zasady nad moje? Ja bronię ludzkości, ja mówię, oddaj co boskiego Bogu. Amerykaninie, Kawalerze orderu Cincinnata! wzywam cię do miłości ludu. A ty depcesz po ludzie, aby rękę królowej całować; ja chcę lud podnieść z pod nóg waszych. Nie przeszkadzam ci w twoich uwielbieniach, ty — pracy mi mojej nie zamącaj. Zostawiam ci jasność, słońce niebios i dworów; zostaw mnie cień i samotność. Mówiłeś do mnie: giń, ty, który obraziłeś przedmiot mojej czci: a ja ci mówię, ja: żyj, ty, który walczysz przeciw memu kochaniu; i jeśli ci to mówię, to dlatego, że tak silnym się czuję, że ani ty, ani twoi, pomimo wszelkich usiłowań, na jednę chwilę kroków moich opóźnić nie zdołacie.
— Przeraża mnie pan — rzekł Filip. — Dzięki tobie, pierwszy może w tym kraju dostrzegam przepaść, w którą się staczamy.
— Bądź pan zatem przezorny, jeżeli przepaść tę zobaczyłeś.
— A pan, który mi to mówisz — odparł Filip, wzruszony ojcowskim tonem Cagliostra — pan, który mi tak straszne odkrywasz tajemnice, niedość jeszcze wspaniałomyślny jesteś, wiesz bowiem dobrze, iż, nie czekając, zanim ci, których bronię, w nią wpadną, rzucę się do tej otchłani pierwszy!
— Ha! ostrzegłem pana przecież, i, jak wielkorządca z nad Tybru, umywam ręce, panie de Tavernev.
— A więc ja! ja — zawołał Filip, podbiegając do Caglinstra z gorączkowym zapałem — ja, który jestem człowiekiem słabym i niedorównvwającym tobie, ze łzami, z dłońmi złożonemi przystępuję do ciebie, błagając, abyś na ten raz przynajmniej — tym, których ścigasz, odpuścił. Dla siebie, rozumiesz pan, dla siebie, a nie wiem czemu, wroga w tobie widzieć nie mogę, dla siebie żądać będę, abyś się dał zmiękczyć, przekonać, abyś mi nie pozostawiał tej zgryzoty sumienia, że, widząc zgubę nieszczęsnej królowej, zażegnać jej nie zdołam. To od ciebie uzyskam! Nieprawdaż, panie, zniszczysz ten pamflet, który łzy wyciśnie kobiecie; uzyskam to, bo, na honor, na tę miłość nieszczęsną, którą tak dobrze znasz, klnę się, że tą szpadą, tak bezwładną dla ciebie, u nóg twych serce swoje przeszyję.
— A! — szepnął Cagliostro, patrząc na Filipa wzrokiem, pełnym niewysłwionej boleści; — a! czemuż wszyscy oni tacy nie są, jak ty, wtedy i ja byłbym z nimi, i nie zginęliby!
— Panie, panie! błagam cię, wysłuchaj mojego żądania! — prosił Filip.
— Przelicz pan — rzekł Cagliostro po chwili milczenia — przelicz, czy jest tysiąc tych egzemplarzy, i spal je sam, aż do ostatniego.
Filip pobiegł do szafy, dobył z niej gazety, rzuci! w płomienie, i serdecznie dłoń Cagliostra ściskając, rzek!:
— Bądź zdrów, panie, dzięki ci stokrotne za to, coś uczynił dla mnie.
I wyszedł.
— Bratu — wyrzekł Cagliostro, patrząc za odchodzącym — winienem był to zadośćuczynienie za wszystko, co wycierpiała siostra.
Następnie, podnosząc głos zawołał:
Gdy wszystko to się działo przy ulicy Neuve-Saint-Gilles, pan de Taverney, ojciec, przechadzał się po swoim ogrodzie, a za nim dwaj lokaje popychali fotel na kółkach.
Szedł, drepcąc, z rękami w zarękawku, a co pięć minut fotel, toczony przez lokajów, zbliżał się, dając mu możność spoczynku po tej nużącej już dla niego przechadzce. Lubował się też wypoczynkiem, mrużąc oczy od słońca, gdy od strony domu nadbiegł odźwierny, wołając:
— Pan kawaler de Taverney!
— Mój syn! — rzekł starzec z rozkoszą, pełną dumy.
I gestem odprawił lokajów.
— Chodź, chodź! Filipie — ciągnął baron — w porę przybywasz, pełną mam głowę świetnych pomysłów. E! cóżeś taki skwaszony... Zły jesteś?
— Ja? nie, panie.
— Wiesz już o rezultacie sprawy?
— Jakiej sprawy?
— Mówię o sprawie balowej.
— Jeszcze mniej rozumiem.
— O balu w Operze.
Filip zapłonił się, co starzec spostrzegł.
— Nierozważnyś — rzekł, — postępujesz jak źli marynarze: skoro tylko wiatr im sprzyja, wydymają nim wszystkie żagle. Pozwalasz sobie zanadto, ty, tak nieśmiały niegdyś, tak delikatny i wstrzemięźliwy, teraz ty ją kompromitujesz!
Filip zerwał się z siedzenia.
— O kim pan mówi?
— O niej! do licha! o niej!
— O kim?
— A myślisz, że nic nie wiem o twojej, o waszej wyprawie we dwoje na bal Opery: to ładne.
— Panie, zaręczam...
— No, no nie gniewaj się; jeżeli to ci mówię, to dla twojego dobra; brak ci ostrożności, złapiesz się, do djabła! Tym razem widziano cię z nią na balu, a doczekasz się, że cię zobaczą gdzieindziej.
— Widziano mnie!
— Do licha! miałeś, czy nie, błękitne domino?
Taverney chciał już wybuchnąć z zaprzeczeniem. Lecz są charaktery, dla których wstrętne jest bronić się w pewnych okolicznościach. Bronią się tylko wtedy, gdy pewność mają, iż są kochani i że, broniąc się, oddają przysługę przyjacielowi, którego inni obwiniają.
— I naco — myślał Filip — tłumaczyć się ojcu; a zresztą chcę wszystko wiedzieć!
Spuścił głowę, jak winowajca, który się przyznaje.
— Widzisz więc — ciągnął starzec z triumfem — poznano cię, pewny tego byłem. W rzeczy samej, pan marszałek Richelieu, który lubi cię bardzo, a który pomimo osiemdziesięciu czterech lat był na tym balu, śledził, kto mógł się ukrywać pod dominem, podającem ramię królowej, i ciebie jednego mógł o to posądzić.
— Gdyby mnie podejrzewano — rzekł chłodno Filip — to jeszczebym się nie dziwił, lecz że poznano królowę, to jest coś nadzwyczajnego.
— Czyż to było tak trudno poznać, gdy się zdemaskowała! O! to już doprawdy przechodzi wszelkie pojęcie, taka śmiałość! Widocznie ta kobieta szaleje za tobą.
Filip zapłonił się. Podtrzymywać dalej taką rozmowę, stało się dla niego niepodobieństwem.
— Jeżeli zaś nie było to śmiałością — kończył stary Taverney — musiało to być bardzo nieprzyjemnym wypadkiem. Strzeż się, kawalerze. Zbyt wielu zazdrości nam!
I Taverney zażył potężny niuch tabaki.
Filip stał, cały w potach, z zaciśniętemi pięściami. Gotował się do odejścia, aby przeciąć tę mową z rozkoszą, jakiej się doznaje, przecinając sploty wężowe; zatrzymało go jednak uczucie bolesnej ciekawości, pragnienie szalone, aby dowiedzieć się złego, aby wbić sobie w serce, przepełnione miłością, zjadliwe żądło.
— Mówię, że zazdroszczą nam — ciągnął starzec — rzecz bardzo prosta. A jednak nie dosięgamy jeszcze szczytu, do którego nas wiedziesz. Bądź tylko roztropny, bo nie dojdziemy i plany twoje zmarnieją w drodze. A wielka byłaby szkoda, doprawdy, bo idziemy dobrze.
Filip odwrócił twarz, dla ukrycia głębokiego wstrętu, krwawa pogarda nadawała w tej chwili rysom jego wyraz taki, że starca zadziwiłby a możeby nawet przeraził.
— Po pewnym czasie zażądasz wielkiego urzędu — mówił starzec ożywiając się — każesz mi dać zastępstwo króla gdziekolwiek, byle niedaleko Paryża: podniesiesz potem do parostwa Taverney-Maison-Rouge; każesz mnie przedstawić do pierwszego orderu. Będziesz mógł zostać księciem, parem i ogólnym zastępcą króla. Za dwa lata, żyć jeszcze będę, każesz mi dać...
— Dosyć dosyć! — odburknął się Filip.
— O! jeżeli uważasz, że masz dosyć, to ja nie. Ty masz życie całe przed sobą, ja, kilka miesięcy zaledwie. Trzeba, aby mi one zapłaciły za przeszłość mierną smutną. Zresztą skarżyć się nie mogę. Bóg mi dał dwoje dzieci. To dużo dla człowieka bez majątku, lecz chociaż córka była nieużyteczna dla domu naszego, ty to naprawiasz.
Jesteś budowniczym świątyni. Widzę w tobie wielkiego Taverney‘a. bohatera. Wzbudzasz szacunek we mnie, a to, widzisz, coś znaczy. Postępowanie ze dworem jest podziwu godne. O! nic zręczniejszego nie widziałem w życiu.
— Nie rozumiem — rzekł Filip, coraz więcej dotknięty.
Taverney skrzyżował ręce.
— Powiesz mi może, iż nie wiesz, ile jest stałości w pojęciach miłosnych królowej, która teraźniejszości nie lubi, a przeszłości cierpieć nie może.
— Po hebrajsku mówisz, panie baronie.
Starzec wybuchnął śmiechem ostrym i złowieszczym, który dreszczem przeniknął Filipa.
— Chcesz wmówić we mnie, że nie jest taktyką twoją oszczędzać pana de Charny?
— Charny?
— Tak, następcę twojego w przyszłości. Człowieka, który może, skoro rządzić zacznie, skazać cię na wygnanie tak, jak ty mógłbyś postąpi z panami da Coigny, de Vandreuil i innymi jeszcze.
Filipowi krew uderzyła gwałtownie do skroni.
— Dosyć — zawołał raz jeszcze — dosyć, panie; wstyd mi doprawdy, że tak długo słuchałem! Kto mówi, że królowa francuska jest Messaliną, ten jest występnym potwarcą.
— Dobrze! doskonale! — odparł starzec — masz słuszność, to twoja rola; lecz mogę ci zaręczyć, że nikt tu nas nie słyszy.
A co do pana de Charny, widzisz, żem cię odgadł. Nie ustawaj, Filipie, nie ustawaj. Pochlebiaj, łagodź, pocieszaj pana de Charny, i bądź pewny, że jest to szlachcic, który później, gdy będzie w łaskach, tyle wart będzie dla ciebie, ile ty teraz uczynisz dla niego.
— Twój pan de Charny w tej chwili jest takim moim ulubieńcem, pieszczoszkiem, ptakiem tresowanym, że mu przed chwilą szpadą moją przeszyłem żebra na długość stopy.
— Co! — zawołał wzruszony Taverney, na widok tych oczu, ciskających płomienie, i na wieść u wojowniczym wybryku — czy to ma znaczyć, że biłeś się z panem de Charny?
— I że naszpikowałem go, tak.
— Wielki Boże!
— Oto jest sposób, w jaki pielęgnuję, pieszczę i oszczędzam następców moich — kończył Filip — a teraz, mój ojcze, skoro poznałeś go, zastosuj teorję twoją do mojej praktyki.
Starzec podniósł oczy ku niebu, wybełkotał kilka słów bez związku i, opuszczając syna, podreptał do przedsionka.
— Prędko! natychmiast! konnego człowieka, niech pędzi dowiedzieć się o panu de Charny, który jest raniony: dowiedzieć się, jak się miewa, i koniecznie oznajmić mu, że to ode mnie!
Król układał plany i rozmyślał nad nowemi drogami morskiemi dla okrętów La Peyrouse‘a. Lekkie pukanie do drzwi wyrwało go z marzeń, podnieconych obfitym podwieczorkiem, spożytym przed chwilą.
— Hrabia Prowancji! nie w porę mi!... — mruknął król, odsuwając książkę astronomiczną, na największych figurach roztwartą.
— Proszę — powiedział.
Figurka gruba, krótka i czerwona, z bystrem spojrzeniem weszła krokiem, nadto uniżonym jak na brata, a zbyt poufałym, jak na poddanego.
— Przeszkadzam ci?...
— Nie, miałżebyś co zajmującego do powiedzenia?...
— Pogłoska zabawna, dziwaczna...
— A!... znowu jakaś plotka.
— Na honor, tak, mój bracie.
— Która rozrywkę ci sprawiła?...
— O!... z powodu niezwykłości swojej...
— Złośliwość jakaś, przeciw mnie wymierzona?...
— Bóg mi świadkiem, nie śmiałbym się, gdyby tak było...
— Przeciw królowej zatem?...
— Najjaśniejszy Panie, wystaw sobie, że powiedziano mi poważnie, ależ bardzo poważnie, bardzo poważnie...
— Do rzeczy.
— Otóż, mój bracie — mówił hrabia Prowancji, zmrożony nieco tem przyjęciem, mało uprzejmem — powiedziano mi, że którejś tam nocy królowa nie nocowała w pałacu... Ha... ha... ha...
I zmusza! się do śmiechu.
— Byłoby to nader smutne, gdyby było prawdziwe — odparł poważnie król.
— Lecz to nieprawda, wszak tak, mój bracie?
— Nie.
— Więc i to nieprawda, że widziano królowę, czekającą pod bramą Wodotrysków?....
— Nie.
— Otóż pogłoski utrzymują, że widziano królowę z hrabią d‘Artois tego dnia pod rękę o wpół do pierwszej w nocy.
— Gdzie?...
— Idących do domu, który pan d‘Artois posiada za stajniami. Czy wasza wysokość nie słyszał o tej potworności?
— A jakże, mój bracie, słyszałem, nie obeszłoby się bez tego.
— Jakto, Najjaśniejszy Panie?...
— Tak, alboż nie przyczyniłeś się sam, abym usłyszał o tem?...
— Ja?... Cóż ja takiego zrobiłem?...
— A ów czterowiersz, naprzykład, wydrukowany w „Merkurym“?...
— Czterowiersz — wybąkał hrabia, czerwieńszy, niż przy wejściu.
— Tak czterowiersz, kończący się słowy:
„Co było dalej, ajajaj!
„Nic nie wie nasz Menelaj!“
— Ja, Najjaśniejszy Panie!...
— Nie zaprzeczaj, oto rękopis czterowiersza; pismo twoje... co!.... Nietęgo się znam na utworach poetyckich, lecz na piśmie, o!... jestem biegły...
— Najjaśniejszy Panie, jedno szaleństwo drugie pociąga za sobą.
— Hrabio, zaręczam ci, że szaleństwo z twojej strony było tylko, i dziwi mnie, że filozof mógł je popełnić; nazwę tę czterowierszowi twojemu zostawmy.
— Najjaśniejszy Panie, srogo mnie sądzisz.
— Kara równa przewinieniu, mój bracie. Zamiast wiersze tworzyć, mogłeś się dowiedzieć należycie, co robiła królowa; tak ja uczyniłem. Wtedy, zamiast czterowiersza przeciw niej, a tem samem i przeciw mnie, zmuszony byłbyś napisać wiersz pochwalny dla swojej bratowej. Powiesz mi może, że przedmiot taki nie daje natchnienia; lecz ja przekładam niezręczną pochwalę nad najlepszą satyrę. Horacjusz mówił to samo, a to ulubiony twój poeta.
— Najjaśniejszy Panie, pognębisz mnie.
— Gdybyś nawet nie był przekonany o niewinności królowej tak, jak ja nim jestem — powtórzył król stanowczo — byłbyś dobrze uczynił, odczytując swego Horacjusza. Nie onże to tak piękne wypowiedział słowa?... Wybacz, kaleczę piękność wiersza:
Tak czyniąc, lepiejbym żył,
I z serca dość miałbym sil!
Tybyś to zręczniej przetłumaczył, mój bracie; lecz sądzę, że myśl ta sama.
Po tej nauczce, ojcowskiej raczej aniżeli braterskiej, czekał, aby winowajca usprawiedliwił się chociaż. Hrabia namyślał się przez chwilę nad odpowiedzią, lecz bez zakłopotania, a raczej jako mówca, pragnący rzecz całą złagodzić.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — jakkolwiek srogi jest twój wyrok, nie zbywa mi jednak na sposobie usprawiedliwienia i zapewne doczekam się darowania winy mojej.
— Powiedz, mój bracie.
— Winien jestem pomyłki, wszak tak, a nie złych zamiarów?...
— Zgadzam się na to.
— Jeżeli tak, to Wasza wysokość, wiedząc, iż niema człowieka, któryby się nie mylił, przypuścić zechce, że pomyłka moja bezpodstawną nie była.
— Nigdy bym o to nie posądził umysłu twego, który jest wyższy i niepospolity, mój bracie.
— A zatem!... Najjaśniejszy Panie, jakże pomylić się nie miałem, słysząc to wszystko, o czem mówią pogłoski?... My, książęta, żyjemy w atmosferze oszczerstw, przesiąkliśmy nią. Nie powiem, iż uwierzyłem, lecz, że mi opowiadano...
— Mniejsza z tem! — jeżeli tak jest; lecz...
— Czterowiersz?... O!... poeci są istotami dziwacznemi, a przytem czyż nie lepiej odpowiedzieć krytyką łagodną, która przestrogą być może, aniżeli brwią ściągniętą?... To, co w rymy przybrane, nie obraża; bo to nie wygląda na pamflety, jakie należałoby Waszej wysokości poskromić! właśnie jeden z nich przychodzę pokazać:
— Pamflet!...
— Tak, Najjaśniejszy Panie; trzeba też koniecznie uwięzić nędznika, autora tej niegodziwości.
Król zerwał się z siedzenia.
— Czy masz ten pamflet?...
— Mam, Najjaśniejszy Panie.
— Dawaj go.
Hrabia Prowancji wydobył z kieszeni egzemplarz Historji Etteniotny, nieszczęśliwy egzemplarz tego, czemu kije pana de Charny, ani szpada Filipa, ani też ogień na kominku Cagliostra, nie przeszkodziły rozejść się wśród ludzi. Król szybko przebiegał oczami pismo, z wprawą człowieka, przywykłego wynajdywać najwięcej zajmujące ustępy w książce lub gazecie.
— To niegodziwość — zawołał, — nikczemność!...
— Widzisz więc, Najjaśniejszy Panie, utrzymują, iż siostra moja była u aparatu Mesmera.
— Tak, była tam!...
— Była tam!... — zawołał hrabia.
— Przeze mnie upoważniona.
— O!... Najjaśniejszy Panie.
— I bytność jej u Mesmera bynajmniej nie skłania mnie do uwłaczających dla niej wniosków, sam pozwoliłem bowiem, aby udała się na plac Vendome.
— Wasza Wysokość nie zezwolił jednak na to, ażeby królowa sama poddała się doświadczeniom...
Król tupnął nogą. W chwili właśnie, gdy hrabia wymawiał te słowa, Ludwik XVI przebiegał ustęp, najwięcej uwłaczający Marji Antoninie, opis rzekomych jej spazmów, kontorsji, rozkosznego nieładu, wszystkiego wreszcie, czem zaznaczyła się bytność panny Oliwji u Mesmera.
— To niepodobna — rzekł król, blednąc. — O!... wszak policja powinna coś o tem wiedzieć!...
Zadzwonił.
— Posłać natychmiast po pana de Crosne.
— Najjaśniejszy Panie, dziś jest dzień raportu tygodniowego i pan de Crosne czeka.
— Niech wejdzie.
Pan de Crosne wszedł.
— Raport gotowy, Najjaśniejszy Panie.
— Przedewszystkiem, mój panie, jakim sposobem rozszedł się po Paryżu pamtlet, tak niegodziwy przeciw królowej?...
— Etteniotna?... — rzekł pan de Crosne.
— Tak.
— Najjaśniejszy Panie, jest to dziennikarz nazwiskiem Réteau.
— Tak. Nazwisko jego znasz, a nie mogłeś przeszkodzić ogłoszeniu, lub aresztować go po fakcie spełnionym.
— Najjaśniejszy Panie, niema nic łatwiejszego nad areszt; pokażę nawet Waszej wysokości gotowiuteńki w mojej tece rozkaz uwięzienia.
— Dlaczegóż więc nie był wykonany?...
— Otóż rzecz taka — odpowiedział naczelnik policji — nie kazałem dziennikarza Réteau uwięzić, bo przedtem najważniejszą dla mnie było rzeczą porozumieć się z Waszą Królewską Mością.
— Zgadzam się na to.
— Być może, Najjaśniejszy Panie, lepiej byłoby dać gazeciarzowi worek pieniędzy i wysłać go, aby powiesił się gdzieindziej, daleko stąd.
— Dlaczego?...
— Ponieważ, Najjaśniejszy Panie, gdy ci nicponie głoszą kłamstwa, publiczność przekonana o tem, cieszy się niewymownie, widząc, jak ich biczują, jak uszy im obrzynają, wieszają nawet. Lecz gdy, nieszczęściem, dotknie się który prawdy?...
— Prawdy?...
Pan de Crosne ukłonił się.
— Tak. Wiem o tem. Królowa była rzeczywiście u aparatu Mesmera. To całe nieszczęście, jak mówisz; lecz ja pozwoliłem jej na to i wątpię, aby królowa była dzięki temu zgubiona!
— Nie, Najjaśniejszy Panie, lecz skompromitowana.
— Zobaczmyż; panie de Crosne, co dowiedziałeś się od swojej policji?
— Wiele rzeczy takich, które, pomimo uszanowania mego dla Waszej Królewskiej Mości, pomimo najgłębszego uwielbienia, jakiem przejęty jestem dla królowej, są niejako potwierdzeniem pamfletu.
— Mówisz więc, że się z nim zgadzają? Otóż rzecz tak się ma. Królowa Francji, udająca się w ubraniu zwyczajnej kobiety, do tego zbiorowiska dwuznacznego, które przyciągają magnetyczne dziwactwa Mesmera, sama jedna...
— Fałszywe masz wiadomości.
— Dokładne tak dalece, że opisać mogę szczegóły toalety Jej Królewskiej Mości, całość Jej osoby, chód, gesty krzyki.
— Krzyki! Kroi pobladł, gniotąc broszurę w ręku.
— Czy obstajesz pan przy tem, coś powiedział? — zwrócił się do naczelnika policji.
— Niestety! co do słowa, Najjaśniejszy Panie.
— Winienem ci, mój bracie — rzekł Ludwik XVI, ocierając chustką potem zwilżone czoło — winienem ci dowieść tego, co rozpocząłem. Cześć królowej należy do całego domu mojego. Zawsze jestem ostrożny. Zezwoliłem, aby królowa udała się do aparatu Mesmera; lecz żądałem od niej, aby zabrała ze sobą osobę pewną, bez skazy świętą niemal.
— A! — odezwał się de Crosne — gdybyź tak było...
— Zapewne — rzekł hrabia Prowancji — gdyby taka kobieta, jak pani de Lamballe, naprzykład...
— Ona to właśnie wskazana była przeze mnie królowej.
— Nieszczęściem, Najjaśniejszy Panie, że nie została przez nią zabrana.
— A więc — dodał, trzęsąc się. król — jeżeli takie było nieposłuszeństwo, srogo ukarać winienem i ukarzę.
Zadzwonił; oficer służbowy się stawił.
— Dowiedzieć się — rzekł król — czy niema u królowej księżnej de Lamballe, lub w jej własnych apartamentach.
— Najjaśniejszy Panie, pani de Lamballe przechadza się w małym ogrodzie z Jej Królewską Mością i drugą damą.
Księżna de Lamballe roztaczała wkoło siebie tę atmosferę cnoty, wdzięku i duchowości, jaką La Valliere wnosiła z sobą wszędzie, zanim stała się ulubienicą, a później odkąd z łask wypadła. Król, ujrzawszy ją uśmiechniętą skromnie, uczuł się przeszyty boleścią.
— Niestety! — pomyślał — to, co z tych ust wyjdzie, będzie nieodwołalnem potępieniem.
— Siadaj, księżno — rzekł jej z głębokim ukłonem.
Hrabia Prowancji zbliżył się dla ucałowania jej ręki.
Król się zamyślił.
— Czego Wasza Królewska Mość żąda ode mnie? — zapytała księżna, czystym anielskim głosem.
— Objaśnienia, pani, objaśnienia ściśle dokładnego, kuzynko.
— Czekam, Najjaśniejszy Panie.
— Którego dnia jeździłaś pani w towarzystwie królowej do Paryża. Sięgnij pamięcią, proszę.
Pan de Crosne i hrabia Prowancji spojrzeli po sobie zdziwieni.
— Wszak rozumiecie, panowie — rzekł król — wy nie wątpicie, lecz ja wątpię jeszcze; dlatego badam, jak człowiek, który wątpi.
— W środę, Najjaśniejszy Panie — odrzekła księżna.
— Przebaczysz mi, księżno — ciągnął Ludwik XVI — lecz pragnę dowiedzieć się prawdy.
— Dowiesz się jej, pytając, Najjaśniejszy Panie — z prostotą odparła księżna.
— Poco jeździłaś do Paryża, kuzynko?
— Jeździłam z królową do pana Mesmera, na plac Veodome, Najjaśniejszy Panie.
— Z królową? mówisz, że z królową? — zawołał Ludwik XVI, chwytając jej rękę z zapałem.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
Dwaj świadkowie przybliżyli się, oniemieli.
— Wasza Królewska Mość upoważniła królowę — rzekła pani de Lamballe — tak mi przynajmniej mówiła królowa.
— I miała słuszność, kuzynko... A teraz oddycham, bo pani Lamballe nigdy nie kłamie.
— Nigdy, Najjaśniejszy Panie — spokojnie wyrzekła księżna.
— O! nigdy! — zawołał pan de Crosne, z najgłębszem przeświadczeniem. — Lecz w takim razie, Najjaśniejszy Panie, niech mi będzie wolno...
— O! tak, pozwalam ci, panie de Crosne; badaj, dochodź, sadzam drogą moją księżnę na ławie oskarżonych, daję ci ją na pastwę.
— Pani — zaczął naczelnik policji — zechciej łaskawie powiedzieć królowi, coście robiły z Jej Królewską Wysokością u pana Mesmera, a najpierw, jak była ubrana jej Królewska Mość?
— Królowa miała na sobie suknię z materjału koloru perłowego, zarękawek gronostajowy, płaszczyk z muślinu haftowanego, kapelusz różowy aksamitny z szerokiemi czarnemi wstążkami.
Wszystko to było wprost przeciwne z opisem powierzchowności Oliwji.
Pan de Crosne objawił żywe zdziwienie, hrabia Prowancji przygryzał wargi. Król zatarł ręce.
— Co robiła królowa, wchodząc? — zapytał.
— Najjaśniejszy Panie, słusznie mówisz, wchodząc, gdyż, zaledwie weszłyśmy...
— Razem?
— Tak, razem, i zaledwie przestąpiłyśmy próg pierwszej sali, gdzie nikt nas zauważyć nie mógł, tak była zwrócona ogólna uwaga na misterja magnetyczne, gdy jakaś kobieta, podszedłszy do królowej, podała jej maskę, błagając, aby nie zapuszczała się dalej.
— I zatrzymałyście się panie? — żywo zagadnął hrabia Prowancji.
— Tak, panie.
— I nie przestąpiłyście panie progu drugiego salonu? — zapytał pan de Crosne.
— Nie, panie.
— I nie puściłaś pani ramienia królowej? — dodał król z bolesnym niepokojem.
— Ani na sekundę; ramię Jej Wysokości nie przestawało się opierać na mojem.
— A zatem — nagle zawołał król — co myślisz, panie de Crosne? Bracie, co powiesz na to?
— To coś nadzwyczajnego, nadprzyrodzonego — rzekł hrabia z wesołością, zdradzającą niezadowolenie.
— Niema w tem nic nadprzyrodzonego — pospieszył odpowiedzieć pan de Crosne, któremu łatwa do pojęcia radość króla była pewnym wyrzutem sumienia — to, co księżna powiedziała, może być tylko prawdą.
— A z tego wynika?... — zagadnął hrabia Prowancji.
— Wynika to, Wasza dostojność, że agenci moi się pomylili.
— Czy zupełnie poważnie to pan mówisz? — zapytał hrabia z tem samem drżeniem nerwowem.
— Najzupełniej, panie hrabio, agenci moi pomylili się; Jej Królewska Mość tak postąpiła, jak nam to księżna powiedziała, i nic więcej. A co do gazeciarza, jeśli ja słowami najczystszej prawdy księżnej jestem przekonany, ten bezecnik musi nim być także; wyślę natychmiast rozkaz, aby pomieszczono go na liście skazanych na uwięzienie.
Pani de Lamballe zwracała główkę to w tę to w ową stronę, ze spokojem niewinności, nie pojmując o co chodzi, bez ciekawości i obawy.
— Jeszcze chwilkę — rzekł król — chwilę tylko, na powieszenie gazeciarza zawsze będzie dość czasu. Mówiłaś pani o kobiecie, która zatrzymać miała królową u wejścia do sali: księżno, powiedz nam, co to była za kobieta.
— Zdaje się, iż Wasza Królewska Mość ją zna; powiem nawet, gdyż nigdy nie kłamię, że wiem o tem, iż znasz ją, Najjaśniejszy Panie.
— Bo widzisz, kuzynko, koniecznie pomówić z nią muszę, nieodzownie. W tem jest cała prawda; tam tylko je>st klucz tajemnicy całej.
— Jest to pant de la Motte Walezjanka.
— Ta intrygantka! — zawołał król z odrazą.
— Ta żebraczka! — dodał hrabia. — Ho! ho! trudno ją będzie wybadać; przebiegła to kobieta.
— I my również będziemy przebiegli — powiedział pan de Crosne. — Niema wątpliwości, skoro pani de Lamballe mówiła. Zatem, na pierwszy rozkaz królewski...
— Nie, nie — rzekł Ludwik XVI ze zniechęceniem — znużony jestem widokiem tego złego towarzystwa, otaczającego królowę. Ona jest tak dobra, że dość pozoru, aby sprowadzić na nią wszystko, co tylko dwuznacznego się znajduje w upadłej arystokracji całego królestwa.
— Pani de la Motte jest rzeczywiście Walezjanką — odezwała się pani de Lamballe.
— Niech czem chce będzie, kuzynko, lecz nie chciałbym, aby noga jej tu postała. Wolałbym zrzec się tej radości bezbrzeżnej, jakąby mi sprawiło uniewinnienie zupełne królowej; tak, wolę wyrzec się jej, aniżeli mieć przed oczyma tę istotę.
— A jednakże zobaczysz ją — zawołała blada z gniewu królowa, ukazując się w drzwiach gabinetu, piękna szlachetnością i wzgardą, olśnionym oczom hrabiego Prowancji i pana de Crosne.
— Tak, Najjaśniejszy Panie — ciągnęła królowa — nie idzie tu o to, aby powiedzieć: chcę, lub nie chcę widzieć tej istoty: jest to świadek, któremu bystrość moich oskarżycieli...
Tu spojrzała na szwagra.
— I przywilej moich sędziów...
Teraz zwróciła się w stronę króla i pana de Crosne
— Któremu nakoniec, choćby wyrodkiem był, własne sumienie okrzyk prawdy wyrwie. Ja, jako obwiniona, żądam, aby tę kobietę wysłuchano, i musi tak być koniecznie.
— Pani — przerwał jej król z pośpiechem — pojmujesz dobrze, iż nie pójdę po panią de la Motte, aby sprawić jej ten zaszczyt świadczenia przeciw lub za tobą. Czci twojej nie kładę na szalę równoległą miłości tej kobiety dla prawdy.
— Nie pójdziesz po nią, Najjaśniejszy Panie, bo ona jest tutaj.
— Tu! — zawołał król, oglądając się tak, jakgdyby na żmiję nastąpił — tutaj.
— Najjaśniejszy Panie, jak wiesz, odwiedziłam kobietę nieszczęśliwą, która nosi znakomite imię. Otóż, Najjaśniejszy Panie, dnia tego zapomniałam u pani de la Motte pudełeczka z portretem. Dziś mi je właśnie odniosła; ona tam jest.
— Nie, nie... Już jestem przekonany — odezwał się król — tak wolę.
— O! dla mnie, to nie dosyć — rzekła królowa — ja ją tu sprowadzę. Zresztą, skądże ten wstręt? Co ona takiego uczyniła? Któż ona jest? Jeżeli ja nie wiem, to proszę mnie oświecić. Panie de Crosne, pan, który wiesz wszystko, powiedz...
— Nie, nic nie wiem takiego, co mogłoby przemawiać na niekorzyść tej pani — odparł urzędnik. — Uboga jest, to wszystko; być może, iż trochę ambitna.
— Ambicja jest głosem krwi. Jeżeli to tylko pan masz przeciw niej, król może zezwolić, aby zaświadczyła.
— Ja nie wiem — odparł Ludwik XVI — lecz mam jakieś przeczucie; czuję, że ta kobieta zatruje mi życie... to dosyć.
— O! Najjaśniejszy Panie, przesądy! Biegnij po nią — rzekła królowa do księżnej de Lamballe.
W pięć minut potem Joanna, pełna skromności i zawstydzenia, lecz niepospolita postawą jak i ubraniem, wkroczyła do gabinetu królewskiego. Ludwik XVI, niezwyciężony w swojej antypatji, obrócił się plecami do drzwi. Oparty łokciami na stole, z głową, zatopioną w rękach, zdawał się być obcym pośród otaczających.
— Pani — rzekła do niej królowa, prowadząc ją do króla — zechciej, proszę powiedzieć, com uczyniła podczas mojej bytności u pana Mesmera; zechciej powiedzieć od początku do końca.
Joanna milczała.
— Tylko bez omówień, i nic pani nie oszczędzaj. Nic, prócz prawdy, wszystko niech tak będzie powiedziane, jak się w pamięci pani wyryło!
Co za rola dla Joanny! dla niej, której przebiegłość odgadła, że władczyni potrzebuje jej, dla niej — która czuła teraz, że Marja Antonina fałszywie była posądzona i że usprawiedliwić ją można było, nie odstępując od prawdy!
— Najjaśniejszy Panie — rzekła — poszłam do pana Mesmera, pociągnięta ciekawością, jak i cały Paryż. Widowisko wydało mi się dość nieprzyzwoitem. Powracałam już, gdy nagle u wejścia spostrzegłam Jej Królewską Wysokość, którą miałam zaszczyt widzieć przedwczoraj, nie znając jednak wcale Jej Królewskiej Wysokości, choć jej wspaniałomyślność mnie podniosła. Zobaczywszy te rysy wzniosłe, które w pamięci mojej nie zatrą się nigdy, zdawało mi się, że obecność królowej jest może niewłaściwa w tem miejscu, gdzie tyle cierpień i uzdrowień śmieszne czyniło z siebie widowisko. Najpokorniej błagałam o przebaczenie Jej Królewskiej Mości, iż ośmieliłam się myślą sądzić o jej postępowaniu, lecz był to błyskawiczny instynkt kobiecy: na klęczkach błagam o przebaczenie, jeżeli przekroczyłam granicę szacunku, jaki winna jestem najdrobniejszym postępkom królowej.
Nagle urwała, udając wzruszenie, ze spuszczoną głową, z niesłychaną sztuką, tłumiąc udawane łkania.
— I cóż! Najjaśniejszy Panie — rzekła królowa — słyszałeś?
Król ani się ruszył.
— Nie potrzebowałem — rzekł — świadectwa pani.
— Powiedziano mi, abym mówiła — nieśmiało nadmieniła Joanna — obowiązkiem moim było usłuchać.
— Dosyć! — ostro zawołał Ludwik XVI — kiedy coś powie królowa, nie potrzebuję, aby słowa jej stwierdzano. Kiedy królowa ma zezwolenie moje, do nikogo uciekać się nie potrzebuje; dosyć jej uznania mojego.
Powstał, kończąc te słowa, które zmiażdżyły hrabiego Prowancji. Królowa nie uważała za zbyteczne dorzucić do tego uśmiech wzgardliwy.
Król, odwróciwszy się od brata, ucałował rękę Marji Antoniny i księżnej de Lamballe.
Pierwsza wyszła z gabinetu pani de Lamballe, za nią pani de la Motte, którą przed sobą popchnęła królowa, na końcu ona sama, zamieniając z małżonkiem prawie czułe spojrzenie.
Królowa, wyszedłszy z gabinetu Ludwika XVI, myślą zmierzyła przepaść, nad którą stała. Umiała ocenić, ile taktu i wstrzemięźliwości było w zeznaniu Joanny, do którego nie była przygotowana, a także godności niepowszedniej, z jaką, pomimo powodzenia, umiała pozostać w cieniu.
Królowa też, zamiast zezwolić na odjazd Joanny, zatrzymała ją, z uprzejmym uśmiechem mówiąc:
— To prawdziwe szczęście, hrabino, że przeszkodziłaś mnie i pani de Lambelle wejść do Mesmera; bo, co to jest złość ludzka! widziano nas we drzwiach, czy też w przedsionku, i to było dość, ażeby już rozgłoszono, że znajdowałam się w tej, jak ją nazywają, sali przesileń nerwowych.
— Lecz — odezwała się księżna de Lamballe — jak się to stać mogło, że, jeżeli obecni wiedzieli o tem, iż królowa nie znajdowała się tam, skądże agenci pana de Crosne mogli się omylić? w tem jest cała tajemnica, podług mnie. Agenci policyjni twierdzą w rzeczy samej, że królowa była w sali przesileń nerwowych.
— To prawda — rzekła zamyślona królowa. — W tym razie pan de Crosne stronnym być nie może, jest bowiem człowiekiem uczciwym i przywiązanym do mnie. Lecz agenci mogli być przekupieni, droga moja Lamballe, a ja, jak widzisz, mam nieprzyjaciół. Pogłoska ta musi mieć podstawę jakąś. Opowiedz nam szczegóły, pani hrabino.
Czyż w tem jest jakie prawdopodobieństwo? Czy rzeczywiście była tam taka kobieta?...
Twarz Joanny oblała się rumieńcem. Tajemnica jasną dla niej się stawała, a jedno słówko zniweczyćby mogło jej złowrogi wpływ na przeznaczenie królowej. Joanna, odkrywając ją, traciła sposobność stania się użyteczną, niezbędną nawet dla Jej Królewskiej Mości.
— Pani — rzekła — była tam rzeczywiście jakaś kobieta, wzburzona bardzo, która nadmiernie zwracała uwagę kontorsjami i obłędem. Lecz, zdaje mi się...
— Zdaje ci się — żywo przerwała królowa — że była nią aktorka jakaś, lub, jak je nazywają, kobieta wolnego życia, a nie królowa francuska, nieprawdaż?
— Z pewnością.
— Hrabino! odpowiedziałaś wybornie królowi; a teraz ja powinnam pomówić o tobie. Jak stoisz ze swojemi interesami? Kiedy zamierzasz z prawami swojemi wystąpić? Czy niema tam czasem kogoś, księżno?...
Pani Misery weszła.
— Czy raczy Wasza Wysokość przyjąć pannę de Taverney? — zapytała pokojowa.
— Ależ i owszem! O! jaka ceremonjantka! nigdy nie uchybiłaby etykiecie. Andreo! Andreo! chodź-że!
— Wasza Wysokość nadto łaskawa jest dla mnie — powiedziała, kłaniając się.
Księżna de Lamballe skorzystała z przybycia Andrei, aby powrócić do Sceaux, do księcia de Panthiévre. Andrea zajęła miejsce obok Marji Antoniny, utkwiwszy spokojne i badawcze spojrzenie w pani de la Motte.
— Słuchaj, Andreo — odezwała się królowa — oto ta pani, którą odwiedziłyśmy ostatniego dnia mrozów.
— Poznałam panią — odparła, skłaniając głowę, Andrea.
Joanna, już pewna siebie, dopatrywała w jej rysach oznak zazdrości. Nic jednak, prócz najzupełniejszej obojętności, nie dostrzegła.
— Czy wiesz? — zagadnęła królowa — co powiedziano o mnie królowi?
— Musiano powiedzieć, co może być najgorszego — odparła Andrea — bo wypowiedziećby nie umiano dostatecznie wszystkiego, co jest dobre.
— Oto najpiękniejsze określenie, jakie słyszałam kiedykolwiek — odezwała się z prostotą Joanna. — Piękne, mówię, bo, nic nie odejmując, wyraża uczucie całego życia mojego, czego jednak słaby mój umysł nie umiałby słowami wyrazić.
— Opowiem ci to, Andreo.
— O! wiem już o tem — odpowiedziała — tylko co opowiadał to hrabia Prowancji; jedna z moich przyjaciółek słyszała.
— To — rzekła z gniewem królowa — najłatwiejszy sposób rozpowszechnienia kłamstwa. Ale dajmy temu pokój. Mówiłam właśnie z hrabiną o jej położeniu. Kto panią proteguje?
— Wy, pani — śmiało odrzekła Joanna — pani, która pozwalasz mi przyjść, aby ucałować rękę twoją.
— Jest szczera — rzekła Marja Antonina do Andrei lubię jej otwartość.
Andrea nic nie odpowiedziała.
— Pani — ciągnęła dalej Joanna — mało kto ośmielił się protegować mnie, kiedy byłam w niedostatku i poniżeniu; lecz, gdy zobaczą mnie w Wersalu, wszyscy wydzierać sobie będę prawo stania się przyjemnymi królowej, czyli osobie, którą Wasza Królewska Mość raczyła spojrzeniem swejem zaszczycić.
— Cóż znowu! — rzekła królowa, siadając czyż nikt się nie znalazł dość odważny lub zepsuty, aby cię dla ciebie samej protegować?
— Najpierwsza była pani de Boulainviliers — odrzekła Joanna — kobieta zacna; następnie pan de Boulainviliers, protektor zepsuty... Lecz od czasu mojego wyjścia zamąż, nikt! nikt! — wymówiła z wybornie udanem łkaniem. — O! przepraszam, zapominam o najpowabniejszym człowieku, księciu szlachetnym...
— Książę! Któż to taki, hrabino?
— Pan kardynał de Rohan.
Królowa się wzdrygnęła.
— Mój nieprzyjaciel — rzekła z uśmiechem.
— Co? Kardynał! nieprzyjaciel Waszej Królewskiej Mości! — zawołała Joanna — o! pani...
— Pomyślećby można, że cię to dziwi, hrabino, aby królowa mogła mieć nieprzyjaciół. Jak to znać zaraz, że nie żyłaś u dworu!
— Ależ kardynał uwielbia Waszą Wysokość, o ile wiem przynajmniej; i jeżeli się nie mylę, to cześć jego dla dostojnej małżonki królewskiej dorównywa jego wierności i poświęceniu.
— O! wierzę ci, hrabino — odrzekła Marja Antonina, puszczając wodze zwykłej swojej wesołości — wierzę ci, ale w części tylko. Tak, masz słuszność, kardynał uwielbia mnie. Dlatego też właśnie jest moim nieprzyjacielem.
Joanna odegrała naiwne zdziwienie.
— A! jesteś więc protegowaną księcia arcybiskupa, Ludwika de Rohan — ciągnęła dalej królowa. — Opowiedz nam to, hrabino.
— Niema w tem nic dziwnego, pani. Jego eminencja wspomógł mnie w sposób nad wyraz hojny, a przytem delikatny i szlachetny.
— Rozumiem. Książę Ludwik jest szczodry, odmówić mu tego nie można... Cóż, Andreo, czyż ci się nie zdaje, że pan kardynał mógłby odczuć także’ uwielbienie dla tej ładniutkiej hrabiny? Co? Andreo, jak myślisz?
— Fani — zaczęła z powagą i przejęciem — mam zaszczyt zapewnić Waszą Wysokość, że pan de Rohan...
— Dobrze, dobrze — przerwała jej królowa. — Skoro jesteś przyjaciółką jego tak gorliwą...
— O! pani — odezwała się Joanna z zachwycającym wyrazem skromności i szacunku.
— Dobrze, moja droga — odparła ze słodkim uśmiechem królowa — zapytaj go jednak, co uczynił z mojemi włosami, które pewnemu fryzjerowi kazał mi wykraść. Figiel ten drogo kosztował biedaka, bo go oddaliłam.
— Zadziwia mnie Wasza Wysokość — odrzekła Joanna. — Jakto! Pan de Rohan miałżeby to uczynić?
— Ależ tak... uwielbienie, zawsze uwielbienie. Po tem, jak nienawidził mnie w Wiedniu, jak używał wszelkich sposobów, aby zerwać ułożone małżeństwo pomiędzy królem a mną, spostrzegł, że on, wielki dyplomata, idzie fałszywą drogą; że zawsze będę miała żal do niego. Wtedy przeląkł się o przyszłość swoją, kochany książę. Uczynił tak, jak wszyscy ludzie jego stanu, którzy pieszczą najwięcej tych, których się lękają, a wiedząc, żem młoda, i myśląc, żem głupia i próżna, zmienił się w czułego adonisa. Po westchnieniach i spojrzeniach omdlewających, uciekł się, jak mówisz, do uwielbienia. Uwielbia mnie, nieprawdaż, Andreo?
— Pani! — rzekła Andrea z ukłonem.
— Tak... Andrea także narażać się nie chce; lecz ja ryzykuję; trzebaż, aby tytuł królewski przydał się na cokolwiek. Hrabino, ja wiem, i ty wiesz, że kardynał mnie uwielbia. Zgadzamy się na to obydwie; powiedz mu, że za to nie mam do niego urazy.
Słowa te. zawierające gorzką ironję, głęboko dotknęły serce zgangrenowane Joanny de la Motte.
Gdyby była szlachetną, czystą i prawą, nic innegoby w tem nie widziała, prócz najwyższej pogardy, wstrętu duszy wzniosłej do intryg podrzędnych, miotających się niżej jej poziomu. Joanna, jako natura pospolita i zdemoralizowana. widziała tylko żal, objawiający się gniewem królowej przeciw postępowaniu kardynała de Rohan. Przypomniała sobie wieści, u dworu krążące; wieści o słówkach gorszących, obiegające z wyżyn pałacu aż do przedmieść Paryża, które tam znajdowały rozległe echa.
Kardynał, lubiący kobiety dla ich płci, mówił Ludwikowi XV, który miał ten sam sposób myślenia, że żona delfina nie była kobietą skończoną. Znane są dziwaczne słowa Ludwika XV, w czasie małżeństwa jego wnuka, i zapytania, zadawane pewnym naiwnym ambasadorom.
Joanna, dumna z każdego włoska, który ją podnosił, Joanna, czująca potrzebę podobania się i zwyciężania za pomocą tych darów, nie była w stanie pojąć, aby która kobieta inaczej, niż ona, myślała o tych sprawach.
— Jest w tem żal Królewskiej Mości — mówiła do siebie. — Zatem, jeżeli jest żal, to i coś więcej jeszcze musi w tem być.
Rozpoczęła więc obronę pana de Rohan z całą przebiegłością i sztuką, w jaką natura, ta dobra dla niej matka, uposażyła ją tak hojnie.
Rozmowa toczyła się na stopie łaskawej poufałości ze strony królowej. Nagle głos młody i hałaśliwy rozległ się w przyległym gabinecie.
— Hrabia d‘Artois! — zawołała królowa.
Andrea powstała natychmiast. Joanna gotowała się do odejścia, lecz książę tak szybko wsunął się do pokoju, gdzie znajdowała się królowa, że wyjście stało się prawie niepodobne.
Książę stanął, zobaczywszy tę ładna osóbkę, i powitał ją.
— Pani hrabina de la Motte — rzekła królowa, przedstawiając księciu Joannę.
— A! a! — zawołał książę — niechże ja pani nie wypędzam, hrabino.
Królowa skinęła na Andreę, aby zatrzymała Joannę.
— Powróciłeś więc z polowania na wilki — rzekła, podając bratu rękę.
— Tak, siostrzyczko, i udało mi się, bo siedem sztuk zabiłem — odpowiedział książę — bo siedemset liwrów zarobiłem!
— Jakim sposobem?
— Dowiedz się, że za każdą głowę tego straszliwego zwierza płacą po sto liwrów. To drogo, lecz dałbym z całego serca dwieście za każdą głowę dziennikarską. A ty, siostrzyczko?
— A! więc już wiesz o wszystkiem?
— Opowiedział mi hrabia Prowancji.
— Hrabia Prowancji jest niezmordowanym opowiadaczem. Radabym usłyszeć, jak on ci to przedstawił?
— W taki sposób, abyś ty wyszła czystszą, niż gronostaj, jaśniejszą, niż Wenus Afrodytę.
— Nie ulega jednak wątpliwości, że opowiedział ci całą awanturę?
— Z dziennikarzem, tak, siostrzyczko, lecz wyszłaś z tego z honorem. A! siostrzyczko droga, doprawdy, masz szczęście!
— On to szczęściem nazywa! Słyszysz Andreo?
— Niesprawiedliwą jesteś, uskarżając się na los — rzekł hrabia, wykręciwszy się na pięcie, aby rzucić się na sofę obok królowej — bo przecież wyszedłszy zwycięsko ze sławnej wyprawy kabrjoletowej...
— To raz — rzekła królowa, licząc na palcach.
— Z odwiedzin aparatu Mesmera...
— Zgoda, i to liczę. Dwa. A dalej?
— I ze sprawy balowej — szepnął jej do ucha.
— O jakim balu mówisz?
— O balu Opery.
— Nie rozumiem cię.
Roześmiał się.
— Jakiż głupiec ze mnie, wszcząłem rozmowę o tajemnicy.
— Tajemnicy! Doprawdy, bracie, wiem tylko, że mówisz o balu Opery i jestem bardzo zaintrygowana.
Słowa: Bal, Opera, obiły się o uszy Joanny. Podwoiła uwagę.
— Milczenie! — szepnął książę.
— Właśnie, że nie. Porozumiejmy się — dorzuciła królowa. Mówiłeś o jakiejś historji w Operze; chcę wiedzieć, co to takiego?
— A ja pragnę milczeć.
— Chcesz mi sprawić przykrość?
— Bynajmniej. Dość już powiedziałem, abyś zrozumiała, przypuszczam.
— Nic nie powiedziałeś.
— Chcesz zatem, abym mówił?
— Natychmiast.
— Nie byłaś na ostatnim balu w Operze?
— Ja! — wykrzyknęła królowa — ja na balu w Operze!
— Cicho! zmiłuj się.
— O! nie, mój bracie, krzyczmy... mówisz więc, że ja tam byłam?
— Niezawodnie, że tak, byłaś tam.
— Widziałeś mnie może? — zauważyła z ironją, lecz żartując jeszcze.
— Widziałem cię tam.
Królowa zerwała się z siedzenia i ogromnie wzruszona przeszła się po pokoju. Hrabia patrzał za nią ze zdziwioną miną. Andrea drżała z obawy i niepokoju. Joanna wpijała sobie w ciało paznogcie, aby zachować spokój.
Wreszcie królowa stanęła.
— Mój drogi — odezwała się do księcia — nie żartuj; wyznaj, że chciałeś się kosztem moim zabawić.
— Wyznam ci, jeżeli chcesz tego, siostro.
— Zmiłuj się. powiedz mi, że sam ukułeś tę bajkę, wszak prawda?
Spojrzał, mrugając na damy, i rzekł;
— Tak, ukułem, zechciej mi wybaczyć.
— Nie rozumiesz mnie, bracie — gwałtownie powtórzyła królowa. — Tak czy nie, wobec tych pań, czy cofasz to, coś powiedział? Nie kłam, nie oszczędzaj mnie!
Andrea i Joanna zniknęły za gobelinową zasłoną.
— A więc, siostro — cicho rzekł książę — gdy już ich nie było — powiedziałem prawdę; czemużeś mnie wcześniej nie ostrzegła.
— Tyś mnie widział na balu w Operze?
— Jak cię teraz widzę, i ty mnie widziałaś.
Królowa krzyknęła, przywołała Joannę i Andreę, pobiegła po nie i, ująwszy za ręce, przyprowadziła obie z pośpiechem.
— Moje panie, hrabia d‘Artois twierdzi — rzekła — że widział mnie w Operze.
— O! — wyszeptała Andrea.
— Nie czas już cofać się — ciągnęła królowa — dowiedzże, dowiedź!...
— Więc tak — zaczął książę. — Byłem z marszałkiem de Richelieu, z panem de Colonne, z... byłem w licznem towarzystwie. Maska ci spadła.
— Maska!
— Miałem ci już powiedzieć: to więcej, niż zuchwałe, siostro; lecz zniknęłaś mi, pociągnięta przez towarzysza, który prowadził cię pod rękę.
— Towarzysza! O! Boże! doprowadzasz mnie do szaleństwa.
— W błękitnem dominie — dodał książę.
Królowa przesunęła ręką po czole.
— Któregoż dnia to było? — zapytała.
— W sobotę.
— Boże mój! Boże! O której godzinie widziałeś mnie?
— Około drugiej albo trzeciej.
— Ostatecznie albo ja oszalałam albo ty jesteś szalony.
— Powtarzam ci, że to ja... może się omyliłem... Jednakże...
— Jednakże...
— Nie dręcz się tak... nie spostrzeżono tego... Przez chwilę sądziłem, że byłaś z królem, lecz osobistość ta mówiła po niemiecku, a król zna tylko język angielski.
— Po niemiecku... Niemiec. Ja mam dowody, bracie. W sobotę położyłam się o jedenastej.
Hrabia się ukłonił z uśmiechem niedowierzania.
— Powie ci to pani Misery.
Książę roześmiał się.
— Czemuż nie przywołasz jeszcze Wawrzyńca, szwajcara przy wodotryskach; on także będzie świadczył. Ja ulałem to działo, nie strzelajże z niego do mnie.
— O! nie mieć wiary do tego stopnia! — zawołała królowa z wściekłością.
— Wierzyłbym ci, gdybyś nie wpadła w gniew taki; lecz jakiż na to sposób! Jeśli ja powiem ci — tak, inni, przyszedłszy tu powiedzą — nie.
— Na Boga! ci, którzy tak, jak ja, widzieli.
— A! to ciekawe, proszę. Są tacy, co mnie widzieli. A więc pokaż mi ich!
— Natychmiast... Czy tu jest Filip de Taverney?
— Mój brat? — powiedziała Andrea.
— On tam był, pani — odrzekł książę — czy chcesz, siostro, aby go zapytano?
— Żądam tego usilnie.
Królowa zawołała: posłano po Filipa aż do jego ojca, od którego tylko co wyszedł, po scenie którąśmy opisali. Spotkano go w drodze. Oznajmiono mu rozkaz królowej. Przybiegł.
Marja Antonina rzuciła się na jego spotkanie i, stanąwszy przed nim:
— Słuchaj pan — rzekła — czy jesteś zdolny powiedzieć prawdę?
— Tak, pani; kłamać nie umiem — odpowiedział.
— A więc powiedz... powiedz otwarcie, czy... czy widziałeś mnie w ciągu tego tygodnia w miejscu publicznem?
— Tak, pani — odrzekł Filip.
Można było słyszeć nieledwie, jak biły serca wszystkich zebranych w pokoju.
— Gdzieś mnie widział? — zawołała strasznym głosem królowa.
Filip milczał.
— O! panie, nie szczędź nikogo; brat mój utrzymuje, że mnie widział na balu w Operze, a pan gdzie mnie widział?...
— Tak, jak i pan hrabia d‘Artois, na balu w Operze.
Królowa, jak piorunem rażona, padła na sofę.
Potem zrywając się, jak pantera zraniona:
— To być nie może — zawołała — ja tam nie byłam. Miej się na baczności, panie de Tavernev, uważam, że przybierasz postawę purytanina; to było dobre w Ameryce, lecz tu, w Wersalu, myśmy francuzi.
— Wasza wysokość poniża pana de Taverney — odezwała się Andrea, blada z gniewu i oburzenia. — Jeżeli on mówi, że widział, to widział na pewno.
— I ty także — powiedziała Marja Antonina — i ty! Tego tylko jeszcze brakuje, żebyś i ty mnie tam widziała. Na Boga! jeżeli mam przyjaciół, którzy mnie bronią, to mam i przyjaciół, którzy mnie zabijają. Jeden świadek nie stanowi świadectwa, panowie.
— W chwili tej, gdy cię widziałem — rzekł hrabia d‘Artois — i spostrzegłem się, że to nie król był z tobą, przypuszczałem, że to siostrzeniec pana de Suffren ci towarzyszy. Jakże się nazywa ten dzielny oficer? Tak dobrze był wtedy przyjęty przez ciebie, iż uważałem go za twego rycerza honorowego.
Królowa się zarumieniła; Andrea zbladła, jak śmierć. Spojrzały na siebie obie i zadrżały. Filip zzieleniał.
— Pan de Charny — ciągnął hrabia d‘Artois. — Nieprawdaż, panie Filipie, że postawa tego błękitnego domina miała coś wspólnego z postawą pana de Charny?
— Nie zauważyłem tego, panie — odrzekł bez tchu Filip.
— Ale — mówił dalej hrabia — przekonałem się, że byłem w błędzie, bo nagle zobaczyłem pana de Charny. Stał tam z panem de Richelieu, naprzeciw ciebie, siostro, w chwili, gdy spadła ci maska.
— I on mnie widział? — zawołała królowa najnieroztropniej.
— Jeżeli tylko nie jest ślepy — odrzekł książę.
Królowa ruchem rozpaczliwym chwyciła za dzwonek.
— Co robisz? — zapytał książę.
— Chcę wybadać także pana de Charny, chcę do dna ten kielich wychylić.
— Nie sądzę, aby pan de Charny był w Wersalu — mruknął Filip.
— Dlaczego?
— Zdaje mi się, że mi mówiono, iż jest... niezdrów.
— Mówisz, że pan de Charny chory, a ja go tu widzę, bracie — rzekła Andrea, wyglądając przez okno.
— Widzisz go? wykrzyknął Filip, biegnąc do okna.
— Tak, to on.
Królowa, o wszystkiem zapominając, otworzyła okno z niezwykłą siłą i zawołała:
— Panie de Charny!
Pan de Charny wszedł, blady nieco, lecz wyprostowany wygląd jego nie zdradzał cierpienia.
Na widok tego świetnego zgromadzenia, przybrał postawę światowego człowieka i żołnierza zarazem.
— Miej się na baczności, siostro — szepnął królowej hrabia d‘Artois, — zdaje mi się, że zbyt wiele osób badasz.
— Bracie, świat całybym badała, aby znaleźć nareszcie kogoś, coby powiedział mi, że się pomyliłeś.
Charny, zobaczywszy Filipa, powitał go uprzejmie.
— Jesteś pan własnym katem — cichym głosem rzekł do przeciwnika Filip. — Wychodzić będąc rannym... widocznie chcesz umrzeć.
— Nie umiera się z zadraśnięcia o krzak w lasku Bulońskim — odparł Charny, szczęśliwy, że ukłuciem moralnem odpłacić mógł nieprzyjacielowi za bolesną ranę, zadaną szpadą.
Królowa, zbliżając się, przerwała tę rozmową, która niejako była podwójnem „na stronie“.
— Panie de Charny — rzekła — panowie ci mówią, że byłeś na balu w Operze?...
— Tak, Wasza wysokość — odpowiedział Charny z ukłonem.
— Powiedz nam, co tam widziałeś?...
— Czy Wasza wysokość pyta, co tam widziałem, czy kogo?...
— Właśnie... kogo widziałeś; bez żadnej dyskrecji tylko, panie de Charny, bez żadnych uprzejmych omówień.
— Czy wszystko mam powiedzieć, Waszej wysokości?...
— Wszystko, widziałeś mnie?...
Charny schylił głowę.
— Dobrze mnie pan widziałeś?...
— Tak, Wasza wysokość, w chwili, kiedy nieszczęściem maska królowej spadła.
Marja Antonina kurczowym ruchem ręki zmięła koronkę przy swojej chustce.
— Panie — odezwała się głosem, w którym bystrzejszy obserwator odgadłby łkanie, powyciągane wysiłkiem — przypatrz mi się dobrze, czy pewny tego jesteś?...
— O!... pani — zawołał młodzieniec, z pokorą chyląc czoło ku ziemi — czyż Wasza Wysokość nie ma prawa iść tam, gdzie się Jej podoba?... i, chociażby to piekło nawet było, skoroby noga Jej tam postała, piekło, mówię, uświęconemby zostało.
— Nie żądam, abyś pan czyn mój uniewinniał — rzekła królowa, — proszę tylko, abyś uwierzył, że go nie popełniłam.
— We wszystko uwierzę, co tylko Wasza wysokość mi rozkaże — odrzekł Charny, do głębi serca wzruszony tem naleganiem królowej, tą pokorą, pełną czułości, kobiety tak wyniosłej.
— Siostro!... siostro!.. tego już nadto — szepnął Marji Antoninie hrabia d‘Artois.
— A oni wierzą temu!... wierzą!... — zawołała królowa, nie posiadając się z gniewu i, tracąc odwagę, osunęła się na fotel, ukradkiem ocierając ślad łez, które duma spaliła na brzegach jej powiek. Nagle zerwała się.
— Siostro, przebacz mi — czule się odezwał hrabia d‘Artois — jesteś wśród wiernych przyjaciół; tajemnica, którą przerażasz się nadmiernie, nam jest tylko znana, a z serc naszych nikt jej nie wydrze, chyba z życiem naszem.
— Tajemnica!!... ależ ja jej nie chcę — zawołała królowa.
— Siostro!...
— Żadnych tajemnic. Chcę dowodu.
— Pani — odezwała się Andrea — ktoś idzie...
— Pani — przeciągłym głosem dodał Filip — to król!
— Król!... tem lepiej. O!... król jest jedynym moim przyjacielem; on mnie nie posądzi o winę, wtedy nawet, gdyby myślał, że jestem w błędzie; jak to dobrze, że tu przychodzi.
Król wszedł. Spojrzenie jego nie licowało z pomieszanemi twarzami dokoła królowej.
— Najjaśniejszy Panie!... — zawołała królowa, przychodzisz w porę. Panie, jeszcze jedna potwarz; jedna jeszcze zniewaga do zwalczenia.
— Cóż tam znowu?... — zapytał Ludwik XVI, podchodząc.
— Panie, pogłoska, nikczemna plotka. Ona się rozpowszechni. Wspomóż mnie, dopomóż, Najjaśniejszy Panie, bo teraz to już nie wrogowie moi mnie potępiają, lecz przyjaciele.
— Przyjaciele twoi?...
— Ci panowie, mój brat, przepraszam!. pan hrabia d‘Artois, pan de Taverney, niezbicie dowodzą mi, że widzieli mnie na balu w Operze.
— Na balu w Operze — wykrzyknął król, marszcząc brwi. Złowrogie milczenie zawisło nad zgromadzeniem. Pani de la Motte widziała ponury niepokój króla. Widziała śmiertelną bladość królowej; jednem, jedynem słowem mogłaby obalić oskarżenie i uratować na przyszłość królową.
Lecz interes osobisty nie pozwolił jej na to. Powiedziała sobie, że już za późno; że skoro poprzednio zataiła prawdę, straciłaby łaskę, przyznawszy się do tego.
Król zaś powtórzył, pełen udręczenia:
— Na balu w Operze?... Kto mówił?... Czy hrabia Prowancji wie o tem?...
— Ależ to nieprawda — zawołała królowa głosem zrozpaczonej niewinności. — To nieprawda, pan hrabia d Artois, pan de Taverney się myli. Myli się pan, panie de Charny. Zresztą — pomylić się można.
Skłonili się wszyscy.
— Dalej!... — krzyknęła królowa, — sprowadzić tu ludzi moich, wybadać wszystkich!... Wszak prawda, że bal ten był w sobotę?... Więc cóż to ja robiłam w sobotę?... Niech mi kto powie, bo w głowie mi się mąci, doprawdy. i jeżeli tak dalej będzie, gotowa jestem i ja uwierzyć temu, że byłam na tym ohydnym balu; wreszcie, panowie, powiedziałabym, gdybym tam była.
Naraz król postąpił parę kroków, z okiem rozjaśnionem, pogodnem czołem, z wyciągniętemi rękoma.
— To było w sobotę?... — zapytał, — w sobotę, panowie?..
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— E!... — rzekł, uspakajając się coraz bardziej i coraz weselszy — poco tu badać innych, zapytać wypada tylko pokojową twoją, Marję. Przypomni sobie może, o której godzinie tego dnia przyszedłem do ciebie; zdaje mi się, że było to o jedenastej wieczorem.
— A!... — krzyknęła królowa, upojona radością — tak, Najjaśniejszy Panie!...
Rzuciła się w jego objęcia; następnie, spłoniona i zmieszana, czując spojrzenia wszystkich na sobie, ukryła twarz na piersiach króla, który z czułością całował jej piękne włosy.
— No!.. — odezwał się hrabia d‘Artois, — kupuję sobie okulary; lecz, przez Boga żywego, sceny tej za miljonybym nie oddał; wszak prawda, panowie?
— Widzicie więc, panowie — odezwał się król, z zadowoleniem kładąc nacisk na trzy pierwsze wyrazy — dlaczego niepodobieństwem jest, aby nocy tej królowa mogła być na balu w Operze. Uwierzcie temu, jeżeli wam się podoba; pewny jestem, że królowej wystarcza najzupełniej, iż ja jej wierzę.
— Ha! — dodał hrabia d‘Artois — niech co chce myśli sobie o tem hrabia Prowancji, lecz żonie jego trudniej będzie w ten sposób dowieść swego alibi, wtedy, kiedy posądzona zostanie o przepędzenie nocy poza domem.
— Bracie!
— Całuję twoje rączki, Najjaśniejszy Panie.
— Karolu, idę z tobą — rzekł król, raz jeszcze całując królowę.
Filip stał jak wryty.
— Panie de Taverney — surowo odezwała się królowa — czy zechcesz towarzyszyć hrabiemu d‘Artois?
Filip wyprostował się nagle. Krew mu nabiegła do skroni i oczu. O mało nie zemdlał. Ledwie zdobył się na to, aby ukłonić się, spojrzeć na Andreę, złowieszcze wejrzenie rzucić Charny‘emu i zdławić w piersiach szaloną boleść. Wyszedł.
Zostali tedy we czworo: królowa, Andrea. pani de la Motte i hrabia de Charny. Andrea czuła, że pękłoby chyba jej serce, gdyby, poszedłszy za Filipem, dla pocieszenia go, co było jej obowiązkiem, pozostawała swobodnie Charny‘ego z panią de la Motte i królową. Byłoby to właściwie sam na sam dla królowej i Charny‘ego. Odgadywała to po mince hrabiny skromnej, a poufałej zarazem. Trudno wytłumaczyć, co odczuwała. Byłabyż to miłość?
— O! miłość — myślała. Nie zapuści korzeni w sercu, sprofanowanem wspomnieniami, na gruncie, łzami zmrożonym. Nie, to, co panna de Taverney uczuwała dla Charny‘ego, nie było miłością. Myśl tę z wysiłkiem oddalała od siebie, przysięgła sobie bowiem, że nic już na ziemi tej nie ukocha. Czemuż zatem cierpiała tak gorzko, kiedy Charny skierował do królowej te słowa, pełne czci i bezgranicznego przywiązania? Chyba była to tylko zazdrość.
Tak, przyznawała się do tego uczucia przed sobą; nie była zazdrosną o miłość, jaką mężczyzna powziąć mógł dla innej, niż ona kobiety, lecz o kobietę, zdolną wzbudzić, przyjąć i upoważnić tę miłość.
Ze smutkiem spoglądała na przesuwających się przed jej oczami rozkochanych, pięknych rycerzy nowego dworu. Ci dzielni i pełni ognia ludzie nie pojmowali jej wcale, i oddalali się, złożywszy jej hołd, jedni dlatego, że chłód jej nie był obłudny, inni znowu, że oziębłość ta była w dziwnej sprzeczności z atmosferą, w której żyła Andrea.
Żyjąca zagadka nie ma w sobie powabu; Andrea wiedziała o tem dobrze; zauważyła spojrzenia, odwracające się od niej stopniowo, zauważyła umysły, rozumowi jej niedowierzające, lub zaprzeczające go zgoła. Więcej jeszcze widziała. Zaniedbanie to stawało się nawyknieniem u dawnych znajomych, a u nowych instynktem; nie było już we zwyczaju zbliżać się do panny de Taverney, aby pomówić z nią. Ktokolwiek pokłonił się pannie de Taverney, wykręcał się zaraz na pięcie i uśmiechał się do innej kobiety, ponieważ obowiązek względem Andrei już spełnił. Wszystkie te oznaki nie uszły bystrych oczu dziewczyny. Ona, której serce doznało rozmaitych udręczeń, ani jednej nie doznawszy rozkoszy, ona, która czuła przybywające lata z całym orszakiem bladej tęsknoty i wspomnień czarnych; w głębi serca wzywała tego, co gromi więcej, niż przebacza, i w bezsennych nocach rozważała rozkosze, będące udziałem szczęśliwych kochanków wersalskich.
Gdy spotkała Charnego, gdy ujrzała oczy młodzieńca, które z ciekawością na niej się zatrzymując, zwolna otaczały ją, jakgdyby siecią sympatyczną, zapomniała o dziwnej powściągliwości, jaką wobec niej zachowywali wszyscy dworzanie. Dla tego mężczyzny była więc kobietą. On rozbudził w niej życie. Stąd też panna de Taverney przywiązała się tak nagle do tego człowieka, który dał jej odczuć całą jej żywotność. Dlatego unieszczęśliwiała ją myśl, że inna kobieta miała zniweczyć sny jej, zaledwie wyszłe ze złocistych podwoi.
Panna de Taverney, nie chcąc zostawić królowej sam na sam z panem de Charny, nie chciała jednak należeć do rozmowy, po odprawie, jakiej brat jej doznał.
Usiadła przy rogu kominka, plecami nieledwie zwrócona do grupy, którą tworzyła królowa siedząca, stojący, napół pochylony Charny, i pani de la Motte, wyprostowana, we framudze okna, gdzie udana jej nieśmiałość znalazła sobie schronienie, a ciekawość dogodny punkt obserwacyjny. Królowa milczała przez chwilę, nie wiedziała bowiem, jak zawiązać rozmowę po tem drażliwem wyjaśnieniu, jakie nastąpiło przed chwilą.
Charny wydawał się cierpiącym, a postawa ta zjednywała mu królowę.
Nareszcie Marja-Antonina przerwała milczenie i, odpowiadając na myśl swoją i innych, odezwała się nagle:
— To dowodzi, że nie brak nam nieprzyjaciół. Ktoby uwierzył, że takie nikczemne rzeczy dzieją się na dworze francuskim, ktoby uwierzył, nieprawdaż, panie?
— Ależ, mój Boże! — odrzekł Charny — dla Waszej Wysokości niema nieprzyjaciół, tak samo jak węży dla orła. Wszystko, co nisko pełza po ziemi, do niej przylgnąwszy, nie może szkodzić tym, którzy ponad obłoki się wznoszą.
— Panie — żywo odrzekła królowa — wiem o tem, iż powróciłeś z wojny zdrów i cały; tak samo z pośród burz morskich wyszedłeś zwycięski i kochany; gdy tymczasem ci, których wrogowie, jakich my mamy naprzykład, zbrukają dobrą sławę śliną oszczerstwa, tych życiu niebezpieczeństwo nie grozi, wszak prawda, lecz po każdej burzy takiej starzeją się, przywykają do pochylania czoła, z obawy, aby ich nie spotkała obelga. A gdybyś pan wiedział, jak to ciężko być znienawidzonym.
Lecz Charny nie odpowiedział, otarł chustką czoło, szukając oparcia na poręczy fotela, i pobladł okropnie.
Królowa, widząc to, rzekła:
— Pan, przyzwyczajony do powiewów morskich, nie będzie w stanie oddychać w ciężkiej atmosferze buduarów wersalskich.
— O! pani — odrzekł Charny — ale o godzinie drugiej muszę być na służbie i, jeżeli Wasza Wysokość nie rozkaże mi zostać...
— Bynajmniej — odparła królowa — wiemy, co to jest służba, nieprawdaż, Andreo?
Potem, zwracając się do Charny‘ego z minką lekko urażona, rzekła:
— Wolny jesteś, panie Charny.
I pożegnała młodego oficera skinieniem ręki. Charny złożył ukłon, jak człowiek, któremu się spieszy, i zniknął za kotarą. Po upływie kilku chwil słyszeć się dało w przedpokoju coś nakształt jęku, następnie głosy kilku osób nadbiegających z pośpiechem. Królowa znajdowała się blisko drzwi, bądź wypadkowo, czy tez, ze chciała popatrzeć za Charnym, którego nagle odejście wydało się jej niezwykłem.
Uniosła portjery, wydała lekki okrzyk i chciała rzucić się naprzód. Lecz Andrea, która nie spuszczała jej z oka, stanęła pomiędzy nią i drzwiami, mówiąc:
— O! pani!
Królowa badawczo wpatrzyła się w nią, ale ona z mocą wzrok ten wytrzymała. Pani de la Motte wyciągnęła szyję. Królowa jednak zobaczyła pana de Charny zemdlonego, do którego służba i straże nadbiegły z pomocą. Królowa, dostrzegłszy ruch pani de la Motte, z pośpiechem zamknęła drzwi. Zapóźno jednak, pani de la Motte już widziała.
Zapanowała chwila milczenia.
— To dziwne! — niespodzianie odezwała się królowa, a słowa te dreszczem przejęty jej towarzyszki. — Wszystko mi się zdaje, że pan de Charny wątpi jeszcze...
— O czem, pani? — zapytała Andrea.
— Ależ o bytności mojej w pałacu podczas owej nocy balowej.
— O! pani!
— Wszak prawda, hrabino, iż mam słuszność? — powiedziała królowa — że pan de Charny jeszcze powątpiewa.
Andrea zagryzła wargi.
— Brat mój nie jest niedowiarkiem takim, jak pan de Charny — rzekła — on zdawał się być zupełnie przekonanym.
— O! byłoby to źle bardzo — kończyła królowa, nie słuchając odpowiedzi Andrei. — W takim razie młodzieniec ten nie miałby tak szlachetnego i czystego serca, jak myślałam.
Poczem z gniewem w dłonie uderzając:
— A jakże ma wierzyć! — wykrzyknęła — jeżeli widział? hrabia d‘Artois, pan Filip, widzieli także, tak mówią przynajmniej; wszyscy widzieli, i trzeba było dopiero słowa królewskiego, aby uwierzono, a raczej udawano, że wierzą. O! coś się w tem wszystkiem kryje, coś co muszę wyświetlić, jeżeli nikomu to na myśl nie przyszło. Nieprawdaż, Andreo, że trzeba koniecznie wyszukać i odkryć przyczynę tego wszystkiego?
— Wasza Wysokość ma słuszność — odrzekła Andrea — i pewna jestem, że pani de la Motte podziela moje zdanie. Czy tak, pani?
Pani de la Motte, niespodzianie zagadnięta, nie odpowiedziała.
— Bo przecie — rzekła królowa — mówią, że i u Mesmera mnie widziano.
— Tam Wasza Wysokość była — pośpieszyła wtrącić z uśmiechem pani de la Motte.
— Nie przeczę — odparła królowa — lecz nie robiłam tego, co pamflet opiewa. Potem widziano mnie jakoby w Operze, a tam już wcale nie byłam.
Zastanowiła się chwilę, poczem nagle zawołała gwałtownie:
— O! znalazłam prawdę.
— Prawdę? — wyjąkała hrabina.
Pan de Crosne znalazł się w wielkim kłopocie, po wyjaśnieniu, jakie nastąpiło pomiędzy parą królewską. Nie mała to bowiem trudność poznać tajemnice kobiety, jeżeli w dodatku kobietą ową jest królowa i gdy się ma polecone bronić jednocześnie godności korony i sławy niewieściej. Pan de Crosne czuł, iż pierwszy gniew i oburzenie monarchini spadnie na jego głowę; lecz silny poczuciem spełnionego obowiązku i uczciwością, znaną powszechnie, wszedł śmiało i spokojnie, z uśmiechem na ustach.
Królowa siedziała zachmurzona i poważna.
— Panie de Crosne — rzekła — teraz na nas dwoje kolej wytłumaczenia się.
— ]estem na rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
— Powinieneś znać przyczynę tego, co mnie spotyka, panie naczelniku policji.
Pan de Crosne obejrzał się z nieufnością.
— Nie obawiaj się pan — ciągnęła królowa — znasz pan damy tu obecne; o! bo pan znasz wszystkich!
— Prawie — odpowiedział urzędnik — znam osoby, wiem okoliczności, lecz nie wiem, o czem Wasza Królewska Mość mówi.
— Będę zatem zmuszona objaśnić pana odrzekła królowa, niemile dotknięta spokojem naczelnika policji. Mogłabym pocichu, na uboczu, jak to czynią inni, wtajemniczyć pana w moje przypuszczenia; lecz pragnę mówić jawnie.
Otóż przypisuję wszystko, co mnie spotyka i na co się uskarżam, złej woli jakiejś osoby, do mnie podobnej, która afiszuje się publicznie, a pan i podwładni jego sądzicie, iż mnie tam spotykacie.
— Podobieństwo do Waszej Królewskiej Mości! — zawołał pan de Crosne, zajęty mową królowej i nie zważając na pomieszanie Joanny i Andrei.
— Czy uważasz to za niemożebne, panie naczelniku policji, i wolisz przypuszczać, że się mylę lub pana oszukuję?
— Nie mówię tego, lecz jakiekolwiek byłoby podobieństwo z Waszą Królewską Mością, musi być zawsze taka różnica, że oko wprawne się nie omyli.
— A jednak było inaczej, ponieważ się pomylono.
— Ja mogę dać przykład takiego podobieństwa do Waszej Królewskiej Mości — przerwała Andrea.
— Tak!...
— Gdy mieszkaliśmy z ojcem w Taverney Maison-Rouge, mieliśmy służącą, która dziwnym trafem...
— Była do mnie podobna?
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Co się stało z tą dziewczyną?
— Nie znaliśmy jeszcze całej wielkości duszy Waszej Królewskiej Mości; ojciec mój obawiał się, aby to podobieństwo nie było ile uważane przez królowę, i, przybywszy do Trianon, ukrywaliśmy dziewczynę przed oczami dworu.
— Słyszysz, panie de Crosne?...
Aha! zaczyna cię to zajmować!
— Bardzo, Najjaśniejsza Pani.
— Mów dalej, droga Andreo.
— Otóż dziewczyna ta, niespokojnego charakteru, ambitna i przewrotna, sprzykrzyła sobie ukrywanie, zrobiła znajomość jakąś podejrzaną i pewnego wieczora, gdy wróciłam do siebie, nie zastałam jej w domu. Szukano wszędzie napróżno. Przepadła bez śladu.
— Musiała cię w dodatku okraść, ten mój sobowtór?
— Nie, Najjaśniejsza Pani, albowiem nic nie posiadałam.
Joanna słuchała z natężoną uwagą.
— Nie wiedziałeś pan nic o tem, panie de Crosne? — zapytała królowa.
— Nie, pani.
— Więc znajduje się kobieta, uderzająco do mnie podobna; wypadek tej doniosłości zdarza się w państwie i jest powodem poważnych nieporozumień, a pan nie jesteś zawiadomiony?
— Przysięgam, że nic nie wiedziałem. Wolno zwyczajnym ludziom porównywać z mocą boską władzę naczelnika policji lecz Wasza Królewska Mość, tak wysoko postawiona, pojmuje doskonale, iż urzędnicy królewscy są tylko ludźmi. Nie kieruję wcale wypadkami, a zdarzają się tak nadzwyczajne, przechodzące pojęcie ludzkie...
— Mój panie, jeżeli człowiek otrzymuje władzę przenikania nieledwie myśli otaczających go, jeżeli za pomocą agentów opłaca szpiegów, a ci mogą nawet opisać ruchy moje przed lustrem, gdy się ubieram, i jeżeli człowiek ten nie jest panem wypadków...
— Wtedy, gdy Najjaśniejsza Pani spędziła noc poza obrębem swych apartamentów, wiedziałem o tem. Policja moja była dobrą? wszak prawda? Dnia tego Wasza Królewska Mość odwiedziła damę, którą znajduję obecnie tutaj. Gdy Wasza Królewska Mość ukazała się na zebraniu u Mesmera, wiedziałem także, agenci moi poznali ją odrazu. Na balu w Operze tak samo...
Królowa podniosła głowę gwałtownie.
— Błagam o pozwolenie dokończenia. Mówię to samo, co książę d‘Artois..leżeli brat mógł się pomylić, cóż agent winien? Czyż policja nie okazała się dobrze powiadomiona o postępku dziennikarza Réteau, ukaranego już przez pana de Charny?
— Przez pana de Charny? — zawołały razem Andrea i królowa.
— Zdarzenie to niedawne a ślady kija są jeszcze że na grzbiecie dziennikarza. Podobne awantury były rozkoszą pana de Sartines, mego poprzednika, gdy je opowiadał zmarłemu królowi lub jego faworycie.
— Pan de Charny miał do czynienia z tym nędznikiem?
— Dowiedziałem się o tem przez policję, tak potępioną przez Waszą Królewską Mość. Nie można jej tez odmówić pewnego sprytu, skoro odkryła i pojedynek, który potem nastąpił.
— Jakto! pan de Charny miał pojedynek! — zawołała królowa.
— O! nie, dziennikarz, zbity przez pana de Charny, nie byłby w stanie tak go ranić szpadą, aby pan de Charny aż zemdlał w przedpokoju Waszej Królewskiej Mości.
— Ranny! — zawołała królowa — gdzie? kiedy? Chyba mylisz się, panie de Crosne.
— O, Najjaśniejsza Pani często mi to zarzuca, lecz dzisiaj musi przyznać...
— Przecież był tutaj przed chwilą.
— Wiem o tem.
— O! — rzekła Andrea — ja odrazu spostrzegłam, że cierpi.
Czuć było w tem, co mówiła, niechęć; królowa spojrzała na nią ostro, lecz Andrea oczu nie spuściła.
Pan de Crosne przyglądał się kobietom, które, prócz Joanny nie domyślały się, iż odkrywają uczucia swoje przed naczelnikiem policji.
Nakoniec królowa odezwała się:
— Z kim i o co pojedynkował się pan de Charny?
Andrea uspokoiła się.
— Z osobą, która... Lecz na Boga! nie potrzebuję wymieniać. Przeciwnicy są obecnie najzupełniej pogodzeni, ponieważ przed chwilą rozmawiali ze sobą w obecności Waszej Królewskiej Mości.
— Tu!... w mojej obecności?
— Tu, w tem miejscu... skąd zwycięzca wyszedł pierwszy przed dwudziestu minutami.
— Pan de Taverney! — zawołała królowa z błyskawicą w oczach.
— Tak jest, rzeczywiście — odrzekł de Crosne — pan Filip de Taverney bił się z panem de Charny.
Królowa klasnęła w ręce, co było u niej dowodem gniewu.
— To niewłaściwe... nieprzyzwoicie — powiedziała. — Jakto?... zwyczaje amerykańskie stosować w Wersalu? O! nie, na to nie pozwolę.
Andrea i pan de Crosne pospuszczali głowy.
— Ponieważ walczyło się wspólnie z Lafayetem i Waszyngtonem — mówiła z ironiją — ma się zatem chęć zamienić dwór mój w arenę walki z szesnastego wieku; o nie! nic z tego nie będzie... Andreo! powinnaś była wiedzieć o pojedynku brata?
— Dowiedziałam się w tej chwili — odpowiedziała.
— O co się bił?
— Moglibyśmy zapytać pana de Charny, który się z nim pojedynkował — rzekła Andrea, blada i z błyszczącemi oczyma.
— Nie pytam, co zrobił pan de Charny — rzekła królowa wyniośle — pytam o pana Filipa de Taverney.
— Jeżeli brat mój wyzwał pana de Charny, to tylko w usłudze królowej z pewnością.
— To znaczy, że pan de Charny był przeciw mnie?
— Mam zaszczyt zwrócić uwagę Waszej Królewskiej Mości, że mówię o bracie moim jedynie.
Marja Antonina uspokoiła się, lecz potrzebowała na to całej mocy swego charakteru.
— Dziękuję, panie de Crosne — rzekła — przekonałeś mnie, że policja spełnia swój obowiązek, tylko ja miałam głowę odurzoną doniesieniami, podejrzeniami niegodnemi. Pomyśl, proszę, o podobieństwie, o którem mówiłam.
Żegnam pana.
Andrea czuła, że pożegnanie i do niej się stosuje, ukłoniła się zatem ceremonjalnie. Królowa skinęła jej głową obojętnie.
Joanna złożyła ukłon, jak przed ołtarzem i zabierała się także do wyjścia.
Pani Misery ukazała się we drzwiach i rzekła do królowej:
— Podobno Wasza Królewska Mość rozkazała przyjść panom Bochner i Bossange?
— A! prawda, moja dobra Misery, prawda. Niech wejdą. Zostań pani de la Motte, pragnę pogodzić króla z panią.
Królowa, mówiąc to, starała się w lustrze dojrzeć wyraz twarzy Andrei, która wolno i z powagą opuszczała gabinet; chciała może obudzić w niej zazdrość, faworyzując Joannę.
Andrea znikła za portjerą, nie zmieniwszy wyrazu, jak statua marmurowa.
— A! ze stali są ci Taverney’owie — szepnęła królowa z westchnieniem — ze stali, lecz i ze złota czystego...
Pani de la Motte wróciła na miejsce i, stojąc skromnie, bacznie słuchała, co mówią.
Panowie Bochner i Bossange, ubrani ceremonjalnie, zbliżyli się, kłaniając, aż do fotela, na którym Marja-Antonina siedziała.
— Przyszliście, panowie, zapewne, aby mi opowiadać znów o jakich klejnotach. Źle bardzo trafiliście...
Bochner, jako wymowniejszy i śmielszy, odpowiedział:
— Najjaśniejsza Pani, nie przychodzimy tu z towarem naszym, w obawie natręctwa.
— O! — odrzekła królowa, — obejrzeć biżuterje, nie znaczy jeszcze, aby zaraz je kupić!
— Rozumiemy to, Najjaśniejsza Pani — ciągnął Bochner — lecz przychodzimy obecnie dla spełnienia obowiązku i to nas ośmiela.
— Obowiązku... jakiego — zapytała królowa zdziwiona.
— Idzie tu jeszcze o naszyjnik djamentowy, którego Wasza Królewska Mość nie raczyła nabyć.
— A! o naszyjnik... znów więc powracamy do niego — zawołała Marja-Antonina, ze śmiechem.
Bochner milczał poważny.
— Rzeczywiście, bardzo był piękny — ciągnęła królowa.
— Tak piękny — powiedział Bossange — iż tylko Wasza Królewska Mość godna jest ubrać się w niego.
— Pociesza mnie to jedynie — odrzekła Marja-Antonina z westchnieniem, które dostrzegła pani de la Motte że wart jest... półtora miljona, wszak prawda, panie Bochner?
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— A zatem, panowie, czego nie mogłam i nie powinnam kupić, tego nikt inny mieć nie będzie... Powiecie mi, że można go podzielić i sprzedać, że i tak będzie dobry...
Prawda, lecz nie zazdroszczę nikomu posiadania kilku djamentów, mogłabym zazdrościć całości jedynie...
Królowa zatarła ręce z ukontentowania, iż może podrażnić trochę jubilerów.
— Wasza Królewska Mość jest w błędzie — powiedział Bochner — zaraz się to pokaże, gdy opowiemy, w jakim celu przybyliśmy: Naszyjnik już sprzedany!
— Kto go kupił? — zapytała królowa.
— A! Najjaśniejsza Pani, to tajemnica stanu.
— Tajemnica stanu! znamy się na tem. Strzeż się, panie Bochner, jak mi nie powiesz, każę ci ukraść twoją tajemnicę panu de Crosne.
— Z Waszą Królewską Mością nie ośmieliłbym się postępować, jak z innymi klijentami; przyszliśmy oznajmić, że naszyjnik sprzedany, bo tak jest rzeczywiście. Zmuszeni jesteśmy zamilczeć imię nabywcy, wskutek przybycia pewnego sekretnego ambasadora.
Królowa, usłyszawszy o ambasadorze, śmiać się zaczęła na nowo.
Zwróciła się do pani de la Motte, mówiąc:
— Wyborny ten Bochner, bo nawet sam zdaje się wierzyć w to, co mówi. No, Bochner, powiedz choć nazwę kraju, z którego ambasador przybył?... Nie chcesz? — dodała wesoło — no, to choć pierwszą literę... dalej...
— Jest to jego ekscelencja ambasador portugalski — powiedział Bochner, głos zniżając, jakgdyby pragnął, ażeby pani de la Motte nie dosłyszała.
Królowa przestała się śmiać.
— Ambasador Portugalji — powiedziała — przecież niema go tu wcale, panie Bochner.
— Przybył umyślnie, Najjaśniejsza Pani.
— Do panów... incognito?
— Tak.
— Któż to taki?
— Pan de Souza.
Królowa nie odpowiedziała. Pokiwała głową, potem jakby pogodzona z tem, co zaszło, rzekła:
— Winszuję królowej portugalskiej, djamenty rzeczywiście są przepyszne. Nie mówmy o tem więcej.
— Przeciwnie, Wasza Królewska Mość raczy pozwolić mi...
— Pozwoli nam mówić — przerwał Bochner, spoglądając na wspólnika.
Bossange skłonił się.
— Czy zna pani te djamenty, hrabino? — zawołała królowa, zwracając się do Joanny.
— Nie, Najjaśniejsza Pani.
— Bardzo są piękne!... Szkoda, że panowie nie przynieśli ich...
— Oto są — rzekł Bossange skwapliwie.
I wyjął z kapelusza, który trzymał pod pachą, płaskie pudełeczko.
— Obejrzyj, hrabino, obejrzyj, jesteś kobietą, to cię zajmie — rzekła królowa.
Odsunęła się od stoliczka, na którym Bochner rozłożył naszyjnik, a światło, padające na kamienie, uwydatniło blask ich czarujący.
— Pyszne!... zachwycające!... — wołała Joanna pod wpływem szału.
— Półtora miljona, które zmieściłyby się na dłoni — odparła królowa, zimno, filozoficznie, jakby sam Rousseau powiedział w okoliczności podobnej.
Lecz Joanna widziała zupełnie co innego w tej obojętności i nie traciła nadziei przekonania królowej, więc, po długiem oglądaniu, rzekła:
— Panowie mieli słuszność i tylko jedna królowa godna jest nosić ten naszyjnik, a tą królową jest Wasza Królewska Mość.
— Pomimo to, moja Królewska Mość, nosić go nie będzie — odparła Marja-Antonina.
— Nie byliśmy zdolni wysłać go za granice Francji, aby wprzód nie wyrazić u stóp Waszej Królewskiej Mości żalu naszego z tego powodu. Jest to klejnot, znany Europie całej, który sobie wydzierają. Jeżeli z powodu odmowy królowej Francji, którakolwiek inna monarchini ozdobi się nim, nasza duma narodowa wtedy tylko zgodzi się na to, gdy Wasza Królewska Mość ostatecznie, nieodwołalnie odmówi.
— Raz już odmówiłam — odpowiedziała królowa — i odmówiłam publicznie. Zanadto mnie chwalono, abym tego żałowała.
— O!... pani — powiedział Bochner — jeżeli lud uważał za wzniosłe, że Wasza Królewska Mość przekłada okręt nad naszyjnik, to szlachta, która tak samo jest patrjotyczną, nie zdziwiłaby się, gdyby królowa Francji kupiła naszyjnik, kupiwszy wpierw okręt.
— Nie mówmy więcej o tem — rzekła Marja Antonina, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na klejnoty.
Joanna westchnęła.
— Wzdychasz, hrabino!... Gdybyś była na mojem miejscu, tak samobyś postąpiła.
— Nie wiem — szepnęła Joanna.
— Czy się już napatrzyłaś do syta?... — rzekła królowa.
— Patrzyłabym bez końca, Najjaśniejsza Pani.
— Pozwólcie, panowie, nacieszyć się tej ciekawskiej. Djamentom to nic nie zaszkodzi, zawsze, niestety, warte będą półtora miljona.
Słowa te dały do myślenia hrabinie. Królowa żałuje, więc pragnie mieć, więc pragnęła zawsze posiadać naszyjnik, pomimo, że się go wyrzekła.
Tak rozumowała Joanna i odezwała się:
— Półtora miljona, Najjaśniejsza Pani, na szyi twojej, przyprawiałoby o zazdrość śmiertelną kobiety wszystkie, gdyby nawet bogate były, jak Kleopatra, lub piękne jak Venus.
I, wyjąwszy szybko z pudełka naszyjnik, zapięła go zręcznie i niespodzianie na śnieżnej białości szyi Marji Antoniny, tak, że ta znalazła się w mgnieniu oka oblana [blaskiem fosforycznym brylantów.
Marja Antonina zbliżyła się do lustra.
Szyjka jej szczupła, jak u Joanny Grey, ta szyjka cudowna, jak kielich lilji i, jak ten kwiat Wirgiljuszowy, przeznaczona spaść pod żelazem, wznosiła się, otoczona lokami złocistemi z pośród fali brylantowej.
Następnie, opanowana grozą jakąś nieznaną, chciała zrzucić naszyjnik z ramion.
— Dosyć!... — zawołała — dosyć tego!...
— Spoczywał na szyi Waszej Królewskiej Mości — wykrzyknął Bochner — nie może należeć już do nikogo!...
— Niepodobna — odparła królowa stanowczo. — Mogę pobawić się klejnotami, lecz pragnąć ich byłoby grzechem.
— Wasza Królewska Mość ma dość czasu do namysłu — szepnął Bochner — jutro przyjdziemy...
— Czy zaraz czy potem, zapłacić trzeba zawsze. Dlaczego macie czekać?... Potrzebujecie pieniędzy, a płacą wam zapewne dobrze...
— Tak, Najjaśniejsza Pani, gotówką — odparł po kupiecku Bochner.
— Zabierajcie!... — zawołała królowa — schowajcie djamenty do pudełka!... Prędko!... prędko!...
— Wasza Królewska Mość zapomina może, że klejnoty podobne to gotówka i że za sto lat naszyjnik tę samą posiadać będzie wartość.
— Daj mi, hrabino, półtora miljona — odparła królowa z uśmiechem wymuszonym — a zobaczymy...
— O!... gdybym je miała!... — zawołała Joanna — gdybym miała...
Zamilkła. Milczenie bywa często od słów wymowniejsze.
Bochner i Bossange wolniutko chowali djamenty; królowa nie obejrzała się nawet.
Znać było przymus w zachowaniu się Marji Antoniny, znać było walkę wewnętrzną i zwycięstwo, z trudem otrzymane. Według zwyczaju swego, w podobnem usposobieniu, wzięła książkę i przerzucała kartki jej, nie czytając.
Jubilerzy zabierali się do opuszczenia gabinetu, mówiąc:
— Zatem Wasza Królewska Mość odmawia stanowczo?...
— Tak... stanowczo! — i, rumieniąc się, Marja Antonina, westchnęła.
Królowa w stała niespodzianie, przeszła po pokoju, a zatrzymując się przed Joanną:
— Hrabino — rzekła głosem ostrym — zdaje się, że król nie przyjdzie. Odłóżmy na drugi raz prośbę naszą.
Joanna złożyła ukłon pokorny i wychodziła.
— Nie zapomnę o pani — dodała królowa z dobrocią.
Joanna ucałowała gorąco rękę królowej i wyszła nareszcie, zostawiając ją smutną i odurzoną.
— Boleść z powodu niemożności posiadania, szał i pragnienie klejnotów — myślała Joanna. — I ona jest królową!... O!... nie, to tylko kobieta.
Joanna była także kobietą... choć nie królową.
Znalazłszy się w powozie, porównywała pałac wspaniały w Wersalu i paradne umeblowanie z czwartem piętrem przy ulicy Saint-Gilles i służbę wygalowaną królowej, ze starą służącą swoją. Niebawem jednak poddasze skromne i stara sługa znikły z myśli, jak widziadła przykre, a natomiast przedstawił się jej mały pałacyk na przedmieściu św. Antoniego, elegancki, miły, urządzony z komfortem. Lokaje nie tak świetni jak w Wersalu, lecz równie uszanowania pełni i posłuszni na każde skinienie.
Ten pałacyk, ta służba, to był jej Wersal; królowała w nim jak Marja Antonina u siebie, a rozkazy, życzenia ledwie objawione, równie szybko i dokładnie spełniano, jakgdyby władała berłem. Toteż rozpogodzona, z uśmiechem na ustach, powróciła do siebie. Nie było późno jeszcze, usiadła zatem przy biurku, napisała bilecik, wsunęła w kopertę pachnącą, położyła adres i zadzwoniła.
Lokaj ukazał się na progu.
— O! — pomyślała — królowa nie jest lepiej obsłużoną.
Wyciągnęła rękę:
— List do jego ekscelencji kardynała de Rohan — powiedziała.
Służący zbliżył się z uszanowaniem, wziął list i wyszedł, nie rzekłszy słowa.
Nie upłynęło pięć minut, gdy zapukano do drzwi.
— Proszę wejść — powiedziała pani de la Motte.
Ukazał się ten sam lokaj.
— Co to znaczy? — zapytała Joanna, rozgniewana, że rozkazu jej nie wypełniono.
— W chwili, gdy wychodziłem z poleceniem pani hrabiny — odpowiedział sługa — Jego Ekscelencja zajechał przed pałac. Oznajmiłem, że idę do niego. Wtedy wziął list pani hrabiny, przeczytał, wyskoczył z powozu wszedł i kazał się oznajmić.
— Cóż dalej?
— Jego ekscelencja czeka i prosi, żeby pani raczyła go przyjąć.
Lekki uśmiech ukazał się na ustach hrabiny; namyśliła się parę minut, potem rzekła z zadowoleniem widocznem:
— Prosić!
Czy chciała dogodzić ambicji, każąc czekać w przedpokoju księciu? czy może potrzebowała ułożyć plan jaki?
Książę wszedł do buduaru.
Wracając do siebie i prosząc kardynała o przybycie, ułożyła sobie rzeczywiście pani de la Motte planik, który postanowiła zakomunikować księciu de Rohan. Przelotna fantazja królowej, podobna do błędnego ognika, fantazja kobiety pięknej odsłoniła intrygantce tajemnice duszy, w sobie zamkniętej, a zanadto dumnej, aby się ukrywać zawsze.
Czuła zawrót głowy na wspomnienie półtora miljona, roztaczającego blaski w djamentach, rozłożonych na białym atłasie pudełka. Półtora miljona! czyż to nie książęca fortuna dla żebraczki, wyciągającej niedawno rękę po jałmużnę? Większa przestrzeń dzieliła Joannę Walezjankę z ulicy Saint-Gille, od Joanny de Valois z przedmieścia św. Antoniego, niż obecną Joannę od posiadaczki naszyjnika.
Przebyła już połowę drogi, prowadzącej do bogactw i zaszczytów! A to, czego pragnęła, nie było złudzeniem, jak obietnica, dana w chwili uniesienia, jak nawet nadzieja posiadania kiedyś obszernych włości... nie... naszyjnik ten więcej znaczył: był bogactwem widocznem, dotykalnem!
Miała go nieustannie przed oczami, jak pokusę palącą; królowa pragnęła go posiadać, zatem Joanna z Walezjuszów ma także prawo tego samego pożądać.
Kardynał powinien był urzeczywistnić te rojenia... i oto on sam, jakby odpowiadając chęciom tajemnym, stanął niespodzianie przed panią de la Motte. O! i on marzył, sięgał pragnieniami wysoko, pokrywając ambicję maską miłości niecierpliwej.
— Nareszcie widzę cię, najdroższa Joanno! — zawołał. — Tak potrzebną mi jesteś, tak nieodzowną, iż dzień cały stracony był dla mnie na myśl, żeś odjechała. Czy przynajmniej szczęśliwie powróciłaś z Wersalu?
— Jak widzisz, ekscelencjo.
— I zadowolona jesteś?
— Zachwycona.
— Więc królowa cię przyjęła?
— Trzy godziny spędziłam w gabinecie Jej Królewskiej Mości.
— Jesteś czarodziejką, nikt ci się oprzeć nie może...
— Oho! przesadzasz, mój książę.
— Prawdę tylko mówię; przez trzy godziny zatem byłaś pani z królową?
Joanna skinęła głową potakująco.
— Trzy godziny! — powtórzył kardynał — ileż to rzeczy kobieta rozumna przez ten czas powiedzieć może!
— Bądź pan pewny, iż nie traciłam czasu napróżno.
— Pewny jestem, żeś przez te trzy godziny ani razu o mnie nie pomyślała!
— Niewdzięczny!
— Doprawdy? — zawołał kardynał.
— Nawet więcej, niż myślałam...
— Czy być może?
— Mówiłam o panu.
— Mówiłaś o mnie, a z kim? — zapytał książę, z biciem serca i głosem, który zdradzał wzruszenie wielkie.
— Z kimże, jeżeli nie z królową.
I, mówiąc to, Joanna nie patrzyła na kardynała, jakby ją nie obchodziło sprawione wrażenie.
Kardynał udawał, iż zajmuje go jedynie to, co królowa o Joannie mówiła, Joanna zaś kładła główny nacisk na to, co kardynała obchodzić mogło. Zaledwie skończyła sprawozdanie szczegółowe, gdy tenże sam lokaj oznajmił, iż kolację podano.
Joanna poprosiła księcia wzrokiem, kardynał przyjął skinieniem głowy. Podał rękę pani domu, która przywykła prędko do roli swojej i przeszli do sali jadalnej. Po kolacji, przy której czarodziejka rzucanemi zręcznie słówkami upoiła księcia nadzieją i miłością; poznał nakoniec, że liczyć się musi z tą kobietą, umiejącą władać sercami. Ogarnął go przestrach, na widok, że Joanna zamiast siebie stawiać na pierwszym planie, jak to czyniła przedtem, odgadła uczucia jego tajemne i zdawała się chcieć mu pomagać. Joanna nietylko przyjmowała go tym razem, jak pani domu doświadczona, lecz jak czująca swą władzę nad gościem.
To też kardynał nie próbował nawet opierać się przewadze, jaką nad nim zdobyta.
— Hrabino — rzekł, biorąc ją za rękę — jesteś podwójną istotą.
— Co to znaczy? — spytała Joanna.
— Jedną, którą widziałem wczoraj, a drugą dzisiejszą...
— Którąż woli Wasza Eminencja?
— Nie wiem jeszcze, wiem tylko, że dziś jesteś Armidą, Circeą, że ci się oprzeć niepodobna...
— I nie chciałbyś pan nawet, spodziewam się, pomimo że jesteś księciem i wielkim panem.
Książę zsunął się z krzesła i padł na kolana przed panią de la Motte.
— Błagasz pan o jałmużnę?
— Tak, czekam na nią...
— Jestem dziś hojną — odpowiedziała Joanna — hrabina z Walezjuszów odzyskała stanowisko, przyjęta została u dworu, niedługo będzie jedną z najdumniejszych kobiet w Wersalu, może zatem podać rękę, komu jej się spodoba.
— Choćby to był książę? — zapytał de Rohan.
— Choćby nawet kardynał — odpowiedziała Joanna.
Kardynał położył pocałunek długi i palący na małej rączce, następnie porozumiał się wzrokiem z hrabiną, uśmiechniętą rozkosznie, poczem powstał, wyszedł do przedpokoju i szepnął słów parę kamerdynerowi.
Za parę minut usłyszano turkot oddalającego się powozu.
Hrabina podniosła głowę.
— Na honor, hrabino — powiedział kardynał — spaliłem za sobą okręty.
Długie a czcze pogawędki prowadzi się wtedy, gdy rzeczywiście niema już o czem mówić. Po milczeniu rozkosznem lub pożądanem, wyrażającem się wykrzyknikami, z serca pochodzącemi, następuje gadatliwość jałowa. We dwie godziny po odesłaniu karety, kardynał i hrabina znaleźli się w podobnem położeniu. Hrabina uległa; kardynał zwyciężył, a jednak on to został niewolnikiem. Mężczyźni oszukują się najczęściej, ściskając sobie rękę przyjaźnie. W pocałunku namiętnym kobiety z mężczyzną tkwi już zarodek zdrady.
Tutaj zaś oszukiwano się za zobopolną zgodą. Oboje mieli cel swój, dla dopięcia którego konieczna była ścisłość związków. Oboje zatem byli zadowoleni. Kardynał nie starał się nawet pokryć niecierpliwości. Po kilku ogólnikach, zwrócił rozmowę na dwór wersalski i na zaszczyty, jakie oczekują w przyszłości nową faworytę królowej.
— Królowa jest wspaniała — mówił — i nie rachuję się jak kogo pokocha. Wielką posiada sztukę świadczenia niewiele ogółowi, a dawania bez miary malej liczbie wybranych.
— Sądzisz więc pan, że jest bogatą? — zapytała pani de la Motte.
— Potrafi zdobyć, co pragnie, słówkiem, uśmiechem, gestem... Żaden minister, z wyjątkiem może pana Turgot, nie odważyłby się odmowie żądaniu krolowej.
— Otóż ja widziałam — rzekła pani de la Motte — że nie jest tak, jak pan sądzisz, że jest biedną królową, a raczej kobietą biedną bardzo.
— Jak to rozumiesz, pani?
— Ależ, mój Boże, opowiem panu ni mniej, ni więcej, tylko to, co widziałam.
— Mów, mów, słucham cię...
— Wyobraź sobie straszne męczarnie, jakie ta nieszczęśliwa królowa znosi.
— Męczarnie? Jakież to?
— Otóż królowa ma jedno życzenie, którego zaspokoić nie może.
— Kogo pragnie?
— Nie kogo, tylko czego...
— Niech i tak będzie. A więc czego?
— Naszyjnika djamentowego.
— Aha! już wiem. Mówisz zapewne o djamentach Bochnera i Bossange‘a?
— Tak, właśnie.
— O! stara to historja, hrabino.
— Stara czy nowa, zawsze to wielkie upokorzenie dla królowej nie móc kupić tego, co umiała posiąść prosta ulubienica. Gdyby król Ludwik XV żył dwa tygodnie dłużej, Joanna Vaubernier byłaby panią naszyjnika, którego Marja Antonina mieć nie może.
— Mylisz się, kochana hrabino, królowa mogła już kilka razy mieć te brylanty, zawsze jednak odmawiała.
— O! — już ja ci mówię, że nawet król je ofiarowywał, a i od niego przyjąć ich nie chciała.
Kardynał opowiedział historję z okrętem, Joanna słuchała pilnie, a gdy skończył, rzekła:
— Czegóż to dowodzi?
— Że go wcale nie pragnęła.
Joanna wzruszyła ramionami.
— Znasz, książę, kobiety, znasz dwory królewskie i monarchów i wierzysz podobnym frazesom?
— Przecież odmowa królowej, to fakt stwierdzony...
— Otóż, kochany książę, dowodzi to tylko, że królowa pragnęła postąpić szczytnie i zostać popularną; dlatego tak uczyniła.
— Upierasz się przy swojem, moja droga, a wierzaj mi, że królowa pomimo wad swoich, ma jednę wielką zaletę.
— Jaką?
— Nie jest chciwą wcale. Nie pożąda złota, srebra, ani drogich kamieni. Zna wartość klejnotów, lecz dla niej kwiat świeży, przy staniku sukni, wart więcej, niż brylant w kolczyku.
— Nie przeczę temu, lecz utrzymuję, że obecnie ma wielką ochotę zawiesić djamenty na szyi.
— Nie uwierzę ci, hrabino, aż mi dasz dowód!
— Nic łatwiejszego, wszak oglądałam naszyjnik.
— Ty, hrabino?
— Ja sama; nietylko widziałam lecz miałam go w ręku.
— A gdzież to było?
— A gdzież, jeżeli nie w Wersalu.
— W Wersalu?
— Tak, dokąd przynieśli go jubilerzy, aby ostatecznie skusić królowę.
— Czy rzeczywiście tak piękny?
— Cudowny!
— Zatem, jako kobieta, przypuszczasz, że marzyc można o takim klejnocie?
— Nietylko marzyć, lecz stracić sen i apetyt.
— Co za szkoda, że nie mogę ofiarować królowi okrętu!..
— Okrętu!... a to naco?....
— Dałby mi wzamian naszyjnik, a gdybym go posiadał, mogłabyś spać i jeść spokojnie.
— Żartujesz pan....
— Przysięgam, że mówię serjo...
— Zadziwisz się pan, gdy ci coś powiem...
— Słucham.
— Nie przyjęłabym naszyjnika.
— Tem lepiej!... hrabino, bo nie byłbym w możności nabycia takiego klejnotu.
— Niestety!... ani pan, ani nikt inny; to właśnie czuje królowa i dlatego cierpi...
— Powtarzam ci, że król go jej ofiarowywał.
Joanna poruszyła się niecierpliwie.
— A ja powiadam, ze kobiety lubią przedewszystkiem podarunki, od tych, którzy nie zmuszają do przyjęcia...
Kardynał spojrzał uważniej na Joannę.
— Nie rozumiem — odrzekł.
— A więc dajmy temu spokój. Co księcia obchodzić może naszyjnik, skoro go nabyć nie możemy?...
— O!... gdybym był królem, a, ty królową, musiałabyś go nosić.
— Otóż choć nie jesteś książę królem, zmuś królową, żeby go przyjęła, a przekonasz się, iż nie będzie obrażoną.
Książę spojrzał znów na Joannę.
— Pewna jesteś, że się nie mylisz; królowa naprawdę pragnie naszyjnika?...
— Pragnie namiętnie... Otóż czy mi się zdaje, kochany książę, czy też mówiłeś mi kiedyś, iż chciałbyś zostać ministrem?...
— Bardzo być może, iż mówiłem, kochana hrabino.
— Załóżmy się zatem...
— O co?...
— Że królowa zrobi ministrem tego, który najdalej za tydzień złoży jej na tualecie naszyjnik...
— O!... hrabino, co mówisz?...
— Mówię, co wiem... Wolałbyś, książę, żebym myślała w cichości?...
— O nigdy!...
— To, co mówię, pana nie dotyczy. Z pewnością nie wyrzucisz, książę, półtora miljona dla kaprysu królowej; za drogo kosztowałaby teka ministra, która cię nie ominie i bez tego, bo ci się należy...
— Jesteś zachwycającą, hrabino; posiadasz serce czułe i umysł silny, tak mało masz w sobie kobiecości chwilami, że przerażasz mnie... niekiedy znów jesteś kobietą namiętną, słabą i, dziękuję niebu, że taką jesteś, a nie inną.
Kardynał zakończył komplement ucałowaniem rączki.
— Nie mówmy już o tem — powiedział.
— Dobrze, nie mówmy — pomyślała Joanna — lecz zdaje mi się, że połknął wędkę...
Książę zaczął w tej chwili:
— Sądzisz więc, że Bochner przyszedł z własnego popędu?...
— Tak, z Bossange‘m — odpowiedziała pani de la Motte dobrodusznie.
— Bossange... — odezwał się kardynał, przypominając sobie niby — czy to nie wspólnik jego?...
— Tak, wspólnik, wysoki, chudy.
— A!... to ten sam... Gdzież mieszka?...
— Zdaje mi się, że na wybrzeżu de la Ferdille, lub Szkolnem, nie wiem dokładnie; w każdym razie niedaleko od Nowego Mostu.
— Masz słuszność, około Nowego Mostu, widziałem nazwisko, wypisane nad drzwiami, przejeżdżając tamtędy.
— Oho!.. — szepnęła Joanna — rybka się złapała.
Zgadła Joanna, albowiem kardynał, opuszczając nazajutrz rano pałacyk na przedmieściu Ś-go Antoniego, kazał się zawieźć prosto do Bochnera.
Pragnął nie być poznanym, lecz Bochner i Bossange byli jubilerami dworu, i po pierwszem słowie już go tytułowali eminencją.
— Tak, jestem eminencją rzeczywiście — powiedział kardynał — poznaliście mnie, panowie, lecz proszę, aby nikt więcej o tem nie wiedział.
— Czekamy rozkazów pańskich, a tajemnicę zachowamy święcie.
— Chcę nabyć naszyjnik djamentowy, który pokazywaliście panowie królowej.
— W rozpaczy jesteśmy, eminencjo, bo przychodzi pan za późno.
— Dlaczego?...
— Naszyjnik już sprzedany.
— Niepodobna, wszak wczoraj pokazywaliście go, panowie, królowej.
— Królowa odmówiła przyjęcia i dawniejszy nabywca utrzymał się przy swych prawach.
— A kto jest tym nabywcą? — zapytał kardynał.
— To pozostać musi tajemnicą.
— Jeżeli tak, to bywajcie, panowie, zdrowi.
Kardynał zabierał się do wyjścia.
— Ale, eminencjo....
— Sądziłem, że panowie — dodał kardynał, — że jubiler korony francuskiej powinien być szczęśliwy, sprzedając klejnoty tej wartości w kraju; panowie przekładacie Portugalję, róbcie zatem, jak wam się podoba.
— Wasza eminencja wie o wszystkiem? — zawołał jubiler.
— Cóż w tem dziwnego?...
— Jeżeli Wasza eminencja jest tak dobrze powiadomiony, to chyba przez królowę.
— A gdyby tak było? — odparł de Rohan, nie zbijając podejrzenia schlebiającego miłości jego własnej.
— O!.. eminencjo, to zmienia rzecz zupełnie!...
— Nie rozumiem dlaczego?...
— Czy mogę mówić otwarcie?...
— Proszę.
— Oto królowa pragnie naszyjnika.
— Tak przypuszczacie, panowie?...
— Jesteśmy pewni.
— Dlaczegóż go nie kupuje?...
— Ponieważ odmówiła królowi, a postanowienie jej tyle pochwał i uwielbienia wywołało, że wstydzi się teraz okazać się zmienną.
— Królowa wyższa jest nad to, co tu powiedzieć mogą.
— Tak, gdyby to lud i dworzanie mówili, ależ tu o króla chodzi.
— Przecież sam król chciał żonie ofiarować naszyjnik?..
— Tak jest; lecz czemprędzej podziękował, kiedy odmówiła.
— Cóż z tego wnosisz, panie Bochner?...
— Że królowa chciałaby mieć brylanty, nie kupiwszy ich niby...
— Mylisz się pan — odpowiedział kardynał — rzecz to zupełnie inna.
— Szkoda wielka, eminencjo, bo to jedno tylko upoważniałoby nas do zerwania z ambasadorem Portugalji.
Kardynał się zamyślił.
Żadna dyplomacja nie wyrówna dyplomacji kupieckiej...
Dyplomata układa się zwykle o rzeczy, których nie posiada; kupiec trzyma mocno w ręku przedmiot, wzbudzający pożądliwość, a gdy go sprzeda, choćby nawet drogo, jeszcze się uważa za poszkodowanego.
Rohan poczuł, że jest w mocy złotnika.
— Ha!... — rzekł — przypuśćmy, że królowa ma chęć kupić naszyjnik.
— To zmienia postać rzeczy zupełnie. Mogę zerwać umowę, gdy idzie o danie pierwszeństwa królowej.
— Za ile, panowie, sprzedajecie naszyjnik?...
— Półtora miljona liwrów.
— A jak rozkładacie wypłatę?...
— Portugalczyk dawał mi zaliczkę, następnie miałem odwieźć naszyjnik do Lizbony, gdzie zapłacą mi gotówką.
— Ja nie mogę tak płacić, panie Bochner; ale dam zaliczenie, jeżeli nie jest zbyt wysokie.
— Sto tysięcy liwrów tylko.
— To się znajdzie... A reszta?...
— Wasza eminencja pragnie czasu dłuższego — odezwał się Bochner. — Z poręczeniem, wszystko da się zrobić. Ale zwłoka przynosi stratę. W interesie takiej wartości, cyfry powiększają się mimowoli. Piąty procent od półtora miljona wynosi siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów, a taki procent, to ruina dla kupców. Możemy jedynie przyjąć dziesięć procent.
— Toby znaczyło, podług rachuby waszej, sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów?...
— Tak, ekscelencjo.
— Przypuśćmy, że sprzedaliście naszyjnik za miljon sześćset tysięcy liwrów i rozdzielacie tę sumę na trzy raty w ciągu roku. Czy się zgadzacie, panowie?...
— Tracimy pięćdziesiąt tysięcy liwrów na tym interesie.
— Nie wierzę w to. Jeżeliby jutro rano dano wam półtora miljona liwrów, bylibyście w kłopocie, co z niemi zrobić, jubiler nie nabywa ziemi za taką sumę.
— Jest nas dwóch, ekscelencjo...
— Wiem o tem, jednak daleko by panom dogodnie] było dostać co cztery miesiące pięćset tysięcy liwrów, to znaczy, dwieście pięćdziesiąt tysięcy na każdego.
— Wasza eminencja zapomina, że djamenty nie są własnością naszą jedynie. O!... gdyby do nas należały, dosyć bylibyśmy bogaci, aby się nie troszczyć o wypłatę i umieszczenie kapitałów!...
— Do kogóż zatem należą?....
— Do kilkunastu wierzycieli. Skupowaliśmy je osobno, w Hamburgu, w Neapolu, w Anglji, w Buenos Ayres, a nawet w Moskwie.
Książę de Rohan przerwał gadaninę Bochnera.
— Z tem wszystkiem — powiedział — nie widziałem jeszcze naszyjnika.
— Oto jest, eminencjo.
— Zachwycający! — wykrzyknął kardynał, dotykając z lubością djamentów, które spoczywały na szyi królowej, a palce jego odczuwały sympatycznie drżenie rozkoszne.
— Więc targ skończony? — powiedział.
— Skończony eminencjo.
Książę de Rohan chciał wyjść.
Bochner go zatrzymał.
— Wasza eminencja raczy mnie objaśnić, jak będzie z wypłatą — zapytał.
— Bardzo chętnie.
— Czy mam się udać do intendenta?
— O nie; ze mną samym tylko będziesz pan miał do czynienia.
— Jutro sam tu przyniosę.
— Dobrze, eminencjo. A kwity?
— Jutro także tu podpiszę.
— Wszystko w porządku, eminencjo.
— A, panowie, ponieważ jesteście ludźmi honorowymi, pamiętajcie, że tajemnica, którą posiadacie, jest jedną z najważniejszych...
— Eminencjo, rozumiem, i zasłużę na zaufanie pańskie, jakoteż i Jej Królewskiej Mości — dodał filuternie.
Książę zaczerwienił się i wyszedł zmieszany, lecz szczęśliwy, jak każdy, co się rujnuje pod wpływem namiętności.
Nazajutrz Bochner, z miną pełną powagi, udał się do ambasady portugalskiej. W chwili, gdy miał zapukać do drzwi, pan de Beausire, pierwszy sekretarz słuchał rachunków pana Ducorneau, pierwszego kanclerza poselstwa, a don Manoël de Souza, ambasador, wykładał nowy plan kampanji wspólnikowi swojemu, to jest lokajowi. Od wizyty ostatniej Bochnera, pałac ambasadora zmienił się bardzo.
Wszyscy przybyli do pałacu w dwóch powozach pocztowych, jak to widzieliśmy, zajęli pokoje, odpowiadające zajęciom, jakie spełniać mieli w składzie służby nowego ambasadora.
Należy przyznać, że znakomicie spełniali obowiązki, a grając role, pilnowali swego bezpieczeństwa.
Pan Ducorneau zachwycał się roztropnością lokajów, podziwiał jednocześnie ambasadora, który pozbył się uprzedzeń i otoczył się francuzami jedynie, zacząwszy od pierwszego sekretarza, aż do chłopca kredensowego. Z tego też powodu, obrachowując kasę z panem Beausire, nie przestawał wychwalać naczelnika ambasady.
— Wszyscy, noszący nazwisko de Souzy — opowiadał Beausire — nie należą do tych patrjotów zagorzałych którzy zachowują zwyczaje XIV wieku, a jakich znajdziesz pan jeszcze dużo w Portugalji. Są to ludzie światowi, lubiący podróżować, bogaci niesłychanie i, gdyby zapragnęli, to królestwo całe kupićby sobie mogli.
— Wiesz pan! — zawołał naczelnik — szczęście to wielkie, że Portugalja jest tylko małym kraikiem!
— A to dlaczego?
— Bo, mając takich ludzi u steru rządu, wzrosłaby bardzo szybko.
— Pochlebiasz nam, kochany naczelniku. Nie stosujemy filozofji do polityki. To szczytne, ale niepraktyczne. Przestańmy o tem... Mówisz pan więc, że jest w kasie osiem tysięcy?
I żadnych długów?
— Ani szeląga.
— To przykładne! Proszę o rachunki.
— Oto są. A kiedyż przedstawienie u dworu? panie sekretarzu.
Powiedziawszy prawdę, wszyscy się niecierpliwią, ciekawość pobudzona okrutnie, o tem mówią jedynie...
— Nie może być...
— Tak, z pewnością. W dodatku podejrzane jakieś indywidua kręcą się dokoła pałacu, szpiegują...
— Co to za ludzie być mogą, czy z ulic sąsiednich?
— Tak... lecz i inni także. Pojmuje pan, że policja także jest ciekawą, widząc pana ambasadora, zachowującego incognito, chciałaby dojść powodów...
— Pojmuję to doskonale — odparł Beausire zaniepokojony.
— Spojrzyj tylko, panie sekretarzu — zaczął Ducorneau, prowadząc Beausira do okna zakratowanego, wychodzącego na dziedziniec boczny pałacu — widzisz pan tego człowieka w ciemnem ubraniu?
— Widzę...
— Jak on się przypatruje, prawda?
— Rzeczywiście... Któż to być może?
— Alboż ja wiem?... Szpieg może, nasłany przez pana de Crosne.
— Prawdopodobnie.
Usłyszano odgłos dzwonka.
— Pan ambasador woła — rzekł spiesznie Beausire.
Otworzył drzwi gwałtownie i potrącił dwóch wspólników, z których jeden z piórem za uchem, drugi z miotłą w ręku jako posługacz, uważali, iż rozmowa za długo się ciągnie i zapragnęli należeć do niej, słuchając pode drzwiami.
Don Manoël y Souza, zaperzony, jak kogut, i rozczerwieniony, sprzeczał się właśnie z panem naczelnikiem stowarzyszenia, a obecnie lokajem swoim.
Gdy Beausire wszedł, zacni wspólnicy o mało za łby się nie brali.
— Otóż jest Beausire — zawołał naczelnik — niech on nas rozsądzi.
— Cóż się tu stało? — zapytał sekretarz z miną sędziego, porozumiawszy się wprzód wzrokiem z ambasadorem.
— Wiesz pan dobrze — rzekł mniemany lokaj — że Bochner przyjdzie dziś skończyć interes z naszyjnikiem.
— Wiem o tem.
— I że trzeba mu wyliczyć sto tysięcy liwrów.
— Naturalnie.
— Te sto tysięcy są własnością stowarzyszenia, wszak prawda?
— Bezwątpienia.
— Więc pan Beausire przyznaje mi rację — dodał naczelnik, zwracając się do ambasadora.
— Powoli, powoli, mój panie — przerwał portugalczyk, nakazując gestem milczenie.
— Zgadzam się jedynie ze zdaniem pana na tym punkcie — mówił Beausire — że sto tysięcy liwrów są własnością stowarzyszenia.
— Tego tylko chciałem... A zatem kasa, w której złożona ta suma, nie powinna się znajdować w biurze, przyległem do pokoju pana ambasadora.
— Dlaczego? — rzekł Beausire.
— Pan ambasador — ciągnął naczelnik — obowiązany jest każdemu z nas dać klucz od kasy.
— O! nie, tego nie uczynię — rzekł portugalczyk.
— Z powodu?
— Wytłomacz się pan — dodał Beausire.
— Nie dowierzają mi, posądzają — mówił portugalczyk, gładząc brodę — pocóż ja mam postępować inaczej? Podług was, jestem zdolny okraść stowarzyszenie; pytam więc, dlaczego stowarzyszenie nie mogłoby ze mną tak postąpić? Znamy się, moi panowie, jesteśmy warci siebie...
— Przyznaję — odrzekł lokaj — i utrzymuję, że właśnie z tego powodu mamy równe prawo...
— Zatem, kochany panie, jeśli chciałeś równości zupełnej, należało wymagać odrazu, abyśmy po kolei grali rolę ambasadorów. Byłoby to podejrzane nieco w oczach publiczności, ale stowarzyszeni mieliby pewność... Czy tego chciałeś?
— W dodatku — przerwał Beausire — jesteś złym kolegą, panie naczelniku; czyż don Manoëlowi nie należy się przywilej wynalazku?
— Mój to pomysł wprawdzie — rzekł ambasador — lecz pan Beausire położył także zasługi niemałe.
— O! — odparł naczelnik — gdy interes już w toku, niema mowy o przywilejach żadnych.
— Przyznaję, lecz należy się zawsze uznanie dla pomysłu... — dodał Beausire.
— Nie ja jeden wam nie ufam — mruczał naczelnik — całe stowarzyszenie jest tego zdania...
— To nie mają racji — odrzekł portugalczyk.
— Tak, tak, nie mają racji — dodał Beausire.
Naczelnik podniósł głowę i zły, że mu przeczą, zaczął gwałtownie:
— Ja jestem głupi, że wierzę Beausirowi. Sekretarz i ambasador jedno widzą i zapewne porozumieli się na szkodę towarzystwa.
— Panie naczelniku — odparł Beausiie poważnie — jesteś łotrem skończonym, któremu należałoby uszy poobcinać... jeżeli je posiadasz jeszcze, o czem wątpię.
— Co pan mówisz? — odezwał się naczelnik obrażony.
— Zebraliśmy się w gabinecie ambasadora, aby spokojnie pomówić o rzeczy wielkiej doniosłości, a pan obrażasz mnie, posądzając o zmowę z don Manoëlem.
— Ja także czuję się obrażonym — powiedział portugalczyk zimno, pomagając Beausirowi.
— Żądamy satysfakcji, panie naczelniku.
— Nie jestem od tego, moi panowie — wrzasnął lokaj.
— Widzę to — odparł Beausire — i dostaniesz pan w skórę niezwłocznie, panie naczelniku.
W chwili, gdy godni siebie wspólnicy wymierzali sprawiedliwość trzeciemu, dzwonek z dołu zapowiedział wizytę.
— Puśćmy go — powiedział don Manoël.
— Niech wraca na stanowisko — dodał Beausire.
— Opowiem wszystko stowarzyszonym — odpowiedział naczelnik, poprawiając ubranie.
— O mów, mów, co ci się podoba, wiemy, co odpowiedział naczelnik, poprawiając ubranie.
— Pan Bochner! — zawołał odźwierny z dołu.
— Otóż koniec wszystkiemu, kochany naczelniku — rzekł Beausire, dający w kark na pożegnanie przeciwnikowi.
— Nie potrzebujemy już kłócić się o sto tysięcy liwrów, znikną one razem z panem Bochner. Tak, tak panie lokaju...
Naczelnik, przybrawszy minę uniżoną, wyniósł się dla wprowadzenia jubilera królewskiego.
Beausire z portugalczykiem zamienili ponownie spojrzenie.
Bochner i Bossange weszli pokorni i zakłopotani, co nie uszło bacznego oka członków ambasady.
Proszono ich siedzieć.
Manoël przybrał postawę, pełną godności, odpowiedniej urzędowi.
Bochner, jako wymowniejszy, zabrał głos.
Starał się wykazać powody polityczne wielkiej doniosłości, nie pozwalające im skończyć interesu rozpoczętego.
Manoël utrzymywał, że umowa była skończoną a pieniądze na zaliczkę gotowe.
Bochner nie ustępował.
Ambasador, zawsze przez Beausira, odpowiedział, iż rząd jego zawiadomiony został o kupnie i że zerwać umowę znaczyłoby obrazić Jej Królewską Mość królową portugalską.
Bochner znów usprawiedliwiał się, że rozważał głęboko następstwa możliwe, lecz niepodobna mu postąpić inaczej.
Beausire powiedział wręcz, iż złotnik postępuje jak człowiek bez honoru i kupiec bez czci.
Bossange chciał bronić jeszcze opinji kupców, lecz pan sekretarz przerwał mu:
— Jak widzę, musieliście znaleźć kogoś, co wam płaci drożej!
Jubilerzy, niebardzo wytrawni politycy, zmieszali się widocznie.
Beausire, przekonany iż odgadł, zaczął naradzać się z ambasadorem po hiszpańsku.
— Panowie — rzekł na końcu — dają wam wyższą cenę; dowodzi, że djamenty są tego warte. Otóż królowa portugalska nie zniosłaby krzywdy ludzi uczciwych. Postępujemy zatem pięćdziesiąt tysięcy liwrów.
Bochner dał znak przeczący.
— Sto tysięcy, sto pięćdziesiąt tysięcy — ciągnął Beausire, zdecydowany dołożyć miljon cały, aby tylko interes się udał.
Jubilerzy, olśnieni, zachwiali się na chwilę i zaczęli naradzać się między sobą, nakoniec rzekli.
— Panie sekretarzu, niech pan wierzy, nie możemy przystać na tak korzystne nawet warunki. Wola silniejsza, niż nasza, zmusza nas do sprzedania naszyjnika tu w kraju. Nie miej pan żalu do nas, nie my to odmawiamy; ktoś wyżej postawiony, niż my, niż panowie, zmusza nas do tego...
Na te słowa, Beausire i Manoël nie znaleźli odpowiedzi; przeciwnie winszowali jubilerom, okazując obojętność zupełną.
Podczas całej rozmowy powyższej, pan naczelnik, obecnie lokaj, stał za drzwiami podsłuchując i tak skrupulatnie przyciskał ucho do klamki, że obsunął się i padł jak długi na ziemię.
Beausire poskoczył, otworzył drzwi i zastał naczelnika przerażonego i zawstydzonego.
— Co tu robisz, niegodziwcze? — zawołał.
— Przynoszę papiery, które kurjer przywiózł dziś rano.
— Dawaj i wynoś się, — rzekł Beausire.
Zabrał depesze i wypchnął lokaja.
Korespondencje i listy z Portugalji i Hiszpanji, które pan Ducorneau codzień przeglądał, przechodziły wprzód przez ręce Beausira i Manoëla, zanim doszły do kancelarji, aby ich choć trochę obznajmić ze sprawami poselstwa.
Posłyszawszy o kurjerze i depeszach, złotnicy uradowani zabierali się do wyjścia.
Pożegnano ich z godnością, a służący dostał rozkaz towarzyszenia im do bramy.
Zaledwie wyszli z pokoju, gdy Manoël i Beausire spojrzeli po sobie.
— Masz tobie — powiedział Manoël — interes przepadł.
— Najzupełniej — odparł Beausire.
— A z tych głupich stu tysięcy liwrów, które są w kasie, wypada na każdego z nas zaledwie osiem tysięcy czterysta...
— Nie warto zachodu — odparł Beausire.
— Prawda. Lecz gdybyśmy kasę we dwóch... — i wskazał kufer, tak upragniony przez naczelnika.
— Tam jest sto osiem tysięcy.
— Pięćdziesiąt cztery na każdego...
— Już postanowiłem, co zrobić — zaczął Manoël. — Podzielimy się.
— Chętnie, lecz naczelnik nie odstąpi nas teraz, wiedząc, że interes z brylantami nie dopisał.
— Poszukamy sposobu, żeby go usunąć — rzekł Manoël z dziwnym grymasem.
— Ja już znalazłem najpewniejszy...
— Jaki?
— Zaraz powiem.
— Naczelnik powróci?
— Tak.
— Przywołajmy go więc pod pozorem powierzenia tajemnicy...
— Zdaje mi się, że zgaduję myśl twoją. Idź po niego.
— Lepiej ty idź sam.
Nie dowierzali sobie. Bał się jeden drugiego sam na sam z kasą zostawić.
Manoël utrzymywał, że godność posła nie pozwala mu przywołać lokaja.
— Daj pokój, przecież nie jesteś dla niego posłem żadnym; lecz mniejsza o to.
— Więc pójdziesz?
— O! nie; zawołam przez okno.
Beausire otworzył okno, krzyknął na szefa, który już wdał się w rozmowę z odźwiernym. Przerwał ją jednak, pośpieszył na wezwanie, i obok pokoju z kasą zastał swoich wspólników.
Beausire zaczął z uśmiechem:
— Przysięgam, że zgadnę, o czem mówiłeś z odźwiernym.
— Ja?
— Opowiadałeś mu, że interes z Bochnerem nie przyszedł do skutku.
— Daję słowo, że nie...
— Łżesz.
— Przysięgam!
— Masz szczęście; gdyż, mówiąc o tem, byłbyś popełnił wielkie głupstwo i jednocześnie straciłbyś spory kawał grosza.
— A to dlaczego? — zapytał naczelnik zdziwiony — o jakich pieniądzach mówisz?
— Jakto, czyż nie rozumiesz, że my trzej tylko jesteśmy panami tajemnicy?
— Masz rację.
— A zatem my we trzech posiadamy sto tysięcy liwrów, ponieważ wszyscy są przekonani, że zostały wypłacone jubilerom.
— A do licha! to prawda — zawołał naczelnik ucieszony.
— Trzydzieści trzy tysiące, trzysta trzydzieści trzy franki i sześć sou wypada na każdego — rzekł Manoël.
— Więcej nam się należy! a osiem tysięcy franków?
— A prawda — rzekł Beausire — więc przystajesz?
— Czy się zgadzam — dodał lokaj, zacierając ręce — spodziewam się... To pyszny projekt!
— Zdradziłeś się, łotrze — krzyknął Beausire, głosem strasznym — wiedziałem dobrze, że jesteś oszustem. Dalej, don Manoëlu, użyj twej siły, aby zdemaskować błazna tego, wobec naszych wspólników.
— Łaski! łaski! — krzyczał nieszczęśliwy — żartowałem jedynie.
— Dalej, dalej — ciągnął Beausire — pod kluczem oczekiwać będziesz wyroku.
— Litości! — prosił jeszcze naczelnik.
— Sprawiaj się cicho — rzekł Beausire do Manoëla, który dusił naczelnika — strzeż się, bo Ducorneau usłyszy.
— Zadenuncjuję was wszystkich, jeśli mnie nie uwolnicie.
— A ja cię zaduszę — rzekł Manoël wściekły, ciągnąc mniemanego lokaja do pokoju sąsiedniego.
— Wypraw gdziekolwiek pana Ducorneau — szepnął na ucho Beausirowi.
Nie trzeba mu było tego powtarzać, przebiegł szybko pokój ambasadora, gdy ten ostatni zamykał w kozie naczelnika.
Chwila upłynęła... Beausire nie powracał.
Don Manoël, czując się sam w pobliżu kasy, powziął myśl zabrania pieniędzy i ratowania się ucieczką oknem, na co tak wprawny złodziej nie potrzebował dużo czasu. Wyliczył sobie, że Beausire wróci dopiero za pięć minut.
Rzucił się do drzwi pokoju z kasą, lecz zastał je zamknięte, nie uląkł się jednak tej przeszkody.
— Beausire mi nie dowierza — myślał — ponieważ posiadam klucz od kasy; zamknął więc pokój.
Dobył szpady i podważył zamek. Przyskoczył do kasy i wydał okrzyk przerażający.
Kasa świeciła pustkami!
Beausire, posiadając drugi klucz, wszedł drzwiami przeciwnemi i świsnął pieniądze.
Manoël jak szalony pobiegł do odźwiernego, który o niczem nie wiedział.
Beausire wyprzedził go o pięć minut.
Manoël wielkim głosem poruszył dom cały, zbiegli się wszyscy stowarzyszeni, nawet uwolniony z kozy naczelnik.
Rzucili się na don Manoëla, wymyślając mu i grożąc, że to on sam wyprawił Beausira z pieniędzmi, aby się z nim podzielić kradzieżą.
Nie ukrywali się już złoczyńcy, głośno wyrzucając swoje sprawki, a pan Ducorneau nie mógł pojąć, z jakimi ludźmi ma do czynienia. O mało nie zemdlał nieborak, widząc pseudo dyplomatów, zabierających się do wieszania pana ambasadora na pierwszym haku.
— Chcecie powiesić pana de Souza! wielki Boże — krzyczał naczelnik kancelarji — to zbrodnia obrazy majestatu, strzeżcie się!...
Po długich naradach łotry postanowili wrzeszczącego ambasadora zamknąć w piwnicy.
W tym czasie trzy uderzenia silne w bramę wjazdowa zbiły z trapu szamoczących się złoczyńców, którzy oniemieli ze strachu.
Pukanie się powtórzyło.
Następnie słychać było wołanie:
— Otwierać z rozkazu pana ambasadora Portugalji!
— Ambasador! — zawołali łotrzy, rozbiegając się na wszystkie strony, i, jak który mógł, przez parkany, okna, i po dachach uciekali przerażeni.
Był to rzeczywiście ambasador prawdziwy, który dopiero z pomocą policji zdołał dostać się do swojego mieszkania.
Przetrząśnięto dom cały, a biednego Ducorneau zaprowadzono do więzienia.
Tak się skończyła słynna awantura z fałszywym posłem portugalskim.
Gdyby odźwierny ambasady, jak chciał Manoël, puścił się w pogoń za Beausirem, trudne miałby zadanie.
Pan sekretarz, pochwyciwszy pieniądze, pobiegł szybko w stronę ulicy Saint-Honore, a że na złodzieju czapka gore, starał się zatrzeć ślady, zmieniając bezustannie kierunek. Dopadł nareszcie wybrzeża pustego przy ulicy de Viarmes, gdzie stały magazyny zboża, i upadający ze znużenia, usiadł na worku ze zbożem, nawprost kolumny Medyceuszki, którą Bauchemont kupił, aby wyrwać z rąk burzycieli, i miastu ofiarował.
— Nareszcie marzenia moje spełnione — myślał — jestem bogaty! Będę mógł zostać uczciwym!... Zdaje mi się, że nabieram już tuszy... O, teraz — myślał dalej — Oliwja zostanie porządną kobietą, jak i ja sam... Ona taka piękna... takie proste posiada upodobania! Osiądziemy w wiosce zakupionej pod jakiem małem miasteczkiem, będą nas uważali za należących do arystokracji... Nicolina jest dobra... słodka... ma dwie tylko wady: lenistwo i ambicję. Uczynię z niej kobietę bez zarzutu, bo przecież będzie za co zadowolić jej kaprysy...
Odetchnął znowu, otarł spocone czoło i zastanawiał się, co dalej będzie.
— Tu, na ulicy de Viarmes, nie będą go szukali, ale niepodobna, aby nie szukali wcale... Panowie z ambasady niełatwo pogodzą się z myślą stracenia łupu... Podzielą się na oddziały i zaczną od jego mieszkania. Zastaną tam Oliwję. Opowiedzą jej wszystko, sponiewierają, mogą nawet zabrać ze sobą, uwięzić i trzymać jako zakład. Wiedzą dobrze, że kocham szalenie Oliwję, i skorzystają z tej słabości...
Na to przypuszczenie, Beausire ledwie nie oszalał.
Miłość zwyciężyła. Nie pozwoli dotknąć Oliwji, nie da wyrządzić jej najmniejszej przykrości... Puścił się, jak strzała, w stronę ulicy Delfina. Ufał nogom swoim, a nieprzyjaciele jego nie mogli go uprzedzić. Wskoczył do dorożki i kazał jechać, co koń wyskoczy, do Nowego Mostu. Tu zatrzymał się wprost pomnika Henryka IV. W owym czasie snuło się tam mnóstwo powozów. Wychylił głowę i zapuścił wzrok w ulicę Delfina.
Beausire, który od dziesięciu lat unikał starannie policji, miał wprawę w rozpoznawaniu jej agentów. Zauważył przy wejściu na most dwie podejrzane figury, przyglądające się także ulicy Delfina. Nie było w tem nic dziwnego, bo po Nowym moście snuły się podejrzane kobiety i różnorodni łotrzykowie, dla policji zatem znalazła się tu zawsze robota.
Beausire wysiadł z powozu, zmieszał się z tłumem i chyłkiem dopadł ulicy Delfina. Widział dom, w którego oknach ukazywała się często piękna Oliwja, jego przewodnia gwiazda.
Naraz Beausire ujrzał straż przed domem. Co więcej, spostrzegł strażnika na balkonie małego salonu. Zimny pot go oblał. Zebrał odwagę i przeszedł koło domu.
Co za okropny widok!
Wejście do mieszkania obsadzone policją miejską z komisarzem na czele... Beausire wprawnem okiem dostrzegł zawód, malujący się na twarzach agentów; wyglądają oni inaczej, gdy im się uda obława.
Pan de Crosne, zawiadomiony o kradzieży, chciał zapewne Beausira złapać, a zastał tylko Oliwję. Stąd zawód i niezadowolenie. Gdyby Beausire był goły, jak zwykle, gdyby nie miał stu tysięcy liwrów w kieszeni, byłby sam oddał się w ręce policji. Na myśl jednak, że z takim trudem zdobyte pieniądze dostałyby się w ręce agentów, Beausire otrząsnął się ze skrupułów miłosnych.
— Jeśli mnie wezmą... — myślał — wezmą i sto tysięcy liwrów... Jakaż korzyść dla Oliwji? Dowiódłbym, że kocham ją, jak głupiec... Zasłużyłbym na to, żeby mi powiedziała: „Bydlę głupie, co mi po twojej miłości bez pieniędzy?“... A zatem w nogi, aby ocalić bogactwo, źródło wszelkich rozkoszy, źródło wolności, szczęścia, filozofji...
Przycisnął bilety bankowe do serca i bezwiednie skierował się ku Luksemburgowi, tam, dokąd zawsze chodził dla zobaczenia się z Oliwją.
Na rogu ulicy Saint-Germain de Pres natknął się na wspaniałą karetę, pędzącą na ulicę Delfina. Zaledwie miał czas umknąć na bok, aby się nie dostać pod konie. Spojrzał tylko w okno karety i zobaczył w niej Oliwję i młodego pięknego mężczyznę, rozmawiających z zajęciem. Krzyknął, chciał biec za powozem, lecz przekonawszy się, że jedzie w ulicę Delfina, dokąd on nie mógł wracać, wyrzekł się pogoni.
— A może to nie Oliwja? — myślał — skądby się wzięła, przecież ją aresztują obecnie w mieszkaniu; musiałem się omylić, przywidziało mi się widocznie...
Biedny Beausire, zmęczony moralnie i fizycznie, skręcił w ulicę Fosses Monsieur-le-Prince, dopadł Luksemburgu, minął puste już ulice i dopiero za rogatkami, w ustronnej oberży, spoczął po całodziennych trudach.
Zamknął się tam w brudnej izbie; schował pieniądze pod podłogę, przysunął łóżko na to miejsce i wypiwszy sporą dozę wina grzanego z korzeniami, zasnął, przeklinając na czem świat stoi policję, przyjaciół swoich, a nawet i Oliwję. Pewny był, że go już nie pochwycą, a Nicolina, choćby parę dni posiedziała w więzieniu, wydostanie się na wolność, bo przecież ona nikomu nic nie ukradła...
A zresztą bogaty jest, uwolni więc Oliwję, swoją najdroższą i nierozłączną towarzyszkę.
Trudniejsza sprawa będzie z byłymi urzędnikami ambasady...
Lecz i na to znajdzie radę:
Skoro uwolni Oliwję, wyjadą do Szwajcarji, gdzie nikt ich nie zapyta, co za jedni.
Niestety, z tych marzeń przy gorącem winie, nie spełniło się żadne.
Szkoda wielka, że Beausire oczom swoim, które miał doskonałe, nie zaufał; zamiast puszczać się na domysły, byłby sobie oszczędził dużo zmartwień i zawodów. Była to rzeczywiście panna Oliwja w karecie z mężczyzną i gdyby Beausire spojrzał był powtórnie, poznałby go napewno.
Panna Oliwja, według zwyczaju, wyszła rano do ogrodu Luksemburskiego i, zamiast powrócić o drugiej na obiad, została zatrzymana przez znajomego z balu Opery.
Gdy opuszczała kawiarnię w ogrodzie, i uśmiechała się zalotnie do jej właściciela, u którego posilała się codziennie, Cagliostro ukazał się w alei, podbiegł do niej i wziął za rękę.
Przeraziła się i krzyknęła.
— Dokąd pani idzie? — zapytał.
— Wracam do siebie, na ulicę Delfina.
— A to się ucieszą ludzie, oczekujący tam na panią! — odparł nieznajomy.
— Ludzie... którzy na mnie oczekują... co to znaczy? Ależ nikt nie czeka na mnie.
— Wierz mi, pani, że tak jest; najmniej dwunastu...
— Dwunastu gości! — zawołała Oliwja — przerażasz mnie pan!...
— Przeraziłbym gorzej, gdybym pozwolił ci wrócić do domu.
— Dlaczego?...
— Boby cię zaaresztowano, moja kochana.
— Nie uczyniłam nic złego — powiedziała.
— Za cóżby mnie aresztowano?
— A wiesz, za co kobiety do więzienia zamykają? Za intrygi, za fraszki.
— Nie intryguję wcale.
— Może dawniej? przypomnij sobie.
— O! tego nie mówię...
— Przypuszczam, żeś niewinna; ale to pewne, że cię szukają i chcą wpakować do kozy... Jedziemy zatem na ulicę Dalfina.
Oliwja zbladła.
— Bawisz się pan mną, jak kot myszą — rzekła. — Jeśli co wiesz, to powiedz... Może to o Beausire‘a chodzi.
I spojrzała na Cagliostra błagalnie.
— Być może... Przypuszczam, że sumienie jego nie zupełnie czyste.
— Biedny chłopak!
— Żałuj go, jeżeli ci się podoba, lecz jeżeli dał się złapać, ty przynajmniej zostań wolną.
— Dlaczego się pan mną opiekuje? Co za interes panem powoduje? To nienaturalne — dodała wyzywająco — aby człowiek taki, jak pan...
— -Nie kończ, moja droga, bo powiesz głupstwo, a czas drogi; agenci pana de Crosne, nie doczekawszy się ciebie, gotowi przyjść aż tutaj.
— Czyż wiedzą, że tu jestem?
— Alboż to trudno? ja przecież wiedziałem!... Lecz ponieważ się jednak tobą opiekuję i dobrze ci życzę, nie pytaj o resztę. Prędzej! idźmy na ulicę Enfer, tam kareta moja czeka... Jakto! wątpisz jeszcze?
— Tak.
— Dla przekonania się raz na zawsze o moich słowach, każę jechać koło twego mieszkania. Siedząc w karecie, przyjrzysz się bez obawy policjantom i będziesz mogła osądzić sama, że nie otoczyli twego domu dla zabawki. Wtedy dopiero rzetelnie ocenisz moje dobre chęci.
Mówiąc to, zaprowadził Oliwję do bramy od ulicy Enfer. Powóz podjechał, Cagliostro i Oliwja wsiedli, pojechali na ulicę Delfina i wtedy to zobaczył ich Beausire.
Gdyby był zawołał, Oliwja, poznawszy głos kochanka, przemocą byłaby się z nim chciała połączyć, aby podzielić więzienie, czy wolność. Lecz Cagliostro zawczasu odwrócił jej uwagę w inną stronę. Gdy biedna dziewczyna przekonała się, że to policja dom jej otacza, rzuciła się na szyję swego obrońcy z rozpaczą, zdolną wzruszyć każdego, tylko nie tego żelaznego człowieka... Uścisnął tylko lekko rękę Oliwji i zapuścił story u okien karety.
— Ratuj mnie pan! ratuj! — powtarzała biedaczka.
— Uspokój się, przyrzekam...
— Mówi pan, że policja wie o wszystkiem, zatem oni mnie odszukają?
— Tam, gdzie ja cię schowam, nikt cię nie znajdzie; będziesz u mnie...
— U pana! — zawołała ze zgrozą — więc do pana jedziemy?
— Czyś zwarjowała? — odrzekł — nie pamiętasz już o naszej umowie? Nie jestem twoim kochankiem i nie pragnę nim zostać.
— Więc to będzie więzienie?
— Jeżeli przekładasz klasztor, to wolno ci wybierać...
— Zdaję się na pana — odpowiedziała przerażona — czyń ze mną, co chcesz.
Zatrzymali się na ulicy Neuve-Saint-Gilles, przed domem, w którym Cagliostro przyjmował Filipa de Taverney.
Zaprowadził Oliwję do ustronnego pokoju na drugiem piętrze.
— Pragnę — powiedział — abyś się tu czuła zupełnie szczęśliwą.
— Szczęśliwą! — zawołała płacząc. — Szczęśliwą bez wolności, bez spacerów! Smutno tu, ponuro, nawet ogrodu żadnego nie widać! O! ja tego nie przeżyję!...
— Masz słuszność — odrzekł — chcę, aby ci u mnie na niczem nie zbywało, a tu nie wesoło, i w dodatku służba cię zobaczy i może stać się natrętną.
— Sprzedadzą mnie w końcu.
— O! nie obawiaj się; ludzie moi sprzedają tylko to, co chcę od nich kupić, lecz żeby cię uspokoić, dziecko kochane, postaram się o inne mieszkanie dla ciebie. Nie chcę także, abyś z głodu umarła, moja droga. Zadzwoń jak będziesz czego potrzebować, a stawię się natychmiast.
Pocałował ją w rękę i wyszedł.
— Panie! — zawołała — przedewszystkiem pragnę wiadomości od Beausira.
— Będziesz je miała — odpowiedział hrabia.
Zamknął na klucz drzwi od pokoju, a schodząc ze chodów, zamyślony, mówił do siebie:
— Będzie to profanacją umieścić ją w domu przy ulicy Saint-Claude, lecz tam jedynie ludzkie oko jej nie ujrzy... A gdy zapragnę pokazać ją „pewnej“ osobie, to zobaczy ją „ona“ jedynie w domu, przy ulicy Saint-Claude. A! jeszcze ta jedna ofiara!
Należy zagasić ostatnią iskrę płomienia, płonącego niegdyś!
Cagliostro udał się do starego domu przy ulicy Saint-Claude, znanego już czytelnikom naszym z poprzednich wypadków.
Noc ciemna zapadła, gdy stanął przed bramą. Na bulwarze zrzadka już snuli się przechodnie.
Biła godzina dziewiąta.
Hrabia, jak wspominaliśmy, zatrzymał się u głównych drzwi, dobył klucza i włożył w zamek, nieotwierany od lat wielu.
W zamku tym nagromadził czas przeróżne śmiecie: kawałki słomy, ziarnka dzikich nasion, wiatrem zapędzonych, muchy i owady zeschłe; wszystko to w proch się obróciło pod naciskiem klucza.
Hrabia z całych sił pchnął drzwi, spaczone i pleśnią zarosłe. Zardzewiałe zawiasy skrzypnęły ponuro i oczom jego przedstawił się obraz zniszczenia i smutku.
Dziedziniec wyglądał, jak cmentarzysko...
Przystanął... Pomyślał o życiu zmarnowanem i pustem, jak ten dom w ruinie. Wstąpił na schody werandy, rozsypujące się w gruzy, i z pomocą drugiego klucza dostał się do przedsionka.
Zapalił latarkę, w którą się zaopatrzył. Podmuch wilgotnego wiatru zgasił ją... Zapalił powtórnie i poszedł dalej.
W sali jadalnej sprzęty, okryte pleśnią i kurzem, straciły kształty pierwotne... Podłoga uginała się pod stopami. Drzwi poroztwierane, jak po przejściu śmierci, zwieszały się z wypróchniałych zawias.
Wtem dreszcz przeszedł hrabiego, usłyszał nagle szmer w rogu sali, skąd niegdyś tajemne schody prowadziły na wyższe piętro. Przed laty szmer taki zwiastował obecność ukochanej istoty, budził w sercu pana domu życie, nadzieję, radość...
Cagliostro z brwią zmarszczoną, z oddechem, w piersi zapartym, skierował się ku statui Harpokrata, obok której sprężyna ukryta otwierała przejście z mieszkania, znanego wszystkim, do tajemnego apartamentu. Naciśnięta sprężyna odskoczyła z łatwością; zachwiała się tylko ściana, stoczona przez robactwo...
Zaledwie hrabia wszedł na schody, gdy oto dziwny szmer powtórzył się. Cagliostro podniósł latarkę, aby się przekonać, skąd pochodzi. Ujrzał dużego szczura, spuszczającego się wolno ze schodów i stukającego ogonem. Szczur spojrzał na niego spokojnie i schronił się do nory. Hrabia poszedł dalej. Wspomnienia przeszłości obiegły go, drogi cień towarzyszył mu wszędzie... Zdawało mu się, że duch ukochany zstąpi z nieba, aby z nim razem odwiedzić to opuszczone miejsce. Tak marząc, dotarł aż do kominka, którego wnętrze służyło za przejście ze zbrojowni Balsama do rozkosznego apartamentu Lorenzy.
Ściany tu zostały nagie, pokoje puste. Trzon kominka pełen był błyszczącego popiołu. Popiół ten, jasny i wonny, pochodził z rzeczy, pozostałych po Lorenzy. Wszystko, co do niej należało, Balsamo spalił. Nawet pudełka aloesowe i sandałowe, wydające zapach cudowny, wszystko to zniszczył hermetycznym ogniem.
Przez kilka dni wonny dym unosił się nad dzielnicą Hali, a mieszkańcy nie mogli pojąć, skąd bierze się zapach, jaki tylko powiew wiatru przynosi z wyżyn Libanu na płaszczyzny Syrji. Woń ta pozostała jeszcze w pokoju pustym i zimnym. Cagliostro poddał się wspomnieniom. Tkliwość serca zwyciężyła filozofję... Nagle spostrzegł przedmiot, błyszczący pośród gruzów. Schylił się i podniósł małą strzałę ze srebra, leżącą w szparze podłogi, jak gdyby niedawno wypadła z włosów kobiety.
Była to szpilka, używana przez włoszki do upinania warkoczy.
I oto filozof, mędrzec, pogardzający ludzkością, który chciał niebu rozkazywać; człowiek, który tyle boleści zamknął w sobie, tyle serc ludzkich zakrwawił; Cagliostro, niedowiarek, szarlatan i sceptyk, poniósł szpilkę do ust i, pewny, że go nikt nie widzi, zapłakał gorzko, szepcąc:
— Lorenzo!...
Chwilę jeszcze walczył ze wzruszeniem, nakoniec wyprostował się... Ucałował raz jeszcze drogą relikwję, otworzył okno i przez kraty cisnął delikatną strzałkę w ogród sąsiedniego klasztoru.
Ukarał się w ten sposób za chwilę słabości.
— Żegnaj! — mówił do przedmiotu martwego, z którym rozstawał się na zawsze. — Żegnaj! pamiątko, zesłana dla osłabienia mojej woli... Odtąd zajmować się będę rzeczywistością jedynie. „Dom ten będzie sprofanowany... Lecz co mówię? już się to stało... Otworzyłem go, wniosłem światło w ruiny, widziałem wnętrze grobowca, poruszyłem popioły śmiertelne... Przestał już być świątynią pamiątek!... Niech przynajmniej stanie się użytecznym dobru ogólnemu. Kobieta raz jeszcze przejdzie podwórze, dotknie nogami schodów; kobieta śpiewać może będzie pod sklepieniem, gdzie drży jeszcze echo ostatniego westchnienia Lorenzy! Musi tak być; sprawa moja tego wymaga. Jeżeli niebo straci na tem, szatan wygra napewno...“ Postawił latarkę na schodach.
„Mury wewnętrzne rozwalę. Tajemnica uleci z pyłem; dom stanie się więzieniem“. Napisał na kartce papieru, wydartej z pugilaresu, co następuje:
„Do pana Lenoir, budowniczego.
„Oczyścić podwórze i przedsionek; odnowić wozownie i stajnie; rozwalić pawilon wewnętrzny; zmienić gmach na dwupiętrowy: daję na to czasu, dni osiem“.
— A teraz zobaczymy, czy widać stąd okna hrabiny.
Zbliżył się do okna drugiego piętra.
Front domu przy uli;y Saint-Claude widać było doskonale. Okna pokojów, zajmowanych przez panią de la Motte, znajdowały się o sześćdziesiąt kroków zaledwie.
— Te dwie kobiety zobaczą się, to nieuniknione — rzekł Cagliostro.
Zabrał latarkę i zszedł ze schodów. W godzinę był już u siebie i wysłał rozkaz budowniczemu.
Nazajutrz pięćdziesięciu robotników zajęło pałac; odgłos młotków i pił rozlegał się dokoła; zielska i trawy palono na kupach, a wieczorem przechodnie widzieli ogromnego szczura, wiszącego za łapę na gałęzi, i śmiejących się murarzy, drwiących z siwych wąsów i niezmiernej opasłości zwierzęcia. Spokojny mieszkaniec pałacu, zawalony odłamem kamienia w swej norze, wyciągnięty został na pół żywy i powieszony przez wesołych Owerniaków.
Przechodzący mimo szeptali:
— Tak szczur skończył swój dziesięcioletni szczęśliwy żywot.
Książę kardynał de Rohan w parę dni po bytności u Bochnera otrzymał list następujący:
„Jego Eminencja kardynał de Rohan wie zapewne, gdzie będzie na kolacji dziś wieczorem?“
— To od mojej hrabianki — rzekł, oddychając wonią papieru. — Pójdę niezawodnie.
A oto dlaczego pani de la Motte pragnęła widzieć kardynała.
Z pomiędzy pięciu lokajów, oddanych przez Eminencję na jej usługi, wyróżniła jednego, bruneta z czarnemi oczami, z ciemną płcią i gorącem usposobieniem. Znała się na ludziach i pewna była, że będzie wierny, czynny i wytrwały. Przywoławszy go, w ciągu kwadransa wiedziała już wszystko, o co jej chodziło.
Śledził kardynała i opowiedział, że ekscelencja podwakroć odwiedzał Bossange‘a i Bochnera.
Joannie dość tego było. Kardynał de Rohan przecież się nie targuje, a taki kupiec jak Bochner nie wypuści podobnego nabywcy.
Książę niezawodnie kupił naszyjnik!... a jej, powiernicy, kochance swojej, nic nie powiedział.. Zły to znak... Joanna zachmurzyła się, przygryzła wąskie usta i napisała bilecik.
Kardynał stawił się wieczorem, poprzedzony koszem tokaju i przeróżnych przysmaczków, tak samo, jak to czynił, udając się na kolację do panny Guimard, lub panny Dangeoille.
Nie uszło to uwagi Joanny. Nie kazała podawać nic z tego, co przysłał kardynał a zostawszy z nim sama, zaczęła mówić z czułością:
— A! Eminencjo, bardzo się martwię jedną rzeczą...
— Co takiego, droga hrabino? — zapytał de Rohan, udając przejęcie.
— Widzę oto, Eminencjo, że nie kochasz mnie, żeś mnie nigdy nie kochał...
— Nie tłumacz się, książę, to czas stracony...
— Dla mnie? — zapytał kardynał z galanterją.
— Przeciwnie, dla mnie — odrzekła pani de la Motte. — Ponieważ...
— O! hrabino — przerwał kardynał.
— Nie rozpaczaj, książę, dla mnie to obojętne zupełnie...
— Obojętne, czy kocham cię, czy nie?
— Tak.
— Powiedz mi dlaczego?
— Dlatego, że i ja pana nie kocham.
— A wiesz, hrabino, to wcale nie przyjemne, coś powiedziała.
— Rzeczywiście; lecz oboje me grzeszymy czułością.
— Na czem opierasz to przypuszczenie?
— Na tem, że nigdy nie kochałam, tak, jak i pan mnie...
— O! co do mnie, nie zaręczaj, hrabino — zawołał książę — ja cię bardzo kochałem. Nie porównywaj mnie z sobą.
— A czy szanujemy się o tyle, ekscelencjo, aby zawsze mówić prawdę?
— Jakiej że chcesz prawdy?
— Tej, że to nie miłość nas łączy.
— A cóżby nas łączyło?
— Interes.
— Wstydź się, hrabino.
— Wiesz książę, co chłop normandzki powiedział do syna swojego na szubienicy? „Jeżeli ci się nie podobała, to choć innych nie zniechęcaj do niej“. Brzydzisz się, Eminencjo, interesownością! Nie spodziewałam się...
— Przypuśćmy, hrabino, że tak jest, w czemże ja mógłbym ci pomagać, lub pani mnie?.
— Przedewszystkiem mam wielką ochotę wykłócić się z panem.
— Słucham, hrabino.
— Nie ufasz mi, książę, a zatem i nie szanujesz.
— Ja! kiedyż to było?
— Czy zaprzeczysz, że, wybadawszy mnie zręcznie o szczegóły, które i bez tego miałam szczerą ochotę wypowiedzieć...
— O czem takiem, hrabino?
— O upodobaniu pewnej wielkiej damy w niektórych przedmiotach, postanowiłeś zadowolić ją, nie wspomniawszy nic przede mną.
— Badanie! dowiadywanie się o gustach! hrabino, nie rozumiem, jesteś zagadką, sfinksem! Znam twarz twoją i szyjkę kobiecą, lecz nie widziałem dotąd lwich pazurków... Zapewnie mi je pokażesz obecnie.
— Nic panu nie pokażę, ponieważ nie masz już ochoty oglądać. Powiem ci tylko rozwiązanie zagadki: szczegóły, czyli to, co widziałem w Wersalu; gust pewnej damy, to brylanty, pewna dama, to królowa, a zadowolenie jej gustu, to kupno sławnego naszyjnika, który nabyłeś wczoraj od Bochnera i Bossange‘a.
— Hrabino! — szepnął kardynał blady i zmieszany.
Joanna patrzyła na niego uparcie.
— Przerażasz się, książę? a czyż wczoraj nie skończyłeś targu z jubilerami z ulicy Szkolnej?
Kardynał milczał. Rohan nie kłamie, nawet przed kobietą. Zaczerwienił się tylko, a ponieważ Joanna wiedziała, iż nie przebacza się nigdy kobiecie, która do tego doprowadzi, wzięła go zatem za rękę i mówiła słodko:
— Przebacz, drogi książę, chciałam ci tylko powiedzieć, że mnie nie znasz. Myślałeś, żem głupia i zła, wszak prawda?
— O! hrabino.
— Nakoniec...
— Ani słowa więcej, hrabino; pozwól mnie teraz mówić. Od dziś widzę jasno, z kim mam do czynienia. Spodziewałem się znaleźć w tobie kobietę ładną, sprytną i rozkoszną kochankę; ty więcej jesteś warta. Posłuchaj.
Joanna przysunęła się do kardynała i nie puściła jego ręki.
— Zostałaś moją kochanką, przyjaciółką, nie kochając mnie. Wszak sama powiedziałaś? — ciągnął Rohan.
— I powtarzam to — dodała pani de la Motte.
— Miałaś więc cel jakiś?
— Naturalnie.
— Jaki był ten cel, hrabino?
— Czy go nie pojąłeś?
— Zupełnie, nie potrzebujesz mówić. Chciałeś mego wywyższenia, będąc przekonana, że wtedy i ty staniesz u szczytu twych pragnień. Czy się mylę?
— Nie mylisz się, Ekscelencjo, tego jedynie pragnęłam. Wierzaj mi tylko, że droga, jaką obrałam dla dopięcia celu, była mi bardzo przyjemną, rozkoszną...
— Jesteś miłą i poczciwą kobietą, hrabino, można mówić z tobą o interesach. Otóż zgadłaś, jestem opanowany uczuciem tajemnem, niezwalczonem.
— Poznałam to na balu Opery, mój książę.
— Uczucie to nie będzie odwzajemnione nigdy! Bóg widzi, że takie jest moje przekonanie.
— E! co to znaczy — powiedziała Joanna — kobieta zapomni czasem, że jest królową, a o ile wiem, to wart jesteś kardynała Mazariniego.
— Mazarini był piękny bardzo — rzekł, śmiejąc się, de Rohan.
— I doskonałym pierwszym ministerm — odparła Joanna poważnie.
— Hrabino, przy tobie, ani myśleć ani mówić nie potrzeba. Myślisz i mówisz za swoich przyjaciół. Tak, pragnę zostać ministrem. Wszystko przemawia za mną: urodzenie, znajomość spraw publicznych, przychylność dworów obcych i sympatje ludu francuskiego.
— Wszystko — rzekła Joanna — oprócz jednej, jedynej rzeczy...
— Wyjąwszy jednę sympatję, chcesz powiedzieć.
— Tak, ze strony królowej, i to jest prawdziwa przeszkoda. Co lubi królowa, to i król wreszcie pokocha; co jej jest nienawistne, o tem i on słyszeć nie zechce.
— A ona mnie nienawidzi?
— A więc, ekscelencjo, królowa niebardzo cię lubi.
— Zatem jestem zgubiony! i naszyjnik nie pomoże.
— Otóż co do tego, mylisz się, książę.
— A naszyjnik już kupiony!
— Tem lepiej, królowa dowie się, że pan ją kocha...
— O! hrabino.
— Wszak postanowiliśmy nazywać rzeczy po imieniu.
— Prawda. Więc nie tracisz nadziei, że zostanę pierwszym ministerm?
— Pewna jestem nawet.
— Byłbym niewdzięczny, nie zapytawszy, jakie będą wtedy twoje wymagania?
— Powiem ci, książę, jak będziesz w możności je zadowolić.
— Dobrze, przypomnę ci...
— Dziękuję; a teraz jedźmy...
Kardynał ujął rękę Joanny i uścisnął z uczuciem, o jakiem marzyła przed kilku dniami. Obecnie obojętne jej to było; wysunęła też rękę z dłoni kardynała.
— Co to znaczy, hrabino?
— Jedzmy kolację, powtarzam, ekscelencjo.
— Nie jestem już głodny.
— No, to rozmawiajmy.
— Nie mam nic do powiedzenia.
— To pożegnajmy się...
— Jakto, odprawiasz mnie? czy taki ma być nasz stosunek?
— Jeżeli mamy być użytecznymi sobie, powinniśmy pozostać wolnymi.
— Masz słuszność, hrabino, przebacz, że cię nie zrozumiałem, przysięgam, że to ostatni raz.
Wziął jej rękę, poniósł do ust z szacunkiem i nie widział szatańskiego uśmiechu hrabiny, gdy mówił: „ostatni raz“.
Joanna wstała i odprowadziła księcia do przedpokoju. Rohan przy rozstaniu szepnął do hrabiny:
— Dokąd się udasz?
— Do Wersalu.
— Będę miał odpowiedź?
— Natychmiast.
— A więc, opiekunko moja, oddaję ci się zupełnie.
— Pozwól mi działać.
Z temi słowy zawróciła do swego pokoju, położyła się do łóżka i, patrząc na ślicznego Endymiona z marmuru, oczekującego przybycia Djany:
Zdobywszy podstępem tajemnicę kardynała, pewna świetnej przyszłości, protegowana przez królową i księcia de Rohan, Joanna myślała, że świat cały z posad poruszy.
Postanowiła przez dwa tygodnie wypocząć i ułożyć plan postępowania, aby jak najwięcej korzyści wyciągnąć. Pokazać się u dworu, już nie jako prosząca, nie jak żebraczka, wyciągnięta z nędzy przez panią de Boulainviliers, lecz jak prawdziwa Walezjuszka, ze stutysięczną rentą, z mężem księciem i parem, jako ulubienica królowej!... Opanować Marję Antoninę, a przez nią króla i wpływać na sprawy państwa; oto, co jak panorama cudowna, przesuwało się w wyobraźni pani de la Motte.
Wybrała się nareszcie do Warselu. Ufna w gwiazdę swoją, pewna była, że i bez pozwolenia na posłuchanie dotrze do królowej.
I nie zawiodła się. Dworacy mają oczy i nie uszło uwadze niczyjej, że Marja Antonina chętnie przebywa w towarzystwie ładnej hrabiny.
Dlatego jeden z woźnych pałacowych, pragnąc zwrócić na siebie uwagę królowej, stanął w przejściu, gdy wracała z kaplicy i niby od niechcenia odezwał się do jednego z panów, będących na służbie:
— Co uczynić, proszę pana z hrabiną de la Motte, nie posiadającą pozwolenia na audjencję?...
Królowa mówiła pocichu z panią de Lamballe. Usłyszała nazwisko de la Motte, przerwała rozmowę i odwróciła się pospiesznie:
— Czy pani de la Motte-Valois jest tutaj? — zapytała.
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Kto to mówił?...
— Ten oto woźny pałacowy.
— Przyjmuję hrabinę de la Motte-Valois — rzekła królowa i poszła dalej. Zwróciła się jeszcze do woźnego:
— Zaprowadzisz ją do gabinetu kąpielowego.
Joanna, której woźny powtórzył co królowa mówiła, sięgnęła do woreczka, lecz woźny wstrzymał ją uśmiechem.
— Pani hrabino — rzekł — chciej pamiętać, aby w inny sposób mnie wynagrodzić.
Joanna schowała pieniądze.
— Masz słuszność, mój przyjacielu, dziękuję ci...
— Dlaczego — pomyślała — nie miałabym zaprotegować woźnego, który mi usłużył, skoro przecie robię to samo dla kardynała.
Marja Antonina przyjęła Joannę chłodno: żałowała może, że tak łatwo udzieliła posłuchania.
— Królowa przypuszcza — myślała przyjaciółka pana de Rohan, — że przychodzę żebrać... Jak się odezwę, z pewnością się rozchmurzy... lub każe mnie za drzwi wyrzucić.
— Nie miałam jeszcze sposobności mówić z królem o pani — rzekła królowa.
— O!... Wasza Królewska Mość była aż nadto dobrą dla mnie, nie pragnę nic więcej... Przychodzę...
— Z czem pani przychodzisz? — przerwała królowa. — Nie prosiłaś o przyjęcie... Coś ważnego zatem skłoniło cię do przybycia?...
— Ważnego i to nadzwyczaj... lecz mnie to nie dotyczy...
— Może mnie?... Mów więc, hrabino, słucham.
Królowa zaprowadziła Joannę do łazienki, gdzie na nią oczekiwały pokojowe.
Hrabina, widząc się w tak licznem otoczeniu, nie rozpoczynała rozmowy.
Marja Antonina po rozebraniu się weszła do wanny i odprawiła służbę.
— Pani!... — rzekła Joanna — nie wiem, czy się ośmielę...
— Dlaczego?... Lecz domyślam się...
— Mówiłam już dawniej Waszej Królewskiej Mości, że kardynał de Rohan jest bardzo dobry dla mnie.
Królowa ściągnęła brwi z widocznem niezadowoleniem.
— Wiem o tem — powiedziała.
— Sądziłam...
— Mów dalej, hrabino.
— Otóż jego ekscelencja raczył przedwczoraj być u mnie.
— A!...
— Chodziło o wsparcie dla ubogich.
— Bardzo pięknie, hrabino. Ja także coś dodam... tym twoim ubogim.
— Wasza Królewska Mość, mnie nie rozumie. Miałam zaszczyt nadmienić, że o nic nie proszę... Kardynał, ppdług zwyczaju, wychwalał dobroć królowej, łaskawość jej niewyczerpaną...
— I żądał, abym wzięła w opiekę jego protegowanych?
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Uczynię to nie dla kardynała, ale dla nieszczęśliwych, którzy mają zawsze prawo do mojego współczucia. Powiedz jednak kardynałowi, że nie mogę dać wiele...
— Niestety!... mówiłam mu to, i stąd pochodzi nieśmiałość moja, o której wspominałam Waszej Królewskiej Mości.
— A!...
— Opowiedziałam kardynałowi całą wielkość miłosierdzia królowej, boleść Waszej Królewskiej Mości, na widok nędzy, której wesprzeć nie może...
— Dobrze, dobrze...
— Mówiłam kardynałowi, że królowa jest niewolnicą swej dobroci. Poświęca się dla ubogich, którzy nieraz płacą jej niewdzięcznością. A przytem obwiniłam siebie...
— Z jakiego powodu? — rzekła Marja Antonina, słuchając zręcznej intrygantki, umiejącej trafić w słabą jej stronę.
— Powiedziałam, że królowa dała mi znaczną sumę przed kilku dniami, że od dwóch lat ciągle w ten sposób postępuje z proszącymi o wsparcie, i że gdyby królowa była mniej tkliwa na nędzę, mniej wspaniałomyślna, posiadałaby obecnie miljony w kasie i nicby jej nie przeszkodziło kupić ów cudowny naszyjnik djamentowy, tak szlachetnie, tak wzniośle, lecz ośmielę się powiedzieć, tak niesłusznie pogardzony.
Królowa zaczerwieniła się i spojrzała bystro na Joannę. Oczywiście cała przemowa odnosiła się do słów ostatnich. Byłażby to zasadzka? czy tylko czcze pochlebstwo? Czyż niebezpieczeństwo jej groziło? Spojrzała raz jeszcze na Joannę.
Twarz jej wyrażała tyle dobroci, niewinności, iż nie można było przypuszczać podejścia.
— O tak, naszyjnik jest prześliczny, chciałam powiedzieć, był prześliczny i rada jestem, iż kobieta, znająca się na tem, pochwala, żem go się wyrzekła.
— O! gdyby pani wiedziała — zawołała Joanna, przerywając w porę królowej — jak łatwo poznać uczucia ludzi, jeśli się interesujemy tymi, których ci ludzie kochają!...
— Co pani chcesz powiedzieć?
— Że dowiedziawszy się o bohaterskim wyrzeczeniu się naszyjnika przez Waszą Królewską Mość, pan de Rohan zbladł śmiertelnie.
— Jakto, zbladł?....
— Łzy oczy mu napełniły... Nie wiem, czy, jak wszyscy utrzymują, pan de Rohan jest mężczyzną pięknym, wielkim panem, wytwornym, wiem tylko, że w owej chwili twarz jego ożywiona ogniem wewnętrznym i zalana łzami, wywołanemi bezinteresownem, co mówię?... nadludzkiem wyrzeczeniem się naszyjnika przez Waszą Królewską Mość, twarz ta nie wyjdzie nigdy z mojej pamięci.
Królowa przestała na chwilę bawić się złoconym łabędziem, pływającym w marmurowej wannie.
— Radzę ci, hrabino — odezwała się królowa — abyś nie dała poznać panu de Rohan, iż go znajdujesz takim pięknym, doskonałym... Prałat to bardzo światowy, pasterz, który więcej pragnie dla siebie owieczek, niż dla nieba.
— O!... pani...
— Czyż go obmawiam?... Czyż sam nie szuka z tego chwały?... Widziałaś zapewne jak podczas uroczystości kościelnych wznosi piękne ręce w górę i porusza niemi, aby bielsze się wydały; a dewotki patrzą z równem uwielbieniem na pierścień błyszczący na jego palcu, jak i na te prześliczne rączki.
— Zdobycze kardynała na polu sercowości — ciągnęła królowa podniecona — są niezliczone, często nawet skandaliczne. Niech kto chce uwielbia go za to, ja nie mogę.
— Nie wiem, Najjaśniejsza Pani — przerwała Joanna, zadowolona z poufałości rozmowy — nie wiem, czy kardynał miał na myśli dewotki, gdy tak gorąco mówił o cnotach Waszej Królewskiej Mości, lecz wtedy pięknych rąk nie wznosił w górę, trzymał je na sercu.
Królowa poruszyła głowę, śmiejąc się wymuszenie.
— O! — pomyślała Joanna — czyżby mi łatwiej poszło niż przypuszczałam? Czyż gniew królowej zazdrość oznacza?..
Marja Antonina przybrała znów zwykły wyraz wyniosły i obojętny.
— Mów dalej, hrabino — rzekła.
— Wasza Królewska Mość odbiera mi odwagę; ta skromność, odpychająca uwielbienie...
— Uwielbienie kardynała? O! tak.
— Dlaczego? Najjaśniejsza Pani.
— Bo wydaje mi się ono bardzo podejrzane, hrabino.
— Nie wypada mi — odparła Joanna z szacunkiem — bronić tego, który miał nieszczęście popaść w niełaskę Waszej Królewskiej Mości i nie wątpię na chwilę, że jest winnym.
— Pan de Rohan obraził mnie. Jestem królową i chrześcijanką, zatem przebaczam urazy...
Wyrzekła te słowa z majestatyczną dobrocią, sobie właściwą.
Joanna zamilkła.
— Nie masz nic więcej do powiedzenia?
— Nie śmiem przeczyć królowej.
— Więc inne masz zdanie o kardynale?
— Zupełnie inne, Najjaśniejsza Pani.
— Nie mówiłabyś tak, gdybyś wiedziała, czem książę Ludwik przeciw mnie zawinił.
— Wiem tylko, co uczynił, aby usłużyć Waszej Królewskiej Mości.
— Grzecznością, komplementem! — ciągnęła królowa. — Jesteś, jak widzę, szczerą przyjaciółką pana de Rohan; nie chcę już mówić o nim z tobą...
I królowa roześmiała się serdecznie.
— Pani — zaczęła Joanna — wolałam gniew Waszej Królewskiej Mości, niż śmiech obecny. Uczucie kardynała jest pełne szacunku i, gdyby widział, jak je wyśmiewają, umarłby z rozpaczy.
— O! ho! to się bardzo zmienił!
— Wasza Królewska Mość raczyła wspominać przed kilku dniami, iż kardynał już od lat dziesięciu był szalenie....
— Żartowałam, hrabino — rzekła królowa surowo.
Zdawało się królowej, że Joanna już się nie odezwie; myliła się jednak. Dla takich, jak ona kobiet, z naturą tygrysa i węża, skupienie myśli i milczenie jest zwykle wstępem do ataku.
— Wszak mówiłaś o djamentach — odezwała się królowa niebacznie. — Przyznaj, że miałaś to właśnie na myśli.
— Dzień i noc o nich myślę — podjęła Joanna z radością, iż królowa się zdradziła. — Takie przepyszne, takby cudownie Wasza Królewska Mość w nich wyglądała.
— Dlaczegóż ja tylko?...
— Tak, tylko królowa.
— Przecież już sprzedane?
— Tak, sprzedane.
— Ambasador portugalski je nabył?
Joanna zaprzeczyła ruchem głowy.
— Więc to nieprawda? — zapytała królowa z radością.
— Nieprawda, Najjaśniejsza Pani.
— Któż je zatem kupił?
— Pan de Rohan.
Królowa spoważniała.
— A! to tak — rzekła.
— Tak, Najjaśniejsza Pani — wybuchnęła Joanna namiętnie — to, co uczynił pan de Rohan; jest wzniosłe; Wasza Królewska Mość, będąc sama szlachetną, powinna czuć sympatję dla podobnych czynów. Zaledwie pan de Rohan dowiedział się ode mnie (przyznaję się do tego) o chwilowych kłopotach pieniężnych królowej:
— „Jakto! — zawołał — królowa Francji pozbawia się ozdoby, którą mogłaby posiadać żona pierwszego lepszego wysokiego dygnitarza! Królowa byłaby narażona na ujrzenie choćby pani de Necker w tych djamentach na szyi?“.
Pan de Rohan nie wiedział, że ambasador portugalski wchodził w układy z jubilerami. Powiedziałam mu o tem; wtedy oburzenie jego miary nie miało. — „Tu już nie chodzi o przyjemność królowej — mówił — lecz o godność majestatu. Znam ja dobrze dwory zagraniczne, ich zawiść i pychę. Żartowanoby z ubóstwa królowej Francji, że nie jest nawet w stanie dogodzić słusznemu upodobaniu!
Ja, miałbym pozwolić na coś podobnego? Nigdy! Z temi słowy wybiegł z pokoju, a w godzinę dowiedziałam się, że kupił naszyjnik.
— Za półtora miljona?
— Za miljon sześć kroć sto tysięcy.
— W jakim celu go nabył?
— Ponieważ nie mógł należeć do królowej, nie chciał, aby należał do innej kobiety.
— Pewna jesteś, że to nie dla jednej z licznych kochanek pan de Rohan kupił naszyjnik?
— Wolałby go zniszczyć, niż widzieć go błyszczący nie na szyi królowej.
Marja Antonina wpadła w zadumę, a na szlachetnem obliczu odbiły się najtajniejsze myśli.
— Pan de Rohan postąpił zacnie i delikatnie — wyrzekła.
Joanna połykała wyrazy.
— Podziękuj, hrabino, panu de Rohan.
— Uczynię to z radością.
— Dodaj pani, że wierzę teraz w przychylność jego i jako kobieta uczciwa, przyjmuję wszystko od przyjaciela z warunkiem odwzajemnienia. Nie przyjmuję daru od pana de Rohan....
— Jakto? Najjaśniejsza Pani...
— Lecz pożyczkę... Pan de Rohan dał pieniądze, czy użył kredytu swego dla zrobienia mi przyjemności. Zwrócę mu to. Bochner żądał zaliczki z pewnością?
— Tak, pani.
— Ile? dwieście tysięcy liwrów?
— Dwieście pięćdziesiąt tysięcy.
— Jest to moja kwartalna pensja, przeznaczona przez króla...
Przysłano mi ją dziś rano.
Królowa zadzwoniła gwałtownie; pokojowe nadbiegły, owinęły ją w cienkie batysty, a następnie ubrały.
Pozostawszy sama z Joanną w swoim pokoju, rzekła do niej:
— Otwórz, proszę, tę szufladkę.
— Czy jest pugilares?
— Jest, Najjaśniejsza Pani.
— Zawiera on dwieście pięćdziesiąt tysięcy liwrów. Przelicz, proszę cię.
Joanna przeliczyła.
— Oddaj to kardynałowi i podziękuj. Powiedz mu, że co miesiąc otrzyma taką sumę. W ten sposób będę miała naszyjnik, który mi się spodobał i nie narażę ani swojej szkatuły ani królewskiej...
Zamyśliła się na chwilę.
— Skorzystałam nawet dużo — ciągnęła — poznawszy przy tej sposobności przyjaciela pełnego delikatności i poświęcenia...
Wyciągnęła rękę.
— I przyjaciółkę, która mnie odgadła — dodała, podając tę rękę Joannie, a ta ucałowała ją z namaszczeniem.
Następnie, gdy hrabina miała już wychodzić, królowa, zawahawszy się, zaczęła cicho, jakby obawiając się słów własnych:
— Hrabino, uwiadomisz pana de Rohan, iż będzie mile widziany w Wersalu i że sama mu podziękuję.
Joanna wypadła z gabinetu, pijana z radości i dumy.
Cały ciężar pieniędzy, wiezionych przez Joannę de Valois z Wersalu, dał się najbardziej uczuć jej koniom. Musiały one pędzić jak na wyścigach, a były to tylko nędzne szkapy, najęte wraz z karetą. Stangret, podniecony przez hrabinę obietnicą sutego datku nie żałował bata i lecieli jak wiatrem pędzeni. Kardynał nie wyszedł jeszcze z domu, gdy pani de la Motte zajechała przed pałac. Kazała się oznajmić z większą ostentacją, niż u królowej nawet.
— Powracasz pani z Wersalu? zapytał.
— Tak, Eminencjo.
Kardynał chciał wzrokiem przeniknąć Joannę; widziała ona smutek, niepewność jego, nic jej jednak me wzruszyło, milczała.
— Jakież nowiny? — dodał.
— Co chcesz wiedzieć, Eminencjo?
— A! hrabino, mówisz to w sposób...
— Zasmucający, nieprawdaż?
— Zabijający.
— Chciałbyś pan, abym się widziała z królową?
— Tak.
— Widziałam ją.
— Żądałeś, abym mówiła o panu z królową, która nie lubi nawet słyszeć imienia pańskiego?
— Widzę, że trzeba się wyrzec tej nadziei...
— O nie, mówiłyśmy z królową o kardynale de Rohan.
— To jest pani byłaś łaskawą wstawić się za mną?
— Rzeczywiście.
— Jej Królewska Mość... raczyła słuchać?
— Zaraz to panu wyjaśnię.
— Nie mów nic, hrabino, domyślam się, że Najjaśniejsza Pani okazała wstręt niepokonany.
— No, nie tak znów straszny...
— Wspomniałam o naszyjniku.
— Ośmieliłaś się pani dać do zrozumienia...
— Że kupiony dla niej?... tak.
— O! hrabino, jesteś niezrównana!
— Królowa słuchała cierpliwie?
— Ależ tak.
— Powiedziałaś zatem, że jej ofiaruję te djamenty?
— Odmówiła stanowczo.
— Jestem zgubiony!
— Odrzuciła podarunek, lecz pożyczka...
— Pożyczka!... Potrafiłaś więc tak delikatnie rzecz te obrócić?
— Tak delikatnie, że przyjęła.
— Ja pożyczam królowej, ja!... Hrabino, czy to możebne?
— To większe ma znaczenie, niż podarunek, nieprawdaż?
— Ależ tysiąc razy większe!
— Myślałam tak samo. Dosyć, że Najjaśniejsza Pani zgadza się.
Kardynał wstał, poczem znów usiadł, przysunął się do Joanny i, biorąc jej ręce:
— Nie zwódź mnie — rzekł — pomyśl, że jednem słowem możesz mnie uczynić najnędzniejszym z ludzi.
— Nie igra się z namiętnością, Eminencjo, tembardziej, jeżeli nią opanowany jest człowiek na pańskim stanowisku.
— To prawda. Zatem wszystko, co mi powiedziałaś.
— Jest najświętszą prawdą.
— Więc tajemnica łączy mnie z królową?
— Tajemnica... śmiertelna.
Kardynał podbiegł do Joanny i uścisnął ją serdecznie za ręce.
— Lubię taki przyjacielski uścisk — rzekła hrabina.
— Jestem szczęśliwy! aniele mój opiekuńczy.
— Nie przesadzaj, Eminencjo.
— Tak. radość, wdzięczność moja...
— Przesadzasz jedno i drugie. Czy pragnąłeś jedynie pożyczyć królowej pół miljona?
Kardynał westchnął.
— Buckingham wymagał czegoś więcej od Anny Austriackiej, po usypaniu perłami komnaty królewskiej.
— Nie śmiem marzyć nawet o tem, co Buckingham otrzymał.
— Wytłumaczysz się przed królową, Eminencjo, ponieważ kazała oznajmić, że z przyjemnością ujrzy cię w Wersalu.
Zaledwie wymówiła te słowa, gdy kardynał zbladł, jak młodzieniec przy pierwszym pocałunku miłości.
— To tak się rzeczy mają! — pomyślała Joanna — marzyłam o parostwie, o stu tysiącach dochodu; zmieniam zdanie i muszę mieć tytuł księżnej i pół miljona renty. O! bo pan de Rohan nie przez ambicję, nie przez chciwość, lecz przez miłość działa szaloną!
Kardynał opamiętał się wkrótce.
Radość nie zabija nikogo, a ponieważ posiadał zmysł praktyczny, postanowił pomówić z Joanną o interesach, aby zapomniała, że poddawał się tak długo uczuciom miłosnym.
— Moja droga — zaczął, ściskając ją — jak królowa myśli wypłacać pożyczkę, przypuściwszy, że ją przyjmie?
— Pytasz mnie pan dlatego, iż przewidują powszechnie, iż królowa nie ma pieniędzy?
— Tak.
— Otóż królowa ma zamiar wypłacać panu tak, jak Bochnerowi, z tą różnicą, że gdyby od niego wprost kupiła, cały Paryż wiedziałby, co jest niepodobieństwem, po głośnej ofierze tej sumy na budowę okrętu, a gdyby król jeszcze okazał niezadowolenie, naródby słusznie mógł się oburzyć. Królowa chce zatem przyjść do posiadania djamentów, płacąc częściowo. Pan jej dopomożesz, będziesz kasjerem delikatnym i pobłażliwym w razie, gdyby nie była w stanie jakiej raty na czas dostarczyć. Obecnie zaś jest nad wyraz zadowolona i płaci gotówką; nie nie żądaj pan więcej.
— Jakto! płaci?
— Królowa, jako rozumna i wiedząca, co się koło niej dzieje, wie także, że pan masz długów masę; nie należy też do przyjaciółek, przyjmujących prezenty; za dumna jest na to. Gdy jej powiedziałam, że dałeś pan już dwieście tysięcy liwrów...
— Powiedziałaś jej?
— Pocóż miałam o tem zamilczeć?
— To mogło ją zniechęcić.
— Właśnie, że to był powód do przyjęcia. „Nic darmo“ — to godło królowej.
— O, mój Boże!
Joanna powoli, spokojnie, wyjęła pugilares z kieszeni.
— Co to jest? — zapytał de Rohan.
— Pugilares, w którym są bilety bankowe na dwakroć pięćdziesiąt tysięcy liwrów.
— Naprawdę?
— Królowa przysyła je panu wraz z podziękowaniem.
— O! czyż podobna?
— Sama rachowałam.
— Nie o to mi chodzi.
— Co się pan tak przypatrujesz?
— Patrzę na pugilares; nie widziałem go u pani.
— Podoba się panu? nie jest przecie ani kosztowny ani ładny.
— Nie wiem dlaczego, lecz mi się podoba niezmiernie.
— Ma pan dobry gust.
— Mówisz tak, bo żartujesz ze mnie.
— Wcale nie, mówię, że ma pan gust taki sam, jak królowa.
— Więc ten pugilares?...
— Należał do królowej, Eminencjo.
— Czy bardzo ci o niego idzie?
— O! bardzo.
Pan de Rohan westchnął.
— Pojmuję — powiedział.
— Jednak, jeżeli panu sprawia przyjemność — rzekła hrabina z uśmiechem.
— Bezwątpienia, lecz nie chciałbym pani pozbawiać...
— Weź go pan.
— Hrabino! — zawołał kardynał, uniesiony radością — jesteś przyjaciółką najcenniejszą, najrozumniejszą i najdomyślniejszą.
— Tak, tak.
— Niech to zostanie między nami.
— Na wieki! jak to zwykle się mówi...
— Nie jestem ja tak doskonałą, jak pan sobie wyobraża, mam jedną tylko zaletę...
— Jaką?
— Tę, że interesa pańskie przeprowadziłam szczęśliwie.
— Mogę się pochwalić, że ja także myślałem o tobie, i gdy byłaś w Wersalu, pracowałem dla ciebie także.
Joanna spojrzała na kardynała zdziwiona.
— Nic wielkiego, moja droga — rzekł. — Bankier mój zaproponował mi kupno akcji, na przedsiębiorstwo osuszenia jakichś błot. Widziałem, że to korzystne i przyjąłem.
— Bardzo dobrze pan zrobił!
— Przekonasz się, że jesteś u mnie najpierwszą, gdy idzie o pamięć.
— Choćby drugą, to i tak nad moje zasługi.
— Wziąłem dwieście akcji, z których czwartą część dla ciebie.
— O! Eminencjo!
— Posłuchaj dalej. We dwie godziny bankier mój powrócił. Wieść, że ja wziąłem taką masę akcji, podniosła ich wartość sto na sto, dostałem zatem sto tysięcy liwrów.
— A to śliczny interes!
— Oto twoja część, kochana hrabino, chciałem mówić, droga przyjaciółko.
Wyjął z pugilaresu królowej dwadzieścia pięć tysięcy liwrów i wsunął w rękę Joannie.
— Słusznie, Eminencjo, ręką rękę myje. To mi pochlebia najwięcej, że myślałeś o mnie.
— Zawsze tak będzie — odrzekł kardynał, całując ją w rękę.
— Z mojej strony tak samo.
— Do widzenia w Wersalu.
Pożegnała kardynała, zostawiwszy mu wykaz terminów, w których królowa obowiązała się płacić.
Przenieśmy się teraz do pokoi królowej w Wersalu, gdzie zostawiliśmy w bardzo przykrem położeniu pana de Charny, nieustraszonego marynarza, który jednak uciekł do przedpokoju ze strachu, aby nie zemdleć w obecności trzech kobiet: królowej, Andrei i pani de la Motte.
Charny czuł, że dłużej nie wytrzyma, dlatego wybiegł; chciał iść dalej, lecz zbrakło mu sił, zachwiał się i, gdyby go nie pochwycono, runąłby na ziemię. Szybko jednak otrząsnął się z osłabienia, nie przypuszczając nawet, że królowa go widziała i gotowa było biec z pomocą, gdyby jej nie powstrzymała Andrea, nie tyle przez poszanowanie etykiety, ile przez szaloną zazdrość.
Dobrze się stało, iż królowa usłuchała Andrei, bo zaledwie drzwi się za nią zamknęły, dało się słyszeć wołanie straży:
— Król idzie!
Rzeczywiście Ludwik XVI wyszedł ze swoich apartamentów, udając się na taras zamkowy, aby, przed rozpoczęciem narad z ministrami, obejrzeć powozy do polowania. od niejakiego czasu zaniedbane. Wchodził do przedpokoju, otoczony świtą, i zatrzymał się, widząc wojskowego, opartego o krawędź okna, i dwóch gwardzistów służbowych, przerażonych okrutnie, którzy starali się go do zmysłów przywrócić.
— Panie! co panu się stało? — zapytał król.
Charny nie był w stanie odpowiedzieć.
Król zbliżył się.
— Ten człowiek zemdlał! — zawołał.
Na głos króla gwardziści wyprostowali się mahinalnie i puścili pana de Charny, który padł z jękiem na podłogę.
Pośpieszono z ratunkiem, podniesiono pana de Charny i posadzono na fotelu.
— Wszak to Charny! — zawołał król, poznając młodego oficera.
— Pan de Charny? — zawołali otaczający.
— Tak, to on, siostrzeniec pana de Suffren.
Słowa te wywarły magiczny skutek.
Charny w jednej chwili został oblany różnemi wodami pachnącemi, jakgdyby go co najmniej dziesięć kobiet otaczało. Przywołano doktora, który zbadał natychmiast chorego.
Król, współczujący wszelkiemu cierpieniu, nie chciał się oddalić. Doktór rozpiął kamizelkę i koszulę, aby młody człowiek oddychał swobodniej, lecz znalazł to, czego nie szukał.
— Co widzę, on ranny! — zawołał król z zajęciem i zbliżył się dla zobaczenia.
— Tak, tak — wyszeptał de Charny, próbując się podnieść i wodząc dokoła błędnym wzrokiem — dawna rana otworzyła się... Ale to nic... nic...
I uścisnął nieznacznie rękę doktora.
Doktór powinien wszystko zrozumieć; ten jednak nie był doktorem dworskim, tylko chirurgiem wiejskim z Wersalu. Chciał zatem dodać sobie powagi. Rana dawna?... tak się panu podoba mówić; brzegi są zanadto świeże, krew za czerwona: rana ta nie ma więcej nad dwadzieścia cztery godziny.
Charny, któremu to zaprzeczenie powróciło siły, zerwał się na nogi i rzekł:
— Nie potrzebuję, abyś mnie pan uczył, kiedy byłem ranny; mówiłem raz i powtarzam, że jest dawna.
Teraz dopiero spostrzegł i poznał króla. Zapiął kamizelkę, zawstydzony, że miał tak dostojnego świadka.
— A! król! — powiedział.
— Tak, panie de Charny, to ja jestem, i błogosławię nieba, że przyszedłem tutaj, aby ci pomóc choć trochę.
— Małe draśnięcie, Najjaśniejszy Panie, stara rana, ot i wszystko.
— Dawna czy świeża — rzekł Ludwik XVI — lecz płynie z niej krew szacowna, krew walecznego szlachcica...
— Któremu dwie godziny spoczynku powrócą zdrowie — dodał Charny. Mówiąc to, chciał podnieść się, lecz zabrakło mu sił i padł na fotel.
— On jest bardzo cierpiący — rzekł król.
— O! tak, lecz sądzę, że będzie go można ocalić — powiedział doktór dyplomatycznie, widząc już w przyszłości dobrą posadę.
Król był człowiekiem szlachetnym i dobrym. Domyślił się, że Charny ma tajemnicę i nie pragnął jej poznać. Każdy inny byłby badał doktora, który miał wielką ochotę mówić: Ludwik XVI uważał, że tajemnica należy do właściciela.
— Nie chcę — rzekł — aby pan de Charny wracał do siebie w tym stanie. Niech zostanie w Wersalu, tu go będę pielęgnować. Posłał w tej chwili do pana de Suffren. Proszę podziękować temu panu za pomoc, jakiej udzielił choremu, (wskazał na doktora) i przywołać mojego domowego chirurga, doktora Louis. Zdaje mi się, że jest obecny w zaniku. Oficer pobiegł spełnić rozkazy królewskie, dwóch innych wzięło pana de Charny i przeniosło na koniec galerji do pokoju oficerów gwardji królewskiej.
Pana de Suffren wezwano, a doktór Louis przybył zastąpić przygodnego lekarza.
Znamy już doktora Louis, jako szlachetnego, pełnego inteligencji, nie błyszczącej wprawdzie, lecz użytecznej; pracownika wytrwałego na niwie wiedzy i poświęcającego się dla dobra cierpiących. Jednocześnie z chirurgiem, badającym pilnie chorego, pan de Suffren pochylił się nad siostrzeńcem. Nie mógł zrozumieć tej nagłej niemocy. Ujął za rękę pana de Charny, wpatrzył się w jego zapadłe oczy i zawołał:
— Dziwne! dziwne doprawdy! Wiesz, doktorze, że siostrzeniec mój nigdy nie chorował?
— To niczego nie dowodzi, panie admirale — odrzekł doktór.
— To z powodu rany — odezwał się jeden z oficerów.
— Jakiej rany? — wykrzyknął admirał — Olivier nigdy w życiu nie był ranny.
— Wybacz, admirale — odrzekł oficer, pokazując skrwawioną koszulę — lecz sądziłem...
— Dobrze, dobrze — przerwał doktór, trzymając za puls chorego — czyż będziemy się spierali o powód choroby? Widzimy, co jest, i starajmy się uzdrowić, jeśli to możebne.
Admirał lubił mowę stanowczą, przyzwyczaił do tego swoich chirurgów okrętowych.
— Czy rana bardzo niebezpieczna? — zapytał, starając się pokryć wzruszenie.
— Tyle co zadraśnięcie brzytwą podbródka.
— To dobrze. Podziękujcie, panowie, królowi. Olivierze kochany, odwiedzę cię niezadługo.
Olivier podziękował wzrokiem, rad, że nareszcie sam (tylko z doktorem zostanie, powierzony staraniom rozumnego człowieka.
Doktór po ułożeniu Oliviera w wygodnem łóżku, odprawił wszystkich.
Olivier zasnął, dziękując niebu, że w tak ważnych okolicznościach nie zdradził się niczem. Po śnie spokojnym nastąpiła silna gorączka, po której albo bardzo prędko przychodzi się do zdrowia, albo też następuje śmierć.
Olivier miał głowę nabitą zajściem z Filipem, sceną z królową, z królem, i tak mu się to wszystko pomieszało, zaczął bredzić. W kilka godzin wygadywał już głośno wszystko, co miał na sercu; słychać go było nawet w galerji, gdzie warta stała, co zmiarkowawszy, doktór zawołał służącego i kazał mu wziąć Oliviera na ręce. Olivier zaczął bronić się i narzekać.
— Zarzuć mu kołdrę na głowę.
— Co z nim robić? — rzekł lokaj. — Ciężki jest i broni się. Zawołam do pomocy kogo ze straży.
— Czyś zmokła kura czy co? że się boisz chorego! — zawołał stary lekarz. Jeżeli za ciężki na twoje siły, zatem niezdatny jesteś na służącego dla mnie. Powrócisz do Owernji...
Groźba poskutkowała. Charny krzyczał, wił się, bredził, wywijał rękoma, a pomimo to owerniak porwał go jak piórko i przeniósł, wobec zdziwionej straży przybocznej.
Oficerowie wypytywali doktora Louis.
— Panowie — rzekł on, jak mógł najciszej, dla odwrócenia uwagi od Charny‘ego — przecież nie mogę co godzina iść milę drogi, dla odwiedzenia pacjenta, poleconego mi przez króla, a wasze pokoje są na końcu świata...
— Dokąd go zabierasz, doktorze?
— Do siebie, moi kochani; wiecie, że ze mnie leniuch okrutny. Mam w pałacu własne dwa pokoje, w jednym z nich umieszczę chorego.
— Ależ, doktorze — rzekł oficer — między nami byłoby mu doskonale; kochamy wszyscy pana de Suffren i...
— Tak, tak, znam ja koleżeńskie usługi. Ranny żąda pić; dać mu, co chce — a potem „caput“. Niech djabli wezmą taką przyjaźń. W ten sposób wyprawiono mi już na tamten świat z dziesięciu pacjentów. Zacny doktór mówił jeszcze, a już Olivier był tak daleko, że niepodobna było słyszeć jego krzyków.
— Dobrze, doskonale zrobiłem, żem go do siebie zabrał — myślał doktór. Jednego tylko się obawiam... jeżeli król zechce go odwiedzić... a jak zobaczy... to i usłyszy... Do djabła, nie można się wahać. Idę uprzedzić królowę... niech mi poradzi... Poczciwy doktór, powziąwszy postanowienie, z szybkością człowieka, rachującego się z czasem, oblał twarz chorego świeżą wodą, położył go do łóżka i zabezpieczył, aby się nie potłukł, spadając.
Następnie pozamykał okiennice, drzwi na dwa spusty, włożył klucz do kieszeni udał się do królowej, przekonawszy się wprzód, że bredzenia Oliviera nie słychać z zewnątrz. Dla bezpieczeństwa, zamknął i owerniaka z chorym.
Wychodząc spotkał panią Misery, przysłaną przez królowę. Chciała ona gwałtem zobaczyć rannego.
— Chodź, pani — rzekł — bo i ja wychodzę.
— Królowa oczekuje!...
— Idę do królowej właśnie.
— Królowa pragnie...
Marja-Antonina oczekiwała niecierpliwie powrotu pani Misery, lecz nie spodziewała się wcale doktora, który ze zwykłą swobodą stanął przed nią.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł głosem podniesionym — chory, którym się Wasza Królewska Mość interesuje, o tyle ma się dobrze, o ile to być może przy gorączce.
Królowa wiedziała doskonale, iż doktor ma wstręt do tych, którzy, jak się wyrażał, krzyczą na całe gardło, będąc nawpół chorymi. Wyobraziła sobie zatem, ze Charny może trochę się pieścić. Kobiety silnego charakteru lubią wyobrażać sobie mężczyzn niewytrzymałymi.
— Przecież ta jego rana — powiedziała to śmiechu warta...
— E! e! — przerwał doktor.
— Draśnięcie jakieś....
— Wale nie, Najjaśniejsza Pani; zresztą zadraśnięcie czy rana, wszystko jedno, wiem tylko, że gorączkuje.
— Biedny chłopiec!.. Czy to silna gorączka?
— Straszna, okrutna.
— Nie przypuszczałam — rzekła królowa przerażona — żeby tak... natychmiast... gorączka...
Doktór patrzył pilnie na królowę.
— Różne są rodzaje gorączek — odpowiedział.
— Mój drogi Louis, przestraszasz mnie. Zawsześ taki spokojny, pocieszający... nie poznaję cię dzisiaj...
— Nic dziwnego...
— Kręcisz się, patrzysz na lewo, na prawo, wyglądasz jakbyś chciał zwierzyć mi tajemnicę jakąś straszną.
— A któż mówi, że nie?
— Zgadłam zatem, czy to sekret i powodu gorączki?
— Tak.
— Z powoda gorączki pana de Charny?
— Tak.
— I przychodzisz, aby mi powiedzieć o tem?
— Ma się rozumieć!
— Mówże prędko! Wiesz, że jestem ciekawą. No, zaczynaj od początku.
— Otóż, proszę pani...
— Czekam doktorze.
— Nie, to ja czekam.
— Na co?
— Żeby mnie Wasza Królewska Mość pytała. Opowiadam fatalnie, lecz zapytywany, mówię jak z książki.
— Zaczynam tedy. Co jest panu de Charny?
— Nie tak, to zły początek. Zapytaj, Najjaśniejsza Pani, dlaczego zabrałem pana de Charny do jednego z dwóch moich pokoików ciasnych, zamiast zostawić go w galerii lub w mieszkaniu oficerów straży królewskiej?
— Dobrze, pytam oto, bo rzeczywiście to dziwne.
— Nie chciałem pozostawić pana de Charny ani w galerii, ani w owem mieszkaniu, dlatego, że choroba pana de Charny nie jest zwyczajną.
— Co mówisz, doktorze?
— Pan de Charny w gorączce gada od rzeczy, jak szalony.
— O mój Boże! — zawołała królowa, składając ręce.
— W dodatku — ciągnął Louis, przysuwając się do królowej — biedny chłopiec wygaduje historje niestosowne wcale dla uszu panów ze straży królewskiej, lub kogokolwiek bądź innego.
— Doktorze!
— Nie trzeba było wypytywać, kiedy pani nie chciała, abym odpowiadał.
— Mów mów, kochany doktorze — rzekła królowa, biorąc, za rękę zacnego człowieka.
— Otóż ten młody człowiek jest ateuszem i bluźni w gorączce...
— To być nie może, przeciwnie, on taki religijny.
— Może tylko egzaltowany?
— Tak, to najpewniej.
Królowa przybrała maskę obojętności i zimnej krwi, która pokrywa uczucia wielkich tego świata, przyzwyczajonych do powszechnego szacunku i panowania nad sobą bez zdradzenia się z wewnętrznym stanem duszy. Pan de Charny — rzekła — jest mi polecony jako siostrzeniec walecznego pana de Suffren. Mnie osobiście oddał wielką przysługę; chcę być względem niego jak krewną jak przyjaciółką... Powiedz pan prawdę całą, powinnam i chcę ją usłyszeć.
— Ale ja nie mogę jej powiedzieć — odparł Louis — a ponieważ wasza Królewska Mość pragnie ją poznać znam tylko jeden sposób: niech wasza Królewska Mość sama posłucha.
— Jeżeli ten młody człowiek mówi coś niewłaściwego, jeżeli w błędzie przekracza granice dozwolone, królowa wybaczy i mnie, com go zdradził, i jemu, że się wydał.
— Które wasza Królewska Mość powinna koniecznie usłyszeć, aby je zrozumieć i ocenić — dodał poczciwy doktór.
Ujął delikatnie drżącą rączkę królowej.
— Pamiętaj pan jednak! — zawołała królowa — każdy krok mój, każde poruszenie jest śledzone, otoczona jestem szpiegami!
— Ja sam tylko będę dziś wieczorem.
— Trzeba przejść mały korytarz z dwoma wejściami. Zamknę te, któremi wejdziemy, i będziemy sami zupełnie.
— Oddaję się z całą ufnością w opiekę kochanemu panu — rzekła królowa. Wzięła za rękę doktora i wyszła z nim drżąc z ciekawości.
Doktór dotrzymał słowa. Nigdy żaden król w bitwie lub podczas wycieczki z miasta oblężonego, ani żadna królowa, idąc na schadzkę tajemną, nie byli tak nędznie oświeceni przez swoich przewodników. Doktór zamknął drzwi pierwsze i, zbliżywszy się do drugich, nadsłuchiwał.
— Więc tam jest twój pacjent? — zapytała królowa.
— O, nie! w drugim pokoju. Gdyby tu się znajdował, słychaćby go było na końcu korytarza. Proszę tylko posłuchać już pod temi drzwiami!
Dochodziły rzeczywiście niewyraźne jęki.
— On jęczy, cierpi, doktorze.
— Ale gdzie tam; aż za nadto wyraźnie mówi. Pozwól, Najjaśniejsza Pani, zaraz drzwi otworzę.
— Ależ za nic w świecie nie wejdę do niego! — zawołała, cofając się królowa.
— Ja także tego nie chcę. Proszę tylko o wejście do pierwszego pokoju, a stamtąd bez obawy zdradzenia się można słyszeć wszystko.
— To ukrywanie się, te przygotowania, strachem mnie przejmują — szepnęła królowa.
— A co to będzie, jak pani usłyszy wszystko — odparł doktór, i wszedł sam do pokoju chorego. Charny w mundurze oficerskim, który poczciwy doktór porozpinał na nim, w białych jedwabnych pończochach ze sprzączkami z konchy i opalu, w których nogi jego zgrabnie się rysowały, z rękami jak u trupa, sztywno wyciągniętemu, usiłował unieść z poduszki ociężałą głowę.
Pot kroplisty spływał mu z czoła, pokrytego spadającemi włosami.
Osłabiony, bezwładny, żył tylko jedną myślą, uczuciem jednem, pochłaniającem; ciało, martwe prawie, drgało co chwila, pożerane wewnętrznym płomieniem, palącym się jak w lampie alabastrowej.
Nie napróżno uczyniliśmy to porównanie, bo płomień ten, w którym skupiało się życie całe Charny‘ego, oświecał blaskiem swym, fantastycznym, a łagodnym, niektóre epizody, jakich wspomnienie żyło w nim, jak cudny poemat...
Właśnie opowiadał spotkanie z damą, niemką, jak sądził, na drodze z Paryża do Wersalu.
— Niemka! niemka! — powtarzał bezustannie.
— Tak, niemka, wiemy o tem — rzekł doktór, zwracając się do królowej — to podróż do Wersalu.
— Królowa Francji! — wykrzykną! naraz chory.
— A co! — rzekł Louis, zaglądając do pokoju, gdzie była królowa — to ciągle tak samo. Co pani na to?
— A! to okropne — rzekł Charny — ukochać anioła, kobietę; kochać ją szalenie, życie dla niej poświęcić... a potem zbliżasz się, patrzysz... i widzisz królowę, strojną w aksamit i złoto, i jedwab... bez serca!
— O! co on mówi — przerwał doktór, śmiejąc się przymuszenie.
Charny nie zwracał uwagi i ciągnął dalej:
— Będę kochał kobietę zamężną, będę ją kochał taką potężną, silną miłością, że zapomni o wszystkiem... Tak... powiem jej.. Możemy być szczęśliwi chwil kilka na tej ziemi, czyż warto się ich wyrzekać? Pójdź, ukochana, pójdź w objęcia moje, miłość wzajemna to życie wybranych!...
A potem... więc cóż ma być potem? nastąpi śmierć, czyli życie, jakie teraz wiedziemy... Korzystajmy z czasu... używajmy miłości!
— Wcale nieźle dowodzi, jak na chorego — mruknął doktór.
— A dzieci!... — zawołał nagle Charny z wściekłością — ona nie opuści swoich dzieci.
— Otóż tu przeszkoda, hic nodus — rzekł Louis, obcierając pot z czoła wyrazem litości i drwin zarazem.
— O! — zaczął młodzieniec, nie zważając na nic — dzieci to bagatela, można je zabrać w połę płaszcza podróżnego.
— No cóż, Charny — ciągnął dalej — skoro bierzesz w ramiona matkę, lżejszą od piórka makolągwy, ponieważ podnosząc ją czujesz dreszcz miłości, zamiast ciężaru, czyżbyś nie zabrał i dzieci Marji?... A! — krzyknął przeraźliwie!
— Dzieci królewskie, to ciężar, nieporównany! Czuć byłoby pustkę na calem świecie...
Louis odstąpił pacjenta i zbliżył się do królowej.
Zastał ją zmienioną i drżącą, ujął za rękę, była zimna.
— Miałeś rację, doktorze — rzekła.
Nikt nie powinien słyszeć, co mówi, to więcej, niż gorączka — to obłęd straszliwy, narażający go na niebezpieczeństwo, gdyby się dowiedziano...
— Słuchaj pani! słuchaj! — przerwał doktór.
— Nie, ani słowa więcej nie chcę...
— Uspakaja się... Zaczyna błagać.
Charny uniósł się, wyciągnął ręce i utkwił wzrok błędny w przestrzeni.
— Marjo — mówił głosem dźwięcznym i miękkim: — Marjo, ja wiem dobrze, że mnie kochasz. O, bądź spokojna, nie powiem nikomu. Pamiętasz, Marjo ubóstwiona, w powozie nóżka twoje dotknęła mojej, myślałem, iż skonam z radości... Rączka twoja maleńka spoczęła w dłoni mojej na chwilę... tam... tam... nie powiem, nie, z życiem mi nawet nie wydrą tej tajemnicy. Krew moja płynęła dla ciebie, Marjo; nieprzyjaciel umoczył w niej szpadę — ranę mi zadał; domyśla się mojej tajemnicy, ale twojej nie, nigdy. Nie obawiaj się niczego, Marjo; nie mów nawet, że mnie kochasz: ja wiem, o tem, rumieniec cię zdradził; poco mi słowa twoje...
— Oho — rzekł doktór — to już nie gorączka; widzisz pani, jaki on tu spokojny... to jest...
— To jest? — zapytała królowa przerażana.
— Jest to zachwycenie; mówi, jak przeniesiony w nadziemskie krainy. To pamięć duszy, upominającej niebo.
— Dosyć już słyszałam — szepnęła królowa, tracąc prawie przytomność i, chciała uciekać.
Doktór wstrzymał ją za rękę.
— Pani, pani — zawołał — co chcesz uczynić?
— Nic, nie, doktorze.
— A jeżeli król zapragnie odwiedzić pana de Charny?
— A! to byłoby prawdziwe nieszczęście.
— Co mu powiem wtedy?
— O, doktorze, zlituj się, puść mnie, ani myśleć ani mówić nie mogę.
Doktór patrzył zamyślony na oddalającą się królowę, następnie zaczął mruczeć pod nosem. W pałacu tym są tajemnice, których rozumem zbadać niepodobna. Przeciw niektórym zbroję się w lancet, przecinam żyły dla uzdrowienia, inne znów leczę wyrzutami sumienia, krwawię serca... czy mi się uda kuracja....
Charny uspokoił się; doktór przymknął mu oczy, patrzące błędnie i nieruchomo, zwilżył skronie wodą z octem, poprawił pościel i odświeżył powietrze. Przekonawszy się, że spokój powraca na twarz rannego, że łkania bolesne przechodzą w ciche westchnienia, a krzyki rozpaczy w szept miłosny:
— O tak, tak — mówił do siebie — to już nie sympatja, to pociąg niepokonany; gorączka wzmogła się, jakby czując odwiedziny; atomy ludzkie wydzielają się i łączą, jak pyłki w królestwie roślinnem, myśli komunikują się niewidzialnie, serca porozumiewają się w tajemnicy.
Naraz zadrżał, odwrócił i nadsłuchiwał.
— Co to jest, kto tam idzie znowu?...
Słychać było rzeczywiście szmer sukni kobiecej w końcu korytarza.
— Nie podobna, ażeby to była królowa, czyżby tak prędko zmieniła zdanie?... Przekonajmy się...
Otworzył cichutko drugie drzwi, wychodzące także na korytarz, wychylił głowę i ujrzał kobietę, okrytą długim, fałdzistym płaszczem, nieruchomą jak statua rozpaczy. Ciemno było, słabe światełko nie rozjaśniało długiego przejścia, oknem tylko wpadał blady promień księżyca na tę postać, raz widoczną, to znów niknącą, gdy chmury zakrywały tarczę świetlaną.
Doktór schował się ostrożnie, przeszedł pokój i cicho, lecz raptownie, otworzył drzwi, za któremi kobieta była ukryta. Krzyknęła, wyciągnęła ręce i trafiła na doktora.
— Kto tu jest?... — zapytał głosem, w którym czuć było litość nie groźbę, ponieważ odgadł, że ta postać nieruchoma słuchała sercem, nie uchem.
— To ja, doktorze — odpowiedział głos słodki i smutny.
Głos ten był znany doktorowi, budził w nim jakieś dawne i niepewne wspomnienie.
— To ja, Andrea de Taverney.
— Boże wielki, co się stało?... czyżby ona zasłabła?...
— Ona!... — krzyknęła Andrea — co za ona?...
Doktór zrozumiał, że popełnił nieroztropność.
— Przepraszam panią, lecz widziałem przed chwilą kobietę, oddalającą się, może to pani była?...
— O tak — rzekła Andrea — była tu jakaś kobieta przedemną, wszak prawda?...
Andrea pytała z taką gorącą ciekawością, że doktór domyślił się uczucia, miotającego jej sercem. Dziecko kochane — powiedział — nie rozumiemy się; o kim mówisz?.... czego chcesz odemnie?... wytłumacz się...
— Doktorze — odparła Andrea głosem tak smutnym, że go poruszył do głębi — dobry, kochany doktorze, nie próbuj mnie zwodzić, ty, który zawsze mi prawdę mówisz, przyznaj, że była tu przed chwilą kobieta, bo i ja ją widziałam.
— A któż ci mówi, że nikt nie był?...
— Ale, kobieta, doktorze, tu była.
— Naturalnie, że kobieta, jeżeli tylko nie utrzymujesz, iż kobieta przestaje być nią po czterdziestu latach.
— Więc ta, która była miała już lat czterdzieści?... — zawołała Andrea, oddychając swobodniej.
— Mówiąc czterdzieści lat, darowuję jej jakie pięć lub sześć latek, przez przyjaźń moją, bo pani Misery jest moją przyjaciółką, bardzo serdeczną nawet.
— Pani Misery?...
— A tak.
— Więc to ona przychodziła?...
Pocóż, u djabła, miałbym pani mówić nieprawdę?...
— O!... bo ja...
— Doprawdy z wami, moje panie, trudno dojść do ładu, trudno was pojąć, zrozumieć... byłem pewny naprzykład, że ciebie, drogie dziecię znam doskonale, a tymczasem pokazuje się, że nie, to można oszaleć.
— Kochany, poczciwy doktorze, wybacz.
— Dosyć tego, wracajmy do rzeczy.
Andrea spojrzała niespokojnie.
— Czy ona czuje się gorzej? — zapytał.
— Kto taki?....
— Na Boga żywego!... przecie królową.
— Królowa?...
— No tak, pani de Misery właśnie przychodziła po mnie, bo królowa dostała palpitacji serca duszności... Smutna to choroba, droga panienko, nieuleczalna. Powiedz mi, co tam słychać, jeżeli cię po mnie przysłano. Chodźmy do niej jak najprędzej.
Doktór postąpił naprzód, chcąc raz już odejść, lecz Andrea wstrzymała go, mówiąc:
— Nie przychodzę od królowej, kochany doktorze. Nie domyślałam się nawet, że jest cierpiąca. Biedna królowa, gdybym była wiedziała... Lecz, przebacz mi pan, sama nie wiem, co mówię.
— Widzę to dobrze.
— Nietylko nie wiem co mówię, ale i co robię.
— Ale ja już wiem: oto słabo ci się robi.
Andrea bowiem zbladła, ręce jej opadły, zachwiała się i pochyliła, jak kwiat więdnący.
Doktór ujął ją w ramiona, i starał się orzeźwić i dodać odwagi. Wtedy Andrea wysiłkiem woli otrząsnęła się ze słabości, a umysł jej mężny, nie upadający nigdy pod ciężarem bólu, czy to fizycznego, czy moralnego, powrócił do równowagi.
— Wiesz o tem, doktorze — rzekła — jak jestem nerwowa, a ciemności mnie przerażają. Zabłądziłam w tych przejściach, źle oświeconych, i stąd pochodzi dziwny stan, w jakim mnie widzisz.
— Pocóż, u djabła, naraża się pani na ciemności.... Kto panią zmusza, jeżeli nikt cię nie przysyła, ani też nic cię tu nie ciągnie?...
— Powiedziałam ci, kochany doktorze, że mnie nikt nie przysłał, ale nie mówiłam, że nic nie przyciąga.
— Aha!... zaczynamy spierać się o wyrażenia, kochana panienko. Źle miejsce wybrałaś. Chodźmy gdzieindziej, jeżeli to ma trwać długo.
— Dziesięć minut, doktorze, więcej nie wymagam.
— No, dobrze, niech będzie dziesięć minut, tylko nie stojąco, moje nogi tego nie lubią; chodźmy, pani, usiądziemy.
— A gdzie?...
— Jeżeli chcesz, to na ławce w korytarzu.
Andrea nie wiedziała o bytności królowej i nie domyślała się, ile w milczeniu poczciwego doktora było smutnej życzliwości i litości pobłażliwej, wzięła je więc za naganę i jak zawsze uczula się niemile dotkniętą.
— To, co uczyniłam — rzekła — nie powinno cię dziwić, doktorze; pan de Charny jest chory, wskutek rany otrzymanej w pojedynku z bratem moim.
— Z bratem pani!... — wykrzyknął doktór Luis — więc to pan Filip de Taverney zranił pana de Charny?...
— Tak, rzeczywiście.
— Ależ ja nic nie widziałem!...
— Teraz pojmuje pan, że chcę i powinnam być u nie go i zapytać przynajmniej, czy bardzo cierpi.
— Masz słuszność, drogie dziecię — powiedział poczciwiec, uszczęśliwiony, że może być pobłażliwym. — Nie wiedząc o niczem, jak mogłem odgadnąć prawdziwy powód... Zatrzymał się, chcąc dać poznać Andrei, że przyjmuje jej tłumaczenie, lecz niezupełnie wierzy.
— Doktorze kochany — rzekła Andrea, położywszy mu obie rączki na ramieniu i patrząc prosto w oczy — wypowiedz całą myśl twoją.
— A czy nikt nas nie podsłucha? — zapytała Andrea bojaźliwie.
— Nikt a nikt, kochana pani.
— Nawet ranny, który się tam znajduje? — dodała, wskazując pokój doktora, oświecony przyćmioną niebieskawą lampą.
— Nie, nie, bądź pani spokojna, nawet ten biedny chłopiec nas nie usłyszy, on właśnie, mniej niż kto inny...
— O!... Boże wielki, więc tak bardzo chory? — zawołała.
— Tak, prawdę mówiąc, źle z nim jest. Lecz powiedz mi, pani, co cię tu przywiodło; tylko prędko, moje dziecię, wiesz, że królowa czeka na mnie.
— Otóż, doktorze — rzekła Andrea wzdychając — zdaje się, że mówimy już o tem...
— Więc to chodzi o pana de Charny?...
— Tak, kochany przyjacielu, przyszłam dowiedzieć się...
Doktór spodziewał się to usłyszeć, a jednak słowa Andrei przyjął lodowatem milczeniem.
Porównywał postępek Andrei i królowej, widział, ze dwie te kobiety żywią jednakie uczucia, a po oznakach zewnętrznych zdawało mu się poznać, że obie pożerane są gwałtowną miłością. Ja ją wypowiedziałem. Nie wyprowadzam wniosków żadnych... — Pojedynek między młodymi ludźmi, rzecz to przecież zwyczajna, codzień się przytrafiająca.
— Jedna rzecz jednak może nadać temu większe znaczenie, bo, jeżeli chodziło o kobietę...
— O kobietę, doktorze?...
— Tak jest. O ciebie, kochana pani, naprzykład...
— O mnie?...
Andrea westchnęła boleśnie. — Nie, doktorze, to nie o mnie bił się pan de Charny.
Doktór udał, że wierzy odpowiedzi, chciał jednak dowiedzieć się koniecznie, co to westchnienie znaczyło.
— Teraz rozumiem, dlaczego pani przyszłaś powiedział — to brat panią przysłał.
— Tak, tak, doktorze, brat mnie przysłał — zawołała Andrea.
Doktór spojrzał jej prosto w oczy.
— O!... ty, duszo chytra, będę jednak wiedział, co masz w sercu — mruknął, a głośno dodał:
— A więc powiem całą prawdę, jaka należy się osobie zainteresowanej. Powtórz to pani bratu i niech się ma na baczności, aby w razie... Rozumiesz?...
— Nic a nic, doktorze, a przedewszystkiem nie mogę pojąć co znaczy: „mieć się na baczności w razie...
— Zaraz ci wytłumaczę. Król nie lubi pojedynków. Król, co prawda, nie trzyma się ściśle prawa w tym razie, lecz jeżeli powód pojedynku jest skandaliczny, Jego Królewska Mość skazuje na wygnanie lub na więzienie.
— Wiem o tem.
— A jeżeli jeszcze śmierć nastąpi, o!... w takim razie król nie zna litości. Zatem poradź pani bratu, aby w razie wypadku postarał się ukryć.
— Doktorze!... — zawołała Andrea — doktorze, więc pan de Charny jest bardzo chory?...
— Posłuchaj, kochana panienko, obiecałem ci prawdę, oto ją masz: Widzisz biednego chłopca, który śpi a raczej jęczy tam w pokoju?...
— Tak, widzę — odparła Andrea złamanym głosem.
— Otóż, jeżeli mi się nie uda do jutra ocalić go, jeżeli gorączka, która go pożera nie ustanie, za dwadzieścia cztery godziny, człowiek ten będzie trupem.
Andrea czuła, że nie powstrzyma krzyku, ścisnęła ręką gardło, paznogcie zapiła w ciało, aby tym bólem fizycznym przygłuszyć rozpacz, miotającą sercem. Doktór Louis nie widział żadnej zmiany na tworzy Andrei, która jak spartanka panowała nad sobą.
— Brat mój nie ucieknie, zwyciężył wprawdzie pani de Charny, i jeżeli go ranił, to broniąc się jedynie; jeżeli zaś rana ta będzie śmiertelna, Bóg tylko ma prawo go sądzić.
— Nie dla siebie ona tu przyszła — myślał doktór — z pewnością zatem dla królowej. Zobaczymy teraz, jak daleko jej Królewska Mość posunęła swą lekkomyślność.
— Co też królowa mówi o tym pojedynku — zapytał.
— Nie wiem — odparła Andrea. — Cóż to królowi może obchodzić?...
— Ale pan de Taverney jest jej bardzo miły?... tak mi się zdaje przynajmniej.
— Pan de Taverney wyszedł cało z tej sprawy, mam nadzieję, że Jej Królewska Mość weźmie w obronę brata mego, jeżeli go obwinią...
Doktór Louis, zbity z tropu, zaprzestał badania.
— Nie jestem fizjologiem — myślał — jestem tylko chirurgiem. Po cóż u djabła, znając tak dobrze grę muskułów i nerwów, mam się koniecznie wdawać w odgadywanie kaprysów i namiętności kobiecych?...
Powiedziałem ci, panienko — odpowiedział Andrei — wszystko coś chciała wiedzieć. Każ umykać lub zostać panu de Taverney. To już do ciebie należy. Moją powinnością jest ocalić rannego tej nocy... w przeciwnym razie śmierć go porwie niechybnie w przeciągu dwudziestu czterech gadzin. Bądź zdrowa, panienko...
Poczem zamknął drzwi.
Andrea drżącą ręką potarła czoło; ujrzała się naraz sama, sama ze straszną rzeczywistością...
Widziała już śmierć, o której tak obojętnie mówił doktór, jak okryta białym całunem występowała z ciemności i dążyła do pokoju chorego.
Powiew śmiertelny zmroził jej członki, pobiegła jak nieprzytomna do siebie, zamknęła drzwi na klucz i padła na kolana przy łóżku:
— Boże mój! — zawołała z dziką energją, zalewając się łzami — Boże wielki!... nie bądź niesprawiedliwy, nie bądź okrutny!... Ty, który wszystko możesz, nie daj mu umrzeć, wszak on nic złego nie uczynił, a tak jest kochany gorąco na tym świecie!... O Boże mój!... Wszyscy my, ludzie, wierzymy w miłosierdzie Twoje. A ja!... ja... która cię błagam, cierpiałam okrutnie, bez żadnej winy z mej strony. Nigdy się nie skarżyłam nawet Tobie; nigdy nie zwątpiłam o dobroci Twojej. Dziś proszę Cię, błagam i żądam życia dla jedynej istoty... o!... jeżeli mnie nie wysłuchasz, o, Boże!... wiara moja w sprawiedliwość Twoją się zachwieje... O!... bluźnię, Boże!... przebacz i nie karz mnie za to. Łaski!... łaski!... o Boże dobroci i miłosierdzia...
Andrea straciła przytomność, zachwiała się i padła jak nieżywa na podłogę.
Bóg wysłucha! modlitwy Andrei. Charny nie miał w nocy gorączki. Nazajutrz, gdy chciwie chwytała wiadomości o nim, młodzieniec, dzięki staraniom lekarza, powracał do życia. Zapalenie ustępowało, zwalczone silami żywotnemi i lekarstwem. Polepszenie było widoczne.
Charny, przychodzący do zdrowia, przestał być zajmującym dla doktora Louis. Wogóle zdrowi niewiele obchodzą lekarzy.
Po upływie ośmiu dni, kiedy i Andrea uspokoiła się już zupełnie, Louis, pamiętając wybryki chorego podczas kryzysu, zapragnął przenieść Oliwiera gdzieś dalej. Chciał tym sposobem zabezpieczyć się na wypadek powrócenia maligny.
Lecz Charny ani słuchać nie chciał. Wpatrzył się ostro w doktora, rozgniewał straszliwie i utrzymywał, że jest u króla i że nikt nie ma prawa pozbawiać go opieki królewskiej.
Doktór nie grzeszył cierpliwością z pacjentami a głównie z rekonwalescentami swoimi; przywołał zatem czterech lokajów i kazał im wynosić chorego. Charny uczepił się łóżka, uderzył pięścią jednego z ludzi a reszcie wygrażał okrutnie.
Doktór Louis próbował perswazji. Charny zdawał się słuchać; lecz, gdy lokaje przemocą go unieść chcieli, szarpnął się gwałtownie, rana się otworzyła, krew zaczęła płynąć i znów stracił przytomność. Recydywa okazała się gorszą od pierwszej choroby.
Zaczął wykrzykiwać, że chcą go oddalić, aby go pozbawić rozkoszy widzeń sennych, lecz nic nie poradzą, bo one za nim wszędzie pójdą; że jest kochany i że przyjdą go odwiedzić, a kochająca go jest na tem stanowisku, iż nikogo się nie boi i nikt jej przeszkodzić nie może. Przerażony doktór odprawił służbę czemprędzej, opatrzył ranę, i postanowił leczyć wpierw ciało, niż duszę. Nie mógł jednak powstrzymać powracającej gorączki i bał się, iż może się ona skończyć obłędem.
Choroba tak szybko postępowała, że doktór zamierzał użyć środków gwałtownych.
Doktór Louis nie mógł powołać się na władzę królewską, bo chory zasłaniał się też wolą królewską. Postanowił więc opowiedzieć wszystko królowej i, skorzystawszy z chwili, gdy Charny zasnął, zmęczony przywoływaniem mar sennych i powiadaniem wymarzonych zdarzeń, udał się wprost do niej.
Zastał Marję Antoninę zamyśloną, lecz nie smutną, przypuszczała bowiem, że doktór przynosi dobre nowiny. Zdziwiła się mocno, gdy na pierwsze zapytanie Louis odpowiedział krótko, że z chorym jest bardzo źle.
— Jak to może być! — zawołała królowa — przecież wczoraj było dobrze?
— Nie, pani, i wczoraj było źle.
— A jednak powiedziałeś mi przez Misery, że mu lepiej.
— Łudziłem siebie i innych.
— Co to znaczy? — odparła królowa, blada niezmiernie — jeżeli niema nadziei, poco kryć przede mną? Czegóż mam się obawiać, doktorze? Jeżeli zaś zdrowszy, poco mnie przerażasz, iż król stracić może wiernego sługę?... Powiedz otwarcie, tak lub nie. Jakie jest niebezpieczeństwo?
— Dla niego mniejsze, niż dla innych, Najjaśniejsza Pani.
— Nic nie rozumiem doktorze, mów jaśniej.
— Otóż, że nie mogę — odpowiedział Louis. — Mogę tylko zapewnić Waszą Królewską Mość, że cierpienie pana de Charny jest czysto moralne. Rana jest nieznaczącym dodatkiem, powodem, pobudką dla gorączki.
— Więc pan de Charny cierpi moralnie?
— Tak, pani; nazywam cierpieniem moralnem, wszystko czego skalpelem zbadać nie można. Wybacz, Najjaśniejsza Pani, że więcej nie powiem.
— Chcesz mi powiedzieć, że hrabia?... — nalegała królowa.
— Czy pani rozkazuje mówić?
— Naturalnie, pragnę tego.
— A zatem, hrabia jest zakochany szalenie; oto u chciałem powiedzieć: Wasza Królewska Mość kazała usłuchałem.
Królowa wzruszyła ramionami, co miało znaczyć: — „A to śliczna historja!“.
— Pani sądzi, że można wyzdrowieć z tego, jak z rany? podjął doktór.
— O nie, złe się zakorzenia i z chwilowego obłędu pan de Charny wpadnie w monomanii śmiertelną. A wtedy...
— A wtedy co doktorze?
— Zgubi pani młodzieńca.
— Naprawdę, doktorze, dziwnie się wyrażasz. Ja zgubię tego młodzieńca! Cóżem ja winna, że mu się w głowie pomieszało?
— Naturalnie, że pani.
— Obrażasz mnie, doktorze.
— Jeżeli pani nie jest przyczyną w tej chwili — ciągnął doktór nieustraszony — będziesz nią później.
— Poradź więc, co mam czynić, przecież to twoja powinność — rzekła królowa, ułagodzona trochę.
— To znaczy, że mam przepisać lekarstwo?
— Jak ci się podoba.
— Oto jest. Trzeba leczyć młodego balsamem lub żelazem, niech kobieta, której imię powtarza bezustannie zabije go lub uzdrowi.
— Wpadasz w ostateczności, kochany doktorze — przerwała królowa niecierpliwie. — Zabić... uzdrowić, wielkie słowa, zaiste! Czyż można zabić mężczyznę oziębłością?
Czy podobna uleczyć biednego szaleńca jednym uśmiechem?
— O! jeżeli i pani jeszcze nie dowierza — rzekł doktór — nie mam tu co robić więcej, tylko pożegnać winienem Waszą Królewską Mość.
— Czyż to o mnie chodzi właściwie?
— Nic nie wiem i nie chcę wiedzieć, powtarzam tylko, że pan de Charny jest szaleńcem z odbłyskami rozumu i że to może go uczynić warjatem i zabić, a osoba dla której stracił rozum, jest w stanie go uleczyć. Otóż, gdy Najjaśniejsza Pani zapragnie uwolnić pałac od krzyków, marzeń na jawie i skandalów, niech się namyśli, co ma uczynić.
— Więc cóż mam uczynić?
— A to pytanie? Ja tylko przepisuję lekarstwo, a nic nie radzę.
Czyż nie wiem, co ciągle słyszę i widzę?
— Przypuśćmy, że zrozumiałam pana? ale co z tego wyniknie?
— Szczęście podwójne: przedewszystkiem dla pani jak i dla nas wszystkich, że chory, ugodzony w serce, przez rozum opamięta się i nie stanie się ofiarą poczynającej się choroby beznadziejnej. A potem... A! pani, wybacz mi moją winę, że widziałem aż dwa wyjścia z tego labiryntu... Lecz dla Marji Antoniny, królowej Francji, jest jedno tylko.
— Rozumiem cię; mówiłeś szczerze, doktorze. Trzeba, aby kobieta, dla której stracił rozum, powróciła mu go jakimkolwiek sposobem.
— Tak jest, to właśnie.
— Trzeba, aby miała odwagę pójść do niego wydrzeć mu jego marzenia, to jest tego węża, wpijającego się w głąb serca.
— Tak, tak Najjaśniejsza Pani.
— Każ uprzedzić jednę z moich dam honorowych, pannę de Taverney? — zawołał doktór.
— Tak jest; zarządź tak, aby pacjent twój przyjął nas przyzwoicie.
— Dobrze, Najjaśniejsza Pani.
— O! jak to smutno — rzekła królowa — iść i nie być pewną, czy niosę śmierć czy życie człowiekowi...
— Ja codzień jestem wtem położeniu, Najjaśniejsza Pani, gdy spotykam chorobę nieznaną. Daję lekarstwo i nie jestem pewny, czy zabiję chorobę, czy chorego?
Chodźmy pani, chodźmy już!
Królowa westchnęła i poszła sama z doktorem, nie mogąc znaleźć Andrei. Była jedenasta rano. Charny, ubrany, spał w fotelu po nocy, spędzonej niespokojnie. Okiennice, pozamykane starannie, przepuszczały zaledwie słabe światło. Otoczenie całe działało na uspokojenie rozdrażnionych nerwów, tej głównej przyczyny cierpienia.
Doktór Louis umiejętnie unikał wszystkiego, coby mogło pogorszyć stan pacjenta, a jednak, zdecydowany na krok stanowczy, nie cofał się przed próbą, która mogła go zabić. Co prawda mogła go i uleczyć. Królowa w ubraniu porannem, uczesana elegancko, przebiegła szybko korytarz, prowadzący do pokoju pana de Charny.
Doktór zalecił jej, aby bez wahania, bez ociągania, ukazała się odważnie, dla wywołania wrażenia gwałtownego.
Pociągnęła tak szybko klamkę od pierwszego pokoju, że osoba, pochylona u drzwi pokoju Charny‘ego, kobieta, owinięta płaszczem, miała zaledwie czas wyprostować się i przybrać postawę spokojną, pomimo że twarz jej i drżące ręce zdradzały pomieszanie.
— Andrea! — zawołała królowa zadziwiona. — Ty tutaj?.
— Tak, ja! — odpowiedziała blada i drżąca Andrea — ja, Wasza Królewska Mość. Ale przecież i Wasza Królewska Mość tu się znajduje?
— O! o! znowu gmatwanina — mruknął do siebie doktór.
— Szukałam cię wszędzie — rzekła królowa — gdzie byłaś?
Słowa te wymówiła, bez zwykłej dobroci. Było w nich coś, jak chęć badania, jak podejrzenie.
Andrea zlękła się; bała się przedewszystkiem, aby nie odgadnięto jej miłości, tego uczucia tak strasznego dla niej samej. Pomimo całej dumy, postanowiła skłamać po raz drugi.
— Jestem tu, jak pani widzi.
— Widzę, lecz poco?
— Pani — odrzekła Andrea — powiedziano mi, że Wasza Królewska Mość kazała mnie szukać, więc przyszłam.
Królowa nie dowierzała jeszcze.
— Jakim sposobem odgadłaś, że tu właśnie przyjdę?
— Bardzo łatwo. Doktór Louis był u Waszej Królewskiej Mości, następnie widziano państwa w apartamentach, które prowadzą do tego pawilonu.
— Trafnie odgadłaś — odparła królowa, niezupełnie przekonana, ale znacznie łagodniej — doskonale odgadłaś!
Andrea zdobyła się jeszcze na odwagę.
— Pani — rzekła z uśmiechem — jeżeli Wasza Królewska Mość nie życzyła sobie być widzianą, nie powinna była ukazywać się na galerjach odkrytych, jak dzisiaj, gdy szła tutaj. Skoro królowa przechodzi przez taras, panna de Taverney widzi ją z okna swego pokoju, a nie trudno wcale wyprzedzić osobę, którą się widzi zdaleka.
— Masz zupełną słuszność. To moja wada nieznośna, że nigdy nic nie odgadnę; sama jestem niedomyślna i trudno mi uwierzyć w domyślność innych.
Królowa czuła, że może potrzebować pobłażania, ponieważ potrzebowała powiernicy.
Natura jej nie była zlepkiem kokieterji i nieufności, jak to bywa u kobiet pospolitych, Wierzyła w przyjaźń, czując, że sama kochać potrafi. Kobiety, nie ufające sobie, nie dowierzają innym. To właśnie jest karą kokietek, że nigdy nie wierzą w prawdziwą miłość wielbicieli.
Marja Antonina zapomniała o wrażeniu, jakiego doznała, spotkawszy Andreę pod drzwiami pokoju pana de Charny. Wzięła za rękę pannę de Taverney, kazała jej otworzyć drzwi i weszła prędko do pokoju chorego, zostawiając Andreę i doktora za sobą. Zaledwie królowa znikła, gdy panna de Taverney wzniosła oczy w niebo z wyrazem boleści i gniewu.
Poczciwy doktór wziął ją pod rękę i chodził po korytarzu, mówiąc:
— Czy sądzisz, że jej się uda?
— O czem mówisz, doktorze?
— Czy jej się uda skłonić biednego szaleńca, aby dał się przenieść stąd, bo w przeciwnym razie umrze tu, jeżeli gorączka potrwa dłużej.
— Wyzdrowiałby zatem, gdyby był dokąd indziej przeniesiony! — zawołała Andrea.
Doktór spojrzał na nią, zdziwiony i niespokojny:
— Zdaje mi się, że tak — powiedział.
Królowa podeszła prosto do fotelu, na którym siedział Charny. Ten zbudzony szelestem uniósł głowę.
— Królowo! — wyszeptał, próbując powstać.
— Tak, panie, królowa — rzekła śpiesznie Marja Antonina — która wie, jak pracujesz nad utratą rozumu i zdrowia; królowa, którą znieważasz zarówno we śnie jak i na jawie, a która dba o swój honor i o bezpieczeństwo pańskie. Oto dlaczego tu przychodzę i dlaczego żal mam do pana...
Charny podniósł się drżący, nieprzytomny, a przy ostatnich słowach osunął się na kolana, obezwładniony boleścią fizyczną i moralną, opuścił głowę jak winowajca, nie chcąc i nie mogąc się podnieść.
— Czyż to podobna? — ciągnęła królowa, wzruszona szacunkiem i pokorą nieszczęśliwego — czy podobna, aby szlachcic, używający opinji prawego człowieka, pragnął koniecznie pozbawić kobietę czci i dobrego imienia? Bo zapamiętaj to sobie, panie de Charny, od pierwszego spotkania naszego nie królowę widziałeś we mnie, a byłam kobietą, potrzebującą opieki, i nie powinieneś był nigdy o tem zapominać.
Charny, poruszony do głębi słowami, pochodzącemi z serca, chciał się odezwać, chciał się bronić. Marja Antonina nie dopuściła tego.
— Cóż uczynią nieprzyjaciele moi — rzekła — jeżeli pan daje przykład zdrady?
— Ja, zdrady... — wyjąkał Charny.
— A teraz wybieraj pan: albo jesteś szaleńcem i będę zmuszona odjąć panu możność szkodzenia; albo jesteś zdrajcą.
— Usłyszeć z ust królewskich oskarżenie podobne, równa się wyrokowi śmierci. Królowo, odbierz mi życie; kobieto, oszczędź mnie.
— Czy jesteś przy zdrowych zmysłach, panie de Charny? — wyrzekła królowa.
— Tak, pani.
— Czy pojmujesz cały ogrom zła jakieś mi wyrządził; całą zbrodnię, popełnioną względem... króla?
— Boże! mój Boże — jęczał nieszczęśliwy.
— Zapominacie zanadto, panowie szlachta, że król jest mężem kobiety, którą znieważacie, podnosząc na nią swój pożądliwy wzrok; że król jest ojcem waszego przyszłego władcy, Delfina, syna mojego.
— O! — wykrzyknął Charny z głuchem jękiem i, aby nie upaść, zmuszony był wesprzeć się ręką o podłogę.
Królowę wzruszył niezmiernie i okrzyk boleści i wzrok zagasły młodzieńca; poznała, iż został ugodzony śmiertelnie i że trzeba szybko złagodzić sprawione cierpienia. Więc też dobra, miłosierna, jak zawsze, wystraszona słabością i bladością winowajcy, chciała zawołać o pomoc. Zastanowiła się jednak, że doktór i Andrea mogliby tłomaczyć opacznie zesłabnięcie Charny‘ego. Podniosła go zatem sama.
— A teraz — rzekła — mówmy jak królowa z człowiekiem. Doktór Louis dokłada wszelkich starań, aby pana uleczyć; rana pańska, nic nieznacząca, pogarsza się jedynie wskutek niepokoju umysłu: Kiedyż pozwolisz pan tej ranie zagoić się? Kiedyż przestaniesz niepokoić zacnego doktora skandalicznemi wybrykami szaleństwa? Kiedyż nakoniec opuścisz ten pałac?
— Pani jąkał Charny — Wasza Królewska Mość wypędza mnie... Odchodzę! uciekam już!
Zerwał się, stanął na nogi, lecz stracił równowagę, zachwiał się i upadł na ręce królowej, która go chciała powstrzymać. Zaledwie poczuł dotknięcie piersi gorącej i posłyszał bicie serca królowej, gdy przytomność opuściła go zupełnie, usta się rozwarły, a oddech pałający owiał Marję Antoninę i nieśmiały pocałunek poczuła na ręku. Zmieszana dotknięciem ust palących, zwyciężona tą słabością niezmierną, złożyła szybko bezwładne ciało na fotelu i chciala uciec; lecz głowa Charny’ego wtył opadła i uderzyła o poręcz fotelu, a różowa piana ukazał się na wargach i krople potu z czoła spadały na rękę Marji Antoniny.
— O! co za szczęście! — szeptał — co za rozkosz! — umieram przez ciebie...
Królowa naraz zapomniała o wszystkiem. Powróciła i porwała młodzieńca, w ramiona głowę jego oparła na łonie a ręką drżącą położyła na sercu.
Miłość cudu dokazała. Charny ożył, otworzywszy oczy widziadło znikło. Kobieta wylękła się, że zamiast pożegnania ostatniego, zostawi po sobie palące wspomnienie. Usunęła się do drzwi; Charny zaledwie zdążył ująć i powstrzymać ją za suknię.
— Pani, którą nad Boga szanuję, w imię tego poważania.
— Żegnaj, żegnaj — mówiła królowa.
— Pani, błagam przebaczenia!
— Przebaczam ci, panie de Charny.
— Pani! daruj ostatnie spojrzenie! — Panie de Charny — rzekła królowa, drżąc ze wzruszenia i z żałości — jeżeli nie jesteś najostatniejszym z ludzi, to dziś wieczorem lub jutro, umrzesz, albo opuścisz pałac.
Słowa te w ustach królowej można było za prośbę uważać. Charny upojony złożył ręce i na klęczkach przyczołgał się do nóg Marji Antoniny. Ona już drzwi otworzyła, chcąc uciec przed niebezpieczeństwem.
Andrea, która całą uwagę skupiła na drzwi pokoju chorego, ujrzała naraz Charny’ego na klęczkach a królów wzruszoną, omdlewającą prawie; oczy młodzieńca jaśniały nadzieją i dumą, jej zaś spuszczone były ku ziemi. Ugodzona w serce, zrozpaczona, przejęta nienawiści nie dała nic poznać po sobie. Widząc królowę powracającą, wyrzucała Bogu, że za wiele dał jednej kobiecie, bo piękność, koronę a co więcej, pozwolił na półgodzinną rozmowę z panem de Charny.
Doktór zaś zanadto myślał o następstwach, aby zważać na szczegóły. Zapytał tylko z zajęciem: No cóż, Najjaśniejsza Pani?
— Co postanowił? — powtórzył doktór.
— Wyjedzie — szepnęła królowa.
I, nie zważając na Andreę, ani na doktora, przeszła szybko korytarz i powróciła do swoich apartamentów.
Andrea uścisnęła rękę doktora, śpieszącego do pacjenta; następnie powoli, chwiejąc się, z głową spuszczoną, nie widząc nic koło siebie, z zamętem w swej biednej głowie powróciła także do siebie. Nie przyszło jej nawet na myśl zapytać o rozkazy królowej. Dla natury takiej jak Andrea, królowa była niczem, rywalka ją tylko obchodziła.
Doktór nie poznał pana de Charny. Silny aż do przesady, odważny i przedsiębiorczy, Charny zarzucił doktora pytaniami, tyczącemi prędkiego wyzdrowienia i jeszcze prędszego opuszczenia dotychczasowej siedziby. A mówił tak prędko, tak gorączkowo, że poczciwy doktór zląkł się, czy zamiast uzdrowienia nie wpadł znów w inną manję gorszą od pierwszej. Charny wywiódł go z błędu niebawem; podobny był do żelaza rozpalonego, ciemniejącego po wyjęciu z ognia. Nie bije ono już w oczy kolorem jaskrawym, lecz jest jeszcze o tyle gorące, aby spalić czegokolwiek się dotknie.
Louis spostrzegł, że młodzieniec powraca do równowagi i mówi logicznie. Rzeczywiście Charny tak dalece okazał się rozsądny, iż sam tłumaczył doktorowi przyczynę nagłej zmiany postanowienia.
— Królowa — mówił — zawstydziwszy mnie, pomogła mi więcej, niż cała nauka twoja wraz z wybornemi lekarstwami; bo widzisz, drogi doktorze, poruszyć moją miłość własną, to znaczy poskromić mnie, jak konia dzikiego wędzidłem. Pamiętam, że hiszpan jeden, a wiesz, iż oni lubią przechwałki, opowiadał mi kiedyś dla dowiedzenia siły swej woli, że gdy był ranny w pojedynku, dość mu było, aby zatrzymać krew, płynącą z rany, chcieć tego usilnie. Śmiałem się z hiszpana, nie wierząc mu; a jednak ja taki sam jestem: gdyby gorączka, którą mi wyrzucasz, chciała powrócić, przysięgam ci, nie dopuściłbym jej, mówiąc tylko: gorączko, ustąp!...
— Mamy przykłady takich fenomenów — rzekł doktór poważnie. — W każdym razie jednak winszuję panu serdecznie. Czy czujesz się zupełnie zdrowy moralnie?
— O! tak.
— Otóż poznasz niebawem, jaki związek zachodzi; między ustrojem moralnym i fizycznym człowieka.
Śliczna to teorja i prawdziwa, o której napisałbym dzieło, gdybym tylko czas miał po temu. Zdrów na umyśle, odzyskasz w przeciągu dni ośmiu siły, ręczę za to honorem.
— Dziękuję ci, kochany doktorze, za przepowiednię.
— Na początek zapewne stąd wyjedziesz?
— Kiedy tylko każesz, choćby natychmiast.
— Poczekajmy do wieczora. Miarkujmy się. Zaczynać od ostateczności to wielkie ryzyko.
— A więc czekajmy do wieczora.
— Czy daleko wyjedziesz?
— Choćby na koniec świata.
— Za daleko trochę, jak na pierwszy raz — rzekł doktór z flegmą. — Dosyć będzie do Wersalu, na ten raz cóż pan na to?
— Niech będzie do Wersalu, kiedy tak chcesz.
— Sądzę — mówił doktór — że nie potrzebujesz opuszczać ojczyzny dla wyleczenia się z rany.
Zimna krew doktora ostrzegła Charny‘ego, aby się miał na baczności.
— Masz rację, doktorze, nie trzeba daleko szukać, posiadam przecież własny dom w Wersalu.
— Otóż tego nam tylko potrzeba; dziś wieczorem przeprowadzimy tam pana.
— Nie zrozumiałeś mnie, doktorze; miałem zamiar objechać moje ziemskie posiadłości.
— Przecież dość daleko, na granicy Pikardji, o piętnaście a może i osiemnaście mil stąd.
— To bardzo blisko.
Charny uścisnął rękę doktora, dziękując mu za delikatność. O zmierzchu czterech lokajów, których tak niegrzecznie wypędził za pierwszym razem, zaniosło pana de Charny do karety, oczekującej przy bramie bocznego pawilonu.
Król cały dzień polował i po kolacji udał się już na spoczynek. Charny uważał za niestosowne wynieść się bez pożegnania; lecz doktór go uspokoił, obiecując wytłomaczyć koniecznością zmiany powietrza.
Do ostatniej chwili patrzył w okno pokojów królowej. Ale nikt go nie widział. Lokaj, idący z pochodnią przodem, oświecał drogę, zostawiając orszak cały w ciemności.
Spotkano na schodach kilkunastu oficerów, przyjaciół i kolegów, uprzedzonych zawczasu o wyjeździe, którzy towarzyszyli mu aż do karety. Charny wpatrywał się w okna; należące do królowej świeciły jasno. Jej Królewska Mość nie czuła się zdrowa tego wieczora i przyjmowała damy w sypialni.
Andrea, ukryta za firankami swego pokoju, drżąca, z rozpaczą w sercu, śledziła chciwie każde poruszenie chorego i jego otoczenia. Nakoniec powóz ruszył wolniutko i znikł w ciemności.
— Kiedy do mnie należeć nie może — szeptała Andrea — nie będzie go już teraz nikt inny posiadał przynajmniej.
— Jak mu przyjdzie znów ochota umierać — mówił doktór, wracając do siebie — nie skończy przynajmniej pod moją opieką, w moich rękach. Niech djabli porwą wszystkie choroby duszy! Nie jestem przecież doktorem Antonjusza, ażeby się znać na nich.
Charny szczęśliwie dojechał do domu. Doktór, odwiedziwszy go zaraz wieczorem, znalazł go dobrze i zapowiedział, że to ostatnia jego wizyta.
Charny zjadł z apetytem skrzydełko kurczęcia i trochę konfitur.
Nazajutrz odwiedził go pan de Suffren i pan de la Fayette, przysłany przez króla. Przez parę dni powtarzało się to, a potem zapomniano o nim.
Zaczął od przechadzki po ogrodzie, a po tygodniu mógł już dosiąść spokojnego konia. Zażądał też pozwolenia doktora na wyjazd do dóbr swoich. Doktór Louis zgodził się chętnie.
Charny zatem rozkazał spakować rzeczy swoje; udał się z pożegnaniem do króla, który go przyjął serdecznie i uprosił pana de Suffren, aby zapewnił królowę o szacunku jego głębokim i wdzięczności.
Nazajutrz po dniu, w którym Andrea ujrzała królowę, uciekającą od Charny‘ego, klęczącego przed nią, panna de Taverney, podług zwyczaju, weszła do buduaru w godzinie rannego ubierania królowej, przed samą mszą dworską. Zastała Marję Antoninę samą jeszcze. Odczytywała ona bilecik pani de la Motte i uśmiechała się.
Andrea bledsza, niż zwykle, surowa i sztywna, z wyrazem smutku na twarzy i w całej postaci, stanęła nieopodal królowej. Skromnie ubrana, w ciemnej sukni, wyglądała na zwiastunkę nieszczęścia.
Królowa była roztargniona; nie spostrzegła zatem powolnego i poważnego wejścia Andrei, ani oczu, zaczerwienionych od łez, ani bladości oblicza i drżących rąk.
Skinęła głową przyjaźnie i rzekła:
— Dzień dobry, kochanko.
Andrea czekała, aby królowa zaczęła rozmowę.
Czekała, pewna, że jej milczenie i nieruchomość zwrócą uwagę Marji Antoniny.
Tak się też stało. Nie odebrawszy odpowiedzi, tylko ukłon głęboki, królowa odwróciła głowę i spostrzegła twarz bladą i postać, pełną wyrazu boleści.
— O! Boże mój! co ci jest, Andreo? — zawołała — czy cię nieszczęście jakie spotkało?
— Tak, pani, wielkie nieszczęście — odpowiedziała młoda kobieta.
— Co takiego?
— Jestem zmuszona opuścić Waszą Królewską Mość...
— Co cię zmusza do tego?
— Nie jestem szczęśliwa w moich uczuciach...
— Rodzinnych — dodała Andrea z rumieńcem na twarzy.
Królowa zaczerwieniła się także; spojrzenia dwóch kobiet skrzyżowały się, jak ostrza stali.
— Nie pojmuję nic zgoła — rzekła — wczoraj jeszcze byłaś szczęśliwa.
— O nie, Najjaśniejsza Pani — odrzekła Andrea stanowczo — dzień wczorajszy był najnieszczęśliwszym w mojem życiu.
— A! — rzekła królowa, zamyślając się i dodała:
— Proszę cię, powiedz mi wyraźnie, co ci się stało?
— Nie będę nużyła Waszej Królewskiej Mości szczegółami... Nie jestem szczęśliwa w rodzinie, nie spodziewam się niczego dobrego na ziemi; przychodzę zatem prosić o uwolnienie, gdyż pragnę zająć się tylko zbawieniem mojej duszy.
Królowa podniosła się i, choć znać było, że przymus sobie zadaje, ujęła Andreę za rękę i zapytała:
— Powiedz, co znaczy to postanowienie przewróconej główki? Miałaś przecież brata i ojca tak samo wczoraj jak i dzisiaj? Czy przestałaś ich kochać? Przypuszczasz, że mogłabym zapomnieć o tobie, czyż nie zastępuję ci matki?
Andrea drżała, jak winowajczyni, pochyliła się przed królową i rzekła:
— Dobroć Waszej Królewskiej Mości przejmuje mnie wdzięcznością, lecz nie odwiedzie mnie od raz powziętego zamiaru. Postanowiłam porzucić dwór. Potrzebuję samotności.
— I to wszystko od wczoraj?
— Racz, Najjaśniejsza Pani, pozwolić mi zamilczeć...
— Uwalniam cię — rzekła królowa z goryczą — zanadto cię kochałam i dlatego pragnęłam zaufania i szczerości. Ponieważ chcesz koniecznie milczeć, czyń zatem, jak ci się podoba. Zachowaj tajemnicę swoją, panno de Taverney, i bądź szczęśliwsza na przyszłość, niż byłaś dotąd. Pamiętaj jednak, że pomimo wszystkiego nie przestanę uważać cię za przyjaciółkę. A teraz, Andreo, odejdź, jesteś wolna.
Andrea ukłoniła się ceremonjalnie i wyszła.
Królowa ją przywołała.
— Dokąd się udajesz, Andreo?
— Do opactwa Saint-Denis, Najjaśniejsza Pani.
— Do klasztoru! o! to bardzo słusznie; nie masz zapewne nic sobie do wyrzucenia, lecz niewdzięczność twoja i obojętność dla mnie, to już dosyć, to nadto nawet; idź już, idź, panno de Taverney. Wynikło z tego, że bez tłumaczenia, na które w dobroci serca rachowała królowa, bez rozczulenia i upokorzenia się, Andrea przyjęła pozwolenie w znaczeniu dosłownem i znikła bezpowrotnie.
Marja Antonina zauważyła, że panna de Taverney zamierza natychmiast opuścić zamek.
Rzeczywiście udała się ona do domu ojca swojego i, jak się spodziewała, zastała tam Filipa w ogrodzie. Brat marzył; siostra działała. Na widok Andrei, która o tej porze powinna być na pokojach królewskich, Filip podbiegi zdziwiony i wylękły.
Przeraził go nadewszystko smutek, rozlany na jej twarzy, przywykł bowiem do tego, że siostra witała go zawsze z uśmiechem i radością.
Andrea zawiadomiła brata, iż porzuciła służbę przy królowej, że została zwolniona na żądanie i że wstępuje do klasztoru.
Filip załamał ręce, jak człowiek, którego ugodził cios niespodziany.
— Co i ty także, moja siostro?
— Jakto, i ja także? Co mówisz?
— Przeklęte jest dla rodziny naszej zbliżenie się do Burbonów — zawołał. — Więc do tego przyszło, że chcesz wykonać śluby! zostać zakonnicą! Ty, najmniej światowa z kobiet, lecz najmniej także zdolna poddać się surowej regule ascetyzmu! Powiedz szczerze, co masz do zarzucenia królowej?
— Nic jej nie zarzucam, Filipie — odpowiedziała Andrea chłodno — ty, który tak wiele rachowałeś na łaskę królewską i miałeś do tego większe, niż ktokolwiekbądź prawo, dlaczego tak prędko dwór opuściłeś? Dlaczego trzech dni nie mogłeś wytrzymać? Ja wytrwałam trzy lata...
— Królowa miewa niekiedy fantazje, grymasy, prawda, Andreo?
— Jeżeli tak jest, Filipie, ty, jako mężczyzna, mogłeś to znosić; ja, kobieta, nie powinnam i nie chcę; niech grymasi sługom swoim, od tego je trzyma...
— To, co mówisz, kochana siostrzyczko, nie tłómaczy mi z jakiego powodu poróżniłaś się z królową.
— Alboż ty się z nią poróżniłeś, a jednak uciekłeś od niej? Wierzaj mi, Filipie, to kobieta niewdzięczna, bez serca.
— Trzeba jej wybaczyć, Andreo. Zepsuto ją trochę pochlebstwem, lecz w gruncie jest dobra i zacna.
— Dowiodła tego postąpieniem z tobą, Filipie.
— Cóż zrobiła takiego?
— Więc już zapomniałeś? O! ja mam lepszą pamięć. Dlatego dzisiaj odpłacam za siebie i za ciebie, Filipie.
— Za drogo płacisz, Andreo; w twoim wieku, przy twojej urodzie, nie wyrzeka się tak łatwo świata. Strzeż się, najdroższa, opuszczasz go młodą, będziesz żałowała na starość; zapragniesz wrócić po niewczasie i znajdziesz się samotna, bez przyjaciół, których porzucasz dla dogodzenia chwilowej namiętności.
— Czyż tak samo nie uczyniłeś, ty, co, będąc walecznym oficerem, honorowym i pełnym poświęcenia, nie dbałeś o korzyści i sławę. Czyś nie dowodził tak wtedy przede mną, gdyś powiedział: „Ona jest fanatyczką, Andreo, ona jest kokietką; ona jest przewrotna; nie będę jej służył“. Na dowód tej teorji, wyrzekłeś się świata, choć nie wstąpiłeś do klasztoru, i z nas dwojga ty jesteś bliższy ślubów niepowrotnych; ja dopiero zamierzam świat opuścić, ty już to uczyniłeś.
— Masz słuszność, siostro moja, i gdyby nie ojciec...
— Ojciec? A! Filipie, nie wspominaj go — odrzekła Andrea z goryczą. — Czyż ojciec nie powinien być opiekunem dzieci, albo przyjąć w starości od nich opiekę? Tak ojcowie postępują. A co nasz czyni? — pytam. Czy przyszło ci kiedy na myśl zwierzyć się z czemś panu de Taverney? Czy sądzisz go zdolnym, aby powierzył ci jaką z tajemnic swoich? O nie — mówiła dalej Andrea ze smutkiem — pan de Taverney siebie tylko kocha i żyje tylko dla siebie.
— Wiem o tem, Andreo, lecz nie powinien być osamotniony w chwili śmierci.
Słowa te, wymówione łagodnie lecz stanowczo, przypomniały młodej kobiecie, że w sercu jej za wiele miejsca zajęły: gniew, gorycz i żal do świata.
— Nie wyobrażaj sobie — powiedziała — że jestem wyrodną córką; wiesz dobrze, czy jestem siostrą kochającą; lecz w życiu mojem każdy, kto mnie spotkał, zabijał we mnie porywy uczucia. Bóg obdarzył mnie przy urodzeniu, jak każdą istotę żyjącą, ciałem i duszą; darów tych każdy używać ma prawo, dla zdobycia szczęścia na ziemi i w niebie. Przyszedł człowiek nieznany i zabrał mi duszę, to był Balsamo. Przyszedł drugi, którego zaledwie znałam, a był mniej niż człowiekiem dla mnie, i zawładnął ciałem mojem; to był Gilbert. Powtarzam ci, Filipie, i chcąc być dobrą i przywiązaną córką, trzeba mieć dobrego ojca... Przejdźmy teraz do ciebie i obrachujmy, co ci dało poświęcenie i usługi, świadczone wielkościom tej ziemi, tobie, któryś ich ukochał...
Filip spuścił głowę.
— O! bądź pobłażliwa, siostro moja — wyrzekł — kochałem, to prawda, bo widziałem w nich istoty, mnie podobne; przecież sam Bóg powiedział: „kochajcie jedni drugich“.
— O! Filipie! — odpowiedziała — nie przytrafia się nigdy na tym świecie, aby serce kochające znalazło wzajemność; wybrani przez nas, wybierają innych.
Filip poniósł bladą twarz i patrzył badawczo na siostrę.
— Dlaczego mi to mówisz? Do czego prowadzisz — zapytał.
— Nie, nie, Filipie — odpowiedziała spokojnie. — Odurzona jestem, mój bracie. W głowie mi się mąci, nie uważaj na to, co mówię.
Andrea przysunęła się do Filipa i ujęła go za rękę.
— Dosyć już o tem wszystkiem, braciszku najdroższy Proszę cię, odwieź mnie do klasztoru: wybrałam Saint-Denis; nie zostanę zakonnicą natychmiast, bądź spokojny. Zamiast w schronieniu szukać tego, co większa część kobiet chce znaleźć, to jest zapomnienia, ja pragnę pamiętać i rozpamiętywać... Za mało dotąd myślałam o Bogu, który jest jedynym królem, jedynym panem, jedyną pociechą i ucieczką naszą.
Oddam mu się w opiekę, i dzisiaj, gdy go pojmuję, więcej uczynię dla mojego szczęścia, niż gdyby wszystkie potęgi tej ziemi zmówiły się, aby mi życie uczynić przyjemnem.
Samotności pragnę, bracie mój, samotności; to przedsmak spokoju wiecznego. W ciszy Bóg przemawia do serca człowieka; w ciszy człowiek rozmawia z Bogiem!
Filip powstrzymał Andreę gestem.
— Pamiętaj — powiedział — że nie zgadzam się na ten rozpaczliwy krok; nie powiedziałaś mi przyczyny, nie mogę być sędzią twego postanowienia.
— Rozpacz! — zawołała z pogardą — mówisz o rozpaczy! Dzięki Bogu, nie wyjeżdżam z tego powodu. Ja, miałabym czego żałować, rozpaczać?
— Nadmiar pogardy i podniecenie, w jakiem się znajdujesz, nie może trwać długo — podjął Filip — nie przyznajesz się do rozpaczy a więc, Andreo, ty tylko naprzekór robisz...
— O! bracie mój — odpowiedziała Andrea z gorzkim uśmiechem — chyba nie wierzysz w to, iż panna de Taverney jest tak słaba, że ustępuje miejsca innym tylko na przekór; to broń kokietek... i głupich... Uczucia takie zapalają oczy płomieniem gniewu, który łzy wkrótce ugaszą. Ja tego nie potrafię... Chciałabym, abyś mi wierzył, a na to potrzebujesz jedynie wejść w siebie i zbadać się w chwili, gdy masz żal do świata! Odpowiedz mi szczerze, Filipie, jeżelibyś jutro uciekł do Trapistów i zamknął się tam na zawsze, jak nazwałbyś przyczynę, która cię popchnęła do tego postanowienia?
— Nazwałbym to boleścią nieuleczalną, siostro moja — powiedział Filip z łagodną powagą nieszczęścia.
— O tak, Filipie, znalazłeś nazwę stosowną, przyjmuję ją. Więc i mnie boleść nieuleczalna ciągnie do samotności.
— Jak to dobrze — odrzekł Filip — że siostra i brat nie różnią się losem.
Równą dozę szczęścia i niedoli Bóg nam wyznaczył. Jesteśmy prawdziwem rodzeństwem, Andreo.
Andrea sądziła, że Filip, owładnięty wzruszeniem, zadaje jej pytanie, i być może, że serce to niezłomne byłoby się otworzyło pod naciskiem miłości braterskiej.
Lecz Filip wiedział z doświadczenia, że wielkie dusze wystarczają sobie; nie próbował zatem zdobywać gwałtem zaufania siostry.
— O której godzinie i którego dnia chcesz wyjechać — zapytał.
— Jutro; dziś nawet, jeżeli czas jeszcze.
— Czy przejdziesz się ze mną po parku, ostatni raz?...
— Nie — odpowiedziała.
Zrozumiał z uściśnienia ręki, towarzyszącego odmowie, że młoda kobieta nie chciała się rozrzewniać.
— Będę gotów na wezwanie — odpowiedział.
Pocałował ją w rękę, nie dodawszy słowa jednego; obawiał się, aby gorycz, przepełniająca serce, nie wydobyła się na usta.
Andrea usunęła się do swojego pokoju, gdzie zastała bilecik od Filipa.
„Możesz odwiedzić ojca o piątej godzinie wieczorem. Pożegnanie jest konieczne. Pan de Taverney nie przebaczyłby zaniedbania powinności córki“.
Odpowiedziała mu:
„O piątej będę u pana de Taverney w ubraniu podróżnem. O siódmej możemy być już w Saint-Denis. Czy podarujesz mi wieczór dzisiejszy?“
Zamiast odpowiedzi, Filip zawołał oknem, dotykającem do pokoju Andrei, tak, aby słyszeć mogła:
Widzieliśmy już, jak królowa przed przyjęciem Andrei czytała bilecik pani de la Motte i jak się uśmiechała.
Zawierał on tylko te słowa, poprzedzone formułkami głębokiego uszanowania.
...„Wasza Królewska Mość może być pewna, ze będzie miała kredyt otwarty a przedmiot wiadomy będzie Jej oddany z całą ufnością.
Z tego to właśnie królowa się śmiała, a potem spaliła bilecik Joanny.
Rozmowa z panią de Taverney zepsuła jej humor, i gdy tak siedziała smutna i zniechęcona, pani Misery zjawiła się, donosząc, iż pan de Colonne oczekuje i prosi o zaszczyt przedstawienia się królowej.
Pan de Colonne odznaczał się dobrą głową i wysokiem wykształceniem. Pochodził z pokolenia drugiej połowy wieku XVIII-go, z pokolenia nie zastanawiającego się nad przyszłością i, pomimo widma nieszczęść, wiszących nad Francją, wesoło i nieopatrznie lecącego w przepaść.
Interes osobisty mieszał z pojęciem interesów ogółu i jak Ludwik XV wziął za dewizę: „Jak nas nie stanie, niech się i świat skończy“. Dlatego to właśnie starał się jedynie, aby teraźniejszość była wygodna i przyjemna.
Znał się wyśmienicie na sprawach państwa i był skończonym dworakiem.
Ile było w tej epoce kobiet sławnych z rozumu, bogactwa i urody, wszystkim hołdował na podobieństwo pszczoły, unoszącej się z upodobaniem nad kwiatami, odznaczającemi się słodyczą i aromatem.
Posiada! wielką umiejętność prowadzenia rozmowy o wszystkiem. Był w stanie rozumować z d‘Alembertem rozumować z Diderotem, szydzić z Voltairem i marzyć z Roussem. Nakoniec czuł się tak pewny swego, iż wyśmiewał głośno popularność pana de Necker, chociaż minister ten rozumny i daleko widzący, sprawozdaniem o stanie finansów potrafił zwrócić uwagę francuzów na grożące niebezpieczeństwo.
Colonne sprawozdanie to skrytykował na wszystkich punktach i ośmieszył w oczach tych nawet, których ono w największą grozę wprawiało.
Król i królowa, ze strachem wymawiający imię wielkiego statysty, przywykli pomału słyszeć, jak go wyszydzał minister młody, elegancki, wesoły, który odpowiadał na cyfry słowami:
— Naco się zda dowodzić, gdy się nic dowieść nie potrafi?
Rzeczywiście pan de Necker wykazał jedynie niemożność swoją zawiadywania nadal finansami.
Colonne je objął z gotowością, z nadzieją podołania zadaniu; od pierwszej jednak chwili, można powiedzieć, że ugiął się pod brzemieniem.
Pan de Necker żądał reform; reformy te częściowe przestraszyły ogół.
Cel, do którego dążył Necker, przedstawiał się niepodobny do urzeczywistnienia, z powodu właśnie, że kładł nacisk na niego.
Mówić o poskromieniu nadużyć tym, którzy z nich ciągnęli korzyści, nie jest-że to wystawiać się na opór zacięty ze strony zainteresowanych? Czyż uprzedzamy nieprzyjaciela o chwili, w której mamy zamiar uderzyć na jego fortece?
Zrozumiał to Colonne i w tym wypadku okazał się rzetelniejszym patrjotą, niż genewczyk Necker.
Mówimy tu o faktach spełnionych, bo Colonne zamiast oddalać nieuniknioną katastrofę, przyspieszył jej wybuch.
Plan jego był śmiały, olbrzymi; chodziło o zrujnowanie w przeciągu dwóch lat króla, szlachty, którzy mogliby wegetować jeszcze z jakie dziesięć lat, a po bankructwie powiedzieć im:
— Teraz, panowie, zapłaćcie ludowi za wieki nędzy i niewoli, podzielcie się dostatkiem, jaki posiadacie jeszcze, bo lud głodny jest i pochłonie tych, którzy go dobrowolnie nie zechcą nakarmić!
Kto wpływał na to, że król nic nie wiedział, a królowa, tak przewidująca i trafna w spostrzeżeniach swoich, okazała się równie zaślepiona, jak jej małżonek, na postępowanie ministra, historja, a więcej jeszcze romans, dadzą kilka szczegółów nieodzownych.
Pan de Colonne wszedł do gabinetu królowej.
Piękny, słuszny i szlachetnych manier, potrafił on wywołać uśmiech na usta monarchini a wyciskać łzy z oczu kochankom swoim.
Pewny, że Marja Antonina wzywa go z powodu nagłej potrzeby pieniężnej, stanął przed nią pogodny, z uśmiechem na ustach. Wielu na miejscu jego przyszłoby z czołem zmarszczonem, aby następnie przyzwolenie ich miało więcej uroku.
Królowa z nadzwyczajną uprzejmością prosiła ministra, aby usiadł i rozmawiała łaskawie o rzeczach nic nieznaczących.
— Czy mamy pieniądze, kochany panie de Colonne? — zapytała.
— Ależ bezwątpienia, Najjaśniejsza Pani, mamy; mamy je zawsze.
— A to wybornie się składa — ciągnęła królowa — pan jeden tylko potrafi odpowiadać w ten sposób na życzenia moje; jesteś niezrównanym ministrem skarbu.
— Jakiej sumy potrzebuje Wasza Królewska Mość? — rzekł Colonne?
— Powiedz mi pan najprzód, jakim cudem znalazłeś pieniądze tam, gdzie, jak pan Necker utrzymywał, niema ich wcale?
— Pan Necker miał słuszność, Najjaśniejsza Pani, skarb był pusty, nie mylił się; do tego stopnia jest to prawdą, że w dniu wstąpienia mojego do ministerjum, piątego grudnia 1783 roku (takie daty zostają w pamięci), odbierając skarb publiczny, znalazłem w kasie dwa tylko worki, zawierające po tysiąc dwieście liwrów. Nie było ani szeląga więcej.
— Otóż, Najjaśniejsza Pani, gdyby pan de Necker zamiast krzyczeć:
„Niema pieniędzy!“ zabrał się do pożyczania, jak ja to uczyniłem: sto miljonów pierwszego zaraz roku a sto dwadzieścia drugiego; gdyby zapewnił nową pożyczkę, osiemdziesiąt miljonów, na rok trzeci, wtedy pan de Necker byłby prawdziwym ministrem skarbu. Pierwszy lepszy potrafi zawołać: „Niema pieniędzy w kasie“, ale nie każdy „Są i będą zawsze!“.
— Ja też tego panu winszowałam, panie Colonne. Powiedz mi tylko, jak pospłacasz długi, w tem cała trudność?
— O! pani — odpowiedział Colonne z uśmiechem niezbadanym — zaręczam, że się spłaci.
— Ufam panu zupełnie — rzekła królowa — lecz pomówmy jeszcze o finansach; z panem stają się one zajmujące: pełne kolców i cierni dla innych, dla pana są drzewem owocodajnem.
— Czy masz pan nowy znów pomysł jaki? — zapytała królowa — o! proszę, powiedz mnie pierwszej.
— Mam myśl, która urzeczywistniona napędzi dwadzieścia miljonów do kieszenią francuzów, a siedem miljonów do kieszeni Najjaśniejszej Pani... przepraszam, do szkatuły Jego Królewskiej Mości.
— Błogosławione miljony; i tu i tam ujrzę je z radością. Kiedyż i którędy przypłyną?
— Wasza Królewska Mość wie zapewne, że moneta złota nie posiada wartości jednakiej we wszystkich krajach europejskich?
— Wiem o tem. W Hiszpanji, naprzykład, złoto jest droższe, niż we Francji.
— Wasza Królewska Mość ma rację, i to rozkosz prawdziwa rozmawiać z nią o finansach. Złoto w Hiszpanji warte jest od lat kilku osiemnaście uncji na grzywnie[3] więcej, niż we Francji. Wynika z tego, że eksporterzy zarabiają na każdej grzywnie złota, wywiezionej z Francji, wartość czternastu uncji złota.
— To bardzo dużo! — rzekła królowa.
— Gdyby kapitaliści wiedzieli to, co ja wiem, za rok najdalej nie byłaby już u nas ani jednego luidora w złocie.
— Chcesz pan zapobiec temu?
— Bezzwłocznie, pani; podniosę wartość złota na piętnastu grzywnach o cztery uncje i dam piętnasty procent zysku. Pojmuje Wasza Królewska Mość, że wtedy ani jeden luidor nie zostanie w ukryciu, gdy się rozgłosi, że właśnie ten procent otrzymują dostarczyciele złota. Po przetopieniu monety starej, bijąc nową z grzywny, wartującej obecnie trzydzieści luidorów, będziemy ich mieli trzydzieści dwa.
— Dobrodziejstwo chwili obecnej i dobrodziejstwo w przyszłości! — zawołała królowa. — Pyszna myśl!
— Tak sądzę i rad jestem nieskończenie, iż zyskała przyzwolenie Waszej Królewskiej Mości.
— Miej pan zawsze takie pomysły, a z pewnością spłacisz wszystkie nasze długi.
— Pozwól, Najjaśniejsza Pani, zapytać — przerwał minister — czego życzysz sobie ode mnie?
— Czy możnaby, panie ministrze, dostać niezwłocznie...
— Jak wysoką sumę?
— O! bardzo wysoką!
Colonne uśmiechnął się zachęcająco.
— Pięćset tysięcy liwrów — rzekła królowa.
— A! Najjaśniejsza Pani, zląkłem się, myślałem, że chodzi o prawdziwie wielką sumę.
— Zatem pan może?...
— Naturalnie.
— Bez wiedzy króla...
— O! Najjaśniejsza Pani, to niepodobieństwo, co miesiąc przedstawiam rachunki królowi; wprawdzie niema zdarzenia, aby je kiedy sprawdzał... i to mi zaszczyt czyni.
— Kiedyż mogę otrzymać...
— Na który dzień Wasza Królewska Mość potrzebuje?
— Piątego przyszłego miesiąca dopiero.
— Obliczenie kasy zrobimy drugiego; trzeciego Najjaśniejsza Pani otrzyma pieniądze.
— Dziękuję, panie de Colonne.
— Najszczęśliwszym się czuję, gdy mogę być użytecznym Waszej Królewskiej Mości. Błagam pokornie o pozbycie się skrupułów, gdy chodzi o moją kasę. Pochlebia to miłości własnej jej głównego kontrolera skarbu.
Podniósł się i ukłonił z szacunkiem; królowa podała mu rękę do ucałowania.
— Słówko jeszcze — rzekła.
— Słucham, Najjaśniejsza Pani.
— Mam wyrzuty sumienia, z powodu tych pieniędzy.
— Wyrzuty sumienia...
— Tak, biorę je dla dogodzenia fantazji.
— Tem lepiej. Wypłynie z tego zatem prawdziwa korzyść dla naszego przemysłu, handlu lub dla naszych przyjemności.
— Bo widzisz, panie de Colonne, byłaby to dla mnie boleść okrutna, gdyby lud biedny płacił za moje fantazje...
— O! jeżeli tylko to — rzekł minister z złowrogim uśmiechem — niech się Wasza Królewska Mość nie obawia, bo przysięgam, że nie lud ubogi będzie płacił za jej fantazje.
— Dlaczego? — zapytała królowa zdziwiona.
Zaledwie pan de Colonne opuścił królową, dało się słyszeć dyskretne pukanie do drzwi buduaru, a za chwilę weszła Joanna.
— Najjaśniejsza Pani — rzekła cicho — „on jest tam, czeka.
— Kto, kardynał? — zapytała królowa, zdziwiona wyrażeniem „on“, wiele bardzo znaczącem w ustach kobiety.
Nie zdążyła nic dodać, a już Joanna wprowadziła pana de Rohan, sama zaś pożegnała królowę, uścisnąwszy nieznacznie rękę swojego protegowanego.
Książę został sam z Marją Antoniną; postąpił trzy kroki i złożył obowiązkowy ukłon.
Królowa, widząc szacunek i takt w zachowaniu kardynała, uczuła się wzruszoną i wyciągnęła rękę do stojącego ze spuszczonemi oczyma.
— Książę — wymówiła — uwiadomiono mnie o postępku jego, który zmusza do zapomnienia wielu krzywd dawniejszych.
— Pozwól mi, Najjaśniejsza Pani — rzekł książę, drżąc ze wzruszenia — pozwól mi łaskawie zapewnić się, że winy moje, o których Wasza Królewska Mość wspomina, okazałyby się znacznie mniejszemi, gdyby mi wolno było usprawiedliwić się.
— Nie zabraniam panu wcale tego — odrzekła królowa, z godnością — lecz cokolwiekbyś powiedział, rzucić to może cień na przywiązanie i szacunek, jaki mam dla ojczyzny i rodziny mojej. Usprawiedliwiając siebie, musiałbyś mnie zranić, panie kardynale. Widzieć pana w nowem świetle, odkryć w nim przyjaciela pełnego szacunku oddanego na usługi...
— O tak! oddanego na usługi... dopóki żyć będę — przerwał kardynał.
— Niech i tak będzie, jeśli się panu podoba. Ale dotąd — mówiła Marja Antonina — chodzi o co innego zupełnie. Pragniesz mi wszak służyć, aż do zrujnowania się, panie kardynale? Bardzo to pięknie z twojej strony, aż nadto pięknie... Na szczęście zapobiegłam już tej katastrofie. Ani życiem, ani ruiną majątkową, nie zapłacisz pan za oddanie się na usługi moje, chyba że, jak to mówią, sam siebie zrujnujesz. To już twoja rzecz. W każdym razie, ponieważ jesteśmy teraz przyjaciółmi, więc jako przyjaciółka, radzę ci, bądź oszczędny, to cnota konieczna dla pana; zyskasz tem łaskę króla, bo on nie lubi marnotrawców.
— Zostanę skąpcem dla przypodobania się Waszej Królewskiej Mości.
— Król — podjęła Marja Antonina, z delikatnym odcieniem surowości w głosie — nie lubi i skąpców także.
— A więc będę, czem Wasza Królewska Mość rozkaże przerwał kardynał, ze źle ukrytą namiętnością.
— Otóż mówiłam — przerwała królowa poważnie — że nie zrujnujesz się pan z mojej przyczyny. Poręczyłeś za mnie i tem mnie zobowiązałeś, lecz, dzięki Bogu, mogę jeszcze zapłacie, com winna, nie zajmuj się zatem tą sprawą, która zacząwszy od pierwszej wypłaty, mnie tylko jedną obchodzić powinna.
— Lecz, aby sprawa ta została ukończoną — rzekł kardynał pozostaje mi jeszcze oddać naszyjnik Waszej Królewskiej Mości.
Mówiąc to, wyjął z kieszeni pudełko i podał z ukłonem.
Królowa wzięła pudełko, nie spojrzawszy na nie; choć drżała z chęci obejrzenia brylantów; powstrzymała się jednak i obojętnie postawiła na stoliczku obok siebie.
Kardynał ośmielił się trochę i zaczął prawić grzeczności, czego łaskawie słuchała, nakoniec chciał wrócić do poprzedniej rozmowy, o pojednaniu z królową.
Ona zaś, ponieważ postanowiła nie patrzeć na brylanty przy nim, a paliła ją chęć obejrzenia ich, słuchała z roztargnieniem.
Pożegnał nareszcie królowę, widząc, że jej zawadza co także go uradowało.
Przecież, gdyby był jej obojętnym, to nie wstydziłaby się zdradzić przy nim ze słabostką kobiecą. Wyszedł zachwycony, upojony nadzieją i gotów dowieść pani de la Motte wdzięczności bez granic, za rokowania, tak pomyślnie do skutku doprowadzone.
Joanna oczekiwała w powozie jego, o sto kroków od bramy pałacowej, dokąd przybiegł z wynurzeniem dozgonnej przyjaźni.
— No cóż — powiedziała, gdy minął pierwszy wybuch wdzięczności — zostaniesz pan Richelieu‘m, czy Mazarinim? Dumne usta austrjaczki wyrzekły zachętę ambicji czy miłości? Rzucasz się w objęcia polityki, czy w intrygi miłosne?
— Nie żartuj, hrabino — rzekł książę — czyż nie widzisz, że rozum tracę z radości!...
— Nie opuszczaj mnie tylko, a za trzy tygodnie najdalej, zostanę ministrem.
— Przekleństwo!... aż za trzy tygodnie? jakżeż to długo czekać, termin zaś pierwszej wypłaty przypada za dni piętnaście!...
— O! szczęście nigdy samo jedno nie przychodzi; królowa ma pieniądze... i zapłaci; zasługa moja cała ograniczy się na dobrych chęciach... To za mało, hrabino, na honor, to zbyt mało. Bóg świadkiem, że pogodzenie się z królową opłaciłbym chętnie ceną pięciuset tysięcy liwrów!
— O, bądź pan spokojny — przerwała Joanna z uśmiechem — będziesz miał i tę przyjemność w dodatku.
— Czy bardzo pragnie pan tego?
— Przyznaję, że wołałbym; bo widzisz, hrabino, gdyby królowa zawdzięczała mi...
— Eminencjo, mam przeczucie, że cię nie ominie ta satysfakcja. Jestżeś na nią przygotowany?
— Rozkazałem na ten cel posprzedawać ostatnie posiadłości moje i wydzierżawić na rok przyszły dochody i beneficja.
— Masz pan zatem pięćset tysięcy liwrów w gotówce?
— A jakże, mam; ale po zapłaceniu, nie wiem, co dalej pocznę...
— Rachujmy na to — zawołała Joanna — że wypłata obecna daje nam trzy miesiące spokoju. A co się przez ten czas stać może, to tylko Bóg jeden wie! Dwa miesiące u steru rządu ureguluje rachunki pańskie i postawi cię na nogi.
— U! hrabino, co za przypuszczenie!...
— Nie broń się, ekscelencjo. Nie ty, to koledzy twoi to zrobią...
— Masz rację, jak zawsze zresztą. Dokąd się teraz udajesz?
— Idę do królowej; muszę się przekonać, jakie wrażenie pozostawiła wizyta pańska.
— Bardzo dobrze. Ja zaś wracam do Paryża.
— Ciekawam poco? Pokaż się pan lepiej wieczorem znów na pokojach; trzeba kuć żelazo, dopóki gorące.
— Na nieszczęście, muszę stawić się na schadzkę, otrzymałem właśnie wezwanie dziś rano przed wyjazdem.
— Jakto! udajesz się pan na randez-vous?
— Nawet bardzo poważne, sądząc z bileciku, jaki odebrałem. Przeczytaj sama...
— Charakter pisma męski — rzekła hrabina i czytała:
„Pewna osoba chce z panem pomówić o sumie pieniężnej, bardzo znacznej, która jest do odebrania. Osoba ta przedstawi się panu kardynałowi dziś wieczorem w pałacu jego w Paryżu, prosząc o audjencję“.
— To anonim!... Może to filut jaki... lub mistyfikator...
— O! nie, hrabino, niktby nie śmiał żartować ze mnie w ten sposób, aby zostać w następstwie obitym przez moją służbę.
— Cóż więc pan przypuszcza?
— Sam nie wiem dlaczego, lecz wydaje mi się, iż znam to pismo.
— E! to złudzenie próżne; zresztą nie ryzykujesz nit z człowiekiem, który obiecuje ci pieniądze. Toby mi się tylko nie podobało, gdyby obiecywał a nie dotrzymał... A teraz żegnam Waszą Eminencję.
— Do szczęśliwego zobaczenia, hrabino.
— Ale, ale, Eminencjo, jeszcze parę słówek...
— Co takiego?
— Jeżeli przypadkiem wpadną ci w ręce pieniądze...
— Więc cóż z tego, hrabino?
— Dostaniesz coś, o czem pan zapomniałeś, czego się nie spodziewasz, skarb jaki odszukany...
— Rozumiem, rozumiem, filutko; mam podzielić się z tobą, wszak prawda?
— Zgadłeś, Eminencjo.
— Przynosisz mi szczęście, hrabino, dlaczegóż zatem nie miałbym pamiętać o tobie? Uważaj rzecz za skończoną. A teraz mów, czego chcesz jeszcze?
— Chcę tylko poradzić panu, abyś był ostrożny i nie naruszał swych pięciuset tysięcy liwrów.
— O! nie bój się niczego!
Kardynał wracał do Paryża w błogiej atmosferze nadziemskich uniesień.
Od dwóch godzin świat zmienił się zupełnie dla niego; życie stało się innem...
Miłość i ambicja... i jedno i drugie uczucie aż nadto zostało zaspokojone.
Jako zakochany, otrzymał od królowej więcej, niż śmiał marzyć; a jako pragnący zaszczytów i władzy, większe jeszcze miał prawo do nadziei.
Król — marzył prałat — prowadzony zręcznie i umiejętnie przez żonę, pomoże z pewnością do wyniesienia na świecznik kardynała; nic go zatem nie powstrzyma na drodze łask i honorów.
Książę Ludwik de Rohan czuł się w natchnieniu. Pragnął wprowadzić zmiany i ulepszenia; zbliżał już w myśli duchowieństwo z ludem, aby stworzyć tym sposobem większość silną, i na niej oparty rządzić długo i dobrze.
Postawi królowę na czele ruchu, dążącego do uszczęśliwienia ludu i podniesienia dobrobytu w kraju; królowę, którą kocha! którą uwielbia... i której przywróci popularność i miłość poddanych.
Oto, o czem marzył szanowny prałat; marzenia te jedno czułe słówko, wyrzeczone przez królowę Marję Antoninę, mogło zamienić w rzeczywistość.
O! wtedy odmieni się, poprawi; porzuci łatwe zdobycze buduarowe, ze światowca stanie się filozofem, z próżniaka pracownikiem niezmordowanym.
Dla charakterów silnych nic to trudnego zamienić dnie i noce, poświęcone rozpuście i hulankom, na życie obowiązku i pracy.
Pan de Rohan puścił wodze fantazji i, podniecony miłością i ambicją, wytwarzał kombinacje jedne od drugich wznioślejsze.
Natychmiast po przybyciu do Paryża, zabrał się do dzieła. Na początek spalił całą szkatułkę listów miłosnych, przywołał intendenta i polecił zaprowadzić różne zmiany; sekretarzowi rozkazał na gwałt pióra temperować i zabrał się natychmiast do pisania rozprawy o zasadach polityki angielskiej, którą znał i rozumiał doskonale.
Godzinę całą pracował już i czuł, że mu, coraz łatwiej idzie, gdy naraz dzwonek odezwał się w gabinecie, ci oznaczało przybycie interesanta poważnego.
Wszedł pokojowiec.
— Kto tam jest? — zapytał prałat.
— Osoba, która pisała dziś rano do Waszej Eminencji.
— Ten list bez podpisu?
— Tak, Eminencjo.
— Idź, zapytaj o nazwisko.
Pokojowiec wyszedł i powrócił za chwilę.
— Hrabia Cagliostro — powiedział.
Książę zadrżał.
— Niech wejdzie.
Hrabia wszedł, drzwi się za nim zamknęły.
— Boże wielki! — wykrzyknął kardynał. — Kogóż to ja widzę?
— Nieprawdaż, Eminencjo — rzekł Cagliostro, z uśmiechem — że nie zmieniłem się wcale?
— Czy podobna... — mruczał de Rohan — czy to możebne... Józef Balsamo żyje... on, który, jak mówiono, znalazł śmierć w płomieniach... Józef Balsamo...
— Hrabia de Foenix, obecnie zmieniony, żyje i będzie żył długo.
— Dlaczego zmieniłeś pan nazwisko?... dlaczego porzuciłeś dawniejsze?
— Dlatego właśnie, że dawne, że zanadto wiele smutnych i kompromitujących wypadków przypominało je innym i mnie samemu.
Pan, naprzykład, Eminencjo, czyż nie kazałbyś drzwi zamknąć przed Józefem Balsamo?
— Ja! ależ nie, mój panie.
Kardynał osłupiały, zapomniał nawet prosić Cagliostra, aby usiadł.
— Okazuje się — podjął tenże — iż Wasza Eminencja mą lepszą pamięć i więcej uczciwości, niż wszyscy razem ludzie na ziemi.
— O! panie, wyświadczyłeś mi ongi taką przysługę...
— Przyjrzyj mi się pan — przerwał Balsamo — wszak nie zestarzałem się ani odrobiny i jestem najlepszym dowodem skuteczności eliksiru życia?
— Przyznaję, panie, lecz nie dziwi mnie to wcale, wszak jesteś człowiekiem wyjątkowym, doskonalszym od zwykłych śmiertelników, ty, który rozrzucasz hojnie złoto... obdarzasz zdrowiem...
— Nie przeczę, że zdrowia mocen jestem udzielić, lecz rozrzucać złoto!... o nie, nie, nigdy!
— Czy już nie fabrykuje pan złota?
— Nie, Eminencjo.
— Dlaczegóż to?
— Ponieważ zgubiłem ostatnią cząstkę ingredjencji nieodzownej, którą od mistrza mojego, mędrca Althotasa dostałem wtedy, gdy wyjeżdżał z Egiptu. Jedyna to rzecz, na którą nie posiadałem nigdy recepty.
— Czy mistrz pański dla siebie ją zachował?
— Nie... czyli tak; zachował dla siebie, ponieważ zabrał tajemnicę do grobu.
— Czemuż nie przedłużyłeś życia człowiekowi temu, posiadaczowi jedynemu tajemnicy nieodzownej, a sobie zachowałeś życie i młodość wiekuistą, jak sam powiadasz?
— Potrafię ja walczyć z chorobą, goić rany śmiertelne, lecz władza moja ustaje, gdy nieprzewidziany wypadek sprowadzi zgon, a do tego w mojej nieobecności.
— Więc to wskutek wypadku skończył życie Althotas?
— Sądziłem, że wiesz o tem, Eminencjo; wiedziałeś przecież o mojej śmierci?
— A! przypominam sobie... ten pożar przy ulicy SaintClaude, po którym przepadłeś bez wieści...
— Tak, ten sam, w którym Althotas zginął jedynie, a raczej mędrzec, życiem znużony, zapragnął umrzeć nareszcie.
— To niepojęte doprawdy!
— Owszem, bardzo naturalne. Mnie samemu ze sto razy przychodziła do głowy myśl podobna...
— A jednak nie miałeś pan odwagi...
— Ponieważ wybrałem dla siebie wiek średni; wiek, graniczący z młodością. Zdrowie silne, namiętności gorące, a wrażenia zmysłowe uprzyjemniają mi życie; Althotas przeciwnie, wybrał wiek podeszły.
— Czemuż nie zrobił tak, jak pan?
— Bo był człowiekiem wyższym, ze wszystkich przyjemności życia starczyła mu nauka. Młodość z porywami zmysłowemi, pochopna do uciech i używania, przeszkadzałaby mu w kontemplacji, w rozmyślaniu nad zagadnieniami naukowemi. O! tak, Eminencjo, nie można sądzić zdrowo, gdy namiętność nami zawładnie; do tego potrzeba spokoju i wejścia w samego siebie. Althotas to ofiara zamiłowania do nauki. Ja zaś żyję jak światowiec; marnuję czas i nic zgoła nie produkuję. Jestem jak roślina... nie śmiem rzec, jak kwiat... nie żyję, wegetuję jedynie.
— O! — szepnął kardynał — na widok pana odżywają moje dawne wspomnienia. Powracam mimowoli myślą do tego czasu, kiedy to magiczna władza słów pańskich potęgowała uczucia moje i podnosiła w oczach moich wartość uwielbianej istoty... Przypominasz mi cudowne marzenia wieku młodzieńczego. Czy wiesz pan, że dziesięć lat upłynęło już od czasu, jakeś mi się ukazał po raz pierwszy?
— Wiem o tem doskonale i znać to na nas obydwóch, Nie jesteś pan już owym pięknym młodzieńcem, wzbudzającym zachwyt i miłość, lecz pięknym jeszcze jesteś i dostojnym księciem kościoła. Czy przypominasz sobie, Eminencjo, ów dzień, jak to w gabinecie moim, zmienionym dzisiaj do niepoznania, obiecywałam ci miłość kobiety, której pasmo blond-włosów posłużyło jasnowidzącej mojej do odgadywania przyszłości?
Kardynał pobladł, poczem zaczerwienił się gwałtownie. Przestrach i radość miotały naprzemian jego sercem.
— O! pamiętam, pamiętam — rzekł zcicha kardynał.
— Zobaczymy — rzekł Cagliostro, z uśmiechem — czy i teraz jeszcze mógłbym uchodzić za wróżbiarza. Postaram się skupić myśl całą na tym przedmiocie.
Zasłonił oczy i wpadł w zadumę.
— Dziewczę jasnowłose, ideał twoich młodzieńczych snów — rzekł po chwili w natchnieniu — gdzie jest obecnie?... co robi?...
A! na Boga! widzę ją; tak... widzę... lecz pan ją dziś widziałeś... co więcej, niedawno ją opuściłeś...
Kardynał przyłożył zlodowaciałą rękę do bijącego serca.
— Panie rzekł tak cicho, że Cagliostro zaledwie go dosłyszał — panie przestań... przestań... przez litość...
Kardynał słuchał swego gościa, lecz minę miał wystraszoną.
Nowoprzybyły rzekł:
Teraz, skorośmy odświeżyli dawną znajomość, możemy porozmawiać swobodnie.
— Patrz — odpowiedział prałat, starając się przybrali weselszy wyraz twarzy — pomówmy o tym funduszu, który...
— O, którym wspomniałem, w moim liście, nieprawdaż?... Waszej Eminencji pilno się dowiedzieć...
— O! był to pretekst, tak przynajmniej sądzę...
— Ależ wcale nie pretekst, to najprawdziwsza rzeczywistość, proszę Waszej Książęcej Mości. Warto wspominać o pieniądzach, warto, gdyż chodzi o pięćkroć sto tysięcy franków, a to wcale okrągła sumka...
— Sumka, którąś mi pan łaskawie pożyczył — zawołał, blednąc, kardynał.
— Tak jest, pożyczy}em tę kwotę Waszej Eminencji — rzekł Balsamo — i cieszy mnie prawdziwie, że pan tak doskonale pamięta.
Kardynał zrozumiał, zimny pot wystąpił mu na czoło i spływał po policzkach, uśmiechnął się jednak i rzekł:
— Myślałem przez chwilę, że Józef Balsamo, ten nadzwyczajny człowiek, zabrał do grobu dług, tak samo jak spalił niegdyś mój kwit.
— Wasza Eminencjo — rzekł hrabia z powagą o życiu Józefa Balsamo równie trudno jest zapomnieć, jak i o tym papierze, o którym pan sądzisz, że został zniszczony.
— Nie rozumiem — odparł kardynał, któremu ciemno robiło się przed oczyma.
— Zrozumie Wasza Eminencjo, jestem o tem przekonany — rzekł Cagliostro.
— Jakim sposobem?...
— Poznawszy swój podpis! — odpowiedział Cagliostro, podając księciu złożony papier.
Kardynał zawołał:
— Mój kwit!..
— Tak, Wasza Eminencjo, wasz kwit — odparł, śmiejąc się i kłaniając, Cagliostro.
— Wszakże widziałem, że go pan w ogień wrzucił.
— Rzuciłem papier ten do ognia, to prawda — odparł hrabia — lecz, jak już Waszej Eminencji wspomniałem, przypadek chciał, że kwit zamiast na zwyczajnym papierze, napisany był na amiance, znalazłem go więc nienaruszony w popiele.
— Panie — rzekł kardynał z pewną godnością, gdyż w pokazywaniu kwitu widział dowód nieufności — możesz pan być pewnym, że nie zaprzeczyłbym mego długu, gdyby nawet kwit nie istniał, niesłusznie mnie więc pan oszukiwałeś.
— Nie miałem nigdy zamiaru oszukiwać księcia, przysięgam.
— Przeciwnie — odparł kardynał — chciał pan, abym sądził, że rewers został zniszczony.
— To tylko dlatego, abyś książę w spokoju i szczęściu używać mógł owych pięćkroć sto tysięcy franków — odpowiedział obojętnie Balsamo.
— Ale — mówił w dalszym ciągu kardynał — dlaczegoś pan przez lat dziesięć zostawił tak znaczną sumę w zawieszeniu?...
— Przecież wiedziałem, u kogo pieniądze się znajdują. Różne wypadki, gra w karty, kradzieże i t. p. odbierały mi stopniowo wszystko, wszystko, co posiadałem; wiedziałem, że pieniądze są pewne, byłem więc cierpliwy i czekałem do ostatniej chwili.
— A czy chwila ostatnia już nadeszła?...
— Niestety, tak.
— Więc nie może pan czekać dłużej?...
— Nie mogę — odpowiedział Cagliostro.
— I żądasz swoich pieniędzy?...
— Tak, Eminencjo.
— Dziś jeszcze?...
— Prosiłbym.
Kardynał milczał, był w rozpaczy.
— Wasza Eminencja przekonany być może, że nie żądałbym tak znacznej sumy, gdybym nie był pewien, ii rzeczoną kwotę obecnie Wasza Eminencja posiada.
— Co?... posiadam obecnie pięćkroć sto tysięcy franków?!... — zawołał kardynał.
— ’Tak — trzydzieści tysięcy franków, dziesięć tysięcy w złocie, reszta w banknotach i czekach.
Kardynał zbladł.
Cagliostro ciągnął dalej:
— Pieniądze znajdują się w tej oto szafie.
— Skądże pan wie o tem?...
— O!... kardynale, wiem nawet o wszystkich poświęceniach, które kosztowały Waszą Eminencję dla zebrania tej sumy. Słyszałem też, że zapłacił Eminencja podwojną jej wartość.
— Niestety, tak!...
— Ale...
— Ale co?... — zawołał nieszczęśliwy kardynał.
— Ale ja — mówił Cagliostro — przez ostatnich dziesięć lat byłem kilkanaście razy bliski głodowej śmierci, choć miałem przy sobie papier, którego wartość równali się pięćkroć stu tysiącom franków; pomimo to czekałem, żeby nie martwic Waszej Eminencji. Zdaje mi się więc, że między nami wszystko wyrównane!...
— Wszystko wyrównane?!... — odparł kardynał — ależ nie mów pan tego!... Wszak pan łaskawie pożyczyłeś mi znaczną sumę... wszystko wyrównane!... ależ bynajmniej, jestem i będę panu zawsze wdzięczny. Zechciej mnie pan tylko objaśnić, dlaczegoś pan czekał przez lat dziesięć, tyle razy przez ten czas miałbym możność uiszczenia długu...
— A dzisiaj?... — zapytał Cagliostro.
— Dziś — zawołał kardynał — przyznać muszę, u żądany zwrot pieniędzy... bo wszakże pan zwrotu żąda?...
— Niestety, tak!...
— Jest mi wcale nie na rękę!...
Cagliostro wzruszył ramionami i zdawał się myśleć:
— Poco tu się zastanawiać, tak być musi, a nie inaczej.
— Pan, który wszystko odgadnąć potrafi — zawołał kardynał — pan, który czytać umiesz w głębi serca, a nawet w głębi szaf, co o wiele jeszcze jest niebezpieczniejsze, pan zapewne wie, dlaczego teraz właśnie zależy mi na pieniądzach, co z niemi począć zamierzałem i na jak ważny cel były przeznaczone.
— Myli się Wasza Eminencja — odpowiedział oschle Cagliostro, — nie wiem nic o pańskich zamiarach, tyle razy zawiodłem się na własnych tajemnicach, tyle spowodowały mi one zmartwień, rozczarowań i przykrości, że nie zajmuję się już niczyjemi sekretami. Zresztą, gdybym wiedział, co stać się miało z tymi pięćkroć stu tysiącami franków, gdybym zrozumiał, jak niemiłem jest Waszej Eminencji — wyrzeczenie się swych zamiarów, byłbym może tak słabym, że zgodziłbym się na zwłokę, a to spowodowałoby mi wiele przykrości, wolę więc nie znać szlachetnego przeznaczenia tych pieniędzy.
W kardynale nagle ocuciła się duma i wrażliwość — zawołał więc:
— Nie sądź pan, że pragnę jego litości lub współczucia; pan pilnuje swej własności, zabezpieczonej tym oto kwitem, podpisanym moją ręką, to wystarcza!... Odbierzesz pan swoje pięćkroć sto tysięcy franków!...
Cagliostro ukłonił się.
Przykro było kardynałowi pozbywać się w jednej chwili pieniędzy, tak długo i tak uciążliwie zbieranych.
— Wiem — rzekł, — że papier ten jest dowodem długu, lecz nie oznacza on daty płatności.
— Wybaczy Wasza Eminencja — odparł hrabia — ale odwołam się do listu, który towarzyszył kwitowi, a który brzmi:
„Potwierdzam niniejszem, że otrzymałem od pana Józefa Balsamo, tytułem pożyczki, pięćkroć sto tysięcy franków i obowiązuje się zwrócić je na pierwsze żądanie.
- Podpisano: Ludwik de Rohan“.
- Podpisano: Ludwik de Rohan“.
Dreszcz przebiegł przez ciało kardynała, nie tylko o długu zapomniał, lecz nawet o formie, w której dług przyznawał.
— Wasza Eminencja zechce zauważyć — ciągnął dalej Cagliostro — że nie żądam niemożliwości. Nie może pan dziś zapłacić, niechaj więc zostanie. Żałuję tylko, że Wasza Eminencja zapomina w jednej chwili jak chętnie Józef Balsamo pieniądze pożyczył człowiekowi obcemu, panu de Rohan.
Jak najspokojniej składał Cagliostro kwit i przygotowywał się do odejścia.
Kardynał zatrzymał go.
— Hrabio, nie wolno było nikomu uczyć żadnego z de Rohanów wspaniałomyślności, choć w tym wypadku byłaby to tylko lekcja uczciwości. Proszę o kwit, abym się mógł z długu mego uiścić!...
Teraz Cagliostro się zawahał.
Kardynał był trupio blady, oczy miał nabrzmiałe, ręce mu drżały, widoczne jego wzruszenie wywołało żywe współczucie hrabiego.
Kardynał, choć bardzo dumny, zrozumiał uczucie Cagliostra i pragnął już skorzystać z chwili, gdy oczy hrabiego nabrały znów ostrego wyrazu, brwi się ściągnęły, rękę wysunął i podał kardynałowi kwit.
Kardynał de Rohan, mocno dotknięty, natychmiast zwrócił się do szafy, wskazanej przez Cagliostra, wyjął z niej paczkę banknotów i czeków, potem wskazał palcem na kilka woreczków srebra, z szuflady wyjął woreczek złota i rzekł:
— Hrabio, oto są pańskie pięćkroć sto tysięcy franków, zostaję panu jeszcze winien dwadzieścia pięć tysięcy franków procentu, jeżeli pan nie żądasz procentu złożonego, który stanowiłby daleko jeszcze poważniejszą sumę. Polecę memu intendentowi, ażeby panu dał pewność co do tej kwoty i proszę o cierpliwość.
— Wasza Eminencjo — odparł Cagliostro — pożyczyłem kardynałowi Rohan pięćkroć sto tysięcy. Wasza Eminencja winien mi jest tyle, a nie więcej; o procentach mowy być nie może. Jako pełnomocnik lub spadkobierca Józefa Balsamo, boć ten umarł, mogę przyjąć tylko sumy, wyrażone w kwitach.
Przy tych słowach, Cagliostro ukłonił się Eminencji i wyszedł.
Było to w przeddzień pierwszej wypłaty królowej; pan de Colonne nie dotrzymał swych obietnic, gdyż król nie podpisał rachunków. Minister tak był zajęty, ze trochę o królowej zapomniał, ta zaś sądziła, że godność jej nie pozwala przypominać się kontrolerowi finansów, skoro otrzymała przyrzeczenie, należało czekać.
Pomimo to była niespokojna, zaczęła dopytywać się i szukała sposobu rozmówienia się z panem de Colonne, bez narażenia swej godności, gdy otrzymała od ministra bilecik tej oto treści:
„Dziś wieczorem jeszcze, sprawa, którą mnie Wasza Królewska Mość raczyła zaszczycić, na posiedzeniu rady podpisaną zostanie; jutro rano otrzyma królowa fundusze“.
Marja Antonina natychmiast odzyskała wesołość; zapomniała o wszystkiem, nawet o tem przykrem jutrze. Na przechadzce szukała dróg samotnych, jakgdyby odłączyć się chciała od wszelkich światowych wpływów. Teraz, kiedy król, po obiedzie, udał się na posiedzenie rady, towarzyszyli królowej pani de Lamballe i hrabia d‘Artois.
Król był dnia tego źle usposobiony: Jego Królewska Mość, gniewał się na wszystkich, nawet na pana de Colonne, który napróżno z uśmiechniętą miną ofiarowywał swój pachnący portfel.
Król, milczący i kwaśny, wziął kawałek papieru i rysować zaczął linijki, mające znaczyć: „Burza“, tak samo, jak „ludzie“ lub „konie“ oznaczały: „Pogodę“.
To rysowanie podczas narad stało się u króla chorobliwem. Ludwik XVI nie lubił patrzeć ludziom w oczy: był zbyt skromny, pióro w ręku dodawało mu pewności siebie i zręczności. Podczas gdy król był zajęty rysowaniem, mówca wyłuszczyć mógł wszystkie swe argumenty; król od czasu do czasu przelotnem spojrzeniem odbierał mówiącemu trochę ognia, tyle właśnie, aby nie zapomnieć o człowieku przy obronie idei.
Gdy Ludwik mówił sam, rysowanie odbierało jego mowie pretensjonalność, nie potrzebował uciekać się do giestów; mógł roznamiętniać się lub przestać, kiedy chciał, gdyż kreska na papierze zastępowała w razie potrzeby zapały krasomówcze. Król więc, jak zwykle, zaczął rysować, a ministrowie odczytywali projekty i noty dyplomatyczne. Król nie przerywał im czynności, nie znał się na tych sprawach, lecz podniósł głowę, gdy przyszła kolej na bieżące rachunki.
Pan de Colonne otworzył memorjał, odnoszący się do pożyczki, projektowanej na rok przyszły.
Król rysował z zapałem.
— Ciągle pożyczać — rzekł — nie wiedząc, jak się odda, to jest wielkie zadanie, panie de Colonne!
— Najjaśniejszy Panie — odparł pan de Colonne — pożyczka jest-to rów w rzece, wykopany dla odprowadzenia wody: tu znika, aby tam tem obficiej wytrysnąć; ilość jej podwaja się dzięki podziemnym przypływom... Zamiast pytać, jak oddamy, pytać należałoby: czy znajdziemy wierzycieli. W tem właśnie leży zadanie, o którem Wasza Królewska Mość mówi.
Plan pana de Colonne uzyskał aprobatę kolegów.
Król, westchnąwszy, podpisał.
— Teraz — rzekł pan de Colonne, śmiejąc się — skoro już mamy pieniądze, możemy wydawać.
Król rzucił dziwne spojrzenie ministrowi, a rysunek zamienił się w czarną plamę.
Pan de Colonne przedstawił etat, złożony z pensyj, gratyfikacyj, zachęceń, datków i żołdów.
Praca była krótka i jasna. Król oczyma przebiegł stronice i zatrzymał się przy ogólnej sumie.
— Miljon sto tysięcy funtów! Skądże się tyle wzięło?
Przy tych słowach odłożył pióro.
— Czytaj, Najjaśniejszy Panie, czytaj i zechciej zauważyć, że w całej tej sumie jedna tylko pozycja dochodzi pięćset tysięcy franków.
— Która pozycja?
— Zaliczka dana Jej Królewskiej Mości.
— Królowej? — zawołał Ludwik XVI — pięćset tysięcy franków królowej! O panie, to niemożliwe!
— Wybacz, Najjaśniejszy Panie, lecz liczby są dokładne:
— Pięćset tysięcy franków! — powtórzył król musi w tem być omyłka. Zeszłego tygodnia... nie dwa tygodnie temu, wypłacono królowej kwartalną pensję.
— Najjaśniejszy Panie, jeżeli królowej potrzeba pieniędzy — a wszak wiadomo, na co je używa — nie jest to wcale nadzwyczajne.
Król, który uczuł potrzebę pochwalenia się swą oszczędnością i który pragnął uzyskać dla królowej kilka oklasków, gdy zjawi się w Operze, zawołał:
— Nie, nie, królowa nie żąda takiej sumy; królowa powiedziała mi, że woli jeden statek więcej w załodze, aniżeli klejnoty. Królowa myśli, że skoro Francja pożycza, aby biednych nakarmić, my bogaci, powinniśmy pożyczać Francji. Jeśli więc rzeczywiście królowa potrzebuje pieniędzy, większą zasługę mieć będzie, gdy poczeka, a ręczę, że czekać będzie cierpliwie.
Ministrowie pochwalali to patrjotyczne uniesienie króla. Jeden tylko pan de Colonne, który wiedział o kłopotach królowej, nalegał, lecz król rzekł:
— Uważam, panie de Colonne, że pan więcej o nas się kłopocze, aniżeli my sami. Uspokójże się pan.
— Najjaśniejszy Panie, królowa posądzi mnie o brak gorliwości przy wykonywaniu jej zleceń.
— Będę pana bronił przed królową.
— Najjaśniejszy Pan zauważyć raczy, że królowa tylko wtedy żąda pieniędzy, gdy ją potrzeba przynagla.
— Królowa sama przyzna, że biedni bardziej potrzebują pieniędzy.
— Najjaśniejszy Panie...
— Przedmiot wyczerpany — przerwał ze stanowczością król, zabierając się na nowo do rysowania.
— Najjaśniejszy Pan odmawia królowej kredytu? — zapytał przerażony pan de Colonne.
— Odmawiam — odpowiedział Ludwik XVI, z powagą i zdaję się słyszeć podziękowania królowej, że tak dobrze zrozumiałem jej życzenia.
Pan de Colonne zagryzł wargi; Ludwik XVI, zadowolony z bohaterskiego poświęcenia, podpisał resztę pozycyj bez zastanawiania się, poczem narysował piękne żebra, otoczone zerami i powtórzył kilkakrotnie:
— Zarobiłem dzisiejszego wieczoru pięćset tysięcy franków; prawdziwie królewski zarobek! Panie de Colonne, zaniesiesz pan dobrą tę nowinę królowej.
— Wybacz, Najjaśniejszy Panie, ale protokół wymaga jeszcze pewnych dopełnień.
Przy tych słowach znikł minister w korytarzu.
Odważnie i z uśmiechniętą miną doszedł król do Marji Antoniny, która śpiewała, oparta na ramieniu hrabiego d‘Artois.
— Pani — rzekł król — czy przechadzka dzisiejsza sprawiła ci przyjemność?
— Nawet wielką... a zajęcia Waszej Królewskiej Mości, czy były korzystne?
— Osądź łaskawie sama: zarobiłem pięćset tysięcy franków!
— Colonne jednakże dotrzymał słowa — pomyślała królowa.
— Wyobraź sobie królowo — dodał Ludwik XVI — że Colonne żądał dla ciebie pięciuset tysięcy franków!..
— O! uśmiechnęła się Marja Antonina.
— Ja zaś... odmówiłem. Wszak to czysty zarobek?
— Jakto — rzekła blednąc królowa — odmówiłeś?
— Jak najbardziej stanowczo, i to ci wyjdzie na dobre, Dobranoc, żegnam panią!
— Najjaśniejszy Panie! Jestem wygłodzony, muszę wrócić do domu. Przecież uczciwie zarobiłem na kolację.
— Posłuchaj mnie, Najjaśniejszy Panie!
Ludwik XVI, podrygując, oddalał się zachwycony swym dowcipem, królowa pozostała niema zmartwiona i wystraszona.
— Proszę cię, mój bracie, każ mi sprowadzić pana de Colonne — rzekła po chwili do hrabiego d‘Artois.
— Spłatali mi jakiegoś figla.
Zaledwie wymówiła te słowa, gdy przyniesiono od ministra bilecik następującej treści:
„Wasza Królewska Mość zapewne wie już, że król odmówił dania zaliczki; jestto niezrozumiałe i niebywałe... Opuściłem posiedzenie chory i przejęty bólem“.
— Przeczytaj — rzekła królowa, podając bilecik hrabię d’Artois.
— Ha! — zawołał książę, niektórzy twierdzą, żeśmy marnotrawcami. Jestto postępowanie...
— Postępowanie męża — dokończyła królowa.
— Żegnam cię bracie.
Po długim namyśle rzekła królowa do pani de Misery:
Goniec, wysłany po panią de la Motte do Paryża, nie widział się z nią wcale u kardynała de Rohan.
Joanna była w odwiedzinach u Jego Wielebności, była tam na obiedzie i na kolacji, i rozprawiała z nim o owej niewczesnej restytucji, kiedy posłaniec królewski zapytał się, czy hrabina znajduje się u kardynała.
Szwajcar, człek nader sprytny, odpowiedział, że Jego Wielebność wyszedł, a pani hrabiny nie ma w pałacu, radził jednakże, aby posłannik pozostawił rozkaz królowej, gdyż pani de la Motte prawdopodobnie wieczorem przybędzie. Niechaj przybędzie jaknajrychlej do Wersalu — rzekł kurjer, a pozostawiwszy taką wiadomość we wszystkich miejscach, w których przypuszczalnie przebywać mogła koczująca hrabina, wyjechał.
Szwajcar, posłał swoją żonę, aby zawiadomiła o rozkazie królowej panią de la Motte. Hrabina zrozumiała, że musi wyjechać natychmiast. Kardynał, usadowił ją sam w powozie bez herbów, a podczas, gdy zastanawia! się nad dziwnem posłannictwem, hrabina już odjeżdżała do Wersalu.
Oczekiwano ją i bezzwłocznie zaprowadzono do Marji Antoniny.
Królowa była w swoim pokoju, w sąsiednim buduarze czytała pani de Misery. Marja Antonina haftowała, a raczej trzymała w ręce robotę, pilnie śledząc każdy łoskot.
Joanna de la Motte weszła.
— A! jesteś, hrabino, to dobrze! Mam nowinę...
— Chyba pomyślną?.
— Osądź pani sama: król nie dał zaliczki.
— Odmówi! panu de Colonne?
— Odmówił... król nie chce dawać mi pieniędzy, to, doprawdy, tylko mnie zdarzyć się może.
— Boże mój! — westchnęła hrabina.
— Trudno uwierzyć temu, a jednakże odmówił... Ale nie myślmy o tem, czego zmienić nie można. Musi pani natychmiast wrócić do Paryża.
— Słucham, Najjaśniejsza Pani.
— Powie pani kardynałowi, który tak usilnie starał się zrobić mi przyjemność, że przyjmuje od mego do przyszłego kwartału pięćkroć sto tysięcy franków.
— A! Najjaśniejsza Pani! kardynał już nie ma pieniędzy.
Królowa podskoczyła, jak gdyby urażono ją lub obrażono.
— Nie ma pieniędzy? — wybąknęła.
— Tak, Najjaśniejsza Pani; wierzyciel, o którym pan de Rohan najzupełniej zapomniał, zjawił się, a że chodziło o dług honorowy, zapłacić musiał.
— Dług ten wynosił pięćkroć sto tysięcy franków;
— Tak jest, Najjaśniejsza Pani.
— Ale może....
— To było wszystko, co kardynał posiadał.
Królowa, przygnębiona niespodziewanem nieszczęściem, zamilkła.
— Przecież nie śnię? — powiedziała po chwili. — Wszystkie te nieprzyjemności mnie spotykają... Ale skąd wiesz, hrabino, że pan de Rohan oddał pieniądze?
Opowiadał mi o tem przed niespełna godziną; tem to przykrzejszem było dla kardynała, że wydać musiał wszystko, wszystko...
Królowa na rączkach oparła głowę.
— Trzeba jednakże coś postanowić — rzekła.
— Cóż zamierza uczynić królowa? — pomyślała Joanna.
— Widzisz, hrabino, niepowodzenie to jest karą za mój nierozważny czyn, popełniony bez wiedzy króla. Nierozwaga, chęć błyszczenia, a w części i kokieterja, skłoniły nmnie do tego kroku, bo wszakże doskonale obejść się mogłam bez tego naszyjnika.
— Prawda, Najjaśniejsza Pani, ale gdyby królowa zawsze tylko radzić się miała potrzeb a nie upodobań...
— Przedewszystkiem, na uwadze mieć powinnam spokój mój i szczęście mego domu. To pierwsze niepowodzenie nauczyło mnie, na jak wiele nieprzyjemności byłabym narażoną, jak bogatą w przykrości byłaby droga, po której kroczyć chciałam... Nie chcąc, zrzekam się wszystkiego, chcę postępować szczerze, otwarcie...
— Najjaśniejsza Pani...
— Początkiem tego postanowienia będzie, że złożę próżnośc moją na ołtarzu obowiązków, jakby się wyraził pan Dorat.
Westchnąwszy, dodała:
— Naszyjnik ten był bardzo piękny.
— Jeszcze jest pięknym, królowo, a przytem naszyjnik taki to bieżąca moneta.
— Odtąd jest dla mnie marnym kamieniem, a dzieci gdy bawić się przestają, rzucają kamienie... zapominają o nich...
— Chcę powiedzieć, kochana hrabino, że odwieziesz pudełko, przyniesione przez pana de Rohan, jubilerom Bochner i Bossange.
— Mam im oddać klejnoty?
— Tak, oddać.
— Ależ... Najjaśniejsza Pani dała dwadzieścia pięć tysięcy funtów zadatku.
— Podług sposobu liczenia króla, zarabiam te dwadzieścia pięć tysięcy funtów, hrabino.
— Co? zawołała hrabina — Najjaśniejsza Pani chce stracić ćwierć miljona?... Wszak bardzo jest prawdopodobnem, że jubilerzy nie będą chcieli oddać pieniędzy, którymi już inaczej rozporządzili.
— Jestem na to przygotowana, i zostawię im zadatek pod warunkiem, że zwolnią mnie od umowy. Jubilerzy skorzystają z tego obrotu rzeczy; dostaną czwartą część miljona, nie pozbywając się naszyjnika.
Przy tych słowach królowa podała Joannie zamknięte pudełko.
Hrabina odtrąciła je nieznacznie i rzekła:
— Najjaśniejsza Pani, może udałoby się otrzymać zwłokę?
— Prosić... nigdy!
— Ja mówię otrzymać...
— Hrabino, prosić — to znaczy upokorzyć się, otrzymać, znaczy — zostać upokorzoną. Rozumiem, że można upokorzyć się dla osoby ukochanej, lub dla uratowania istoty żyjącej, choćby nawet psa, lecz nie zrozumiem nigdy, żeby dla kamieni, trwałych jak węgiel i mających ogień, jak węgiel — można się było upokorzyć. Do tego niczyja nie nakłoniłaby mnie rada. Zabierz, hrabino, klejnoty, zabierz, proszę!
— Czy pomyślałaś, Najjaśniejsza Pani, jakiego hałasu narobią jubilerzy, przez grzeczność niby, żałując królowej?
Odmowa ta będzie bardziej narażającą niż przyjęcie, bo wszyscy dowiedzą się, że brylanty były u królowej.
— Nie dowiedzą się; nie należy się nic jubilerom; nie przyjmę ich już nigdy; nie wymagam chyba zbyt wiele, żądając za moją czwartą cześć miljona, aby milczeli... Nieprzyjaciele moi będą mogli powiedzieć, że wspieram handel, inaczej mieliby prawo oburzyć się, że kupuję za półtora miljona brylanty! Zabierz, hrabino, klejnoty; zabierz i podziękuj panu de Rohan za jego dobre chęci.
Królowa oddała pudełko hrabinie, którą ten kosztowny ciężar mocno wzruszał.
— Szkoda każdej chwili — ciągnęła dalej królowa — im mniej niepokoić się będą jubilerzy, tem pewniejsze możemy być tajemnicy. Odjedz pani zaraz, a strzeż się, aby nie ujrzał nikt pudelka. Wstąp, hrabino, do swego mieszkania, gdyż odwiedziny twe u Bochnera, mogą wywołać podejrzenia policji, którą prawdopodobnie zajmuje, co się u mnie dzieje. Kiedy powrót pani zbije szpiegów z tropu, udaj się do jubilerów, a nie zapomnij, proszę, o pokwitowaniu.
— Stanie się podług życzenia Najjaśniejszej Pani.
Hrabina schowała pudełko pod płaszcz i wsiadła do powozu, zachowując ostrożność, zaleconą przez dostojną swą wspólniczkę.
Stosownie do życzenia królowej, hrabina zajechała do siebie, odesłała powoź pana de Rohan aby nie zdradzić się przed stangretem — i postanowiła zmienić strój na skromniejszy, stosowniejszy do nocnej wyprawy.
Panna służąca, ubierająca hrabinę, zauważyła, że pani jest zamyślona i niespokojna, zwykle zaś wiele uwag: zwracała na każdy szczegół ubrania.
Joanna rzeczywiście nie o toalecie myślała: rozmyślał; nad tem, czy Eminencja nie popełnia wielkiego błędu pozwalając królowej na oddanie naszyjnika, i czy błąd ten nie stanie się mu przeszkodą do zdobycia wielkiego majątku, jakiby kardynał, wtajemniczony w interes królowej, z łatwością potrafił zebrać.
Gdyby hrabina zadośćuczyniła życzeniu królowej, a nie poradziła się poprzednio pana de Rohan, czy nie byóoby to zerwaniem pierwszych warunków umowy?... Kardynał wolałby samego siebie sprzedać, aniżeli narazić królową; na wyrzeczenie się miłego jej przedmiotu!
— Muszę poradzić się kardynała — pomyślała Joanna. — Czterdzieści tysięcy funtów!... dodała w myśli — skądże by miał tyle?...
Potem obejrzała się, a spostrzegłszy pannę służącą rzekła:
— Możesz iść spać, Rozaljo.
Służąca wyszła, a pani de la Motte mówiła do samej siebie:
Taka suma, toć to cały majątek. Mały wąż błyszczący w tem pudełku, przedstawia życie urocze, zadowolenie... blask... i szczęście....
Otworzyła pudełko, a ogień brylantów oszołomił ją, wyjęła naszyjnik, który spoczywał na atłasie, zwinęła go w rękach i rzekła:
— To znaczy czternaście tysięcy funtów, tyle dziś jeszcze zapłaciłby każdy jubiler!
Dziwne są kaprysy przeznaczenia! Ja, biedna i nieznana Joanna Walezjanka, doszłam do tego, że mogę podać rękę pierwszej, najdostojniejszej królowej; że mogę w rękach moich trzymać, chociaż przez chwilę, czternaści tysięcy funtów; wszak takiej sumy łatwo się nie powierza. Trzebaby dwóch koni, chcąc uwieźć w złocie wartość tego naszyjnika; trzebaby sporo trudu i zachodu, aby w czekach otrzymać taką sumę, a przecież czeki niezawsze są dobre, niezawsze się za nie pieniądze dostaje. Zresztą czek — to tylko papier, który ogień, wpływy atmosferyczne i woda mogą zniszczyć.
Czek, po pewnym czasie, stracić może wartość, brylanty zaś są z twardego materjału, który opiera się wszystkiemu, który każdy zna, chwali, lubi i kupuje, który ma wartość jednaką w Londynie, Berlinie, Madrycie, a nawet w Brazylji...
Ale o czemże ja myślę? — rzekła po chwili — muszę prędko zdecydować się, czy iść do kardynała, czy też, podług rozkazu królowej, odnieść naszyjnik Bochner‘owi.
Wstała, trzymając ciągle brylanty, które przez ogrzanie coraz więcej wydawały ognia.
— Więc powrócą do tego obojętnego jubilera, który je będzie ważyć i oczyszczać... powrócą, a mogły błyszczeć na łonie Marji Antoniny... Bochner będzie się gniewał, lecz wkrótce się udobrucha, zrozumie, że prócz brylantów dostaje czwartą część miljona. Ale, zapomniałam w jakiej formie napisany ma być kwit jubilera. Przecie to ważne... musi być dyplomatycznie napisany... Trzeba, żeby kwit nie obowiązywał w niczem ani Bochnera, ani królowej, ani kardynała, ani też mnie. Muszę poradzić się; nie potrafię zredagować tak ważnego aktu.
Kardynał?... o!... nie... Gdyby kardynał bardziej mnie kochał, gdyby był bogatszy, gdyby mi darował te brylanty...
Usiadła na kanapce, brylanty wciąż jeszcze w ręce trzymając, głowę miała rozpaloną i napełnioną najdziwaczniejszemi myślami, które ją przestraszały i które całą siłą woli odpychała od siebie.
Wreszcie jedna myśl uzyskała przewagę, nie spostrzegła — że minuty mijają i że wszystko w jej głowie się utwierdza, że, jak pływak zmęczony, który chcąc przypłynąć do brzegu, coraz bardziej się od niego oddala, ona, chcąc pozbyć się złej myśli, coraz bardziej w nią się zatapiała.
Godzina przeszła w tem męczącem milczeniu, godzina brzemienna rozmyślaniami o mroczym celu.
Podniosła się wreszcie, blada była, jak kapłanka natchnienia, i zadzwoniła na służącą.
Druga po północy wybiła.
— Sprowadź mi dorożkę — rzekła do służącej — która też po chwili znalazła fiakra, na rogu ulicy drzemiącego.
Pani de la Motte, wsiadła sama, odesławszy swą pannę służącą.
Rezultat wizyty nocnej u pana Réteau de Villette objawiony został nazajutrz w takiej formie: O siódmej rano, postała hrabina de la Motte list do królowej, w którem znajdowało się pokwitowanie jubilerów, następującej treści:
„My, niżej podpisani, oświadczamy, że odebraliśmy naszyjnik brylantowy, sprzedany królowej za sto sześćdziesiąt tysięcy funtów. Ponieważ naszyjnik nie odpowiada życzeniu królowej oddała nam takowy, wynagradzając nas za zawód, trud i wydatki — sumą dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków, którąśmy też otrzymali.
Królowa, spokojna o sprawę, która tak długo ją dręczyła, schowała pokwitowanie.
Pomimo zaszłych wypadków, zjawił się w dwa dni później u jubilerów Bochnera i Bossange pan de Rohan, niespokojny, czy królowa zapłaciła pierwszą ratę, umówioną pomiędzy spółką jubilerską, a Marją Antoniną.
Kardynał zastał Bochnera we własnym jego domu, na ulicy Szkolnej. Rano tego dnia upłynął termin zapłaty, gdyby więc coś niepomyślnego zaszło, znaćby to było w domu Bochnera.
Lecz było w domu cicho, i pan de Rohan ucieszył się, widząc zadowolone miny lokaja i kamerdynera. Bochner przyjął dostojnego gościa z wyszukaną uprzejmością.
— Cóż — zapytał kardynał — dziś był termin zapłaty pierwszej raty — czy królowa zapłaciła?...
— Nie zapłaciła — odpowiedział Bochner, — gdyż król odmówił podpisania zaliczki...
— Właśnie, odmowa ta mnie tu sprowadziła.
— Ale — rzekł Bochner — królowa ma najlepsze chęci, nie mogąc zapłacić, dała nam gwarancję, a my niczego więcej nie żądamy.
— Tem lepiej!... — zawołał kardynał — dała gwarancję?... Ależ jaką?...
— Najzwyczajniejszą i najdelikatniejszą — odpowiedział Bochner — postąpiła iście po królewsku.
— Zapewne przez pośrednictwo mądrej hrabiny de la Motte?
— Bynajmniej. Wasza Eminencja zechce wierzyć, że hrabina wcale się u nas nie pokazywała, co nam bardzo było miłem!...
— Nie pokazywała się wcale?... Wierzaj mi jednakże, panie Bochner, że nie obeszło się bez hrabiny. Nie chcę ujmować królowej, ale każdy dobry pomysł pochodzi od hrabiny.
— Wasza Eminencja sam osądzi, czy królowa łaskawie obeszła się znami. Kiedy wiadomość o odmowie króla już jawnie się rozeszła, napisaliśmy do hrabiny de la Motte...
— Kiedyż to?... — przerwał kardynał.
— Wczoraj, panie.
— Cóż odpisała hrabina?...
— Wasza Eminencja nic o tem nie wie?... — zapytał Bochner z odcieniem poufałości, pełnej jednakże uszanowania i dyskrecji.
— Nie wiem, od trzech dni hrabiny nie widziałem — odparł książę.
— Odpowiedź pani de la Motte brzmiała: „Trzeba czekać!“...
— Czy odpisała?...
— Nie, powiedziała... Prosiliśmy panią de la Motte o chwilę posłuchania u Waszej Eminencji i o uprzedzenie królowej, że termin płatności pierwszej raty się zbliża.
— Słowa „trzeba czekać“ są zupełnie naturalne — rzekł kardynał.
— Czekaliśmy też i wczoraj wieczorem otrzymaliśmy od królowej przez bardzo tajemniczego gońca list.
— List do pana, panie Bochner?...
— List, a raczej przyznanie się...
— Pokaż pan!...
— O!... książę, pokazałbym, ale przysięgliśmy, wspólnik mój, i ja, że nikt tego nie zobaczy...
— A to dlaczego?...
— Tak rozkazała królowa, która pragnie zachować tajemnicę.
— A!... to co innego!... Szczęśliwi jesteście, panowie jubilerzy, że posiadacie w ręku listy królowej.
— Za sto trzydzieści pięć tysięcy funtów, zaśmiał się Bochner, można chyba...
— Są rzeczy, którychby za dziesięć miljonów, za sto miljonów nawet, kupić nie można — przerwał surowo prałat. — Więc należność pańska jest zagwarantowana?...
— Możliwie dobrze.
— Królowa uznaje dług?...
— Uznaje...
— I podejmuje się zapłacić?...
— W przeciągu trzech miesięcy pięćkroćstotysięcy funtów, resztę na początku kwartału.
— A... procenty.
— Wasza Eminencjo, jedno słówko królowej zagwarantowało je. Jej Królewska Mość — pisze między innemi: „Obróbmy ten interes między nami“ — „między nami, Wasza Eminencja rozumie; „nie będziesz pan miał przyczyny żałować tego“. I podpisała się. Od tej chwili cały ten interes stał się dla mego wspólnika i dla mnie sprawą honorową.
— Jesteśmy więc w porządku, panie Bochner; wkrótce z innym przybędę interesem...
— Wasza Eminencja zechce zaszczycić nas swem zaufaniem?...
— Ale zauważ pan, że współdziała tu ta uprzejma hrabina...
—Jestesmy pani de la Motte nader wdzięczni i postanowiliśmy, pan Bossange i ja, uznać jej łaskawe pośrednictwo, kiedy całkowita suma za naszyjnik wpłynie do kasy naszej...
— E... rzekł kardynał — nie zrozumiałeś mnie, panie Bochner.
Kardynał wsiadł do swego powozu, odprowadzony przez ukłony całego personelu.
Teraz można odsłonić prawdę, gdyż dla nikogo nie zostało tajemnicą, co Joanna de la Motte zrobiła swej dobrodziejce; każdy domyśli się, poco hrabina zajechała do pana Réteau de Villette, autora różnych pamfletów.
Jubilerzy zostali uspokojeni, skrupuły królowej ustały, a kardynał nie wątpił już, że sprawa wzięła pomyślny obrót.
Trzy miesiące przeznaczone były do ukrycia kradzieży, przez trzy miesiące dojrzeć miały wstrętne owoce, które zerwać pragnęła występna ręka.
Kiedy Joanna powróciła, kardynał de Rohan zaciekawiony wypytywał się, jakim sposobem królowa zdołała zaspokoić wymagania jubilerów, na co pani de la Motte odpowiedziała, że królowa powierzyła jubilerom jakąś wiadomość, która zostać musiała tajemnicą, że królowa, nawet gdy ma pieniądze, kryć się musi, a cóż dopiero wtedy, gdy jest w kłopotach finansowych.
Kardynał uznał słuszność tego twierdzenia i pytał, czy królowa pamięta jeszcze o dobrych jego intencjach...
Joanna w tak uroczych barwach odmalowała wdzięczność królowej, że pan de Rohan zachwycony był, dumny i zadowolony. Joanna, prowadząca w ten sposób rozmowę, postanowiła spokojnie powrócić do domu, zobaczyć się z kupcem drogich kamieni, sprzedać za jakie sto tysięcy talarów brylantów, następnie zaś wyjechać do Anglji lub Rosji, żyć tam wygodnie przez lat kilka, gdy zaś te fundusze się wyczerpią, w dalszym ciągu sprzedawać brylanty, nie narażając się na to, aby uwagę wszystkich na siebie zwrócić.
Lecz rzeczy nie układały się podług jej myśli: dwaj eksperci, którym pokazała część brylantów, tak zdziwionym wzrokiem oglądali klejonty, że hrabina mocno się przestraszyła. Jeden z nich ofiarował nade mało, drugi unosił się nad rzadką pięknością kamieni i mówił, że tylko u Bochnera widział tak ładne. Joanna zastanowiła się... jeden krok dalej a byłaby zdradzona; wiedziała, że nieostrożność w takim wypadku wywołać może niepowodzenie, to zaś narazić ją może na oczernienie i wieczne więzienie.
Hrabina schowała brylanty w najbardziej ukrytem schowanku; postanowiła zaopatrzyć się w broń odporną tak pewną, w broń czynną tak ostrą, że w razie wojny przeciwnicy jej ulec muszą. Krążyć pomiędzy niedyskrecją królowej, która zawsze chwalić będzie się, że zdolną była odmówić sobie naszyjnika, było niemałem niebezpieczeństwem.
Słówko, zamienione pomiędzy królową, a kardynałem, wszystko wykryćby mogło. Trzebaby, żeby królowa, odkrywszy kradzież, nie śmiała się skarżyć, żeby kardynał czuł się zgubionym, jeżeli odkryje oszustwo. Niemałego trzeba sprytu dla urządzenia takiej kombinacji!
Nie przerażało to Joanny — należała bowiem do liczby osób nieustraszonych, które doprowadzają zło do bohaterstwa, dobro zaś do przestępstwa. Jedna tylko myśl zajmowała ją teraz, jak zapobiec widzeniu się królowej z kardynałem?...
— Nie zobaczą się już nigdy! — rzekła, a wiedziała przecież, że kardynał usilnie starać się będzie o widzenie się z królową.
Nie czekajmy, aż kardynał starać się zacznie — myślała przebiegła pani de la Motte — lecz poddajmy mu tę myśl. Niechaj zechce ją zobaczyć, niechaj prosi... wszakże prosząc — skompromituje się.
— Ale jeżeli tylko on się skompromituje?
Myśl ta pogrążyła ją w bolesną niepewność: jeżeli kardynał tylko się skompromituje, królowa ze wszystkiego się wywinie; mówi ona głośno, dobitnie i zdjąć potrafi maskę z oszustów!
Co począć? Chcąc, żeby królowa nie mogła oskarżać, trzeba aby wogóle mówić nie mogła, dla zaniknięcia zaś ust tak dostojnych i odważnych, trzebaby wynaleźć jakieś oskarżenie.
Pan, któremu lokaj wykazać może jakąś zbrodnię, jakieś przestępstwo, równające się kradzieży, strzec się będzie tego lokaja — nie będzie go przed sądem oskarżał.. Pewną prawie jest rzeczą, że kiedy pan de Rohan skompromituje się względem królowej, ta względem pana de Rohan również skompromitowaną zostanie.
Aby tylko przypadek nie zbliżył do siebie tych dwóch osób, którym zależy na odkryciu tajemnicy.
Joanna przelękła się, myśląc o przepaści, jaką sobie przygotowała. Jak tu żyć w ciągłym strachu, w ciągłej niepewności i bojaźni?
Lecz jak uniknąć tej męczarni? Przez ucieczkę, przez wygnanie się, przez wywiezienie do obcego kraju brylantów z naszyjnika królowej?...
Uciec... rzecz łatwa! Dobry powóz mieć można w dziesięć godzin, w czasie snu Marji Antoniny, w przeciągu czasu kolacyjki, wydanej przez pana de Rohan przyjaciołom, do godziny jego wstania, potrafi Joanna de la Motte znaleźć się na wielkiej drodze, której kamienie kaleczyć będą rozpalone kopyta końskie. Joanna będzie wolna, oswobodzona w niespełna dziesięciu godzinach!
Lecz co to narobi hałasu! ile wstydu! Zniknie hrabina — choć była wolna, będzie wolna — choć wygnana. Nie będzie już wielką panią, będzie złodziejką, skazaną zaocznie, której sprawiedliwość ująć nie może, lecz którą piętnuje — której żelazo kata nie dotknie, gdyż jest za daleko, lecz którą opinja pożera i w proch zamienia.
Nie, nie ucieknie.
Joanna postanowiła pozostać, zuchwalstwem się posługując. Do tego postanowienia skłoniła ją możliwość utworzenia między kardynałem a królową — pewnego rodzaju solidarnej bojaźni, gdyby się nawet spostrzegli, że w ich otoczeniu popełniono kradzież.
Joanna zastanawiała się nad tem, wiele w przeciągu lat dwóch przynieść jej mogę względy królowej i miłość kardynała: szczęście to równoważyło się pięciuset do sześciuset tysięcy funtów, lecz względy, powodzenie i uprzejmość — zamienią się potem w niesmak, opuszczenie i niełaskę.
— Na planie moim zarobiłabym siedemdziesiąt do stu tysięcy funtów — pomyślała hrabina.
Okaże się, jak myśląca ta dusza przebyła krętą drogę, która zaprowadzić miała ją, do hańby, innych do rozpaczy.
— Pozostać w Paryżu — streściła swój plan hrabina — śledzić grę obu aktorów; przeznaczać im tylko role, korzystne dla moich interesów; wybrać z pomiędzy dobrych chwil odpowiednią do ucieczki, choćby to było przy wykonaniu jakiegoś zlecenia, danego przez królowę, lub skutkiem zauważonej jakiejś niełaski... zapobiec, aby kardynał nie widywał się z Marją Antoniną...
Lecz w tem największa trudność, boć kardynał jest zakochany, jest księciem, ma prawo odwiedzania królowej kilkakrotnie w przeciągu roku, a królowa zalotna, żądna hołdów, wdzięczna wreszcie kardynałowi, nie będzie unikała szukającego jej pana de Rohan.
Zdarzenia dostarczą sposobu do rozdzielania tych dwóch dostojnych osobistości; zdarzenia te można przecież wywołać.
Najlepszym, najzręczniejszym środkiem będzie podniecenie w królowej dumy, wieńczącej jej czystość, jej powściągliwość. Nie można wątpić, że nierozważny krok kardynała obrazi delikatną i podejrzliwą monarchinię.
Tak, ten środek nie zawiedzie! Radząc panu de Rohan, aby się otwarcie oświadczył, wywoła się w królowej bojaźń i nienawiść, która raz na zawsze oddali — nie księcia od księżniczki — lecz mężczyznę od kobiety, samca od samicy. Skąd wyniknie, że broń będzie przeciwko kardynałowi, któremu popsują się w dniu wystąpienia nieprzyjacielskiego. — wszystkie szyki.
Tak będzie. Ale raz jeszcze... jeżeli wywołamy niechęć królowej dla kardynała, on tylko będzie poszkodowany; królowa odznaczać się będzie cnotą, pozostawi jej się więc wolność oskarżania, która jeszcze powiększy jej znaczenie.
Potrzeba więc czegoś przeciwko królowej i przeciwko kardynałowi; potrzeba miecza o dwóch ostrzach, aby ciął na lewo i na prawo, aby ciął pochwę z obu stron.
Potrzeba oskarżenia, przy któremby królowa blednąc musiała, a kardynał rumienić się, które zostawiłoby czystą od podejrzeń Joannę, powiernicę obojga winnych; potrzeba kombinacji, przy którejby w razie potrzeby Joanna powiedzieć mogła:
— Nie oskarżajcie mnie, bo ja was oskarżę; nie gubcie mnie, bo i ja was mogę zgubić; pozostawcie mi majątek, a ja pozostawię wam cześć waszą.
— Warto nad tem pomyśleć — rzekła przewrotna hrabina — to też będę myśleć. Czas mój od dnia dzisiejszego będzie bardzo drogi.
Podczas wzruszeń i marzeń hrabiny, zupełnie inna scena odgrywała się na ulicy Sainte-Claude, naprzeciwko domu, zamieszkałego przez Joannę.
Pan de Cagliostro — czytelnicy nie zapomnieli chyba o nim — umieścił w dawnym pałacyku Balsama zbiegłą Oliwję, ściganą przez policję pana de Crosne.
Mocno zaniepokojona panna Oliwja, z radością przyjęła sposobność wywinięcia się policji i panu Beausire, siedziała więc samotna, ukryta i bojaźliwa w tem tajemmczem mieszkaniu, które zasłaniało tyle strasznych dramatów, straszniejszych, niestety, aniżeli tragi-komiczna przygoda panny Nicoliny Legay.
Cogliostro otoczył ją uprzejmością i staraniami, a młodej kobiecie nader było miłem, że czuć się może pod opieką wielkiego pana, który nie żądał niczego, lubo oczekiwał niemało.
Napróżno zastanawiała się biedna samotnica nad tem, na co właściwie czeka Cagliostro.
Pan de Cagliostro, który poskromił Beausira i który zwyciężył agentów policyjnych, wydawał się Oliwji Bogiem-wybawicielem. Był to też amant uwielbiany, gdy umiał szanować kobietę.
Miłość własna nie pozwalała Oliwji przypuszczać nic innego, jak tylko, że z czasem zostanie kochanką Cagliostra.
Dla kobiet bez cnoty największą jest radością, gdy sądzić mogą, że ktoś je szanuje. Serce które nie wymaga już miłości, ani szacunku, musi być bardzo zniszczone, zwiędłe i zużyte.
Oliwja w głębi swej siedziby na ulicy Sainte-Claude, budowała zamki na lodzie, zamki urojone, w których, przyznać należy, biedny Beausire nader rzadko znajdował pomieszczenie.
Rano, wystrojona we wszystkie ozdoby, które Cagliostro w garderobie przygotował, udawała wielką damę i powtarzała sobie rolę Cetimeny, lecz żyła wtedy tylko, gdy Cagliostro przychodził dowiadywać się czy łatwo znosi taki tryb życia, to zaś powtarzało się dwa razy na tydzień.
Wtedy, w pięknym salonie, w którym łączył się zbytek błyskotliwy, ze zbytkiem inteligentnym, rozprawiała mała ta osóbka, przyznawała się, że dotychczasowe jej życie było li tylko zawodem, złudzeniem, i że wbrew twierdzeniu moralisty: „Cnota wytwarza szczęście“, ona uważa, że „Szczęście wytwarza cnotliwość“.
Lecz jak na nieszczęście — jeden nieodzownie potrzebny czynnik szwankował, szczęście więc nie mogło być długotrwałem.
Oliwja była szczęśliwą, lecz Oliwja nudziła się.
Książki, obrazy, instrumenty muzyczne nie były dość lekkie, lekkie zaś zbyt prędko zostały przeczytane. Obrazy zostają zawsze tem samem, wystarcza więc obejrzenie ich raz jeden.
Wkrótce też Oliwja okropnie się wśród szczęścia tego nudziła; żałowała nieraz i to ze łzami, tych miłych godzin, spędzanych przy oknie, na ulicy Dauphine, kiedy magnetyzowała wzrokiem swym przechodniów, tak, że każdy głowę podnosił, aby na nią spojrzeć.
A jakież urocze były przechadzki w cyrkule Saint-Germain.... Zalotny pantofelek o obcasie na dwa cale, uwydatniał nóżkę o zgięciu rozkosznem, każdy krok pięknej kobiety to tryumf, wywołujący u podziwiających okrzyk bojaźni, gdy zdawała się upadać, lub okrzyk pożądania, gdy poza śliczną stopą ukazywała się nóżka.
O tem myślała zamknięta Nicolina. Co prawda, agenci naczelnika policji byli to ludzie straszni, co prawda, szpital, w którym dogasały kobiety w brudnej niewoli, nie wart był więzienia wspaniałego z ulicy Saint-Claude.
Lecz poco byłoby się kobietą, której wolno mieć kaprysy, jeśli nie dla tego, żeby powstawać czasem przeciwko dobremu, żeby zamienić je na złe, chociażby tylko we śnie?...
Zresztą, gdy się kto nudzi, wszystko gorszem mu się wydaje. Nicolina zaczęła żałować Beausire‘a, gdy żałować przestała wolności. W kobietach nic się nie zmieniło od owego czasu, kiedy córki Judasza, nazajutrz po weselu z miłości poszły na ulubioną górę, aby opłakiwać stratę dziewictwa...
Doszliśmy teraz do pory, kiedy Oliwja, pozbawiona wszelkiego towarzystwa, samotna już od dwóch tygodni, najokropniej odczuwała nudy.
Strasznie była niespokojna, kiedy niespodziewanie zjawił się Cagliostro.
Wszedł, jak zwykle, małą furtką, przeszedł przez świeżo założony ogródek i zapukał do okiennic pokoju, zamieszkałego przez Oliwję. Był to znak umówiony, aby Oliwia otworzyć mogła, nie bojąc się, że wpuści stróża sprawiedliwości. Oliwja nie myślała, żeby ostrożność zaszkodzić mogła jej cnotliwości, dokuczającej jej nieraz.
Na znak dany przez Cagliostra, Oliwja pospieszała odsunąć zatrzask, cieszyła ją myśl, że powróci z Cagliostrem.
Oliwja żywa jak wszystkie gryzetki paryskie, serdecznie przywitała szlachetnego dozorcę więzienia, poczem rzekła głosem gniewnym, ochrypłym i urywanym:
— Panie, ja się tu nudzę, wiedz pan o tem!
Cagliostro, spojrzał na nią zdziwiony i odparł, zamykając drzwi: „Nudzisz się, biedne dziecko; nuda to brzydka choroba!“
— Nie czuję się tu dobrze, umieram.
— Tak, tak, złe myśli zaprzątnęły mi głowę.
— Cóż znowu — rzekł Cagliostro, uspakajając ją jak rozgniewaną suczkę — nie gniewaj się na mnie, jeśli ci tu niedobrze, lecz gniewaj się na naczelnika policji, który jest twoim wrogiem.
— Panie, do rozpaczy doprowadza mnie ten twój spokój. Wolałabym, abyś się pan złościł, a nie prawił mi błahych grzecznostek; chcesz mnie pan uspokoić, a doprowadzasz mnie do wściekłości...
— Przyznaj pani, żeś jest niesprawiedliwą — rzekł Cagliostro, siedząc zdaleka od niej, i udając szacunek lub obojętność, tak świetnie działające na Oliwję.
— Mówisz pan — zawołała — co się panu podoba, jesteś wolny, robisz, co tylko zechcesz, oddychasz swobodnie, ja zaś wegetuję w przestrzeni odmierzonej mi przez pana, nie oddycham, lecz drżę... Uprzedzam pana, że i obecność jego byłaby zbyteczna, gdyby nie to, że nie pozwala mi umierać.
— Umierać! pani! to zabawne! — uśmiechnął się Cagliostro.
— Postępujesz pan względem mnie bardzo brzydko, zapominasz pan, że istnieje ktoś, którego kocham prawdziwie, szalenie!
— Czy pana Beausire?
— O tak, Beausire‘a kocham; nie ukrywałam tego nigdy przed panem, i nie mogłeś pan nigdy przypuszczać, że zapomnę o nim.
— Tak byłem pewny tej miłości, że usilnie starałem się o wiadomości o Beausirze, i oto przynoszę je pani.
— A! — zawołała Oliwja.
— Pan de Beausire — rzekł Cagliostro — jest nader miłym młodzieńcem.
— Ho, ho! — zauważyła Oliwja, która nie wiedziała do czego prowadzić ma to wychwalanie.
— Młody jest i ładny.
— Czyż nie prawda?
— Pełen wyobraźni...
— I ognia!... Trochę był brutalny względem mnie, ale... umie kochać, umie pieścić...
— Mówi pani szczerą prawdę. Posiadasz pani tyle serca, co rozumu, tyle rozumu, co piękności, ja zaś, którego każda miłość zajmuje, to już stało się chorobliwem u mnie — chciałem zbliżyć panią do pana de Beausire.
— Lecz przed miesiącem nie myślałeś pan o tem; — rzekła śmiejąc się Oliwja.
— Posłuchaj mnie, pani: niema wolnego mężczyzny, któryby nie starał się spodobać ładnej kobiecie, lecz przyznasz mi też, że jeśli zalecałem się do ciebie, to tylko przez krótki czas.
— Rzeczywiście — odparła Oliwja — przez niecały kwadrans.
— Musiałem przecież, przekonawszy się, jak bardzo pani kocha pana de Beausire, ustąpić.
— O, nie drwij pan ze mnie!
— Nie, na honor! Opierałaś się pani tak dobrze.
— Wszak prawda?... — zapytała Oliwja, zachwycona, że i ona komuś się oparła.
— Przyznaj pan, że opierałam się znakomicie!
— Opór pani wynikał z owej wielkiej miłości rzekł najspokojniej Cagliostro.
— No, ale pańska miłość nie była zbyt wytrzymała — odparła urażona Oliwja.
— Nie jestem jeszcze dosyć starym, dosyć brzydkim, dosyć głupim lub dosyć biednym, abym potrzebował narażać się na odmowę lub niepowodzenie; czułem, że dla pani zawsze pan de Beausire pozostanie drogim i zastosowałem się do tego.
— O, bynajmniej — zawołała zalotnica — ja uważam, że opieka, którąś pan nade mną roztoczył, prawo podawania mi ręki, odwiedzania mnie, dogadzania mi dają dowód, żeś pan nie dał jeszcze za wygraną... Nie straciłeś pan nadziei...
Przy tych słowach spojrzała piękna Oliwja, której ogniste oczy zbyt długo były bezczynne, na swego gościa.
— Przyznać muszę — rzekł Cagliostro — że bystrości pani trudno się oprzeć i spuścił oczy, aby nie być pożartym przez dziwny wzrok Oliwjo.
— Powracając do Beausire’a — rzekła dziewczyna urażona obojętnością hrabiego — cóż on robi, gdzie jest ten mój biedny przyjaciel?
Cagliostro trochę jeszcze nieśmiały, rzekł:
— Mówiłem, że chciałem was połączyć.
— Nie mówiłeś pan tego — przerwała Oliwja z pogardą — ale ponieważ pan teraz tak twierdzisz, wierzę panu. Mów pan dalej, dlaczegoś go pan nie sprowadził, to byłby dowód współczucia. Czy jest wolny?
Cagliostro, którego ironja Oliwji wcale nie dziwiła, odparł: dlatego nie sprowadziłem pana de Beausire, że on... chociaż tak wiele posiadający rozumu, ma jakąś sprawę z policją.
— I on także? — zawołała blednąc Oliwja; bo teraz uczuła, że hrabia mówi prawdę.
— Także!... powtórzył grzecznie Cagliostro.
— Cóż takiego zrobił? — zapytała młoda kobieta.
— Doskonały figiel, pyszną sztuczkę, którą ja nazwałbym żartem, lecz którą ludzie tetryczni jak np. pan de Crosne, wszak zna go pani... nazywają kradzieżą.
— Kradzieżą?... Boże mój! — krzyknęła wystraszona Oliwja.
— A ładna kradzież.. daje dowód, że Beasuire ma silnie rozwinięty zmysł piękna.
— Panie, czy on uwięziony?
— Nie uwięziony lecz... opisany.
— Możesz mi pan przysiąc, że Beausire nie jest uwięziony, że nie grozi mu niebezpieczeństwo?
— Mogę przysiąc, że nie jest uwięziony, lecz czy nie jest w niebezpieczeństwie?... Rozumiesz przecież, dziecko kochane że skoro już kogoś opiszą i jeszcze za jego osobę nagrodę wyznaczą, to wiele osób go śledzi i szuka, a z wyglądu pana de Beausire, z jego postawą i jego znanemi zaletami, bardzo łatwo odnaleźć go można.
Pomyśl tylko, coby zrobił pan de Crosne! Przez ciebie znalazłby Beausire‘a — przez Beausire‘a ciebie.
— Tak, tak, musi się ukryć. Biedak! I ja się ukryję. Pomóż mi pan, abym mogła wyjechać z Francji, bo tu jestem zamknięta, duszę się i obawiam się, żebym nie popełniła jakiejś nieostrożności.
— Co pani nazywa nieostrożnością?
— No — pokazać się ludziom, przechadzać się...
— Nie przesadzaj pani, nie unoś się, już i tak jesteś blada, a jak bardziej zmizerniejesz, pan Beasire kochać cię przestanie. Używaj powietrza, ucztuj przez patrzenie na ludzi...
— A — zawołała Oliwja — i pan powstajesz przeciwko mnie, pewnie i pan mnie opuści...
czy ja panu przeszkadzam?
— Ależ... bynajmniej.... — odparł chłodno Cagliostro.
— Ja wiem, że mężczyzna, skoro mu się kobieta młoda podoba, mężczyzna tak godny szacunku jak pan, mężczyzna piękny jak pan, może się gniewać, może nawet znienawidzieć szaloną, jeśli mu się opiera. O! nie opuszczaj mnie, panie, nie gub mnie, nie miej dla mnie nienawiści!
Oliwja zalotna i wystraszona stanęła tuż obok Cagliostra i objęła go za szyję.
— Biedaczko — rzekł Cagliostro, złożywszy przelotny całus na jej czole — jakże ty się boisz!... Nie sądź tak źle o mnie. Byłaś w niebezpieczeństwie — przysłużyłem ci się — myślałem o tobie, zapomniałem o tem... Równie mało żywię dla ciebie nienawiści, jak ty dla mnie wdzięczności. Ja myślałem o sobie, ty o sobie — kwita zatem między nami.
— O, panie ile dobroci! co za wspaniałomyślność — Oiiwja obiema rączkami objęła hrabiego, lecz ten popatrzył na nią ze zwykłym spokojem i rzekł:
— Widzisz, Oliwjo, gdybyś mi teraz nawet ofiarowała swoją miłość, musiałbym...
— Co? — zapytała zarumieniona gryzetka.
— Musiałbym cię odtrącić, gdybyś mi ofiarowała piękne swe ciało, gdyż lubię tylko uczucie prawdziwe, wolne od obliczeń.
Oliwja opuściła piękne swe ramiona i oddaliła się poniżona, zawstydzona i oszukana tą wspaniałomyślnością Cagliostra, na którą wcale nie liczyła.
— Więc to rzecz postanowiona — rzekł hrabia — pozostaję twoim przyjacielem, twoim zaufanym; będziesz używała mojego domu, mojej kieszeni, mojego kredytu i...
— I przerwała Oiiwja — powiem sobie, że są na świecie ludzie zacniejsi, aniżeli ci, których znałam.
Wyrazy te wymówiła poważnie i uroczo, tak, że wywarły pewne wrażenie na jej duszy ze stali na duszy, której ciało nazywało się niegdyś Balsamo.
— Każda kobieta — pomyślał — jest dobrą, trzeba tylko udawać się do serduszka.
Przybliżył się do Nicoliny i rzekł:
— Od dzisiejszego wieczoru, zamieszkasz ostatnie piętro tego pałacu; mieszkanko to złożone jest z trzech pokoi; jest to obserwatorjum nad ulicą Saint-Claude. Okna wychodzą na Menilmontant i na Bellville; niektórzy będą mogli cię tam widzieć; są to sąsiedzi spokojni, nie potrzebujesz ich się obawiać, nie mają żadnych stosunków i nie będą zastanawiać się nad tem, czem jesteś. Pokazuj im się, lecz nie narażaj na to, aby widzieli cię przechodnie, gdyż ulicę Saint-Claude ludzie pana de Crosne odwiedzają czasem. Tam przynajmniej będziesz miała słońce...
Oliwja ucieszona klasnęła w rączki.
— Czy chcesz, abym cię tam zaprowadził? — zapytał Cagliostro.
— Teraz?
— Tak; czy ci to nie na rękę?
Oliwja przenikliwie spojrzała na Cagliostra; serce jej napełniło się nadzieją błogą, myślała, że spełnią się jej przewrotne chęci.
— Owszem... — odparła.
Hrabia wziął latarkę, otworzył własnoręcznie kilkoro drzwi; po schodach weszli na trzecie piętro i ujrzeli się w mieszkaniu, opisanem przez Cagliostra.
Oliwrja zastała mieszkanko urządzone, jakby zamieszkałe.
— Mogłabym sądzić — zawołała — że mnie tu oczekiwano!
— Nie ciebie, lecz mnie; lubię ten pawilonik i często tu sypiam.
Spojrzenie Oliwji mieniło się barwami, jakie spostrzec się dają w źrenicach kotów.
Chciała coś powiedzieć, lecz Cagliostro zapobiegł temu:
— Nie zbraknie ci tu niczego, panna służąca przybędzie za kwadrans. Żegnam panią!
Ukłoniwszy się i uśmiechnąwszy, znikł.
Biedna uwięziona upadła na łóżko; była zmartwiona, zdziwiona i wyczerpana.
Oliwja położyła się do łóżka po odejściu służącej przysłanej przez Cagliostra, lecz spała mało, gdyż najrozmaitsze myśli przyczyniały się do wywoływania snów na jawie, lub też nawpółsennych niepokojów. Nie można długo czuć się szczęśliwym, jeśli po smutku i biedzie następuje znienacka radość i bogactwo. Oliwja żałowała pana de Beausire, lecz podziwiała hrabiego, którego zrozumieć nie mogła; nie uważała go za skromnego, ani też nie posądzała o niewrażliwość. Bała się, że odwiedzi ją podczas snu jakiś genjusz powietrzny i najmniejszy skrzyp podłogi niepokoił ją, jak każdą bohaterkę romansu, której mieszkać każą w wieżyczce północnej.
Z brzaskiem opuściła ją bojaźń, której uroku odmowie nie mogła...
My, którzy nie boimy się obudzić w panu de Beausire podejrzeń, możemy przyznać, że przykro trochę było Nicolinie, gdy uczuła się zupełnie pewną.
Nad ranem zasnęła nieco swobodniej, radując się wpadającemi promieniami słońca, widokiem ptaszków, świergocących za oknem i przeskakujących z kwiatka na kwiatek, z róży na jaśmin. Po kilku zaledwie godzinach snu obudziła się, było już późno, a choć mało spała, czuła się rześką, zbyt rześką nawet, aby pozostawać bezczynną.
Wstawszy, pobiegła oglądać mieszkanko i szukać chciała tego Sylfa, który nie był dość dowcipnym, aby objąć skrzydłami swemi jej łóżko. Sylf, to genjusz niewinny, a dzięki hrabiemu Gabalis, opinja ta została niezmienioną.
Oliwja dziwiła się, że w mieszkaniu wszystko było ładne i eleganckie, choć przedtem nie mieszkała w niem kobieta, lecz mężczyzna. Znajdowało się tam wszystko, co życie uprzyjemniać może, przedewszystkiem zaś słońca było dużo, światła i powietrza, nie tak, jak w ciemnych pokojach na dole.
Przejęta dziecięcą radością, pobiegła na taras, położyła się na taflach kamiennych, wśród trawek i kwiatów i podobna była do węża, wyzierającego z gniazda. Zadowolenia jej trudno opisać, spostrzegała bowiem co chwila co innego.
Położyła się na podłodze, aby nie będąc widzialną dla sąsiadów, przypatrywać się przez kraty tarasu wierzchołkom drzew, domom w dzielnicy Popincourt i kominom, z których wydobywały się zbite kłęby dymu.
W ten sposób przeszły jej dwie godziny. Wypiła filiżankę czekolady, przyniesioną przez służącą, przeczytała gazetę — i nie pomyślała jeszcze o tem, że może wyjrzeć na ulicę.
Była bo też to niebezpieczna przyjemność. Wszak ludzie pana de Crosne, psie dusze w ludzkiem ciele, biegający dzień cały jak psy gończe mogli ją zobaczyć. Jakże przykre przebudzenie po śnie słodkim! Nicolina nie mogła jednako długo pozostawać w poziomem położeniu: oparła się na jednem ramieniu.
Wtedy ujrzała drzewa orzechowe w Menillmontant, wielkie, rozłożyste drzewa na cmentarzu, mnóstwo domów różnokolorowych, wzniesionych na brzegu Charonny aż do Chaumont, a otoczonych zielonością lub skałami gipsowemi, pokrytemi krzakami i bodziakiem.
Gdzieniegdzie, na drogach, podobnych do wstęg, wijących się wśród pagórków, na ścieżkach między szczepami winnemi — poruszały się małe stworzenia; byli to wieśniacy, jeżdżący na osłach, dzieci, przypatrujące się lub pomagające w wyrywaniu chwastów, kobiety, układające grona winne, aby słońce większy miało do nich dostęp.
To życie wieśniacze podobało się Nicolinie, bo zawsze tęskniła za piękną wsią Taverney.
Nasyciła się jednakże widokiem wsi, a ponieważ pozycję przyjęła wygodną i pewną wśród kwiatów, nie narażając się na to, aby ją ktoś spostrzec mógł, oczy zatem przeniosła z pagórków na dolinę i z dalekiego widnokręgu coraz bliżej, aż do domów, położonych naprzeciwko. W trzech najbliższych domach okna były zamknięte lub niezbyt zachęcające.
Tu mieszkali zapewne starzy emeryci, zajmujący się hodowlą ptaków lub kotów; tam widocznie wszyscy wyjechali, tylko mieszkaniec czwartego piętra, owerniańczyk, zdawał się być obecnym; w trzecim jednakże domu zaciekawiły ją portjery z żółtego jedwabiu, kwiaty i fotel miękki, który zdawał się być stworzonym do marzenia i czekał widocznie na marzyciela lub marzycielkę. Zdawało się Oliwji, że w ciemnościach owego pokoju dostrzega cień, poruszający się systematycznie.
Ciekawość jej ograniczyła się na tem; lepiej jeszcze ukryła się wśród kwiatów — i zawoławszy służącą, wszczęła z nią rozmowę, ażeby w braku innego towarzystwa — choć taką mieć rozrywkę.
Lecz panna służąca była dnia tego wyjątkowo milcząco usposobiona. Opowiadała swej pani o Belleville, o Charonne, o cmentarzu Pere La chaise, wymieniła kościoły świętego Ambrożego i świętego Wawrzyńca, ale kiedy przyszła kolej opowiadania o sąsiadach, służąca nie wiedziała nic zgoła.
Owo mieszkanie, nawpół ciemne z żółtemi firankami, pozostało tajemnicą: cień nie rozjaśniał się, fotel ciągle jeszcze był niezajęty. .
Oliwja postanowiła bądź co bądź zapoznać się ze swoją sąsiadką, wysłała zbyt dyskretną sługę, aby bez świadka oddać się temu zajęciu.
Wkrótce nadarzyła się jej sposobność. Sąsiedzi pootwierali drzwi i odpoczywali po jedzeniu lub ubierali się do wyjścia.
Kilka godzin zeszło Oliwji na przypatrywaniu się ich gestom i zajęciom. Robiła przegląd wszystkich... Cień upostaciowany, nie pokazawszy twarzy, usadowił się na fotelu i pogrążył się w niemem rozmyślaniu.
Była to kobieta.
Uczesaniem jej głowy zajmowała się przez półtorej godziny fryzjerka, umieszczając na czaszce i skroniach istny gmach babiloński, w którym mieściły się minerały, rośliny, a nawet zwierzęta. Gdyby się Leonard w to mieszał i gdyby kobieta zgodzić się chciała na to, z głowy jej urządzonoby arkę Noego wraz z jej mieszkańcami.
Potem kobieta ufryzowana, wypudrowana, owinięta koronkami, ponownie usiadła na fotelu, i oparła kark swój na twardych poduszkach, aby utrzymać równowagę, nie narażając na szwank fryzury. Nieruchoma ta kobieta podobna była do owych bóstw indyjskich, siedzących nieruchomo i zapatrzonych w oznaczony punkt, skutkiem ciągłego myślenia o jednym i tym samym przedmiocie.
Oliwja zauważyła, że ufryzowana dama bardzo była ładna; nóżka jej, oparta o framugę okna i obuta w różowy atłasowy sandałek, była maleńka i zalotna; podziwiać też musiała jej ślicznie utoczone ramię i pierś, wyglądającą z poza gorsetu szlafroczka, ale najbardziej zaciekawiało ją — to bezustanne jej rozmyślanie.
Kobieta, którą myśmy już poznali, lecz której Oliwja poznać nie mogła, nie przypuszczała, że ją widzi ktośkolwiek; nigdy nie otwierano okiennic naprzeciwko; pałacyk pana de Cagliostro nie odkrył nigdy jeszcze nikomu swych tajemnic, a prócz malarzy, którzy go odświeżali, nikt nie pokazywał się przy jego oknach.
Dama o pięknej fryzurze pozostawała zatopiona w myślach, Oliwja sądziła, że ładna ta osoba marzy o przeszłych miłostkach.
Obie kobiety tyle miały wspólnych węzłów — łączyła je piękność, samotność, nuda, że uważać się zaczęły za dwie dusze, które po długiem szukaniu, dzięki wstawiennictwu przeznaczenia, drogę do siebie znalazły.
Oliwja nie mogła oderwać oczu od samotnej myślicielki. Była to siła przyciągająca, moralny mająca zaczątek, bo przyciągała kobietę do kobiety. Takie uczucia istot, w których ciało główną, a dusza zupełnie podrzędną odgrywa rolę.
Oliwja uważała piękną samotnicę duchową siostrę swoją. Wytworzyła dla niej romans, podobny do tego, który sama przebyła, bo sądziła w swej naiwności, że nie można być ładną i szykowną i mieszkać w opuszczeniu na ulicy Saint-Claude, jeśli nie nosi się w sercu głębokiej rany.
Kiedy Oliwja wykuła już swą romantyczną baśń ze śpiżu i brylantów, przejęła się nią i uniosła na skrzydłach fantazji, aby przebyć przestrzeń, dzielącą ją od towarzyszki niedoli, w której też chętnie skrzydłaby widziała.
Lecz ufryzowana dama nie poruszała się, zdawała się drzemać; od dwóch godzin siedziała nieruchomo.
Oliwja była w rozpaczy; dla Adonisa lub Beausira nie poświęciłaby tylu starań, co dla tej nieznajomej. Zmęczona tem skupieniem myśli i uwagi, przeszła z serdecznych uczuć do nienawiści prawie, otwierała i zamykała kilkakrotnie okno, robiła wreszcie tak rozliczne, a tak w oko wpadające gesty, że najtępsze nawet narzędzie pana de Crosne zauważyćby je musiało. Po tych trudach, doszła Nicolina do przekonania, że dama o pięknych warkoczach widziała i rozumiała wszystkie znaki, lecz zająć się niemi nie raczyła, była więc głupia lub próżno. Głupia? czyż można być głupią, mając oczy tak przebiegłe i mądre, nóżkę tak ruchomą, i rączkę tak niespokojną?... Nie, głupią nie może być! Próżną... to co innego! Próżną mogła być wówczas kobieta arystokratka względem mieszczanki.
Oliwja, rozebrawszy wszystkie rysy młodej kobiety, zrezygnowała, przekonała się bowiem, że arystokratki tej nic wzruszyć nie zdoła. Oliwja zadąsana odwróciła się i znów się ułożyła w zachodzącem już słońcu, chcąc użyć towarzystwa kwiatów; wszak miłe te towarzyszki były równie szlachetne, ładne i obsypane pyłkiem kwiatowym, były równie zalotne jak największe damy, lecz były dostępne, pozwalały wdychać swój zapach i oddawały nawet całusy przyjacielskie lub całusy miłosne.
Nicolina nie odgadła, że kobieta, o której orzekła, że jest dumna, była Joanną Walezjanką, hrabiną de la Motte, szukającą sposobu zapobieżenia widzeniu się Marii Antoniny z kardynałem de Rohan; a jednocześnie mającą interes w tem, żeby kardynał, nie widując się z królową na osobności, wierzył w ciągłą z nią styczność, aby miał zaufanie do hrabiny. Poważne a trudne do urzeczywistnienia zamiary te — były powodem zaabsorbowania pani de la Motte.
Gdyby Oliwja o tem wiedziała, nie ukryłaby się z gniewni wśród kwiatów, i nie wyrzuciłaby wskutek pośpiechu i nieostrożności doniczki jesieńca, która, spadłszy na bruk, spowodowała hałas niemały. Zamyślona dama ocuciła się przez niespodziany ten hałas, ujrzała rozbitą doniczkę na bruku, następnie zaś podniosła oczy, aż dotarły do sprawczyni wypadku.
Ujrzała Oliwję. Spostrzegłszy ją, krzyknęła przeraźliwie; w krzyku tym przebijała się radość i przestrach; zerwała się z miejsca, choć dotąd siedziała jak nawpół martwa.
Oczy obu kobiet spotkały się i złączyły w długiem zapytaniu.
Joanna zawołała:
— Oto mam królową!... Złożyła dziękczynnie ręce i szepnęła radośnie:
— Męczyłam się nad środkami — oto je mam.
— Oliwja usłyszała poza sobą szelest; odwróciła się szybko i ujrzała przed sobą hrabiego Cagliostro, który zauważyć musiał nieme porozumienie się hrabiny z Oliwją.
Od chwili, kiedy obie kobiety się spostrzegły, Oliwja oczarowana wdziękiem sąsiadki, nie udawała już obojętności; ostrożnie poruszając się pomiędzy kwiatami, uśmiechami darzyła ją za uśmiechy.
Cagliostro nie omieszkał zalecić Oliwji, aby się miała na baczności, aby nie była zbyt uprzejma.
Uwaga ta, jak piorun spadła na serce Oliwji, która wiele obiecywała sobie przyjemności z obserwowania ruchów i zajęć nieznajomej.
Nie być dobrą sąsiadką — to znaczyło odwrócić się od ślicznej tej kobiety o słodkich, błyszczących oczach, której ruch każdy był zdolny upoić, to znaczyło zrzec się rozkoszy ciągłego porozumiewania się, to znaczyło — zerwać z przyjaciółką. Wyobraźnia Oliwji tak dalece unosić się umiała, że w Joannie już widziała dla siebie istotę drogą i interesującą. Nieszczera Oliwja zapewniła swego opiekuna, że nie omieszka skorzystać z jego rady, że nie zawrze żadnych z sąsiadami stosunków, lecz, gdy Cagliostro pokój jej opuścił, zaraz umieściła się na balkonie, w miejscu, gdzie mogła ją widzieć sąsiadka. Joanna była widocznie zadowolona z tego obrotu rzeczy, gdyż po pierwszych uśmiechach Oliwji, odpowiadała ukłonami i całusami, posyłanemi w przestrzeń.
Oliwja zastosowała się chętnie do tych awansów, zauważyła, że nieznajoma nie opuszczała swego miejsca przy oknie, że nie zapominała nigdy pożegnać ją, odchodząc, przywitać, powróciwszy.
Z takiego stanu stosunków wyniknąć musiała chęć zbliżenia się wzajemnego.
Gdy Cagliostro po dwóch dniach znów przybył z wizytą do Oliwji, opowiadał z niezadowoleniem, że jakaś nieznajoma osoba miała być w pałacyku.
— Jakimże sposobem? — zapytała rumieniąc się Oliwja.
— Zjawiła się tu jakaś dama młoda, ładna i szykowna, i mówiła z lokajem, który zmuszony był jej otworzyć, dzięki wytrwałemu dzwonieniu. Dopytywała się, kto jest ta młoda osoba, która zajmuje pawilonik na trzeciem piętrze, mówiła więc o tobie, moja droga, opisała cię jąknajdokładniej... Czyżby cię znaleziono? Bądź ostrożna... w policji zarówno czynne są kobiety jak i mężczyźni, a ja zmuszony byłbym oddać cię, gdyby pan de Crosne odemnie tego zażądał.
Z opisu Cagliostra poznała Oliwja w owej damie sąsiadkę, była jej nad wyraz wdzięczna za dowód życzliwości i postanowiła okazać jej możliwie dobrze tę swoją wdzięczność.
— Nie boisz się? — zapytał Cagliostro.
— Nikt mnie nie widział — odparła Nicolina.
— Jednakże, odgadnąć byłoby trudno, że w pawiloniku mieszka kobieta. Zalecam ci ostrożność.
— Ależ, hrabio — zawołała Oliwja — jakże możesz się obawiać... Jeżeli mnie widziano — o czem zresztą wątpię — nie zobaczą mnie po raz wtóry, a gdyby się nawet i to trafiło, to przecież zdaleka tylko, bo wszakże do domu nikt wejść nie zdoła.
— Tak, wejść tu rzeczywiście nie można — odparł hrabia — chybaby w murze wyrąbać otwór, co nie jest rzeczą łatwą, lub mieć klucz od małej furtki, co znów jest niemożliwem, bo ja swego nigdy nigdzie nie zostawiam. Zresztą nie mam zamiaru cię gubić, nie pożyczę więc też nikomu tego klucza, a ponieważ nicbyś pani nie zyskała, dostawszy się w ręce pana de Crosne, nie pozwolisz zatem chyba — wyrąbywać muru... Uprzedziłem cię, moje dziecko, twoją jest teraz rzeczą zastosować się do tego lub nie.
Oliwja zaprzeczała gorliwie, hrabia zaś nie był zbyt uparty.
Nazajutrz, już o szóstej rano była na balkonie, oddychała czystem powietrzem porannem i uważnie patrzyła w okna sąsiadki. Ta zazwyczaj wstawała około jedenastej, lecz dnia tego zaraz po Oliwji przy oknie się ukazała. Zdawałoby się, że i ona z niecierpliwością oczekiwała na zjawienie się sąsiadki.
Obie kobiety ukłoniły się sobie; Joanna wychyliła się za okno i uważnie zaczęła rozglądać się po ulicy, lecz nietylko na ulicy nikogo nie było; wszystkie nadto okna były jeszcze zamknięte i samotne.
Obie ręce nakształt trąbki przyłożyła do ust i rzekła głośno wyraźnie i dobitnie:
— Chciałam odwiedzić panią.
— Cyt! — zawołała Oliwja — cofając się z przestrachem i kładąc palec na usta.
Joanna schowała się prędko poza firankami, sądząc, ze ktoś nie dyskretny się zjawił, lecz widząc uśmiech Nicoliny, zaraz się znów ukazała.
— Nie można widzieć się z panią?
— Niestety, nie można, znaczył gest Oliwji.
— Czekaj pani — odparła Joanna czy nie możnaby pisać do pani?
— Niechże Bóg broni! — zawołała wystraszona Oliwja.
Joanna namyślała się przez kilka chwil. Oliwja po wzroku sąsiadki odgadła, że ta coś nowego, pomyślnego wynalazła.
I rzeczywiście, Joanna powróciła po dwóch godzinach; słońce roztaczało cały swój blask, kamienie paliły, jak piasek nadmorski pod działaniem promieni słonecznych.
Joanna ukazała się przy oknie, trzymając kuszę ręczną, śmiała się i dawała znaki Oliwji, aby się nieco odsunęła. Oliwja była posłuszną i cofnęła się ku okiennicy.
Joanna, uważnie celując, wyrzuciła małą kulkę ołowianą, lecz, niestety, nie padła ona na balkon, tylko odbiła się o kratę i upadła na ulicę.
Oliwja krzyknęła z rozpaczy. Joanna wzruszyła ramionami, szukała oczyma swego pocisku na ulicy, a potem znikła na kilka minut.
Druga próba Joanny była udatniejsza: kusza wrzuciła do pokoju kulkę, która owinięta była w karteczkę następującej treści:
„Zaciekawiłaś mnie, piękna pani. Podobasz mi się i już cię kocham. Czy jesteś uwięziona?... Czy wiesz, że się napróżno starałam, aby cię odwiedzić?... Czy czarnoksiężnik, który pilnuje cię niewidzialnie, pozwoli mi kiedykolwiek pomówić z tobą, abym ci mogła wyrazić, ile czuję sympatji dla biednej ofiary tyranji mężczyzny?...
Mnie, jak i tobie zresztą, myśl służy do podtrzymywania przyjaźni... Czy chcesz być moją przyjaciółką?... Zdaje się, że wychodzić ci nie wolno, lecz możesz pisać, a ponieważ ja wyjść mogę, kiedy mi się tylko podoba, zauważ, gdy będę przechodzić pod balkonem, i zrzuć bilecik. Gdyby manipulacja z kuszą okazała się niedogodna lub niebezpieczna, uciekniemy się do prostszego sposobu: o zmroku spuścisz nitkę z przywiązanym listem, ja bilecik twój odwiążę, mój zaś przyczepię.
Jeżeli oczy twoje nie kłamią, to zdaje mi się, że liczyć mogę na przyjaźń twoją, a wtedy, we dwie, zwyciężyć potrafimy świat cały.
P. S. „Czy widziałaś, kto podniósł pierwszą kulkę?...“
Oliwja nie posiadała się z radości, przeczytawszy bilecik; odpowiedziała następującemi słowy:
„Kocham cię tak samo, jak i ty mnie. Jestem rzeczywiście ofiarą niegodziwości mężczyzny, lecz ten, który mnie tu trzyma, jest moim protektorem, nie zaś tyranem.
Odwiedza mnie w tajemnicy raz na dzień. Objaśnię ci wszystko innym razem. Wolę, abyśmy się porozumiewały za pomocą kuszy. Nie mogę, niestety, wychodzić: jestem pod kluczem, lecz to dla mojego dobra. Mogłabym ci wiele opowiedzieć, gdybym kiedykolwiek miała szczęście rozmawiać z tobą. Tylu szczegółów opisać nie podobna!... Nikt nie podniósł twego pierwszego bileciku, chyba przechodzący właśnie zbieracz gałganów; lecz tacy nie umieją czytać, ołów pozostaje dla nich ołowiem.
Stanęła przy oknie i pokazała motek nici, kiedy zaś wieczór nadszedł, opuściła bilecik, jak było umówione.
Joanna przystanęła pod balkonem, wzięła nitkę, odwiązała kartkę i poszła do domu, aby przeczytać ten ciekawy list.
Po półgodzinnej przerwie przyczepiła do tej samej nitki następujący liścik:
„Dla chcącego niema nic trudnego. Niezbyt czujnie cię pilnują, skoro zawsze cię widzę samą, możesz więc przyjmować lub wychodzić. Jakim sposobem zamyka się twój dom?... Na klucz?... Kto posiada ten klucz?... Czy ten, który cię odwiedza?... Czyż tak bardzo strzeże tego klucza, że nie możesz wziąć go na chwilę i zrobić sobie odbitkę?... Nie namawiam cię do złego... chcę tylko dopomóc ci do tego, abyś używać mogła trochę swobody; przechadzka przy boku kochającej przyjaciółki, która pocieszać cię będzie w twem nieszczęściu, bardzo cię pokrzepi. A może z czasem zupełnie skorzystasz ze swobody?... Pomówimy o tem obszernie, za pierwszem naszem widzeniem się“.
Oliwja pożerała liścik oczami. Czuła budzącą się w niej chęć swobody; serce jej radowało się na myśl o zakazanym owocu.
Zauważyła, że hrabia, wszedłszy do niej, aby oddać książkę lub drobnostkę jakąś, niby sprawiającą jej przyjemność, stawiał latarkę na komódce, obok zaś kładł klucz. Oliwja zgóry już przygotowała miękki, podatny wosk i za pierwszą bytnością Cagliostra zrobiła sobie odbicie klucza. Hrabia nie odwrócił nawet głowy, gdy Oliwja pośpiesznie ważnej tej czynności się oddawała; oglądał świeżo rozkwitłe kwiaty, Oliwja mogła więc dobrze zamiar swój wykonać.
Zaledwie hrabia odszedł, kiedy nitka spuszczała pudełeczko z odbiciem klucza i bilecikiem do Joanny.
Nazajutrz około południa wyrzuciła kusza bilecik tej treści:
„Moja kochana, dziś o jedenastej wieczór, to jest po odejściu twego pana, zejdź, porusz tylko zamek, a znajdziesz się w objęciu tej, która pisze się szczerą twoją przyjaciółką“.
Nie spostrzegłszy u hrabiego żadnych podejrzeń, zaszła Oliwja o jedenastej i zastała Joannę, która uścisnęła ją serdecznie i umieściła w powozie, czekającym na przyszłość.
Joanna pierwsza doradziła Oliwji, aby do domu powróciła, tylko dla uniknięcia jakichkolwiek podejrzeń. Wiedziała już od Oliwji, że opiekunem jej był Cagliostro. Bała się sprytu tego człowieka i objaśniała, że trzeba przed nim zachować najgłębszą tajemnicę.
Oliwja zwierzała się bez bojaźni: opowiedziała o panu de Beausire, o policji... przyznała się do wszystkiego.
Joanna wylegitymowała się jako wykwalifikowana kokota; mówiła, że żyje z kochankiem bez wiedzy rodziny.
Jedna więc wiedziała wszystko, druga była w zupełnej nieświadomości: taka była przyjaźń, zawarta między dwiema kobietami.
Od tego dnia nie potrzebowały już wcale posiłkować się kuszą lub nitką. Joanna miała klucz i Oliwja wychodziła, kiedy tylko przyjaciółka jej tego chciała.
Czasami, zaniepokojona Joanna zapytywała:
— Czy pan de Cagliostro nie domyśla się niczego?...
— Co?... gdybym mu powiedziała, nie wierzyłby mi — odparła pewna siebie Oiiwja.
Wycieczki te, powtarzające się przez tydzień co wieczór, stały się przyzwyczajeniem, potrzebą i przyjemnością.
Zaledwie pan de Charny powrócił do swych posiadłości i część ich zwiedził, kiedy już lekarz zabronił mu przyjmować kogokolwiek, zabronił wychodzić z apartamentów.
Rozkazu tego usłuchał młody człowiek tak dalece, że nikt z okolicy całej nie widywał bohatera owej bitwy morskiej, o której cała Francja rozprawiała.
Charny nie był jednakże tak chory, jak mówiono. Chory był tylko na serce.
Ból ostry, nieustający ból — pamiątka po pojedynku, szarpał mu piersi, a przypominał tę, którą tak gorąco kochał.
Pan de Charny płakał przez trzy dni zrzędu. Rozgniewany tem, że się wszystkie jego sny rozpierzchły, rozgłosił rozkaz lekarza, a powierzywszy straż przy swych drzwiach zaufanemu lokajowi, wyjechał czwartego dnia konno ze swego zacisza, gdy noc nadeszła.
Po ośmiu godzinach znalazł się w Wersalu, aby wynająć mały domek za parkiem, co mu się za pośrednictwem przybocznego lokaja udało.
Domek ten, opustoszały od czasu tragicznej śmierci jednego z nadzorców polowania na wilki, który poderżnął sobie wówczas gardło, doskonale odpowiadał panu de Charny, pragnącemu lepiej jeszcze ukryć się tutaj, aniżeli w swoich posiadłościach.
Domek urządzony był czyściutko, miał dwa wejścia, jedno wychodziło na pustą zawsze uliczkę, drugie na aleję, otaczającą park; przez okna widział aleję grabową (allées des Charmilles), gdyż okna te, obrośnięte winem i bluszczem, były niegdyś balkonowemi drzwiami, można też było doskonale wyskoczyć z nich do parku królewskiego.
To bliskie sąsiedztwo, rzadko wówczas zdarzające się, było przywilejem owego nadzorcy polowań, aby, nie trudząc się zbytnio, mógł strzec jeleni i bażantów Jego Królewskiej Mości.
Ta samotność podobała się panu de Charny, lecz czy tylko dlatego, że sam pobyt tu był przyjemny?... To się okaże...
Kiedy Charny się zainstalował, a lokaj zaspokoił jako tako ogólną ciekawość, zapomniano o nim, on zaś rozpoczął życie, na myśl o którem dreszcze przechodzą każdego, co kiedykolwiek kochał lub tylko słyszał o miłości.
Po dwóch tygodniach znał wszystkie obyczaje pałacu; wiedział, o której godzinie ptaki przychodzą pić w sadzawce, o której godzinie jelenie z wyciągniętą naprzód głową — bojaźliwie przebiegać lubią; wiedział, o której godzinie bywa spokojnie, a o której odbywają się spacery królowej lub jej towarzyszek; wiedział, kiedy odbywa się obchodzenie parku. Słowem, choć zdala, żył życiem mieszkańców tego Trianon, około którego skupiały się jego uczucia i bezcelowe adoracje.
Ponieważ pogoda sprzyjała, a urocze noce dostarczały swobody oczom i tematów do marzeń, do uniesień duszy, większą część nocy spędzał wśród jaśminów przy oknie kwitnących, śledząc każdy szelest pochodzący z pałacu, na falach wiatru przynoszony.
Lecz wkrótce okno wydało mu się zbyt ciasnem; zdawało mu się, że jest zbyt oddalonym od owych szmerów i świateł pałacowych. Wyskakiwał też z okna na trawnik, dochodził aż do granicy lasku, gdzie uwydatniała się wspaniała ciemność drzew podczas pełni księżycowej: stąd przypatrywać się mógł sylwetkom, rysującym się na białych ścianach i firankach pokoju królowej.
Tym sposobem widywał pan Charny codziennie monarchinię, ta zaś wiedzieć o tem nie mogła. Poznawał ją z odległości ćwierć mili, gdy przechadzała się z damami dworu lub z jakimś znajomym panem, zasłaniając ogromną chińską parasolką swój duży, kwiatami przybrany kapelusz.
Ruchy i chód zawsze ją zdradzały; pan de Charny znał wszystkie jej toalety i odgadywał, pomimo gęstej zieloności, która mu dobrze widzieć nie pozwalała — obszerne okrycie zielone, które nadawało całej jej postaci ponętny urok.
Po nadejściu wieczoru, który wypędzał z parku dostojnych spacerowiczów, dochodził aż do galerji i odosobnionych kolumn i śledził ostatnie ruchy ukochanego cienia; potem powracał do swego okna i patrzył przez wyręb zrobiony między ogromnemi drzewami na światło, roztaczające się w oknach Marji-Antoniny; uważał i pilnował aż do zgaszenia tych świateł, wtedy zaś żyć zaczynał wspomnieniami i nadzieją, tak jak dotąd żył — dzięki pilnowaniu i podziwianiu.
Pewnego wieczoru, kiedy już przeszły dwie godziny od pożegnania owego cienia, Charny chciał udać się na spoczynek, gdy nagle usłyszał skrzypnięcie zamku.
Powrócił do okna i wsłuchiwać się zaczął...
Było już późno; zegary wydzwaniały właśnie północ; Charny był zdziwiony tym niezwykłym szelestem.
Ten buntowniczy zamek, znajdował się przy małych drzwiach, ze dwadzieścia pięć kroków oddalonych od domku Oliviera, które otwierano tylko podczas wielkich polowań, aby stworzyć przejście dla wozów naładowanych dziczyzną.
Charny zauważył, że ci, którzy drzwi otworzyli, wcale nie rozmawiali; weszli, zamknęli za sobą, i skierowali się w aleję, przechodzącą około okien jego domku.
Charny nie mógł zrazu widzieć, kto przechodzi, lecz gdy usłyszał szelest jedwabi, przekonał się, że dwie kobiety w atłasowych płaszczach odbywały nocną wycieczkę.
Kobiety te, zakręciwszy w dużą aleję wprost okien pana de Charny, ukazały się nagle przy blasku księżyca, i Olivier silą całą wstrzymywał się od krzyku radości... Po ruchach i uczesaniu poznał Marję-Antoninę; widział też dolną część jej twarzy, lecz cień od kapelusza bardzo mu przeszkadzał. W ręku trzymała różę.
Pomimo silnego wzruszenia, Charny ostrożnie wyskoczył z okna. Biegł po trawie, aby tylko nie wywołać szmeru, ukrył się za drzewami, i wzrokiem śledził obie kobiety, które coraz chód zwalniały. Cóż miał począć? Królowa miała przy boku towarzyszkę, nie groziło jej więc żadne niebezpieczeństwo. Ah! dlaczegóż nie była sama?... Byłby zniósł wszystkie tortury, aby tylko zbliżyć się i powiedzieć na kolanach: „Kocham cię“! Ah! dlaczegóż nie groziła jej jakaś przepaść, jakieś nieszczęście?... Chętnie wyrzekłby się życia, aby ją wyratować!
Gdy tak myślał i marzył o tysiącznych czułościach; obie kobiety zatrzymały się nagle; jedna z nich, niższa, przemówiła kilka słów i odeszła. Królowa pozostała sama; druga zaś dama przyśpieszyła kroku, lecz Charny nie wiedział w jakim celu.
Królowa, tupiąc nóżkami po piasku, oparła się o drzewo i zawinęła w płaszcz; głowę nawet przykryła kapturkiem, który dotąd, ślicznie się układając, spadał na ramiona i plecy.
Charny, ujrzawszy ją samą i zamyśloną, poskoczył, chcąc upaść przed nią na kolana.
Lecz spostrzegł, że conajmniej trzydzieści kroków dzieli go od niej, że nim dojdzie, ona nie poznawszy go, przestraszy się, krzyknie lub ucieknie, że krzyk jej sprowadzi najpierw towarzyszkę, potem kilku strażników, którzy szukać będą po całym parku i znaleźć mogą sprawcę przestrachu lub jego mieszkanie, wtedy zaś skończyłoby się dla niego wszystko na zawsze: byłoby po tajemnicy, po szczęściu i po miłości. Umiał pozostać, i dobrze uczynił, gdyż zaledwie pohamował się, kiedy zjawiła się towarzyszka królowej i to nie sama. Charny zobaczył za nią, mężczyznę o pięknej postawie, w ogromnym płaszczu i kapeluszu o szerokiem rondzie. Mężczyzna ten, którego widok napełniał pana de Charny nienawiścią i zazdrością, nie przybliżał się krokiem zwycięzcy. Chwiejąc się, wlókł nogi, zdawał się chodzić po omacku; gdy spostrzegł Marję-Antoninę, wzruszenie i niepewność, które Charny zauważył, powiększyły się. Nieznajomy zdjął kapelusz i dotknął nim prawie ziemi. Przybliżał się coraz więcej, wreszcie wszedł w ciemności, ukłonił się nisko i kilkakrotnie.
Zdziwienie pana de Charny zamieniło się w osłupienie, to zaś po chwili przemieniło się w bolesne wzruszenie.
Co chciała robić królowa o tak późnej godzinie w parku? Poco przyszedł ten mężczyzna? Dlaczego czekał schowany? Dlaczego królowa posłała po niego swą towarzyszkę, a nie poszła doń sama? Charny tracił zmysły.
Nagle przypomniał sobie, że królowa zajmowała się tajemniczo polityką, że miała stosunki z dworami niemieckiemi, o co król był zazdrosny i czego surowo zabraniał.
Może tajemniczy ten kawaler był kurjerem przysłanym z Schoenbrun lub z Berlina; może był powiernikiem wielkiej tajemnicy? Ta myśl, jak okład lodowy, przyłożony przez lekarza do rozpalonej głowy, odświeżyła biednego Oliviera, powróciła mu rozum i uspokoiła pierwszy jego gniew.
Królowa w dalszym ciągu zachowywała postawę pełną godności i przyzwoitości.
O kilka kroków oddalona, widocznie zaniepokojona i uważna towarzyszka, stojąca na straży, przeszkadzała atoli panu de Charny wierzyć w skromne zamiary obcego mężczyzny.
Niepokój był bardzo na miejscu, boć również jest niebezpieczne być złapaną na schadzce miłosnej, jak na schadzce... polityczno-dyplomatycznej, a nikt nie jest tak podobnym do zakochanego, jak spiskowiec.
Obaj nosić zwykli szerokie płaszcze i duże kapelusze na czoło wciśnięte, obaj mają ucho wrażliwe, obaj chód niepewny, chwiejny.
Charny, nie miał czasu zagłębiać się w rozmyślania, gdyż towarzyszka przerwała rozmowę.
Kawaler zdawał się kłaniać, widocznie posłuchanie było skończone.
Charny skrył się za ogromnem drzewem; był przekonany, że przejdą kolo niego, błagał więc duchy leśne, aby nakazały ciszę niebu i ziemi, sam zaś wstrzymywał oddech. W tej chwili zdawało mu się, że jakiś przedmiot jasny przesunął się koło płaszcza królowej; mężczyzna schylił się prędko, wyprostował się i znikł.
Lecz głos towarzyszki królewskiej zatrzymał go w biegu; zawołała tylko:
— Czekać!
Kawaler był nader posłuszny: zatrzymał się natychmiast.
Kobiety, trzymając się pod ręce, przeszły koło kryjówki Charny‘ego; poczuł perfumy, których używała królowa: rezeda pomieszana z werweną; podwójne upojenie: dla zmysłów i dla wspomnień.
Kobiety przeszły i znikły.
Po kilku chwilach przeszedł nieznajomy, którym Charny w ostatnich chwilach mniej się zajmował; całował namiętnie różę, zupełnie świeżą, pachnącą, zapewne tę samą, którą królowa wchodząc do parku w ręku trzymała — i która przed chwilą z rąk jej wypadła.
Róża i namiętne całusy na róży złożone!... Czy szło o sprawę ambasady, czy też o tajemnicę stanu?
Charny znów tracił zmysły. Chciał już rzucić się na nieznajomego i wyrwać mu róże, gdy zjawiła się towarzyszka królowej i rzekła:
— Służę, waszej wielebności, tędy.
Charny pomyślał, że nieznajomym jest jakiś książę krwi i oparł się o drzewo, aby nawpół martwy, nie upadł na trawnik.
Charny był zajściem tem tak przygnębiony, że nie umiał oprzeć się nieszczęściu, które go dotknęło. Czyż Opatrzność sprowadziła go do Wersalu, dała mu tę uroczą i drogocenny kryjówkę, aby rozjątrzyć w nim zazdrość ażeby wskazać mu występek królowej, urągający wszelkiej uczciwości małżeńskiej, wszelkiej godności królewskiej, wszelkiej wierności?...
Nie można już było wątpić: mężczyzna przyjęty w parku, był nowym kochankiem.
Charny, rozgorączkowany i zrozpaczony, napróżno chciał wmówić w siebie, że kawaler, który otrzymał różę, był ambasadorem, a róża była dowodem umowy tajemnej, znakiem, mającym zastąpić kompromitujący list.
Nic nie zdoła przemóc podejrzenia! Olivier zaczął zastanawiać się teraz nad swojem zachowaniem się i nad tem, dlaczego wobec tak wielkiego nieszczęścia pozostał biernym.
Po krótkim namyśle zrozumiał, jaki instynkt skłaniał go do tej bierności.
Gdyby Charny nie był czynny, to dałby dowód, że interesa królowej są dlań obojętne; okazując swą ciekawość, okazałby i miłość; kompromitując królową, zdradziłby sam siebie, bo źle jest być w niełasce zdrajcy, którego zwyciężyć się chce zdradą wzajemną.
Gdyby nie był biernym, to, napadając na człowieka, cieszącego się zaufaniem królewskiem, naraziłby się na wstrętną kłótnię, na podstęp, któregoby mu królowa nigdy nie wybaczyła.
Wreszcie wyrazy „Wasza Wielebność“, wypowiedziane przez uprzejmą towarzyszkę, były jakby zbawiennem uprzedzeniem, spóźnionem nieco, lecz wybawiły Charny‘ego, wywiodły go z błędu.
Cóż byłoby się z nim stało, gdyby stanął naprzeciw owego nieznajomego z szablą w ręce i usłyszał, że mówiąc doń, tytułują go „Wasza wielebność“? Jakiegoż ciężaru nabrałaby wina, spadająca z takiej wysokości!...
Takie myśli miotały panem de Charny przez noc całą i połowę dnia następnego. Kiedy południe nadeszło, zapomniał o poprzednim wieczorze, lecz pozostała mu gorączkowa jakaś niecierpliwość; nie mógł doczekać się nocy, która sprowadzi może inne jeszcze odkrycia.
Z ogromnym niepokojem usiadł biedny Charny przy oknie, stanowiącem dlań całe mieszkanie, całe zadanie życia. Obserwując go poza zielonością, możnaby sądzić, że to stary portret, ukryty za firankami, jakiemi troskliwość potomków zwykła osłaniać przodków starożytnych.
Nadszedł wieczór wreszcie i przyniósł śledzącemu — dzikie żądze i nierozsądne myśli.
Zwykłe szmery miały w jego w nieokiełznanej wyobraźni niezwykłe jakieś znaczenie; zdala ujrzał królowę, przechodzącą przez ganek i poprzedzaną przez kilku ludzi, niosących pochodnie: wydawało mu się, że królowa jest zamyślona, niepewna siebie, słowem przejęta niepokojem.
Powoli zgasły wszystkie światła. W parku rozeszła się cisza i świeżość. Zdawałoby się, że drzewca i kwiaty, które wysilają się we dnie, aby podobać się przechodniom i pieścić ich wzrok, odpoczywają, aby znów odzyskać swą świeżość, zapach i siłę.
Charny zauważył godzinę schadzki. Północ wybiła. Serce rozsadzało mu piersi.
Oparł się mocno o balustradę, aby go głośne oddechy nie zdradziły. Wkrótce, myślał sobie, drzwi skrzypną...
Nic nie przerywało ciszy.
Charny pomyślał, że dwa dni z rzędu nie powtórzą się schadzki, boć nic nie było obowiązującego w tej miłości smutnej, a byłoby bardzo nierozważne, przywiązać się tak do siebie, żeby nawet przez dwa dni nie móc się przezwyciężyć.
Tak, prawdą jest zaprzeczoną, że królowa nie narazi się dziś na to co wczoraj.
Wtem zamek skrzypnął i drzwi się otworzyły.
— Musi być nim bardzo zajęta! — szepnął.
Kobiety zrobiły toż samo, co dnia poprzedniego; przechodząc koło domku, przyśpieszyły kroku.
Charny, gdy nie obawiał się już, że go usłyszą, wyskoczył z okna, a chodząc za drzewami, przysięgał sobie, że będzie ostrożny, silny, niewzruszony, że nie zapomni o tem, iż on jest poddanym, ona zaś królową; że gdy jest mężczyzną, to jest obowiązany szanować kobiety — ona zaś jest kobietą, której służy prawo żądania względów.
Nie ufał w zupełności swemu porywczemu, łatwo zapalnemu charakterowi, wziął więc szablę i rzucił na kępę ślazu, rosnącego za kasztanem.
Tymczasem obie kobiety doszły do wczorajszego miejsca; Charny znów poznał królową, znów nakryła ona czoło kapturkiem, a usłużna przyjaciółka oddaliła się, aby przyprowadzić nieznajomego, którego tytułowała „Wielebność“.
Lecz gdzież on był ukryty? Nad tem zastanawiał się Charny. Przyjaciółka skierowała się w stronę łazienek Apolona, zasłoniętych przez wysokie graby i marmurowe kolumny, jakże więc mógł nieznajomy tam się dostać. Charny przypomniał sobie, że ze strony parku istniały małe drzwi, podobne do tych, któremi kobiety wchodziły na schadzkę... nieznajomy miał zapewne klucz od tych drzwi, wchodził, wślizgał się aż do lasku, zasłaniającego salę łazienek, i czekał tam, aż po niego przychodzono. Widocznie tak było umówione, gdyż Jego Wielebność znikał też tamtędy po naradzie z królową.
Charny ujrzał po kilku chwilach kapelusz i płaszcz z dnia poprzedniego. Nieznajomy nie szedł już tak nieśmiało: stawiał ogromne kroki, nie śmiał biec, lecz biegł prawie.
Królowa oparta o drzew, usiadła na płaszczu, czujna zaś przyjaciółka trzymała straż, jak i nocy poprzedniej, rozkochany pan, ukląkłszy na trawie, zaczął mówić prędko i namiętnie.
Królowa pod wpływem miłosnego upojenia i melancholji spuściła głowę. Charny nie rozumiał słów^ kawalera, lecz czuł, że były nacechowane poezją i miłością... były
to namiętne zapewnienia.
Królowa nie odpowiadała, nieznajomy zaś mówił coraz bardziej pieszczotliwie. Chwilami zdawało się biednemu Charny‘emu, że słowa wywołujące dreszcze, zamieniają się w czyny, a wtedy konał z gniewu i zazdrości; — lecz nie, nic się nie zmieniło.
W chwili, gdy głos się rozjaśniał, znaczący ruch towarzyszki, słyszącej widocznie wszystko, wstrzymywał namiętnego mówcę i zmuszał go do zniżenia diapazonu swych elegji.
Królowa milczała uparcie. Nieznajomy, popierając prośby prośbami, czego domyślał się Charny po śpiewności i harmonji słów, nie otrzymywał nic więcej nad milczenie, pozwalające mówić mu dalej, lecz łaska ta zbyt jest mała dla ust gorących, które pić zaczęły miłość i rozkosz. Nagle królowa wyrzekła słów kilka; tak się przynajmniej zdawało. Słowa te musiały być ciche, gdy tylko nieznajomy je usłyszał, lecz zawołał, uniesiony radością i zachwytem:
— O dzięki ci, dzięki moja królowo! Więc do jutra!...
Królowa zupełnie zasłoniła twarz.
Charny uczuł zimny pot, który wielkiemi kroplami spadał z jego czoła.
Królowa wyciągnęła obie ręce; nieznajomy ujął je gorączkowo i złożył na nich pocałunek tak długi i tak czuły, że Charny przecierpiał wszystkie katusze, które okrutna ludzkość przejęła od piekielnych barbarzyńców.
Królowa powstała prędko i podała rękę swej przyjaciółce; obie przeszły koło Charny‘ego. Nieznajomy oddalił się również — i Charny, którego niewypowiedziany ból przykuł do miejsca, usłyszał skrzypnięcie obojga drzwi.
Trudno opisać stan Charnv’ego po tem strasznem odkryciu; noc całą biegał po parku, wyrzucając alejom, że są wspólniczkami zbrodni. Charny, dotąd nieprzytomny, wtedy dopiero odzyskał rozum, gdy wśród bezładnej bieganiny potknął się o szablę, którą poprzednio z obawy, że jej użyje, odrzucił.
To ostrze, przez które upadł, przypomniało mu nagle o jego godności, obudziło jego uczucia. Człowiek rozjątrzony i rozgorączkowany, jeżeli trzyma w ręku szablę, to myśli, że przebić nią musi siebie lub tego, który go obrazi. Przez dotknięcie się stali, Charny stał się znów tym, kim był zawsze: rozumem tęgi, ciałem silny. Przestał biegać po parku, tylko wolno i spokojnie skierował się w aleję, w której jeszcze widoczne były ślady nóg obu kobiet i nieznajomego.
Zamiast rozpaczać nad swem niepowodzeniem, coby nową złość obudziło, zaczął Charny zastanawiać się nad rodzajem tej ukrytej miłości i nad osobą, która miłością taką natchnąć umiała. Zaczął przyglądać się śladom nóg mężczyzny, jakby chciał śledzić, w którą stronę zwierzyna uciekła. Znalazł drzwi za łazienkami Apolina, a przez mur ujrzał ślady kopyt końskich.
— Przybywa tędy — pomyślał Olivier — przybywa z Paryża, nie z Wersalu. Przybywa sam, a i jutro przybędzie, skoro powiedziano: „do jutra“. Do jutra więc trawić w sobie muszę, nie łzy z oczu płynące, lecz krew tryskająca z serca. Jutro, to ostatni dzień mego życia, jeżeli nie jestem podły i jeżeli kiedykolwiek kochałem.
Obejrzał się raz jeszcze wokoło, odwrócił oczy od zamku, gdyż lękał się, że w oknach królowej będzie światło, a to znów byłoby dowodem jej winy. Boć przecież oświetlony pokój, to pokój zamieszkały... Pocóż kłamać, kiedy bezwstyd i utrata godności niedaleko mają, aby z tajemnicy ukrytej, zamienić się w skandal publiczny? Okno królowej było oświetlone.
— Udaje, że jest w domu, a biega po parku w towarzystwie kochanka! Ależ to kłamstwo wyrafinowane — rzekł Olivier — cedząc te słowa, napiętnowane gorzką ironją.
Królowa jest zbyt łaskawa, nie chce nam nic dać poznać, a może nie chce martwić swego męża.
Charny, wściekły z rozpaczy, skierował kroki swe do domu.
Następna <noc przyniosła te same wypadki, co i poprzednia.
Gdy północ wybiła, otworzyły się drzwiczki i zjawiły się obie kobiety.
Charny postanowił poznać tego wieczoru owego szczęśliwego mężczyznę, któremu królowa okazywała tyle łaski.
Wierny dotychczasowemu, choć niezbyt staremu swemu zwyczajowi, Charny szedł, kryjąc się za drzewami, lecz gdy doszedł do miejsca, w którem dwa razy schadzka się odbywała, nie znalazł nikogo.
Towarzyszka prowadziła królowę w stronę łazienek Apolina.
Straszny niepokój i silny ból owładnął Charnym. W swojej niewinnej uczciwości nie przypuszczał, że zbrodnia takie przyjmie rozmiary.
Królowa, śmiejąc się i szepcąc, doszła do ciemnego przytułku, w progu którego stał z wyciągniętemi rękoma dostojny nieznajomy.
Weszła, podawszy mu ręce. Furtka żelazna zamknęła się za nimi.
Charny zbyt wiele ufał swym siłom, które nie były zdolne oprzeć się takiemu nieszczęściu.
W chwili, kiedy chciał rzucić się na powiernicę królowej, zdemaskować ją, poznać i zabić. Upadł na trawę, jęknąwszy słabo, przez co zaniepokoiła się czatująca przy łazienkach dama.
Krwiotok, powstały przez otworzenie się dawnej rany, dusił nieszczęśliwego. Chłód rosy, wilgoć ziemi i siła bólu, przywołały go jednak do życia; wstał, chwiejąc się, poznał, gdzie się znajduje i dlaczego; przypomniał sobie wszystko.
Warta znikła, zaległa zupełna cisza; zegar, wydzwaniający drugą godzinę, oznajmił mu, że omdlenie musiało trwać długo.
Nic dziwnego, że nikt nie pozostał... wszak mieli dość czasu do ucieczki. Charny, przechyliwszy się przez mur, ujrzał ślady kopyt końskich. Te ślady i kilka połamanych gałęzi około furtki łazienek, stanowiły dla Charny‘ego dostateczny dowód.
Szał nie opuszczał go w ciągu nocy, a i ranek niewiele spokoju mu przyniósł. Jak trup blady, postarzały o lat dziesięć, przywołał swego lokaja i kazał ubrać się, jak bogaty człowiek ze stanu trzeciego — w czarny aksamitny kostjum.
Przygnębiony i milczący, skierował się do pałacu; gdy doszedł tam, biła dziesiąta.
Królowa wychodziła właśnie z kaplicy, gdzie zwykle bywała na mszy. Przechodząc, odbierała ze wszech stron uniżone pokłony.
Charny zauważył, że niektóre damy, czerwieniły się i gniewu, widząc piękność królowej.
Była rzeczywiście piękna z włosami zaczesanemi na skroniach; rysy miała bardzo delikatne, usta uśmiechnięte, oczy — miały zmęczony nieco wyraz, lecz świeciły słodkim blaskiem.
Nagle spostrzegła zdala stojącego pana de Charny. Zarumieniła się ze zdziwienia.
Charny nie pochylił głowy, lecz śmiało patrzył na królowę, która w jego wzroku nowe wyczytała nieszczęście. Poszła naprzeciw niego.
— Sądziłam, żeś pan w swych dobrach, panie de Charny.
— Powróciłem już, Najjaśniejsza Pani — odparł krótko, prawie niegrzecznie.
Zdziwiona, spojrzała na niego; odczuła ton jego mowy. Po zamianie kilku spojrzeń i tych słów nieprzychylnych, zwróciła się w stronę dam.
— Dzień dobry, hrabino — rzekła przyjaźnie do hrabiny de la Motte.
Ta ukłoniła się po przyjacielsku. Charny drgnął, patrzył uważniej. Joanna, niespokojna, odwróciła głowę. Charny patrzył tak długo na nią, aż nań spojrzała; przeszła koło niego, kłaniając się na lewo i na prawo.
— Biedny chłopak — pomyślała królowa — on chyba głowę stracił.
— Jak się pan miewa, panie de Charny? — zapytała słodkim głosem.
— Dziękuję, Najjaśniejsza Pani, bardzo dobrze, lecz, dzięki Bogu, gorzej, niżeli Wasza Królewska Mość...
Przy tych słowach skłonił się tak dziwnie, że królowa się przestarszyła.
— W tem coś jest — pomyślała uważna Joanna.
— Gdzie pan obecnie mieszka? — zapytała znów królowa.
— W Wersalu — odparł Olivier.
— Od jak dawna?
— Od trzech nocy — odparł młody człowiek, kładąc nacisk na te słowa.
Królowa nie zdradziła najmniejszego wzruszenia. Joanna drgnęła.
— Czy pan ma mi co do powiedzenia? — zapytała królowa z anielskim wyrazem twarzy.
— O, Najjaśniejsza Pani — odparł Charny — zbyt wiele mam do powiedzenia Waszej Królewskiej Mości.
— Chodź pan! — zawołała ostro monarchini.
Królowa spieszyła do swych apartamentów.
Pani de la Motte cieszyła się, że królowa kilka jeszcze osób do siebie zaprosiła. Pomiędzy te osoby wsunęła się i ona.
Wszedłszy do swego salonu, królowa wyprawiła panią de Misery i służbę.
Pogoda była śliczna; słońce nie mogło przedrzeć się przez obłoki, lecz przysyłało upał i światło.
Królowa otworzyła okno, wychodzące na mały taras i siadła przy komódce, na której leżały rozmaite listy.
Osoby, które jej towarzyszyły, zrozumiały, że królowa pragnie zostać sama i oddaliły się.
Niecierpliwy Charny, gniótł kapelusz w rękach.
— Mówże pan, mów — rzekła królowa — zdajesz się pan być zmieszanym.
— Jakże tu zacząć? — rzekł Charny, który myślał głośno — jakże będę śmiał oskarżać honor, oskarżać wiarę, oskarżać królowę?
— Jak pan powiedział? — zapytała Marja Antonina, odwracając się szybko i rzucając mu ogniste spojrzenie.
— A jednakże nie mogę opowiedzieć, com widział — mówił dalej Charny.
Królowa wstała.
— Panie — rzekła z powagą — wczesna godzina nie pozwala mi przypuszczać, żeś pan pijany, choć zachowanie się pańskie nie licuje z dobrem urodzeniem.
Sądziła, że lekceważące te słowa zbiją go z tropu, lecz on, niewzruszony, mówił:
— Czem właściwie jest królowa? Kobietą. A ja czem jestem? Mężczyzną, zarówno jak i poddanym. Pani, gniewa mnie to, co jej muszę powiedzieć. Zdaje mi się, że dowiodłem z jakim jestem szacunkiem dla dostojności królewskiej, obawiam się nawet, że dowiodłem, iż żywiłem miłość bezcelową dla królowej. Wybieraj pani więc i powiedz, czy mam zarzucać niesprawiedliwość i sromotę królowej, czy też kobiecie?...
— Panie de Charny — zawołała blednąc Marja-Antonina — jeżeli pan mego domu nie opuścisz, każę pana przez straż wyrzucić.
— Nim pani to uczyni, powiem, dlaczego jesteś pani niegodna królowej i kobietą bez czci — zawołał rozwścieczony de Charny. — Od trzech dni widuję panią co noc w parku!...
Charny myślał, że królowa podskoczy z gniewu, ona zaś doszła do niego, dumnie podniosła głowę i wziąwszy go za rękę, rzekła:
— Panie de Charny, przykro mi niewymownie, że widzę pana w takim stanie; oczy pańskie błyszczą złowrogo, ręce drżą, blady pan jesteś... Cierpisz pan, może przywołać kogo?
— Widziałem panią, widziałem! — wołał, widziałem, jak pani dała róże jakiemuś mężczyźnie, jak on ręce pani całował i jakeś pani weszła z nim do sali łazienek Apolina.
Królowa ręką przetarła czoło, jakby dla przekonania się, że nie śpi i rzekła:
— Siadaj pan; upadniesz, jeżeli cię nie podtrzymam; siadaj... proszę!
Charny istotnie upadł na fotel, królowa obok niego usiadła na tabureciku; spojrzała nań przenikliwie i rzekła:
— Uspokój się pan, a potem powtórz raz jeszcze coś powiedział.
— Chcesz mnie pani zabić?... — zawołał nieszczęśliwy.
— Będę więc pytała: Kiedy pan powrócił ze swych posiadłości?
— Dwa tygodnie temu.
— Gdzie mieszkasz?
— Wynająłem domek nadzorczy.
— Mówisz pan, żeś mnie widział z jakąś osobą?
— Mówię przedewszystkiem o pani, którą widziałem.
— Gdzie?
— W parku.
— O której godzinie? którego dnia?
— We wtorek, o północy, po raz pierwszy.
— Widziałeś mnie pan?
— Jak w tej chwili; widziałem też tę, która pani towarzyszyła.
— Towarzyszyła mi? Poznałbyś pan tę osobę?
— Zdawało mi się przed chwilą, żem ją tu widział, lecz twierdzić stanowczo nie mogę. Ruchy były te same, co do twarzy — wszakże zakrywa się ją, gdy się chce popełnić zbrodnię.
— Dobrze — odparła spokojnie królowa, nie widziałeś dobrze owej osoby, lecz mnie...
— O!... Najjaśniejsza Pani, ciebie widziałem.
Królowa niespokojnie tupnęła nóżką.
— A ten towarzysz, któremu dawałam różę... przecież widziałeś pan, żem mu dała różę?
— Tak... lecz owego pana nie mogłem nigdy dogonić.
— Znasz go pan?
— Tytułują go „Wasza Wielebność“, to jest wszystko, co wiem o nim.
— Mów pan dalej; we wtorek dałam różę... a we środę?...
— We środę, dałaś Najjaśniejsza Pani, obie ręce do ucałowania.
— Ach! — szepnęła, przygryzając wargi — a wczoraj, to jest we czwartek?
— Wczoraj przebywałaś półtorej godziny w grocie Apolina, gdzie was towarzyszka samych pozostawiła.
Królowa wstała.
— I pan widziałeś mnie? — rzekła, oddzielając każdą sylabę.
Charny podniósł jedną rękę, jak dla przysięgi.
— Mnieś pan widział? Mnie? — zapytała, uderzając się w piersi Marja-Antonina.
— Tak, panią. We wtorek miałaś pani suknię zieloną w pasy złote; we środę suknię z dużemi gałązkami niebieskiemi i rdzawemi. Wczoraj znowu miałaś suknię jedwabną koloru feuille noire, tę samą, którą nosiłaś wtedy, gdym po raz pierwszy rękę twoją całował. To byłaś ty, Najjaśniejsza Pani! Męczy mnie ból i wstyd gdy przysięgam; lecz na życie moje, na honor, na Boga. to byłaś ty!
Królowa przechadzała się wielkiemi krokami po tarasie; nie obchodziło ją, że z dołu obserwowano jej wzruszenie i niepokój.
— A jeśli przysięgnę — rzekła — jeśli przysięgnę na mego syna, na Boga?... Przecież i ja mam Boga. O! nie wierzy! nie będzie wierzył!
Charny pochylił głowę.
— Szaleńcze! — zawołała królowa, wielką jest widać rozkoszą oskarżać niewinną, niepokalaną kobietę; zaszczytem widać jest niemałym odbierać cześć królowej. Łzy uwierzysz, skoro ci powiem, że nie mnie widziałeś. Czy uwierzysz, kiedy przysięgnę na Boga, że od trzech dni po czwartej godzinie nie wychodziłam? Czy chcesz, abym ci dowiodła przez moje damy i przez króla, że byłam w domu, a nie gdzieindziej?
— Nie, nie wierzy, nie uwierzy!
— Widziałem — odparł chłodno Charny.
— A! wiem już, wiem! — zawołała nagle królowa. — Przecież raz już rzucono mi podobną obelgę. Przecież widziano mnie na balu Opery; cały dwór był zgorszony. Przecież widziano mnie u Mesmera, gdzie zachowanie moje wywołało oburzenie wśród najniższych kokotek! Wiesz dobrze o tem, ty, który biłeś się za mnie!
— Najjaśniejsza Pani, biłem się wówczas, gdy wierzyłem w twoją niewinność, dziś gotów byłbym bić się z tym, który śmiałby ujmować się za panią!
Królowa z rozpaczą wyciągnęła ręce ku niebu; dwie duże łzy stoczyły się po jej policzkach i na gors upadły.
— Boże mój — rzekła — natchnij mnie myślą, któraby wyratować mnie zdołała. Nie chcę, o Boże, żeby ten stracił dla mnie szacunek!
Skromna ta i szczera modlitwa wzruszyła Charny‘ego: obiema rękami zasłonił sobie oczy.
Królowa po namyśle rzekła:
— Panie de Charny, za obelgę wyrządzoną winieneś mi satysfakcję. Żądam otóż takiej: trzy noce z rzędu widywałeś mnie w parku z jakimś mężczyzną; wiesz pan, że ktoś korzysta z nadzwyczajnego do mnie podobieństwa, że kobieta jakaś, twarzą, ruchem i ubiorem do mnie podobna, robi mi ciągłe nieprzyjemności; lecz jeżeli pan utrzymujesz, że ja biegałam w nocy po parku, chodź pan w nocy do parku ze mną Jeżeli to ja byłam na schadzce, nie znajdziesz mnie, bo wszakże będę z tobą; jeżeli to była inna kobieta — zobaczymy ją. A jeżeli ją zobaczymy, czy żałować pan będziesz, żem tak przez ciebie cierpiała?
Charny przycisnął ręce do serca i rzekł:
— Zbyt łaskawa jesteś, Najjaśniejsza Pani, zasługuję na śmierć: Wasza Królewska Mość zabija mnie swą dobrocią.
— O! dam panu dowody — zawołała królowa. — Nikomu nie powtórz słowa z naszej rozmowy! Dziś, o dziesiątej wieczór, oczekuj mnie pan przy domku nadzorcy... przyjdę, aby cię przekonać o okrutnej twej pomyłce. Żegnam pana... Nie daj nic poznać po sobie!
Joanna zauważyła zmieszanie Charny‘ego, pobudzenie niezwykłe królowej, i rozgorączkowanie obojga.
Dla kobiety tak sprytnej było do dostateczne, aby domyśleć się, że coś ważnego zaszło: wiemy o tem wszyscy, znając już Joannę.
Gdy Joanna weszła do pokoju krolowej, śledziła i słuchała uważnie, chciała bowiem z twarzy Marji Antoniny wyczytać to, czego się domyślała.
Lecz królowa nauczyła się nie ufać nikomu i nie dawała nic poznać po sobie.
Joanna kierowała się więc tylko domysłami. Jednemu ze służby kazała iść za panem de Charny; wkrótce służący powrócił z oznajmieniem, że pan de Charny znikł w domku przy końcu parku, w stronie grabowej alei.
To więcej jak pewne — pomyślała Joanna ze jest zakochany i że wszystko widział.
Joanna słyszała, gdy królowa rzekła do pani Misery.
„Czuję się dziś niedobrze, położę się o ósmej“.
Dama dworu nalegała, ale królowa odparła: „Nie przyjmę nikogo“.
— To jasne — pomyślała Joanna — trzebaby być warjatką, ażeby nie zrozumieć.
Królowa wkrótce całą odprawiła świtę.
Joanna po raz pierwszy była z tego zadowolona.
— Karty się pomieszały — rzekła w duchu do siebie — muszę czemprędzej jechać do Paryża, aby odrobić zło, które nawarzyłam.
Natychmiast opuściła Wersal. Przybywszy do domu, na ulicę Saint-Claude, znalazła wspaniały prezent, tylko co przez kardynała przysłany.
Joanna udała się do kardynała; zastała go promieniejącego, nadętego i hardego z radości i dumy. Gdy zameldowano hrabinę, Jego Eminencja zawołał.
— Droga hrabino!
I pośpieszył na jej spotkanie.
Hrabina pozwoliła wycałować się po rękach; wygodnie usiadła na fotelu, chcąc dyplomatycznie poprowadzić rozmowę. Kardynał zaczął od wyrazów szczerej i wymownej wdzięczności.
Joanna przerwała mu:
— Wiesz pan, że jesteś bardzo delikatnym kochankiem, za co ci dziękuję.
— Dziękujesz pani?
— Nie dziękuję za wspaniały prezent, który otrzymałam dziś rano, lecz dziękuję, żeś chował środki ostrożności i nie posłał go do małego domku. To rzeczywiście bardzo delikatnie, pan nie frymarczy sercem.
— Komu należy się pochwała za delikatność, jeżeli nie pani?... — odparł kardynał.
— Kardynale, pan nie jest szczęśliwym człowiekiem, pan jest bogiem-zwycięzcą.
— Tak i mnie się zdaje; szczęście przestrasza mnie i przeszkadza mi; nie mogę patrzeć na innych mężczyzn.
Joanna uśmiechnęła się.
— Przybywasz pani z Wersalu?
— Tak, Eminencjo.
— Widziałeś ją?
— Opuściłam ją w tej chwili...
— Nie mówiła nic?
— Cóż miała mówić?!
— Wybacz pani... przemawia przez usta moje nie ciekawość, lecz szał...
— Nie pytaj pan o nic.
— Słowa pani zdają się oznajmiać, jakąś niedobrą nowinę.
— Wasza Eminencjo, nie wymagaj, abym mówiła.
— Hrabino! hrabino! — zawołał blednąc kardynał. — Zbyt wielkie szczęście podobne jest do kulminacyjnego punktu koła fortuny; przy najwyższym szczeblu potęgi zaczyna się upadek. Nie oszczędzaj mnie, pani, jeżeli jest jakieś nieszczęście... ale wszakże go niema?...
— Nazwałabym to szczęściem — odparła Joanna.
— To! Co? co pani przez to chce powiedzieć? Co jest szczęściem? — dopytywał się kardynał.
— Szczęściem jest, że was nie odkryto, odparła Joanna.
— O — rzekł kardynał, śmiejąc się — przy odpowiedniej ostrożności, przy współudziale dwóch serc i jednego rozumu....
— Jeden rozum i dwa serca, nie mogą zapobiec temu, żeby nie widziano przez krzaki.
— Widziano więc? — zawołał wystraszony kardynał de Rohan.
— Mam wszelkie prawo tak przypuszczać.
— Więc... skoro widziano, poznano niezawodnie.
— O! tego nie przypuszczam; gdyby was poznano, gdyby tajemnica wiadomą była komukolwiek, to Joanna Walezjanka teraz na końcu świata znajdować się powinna, a pan, pan powinieneś już nie żyć.
— To prawda, lecz, hrabino, tajemniczość twoja smaży mnie na wolnym ogniu. Przypuszczam, że widziano... no, ale nic innego, jak ludzi, przechadzających się po parku. Czyż to jest zabronione?
— Zapytaj pan króla!
— Gdyby król o tem wiedział, znajdowałbyś się pan w Bastylji, ja zaś w szpitalu, a że uniknione nieszczęście równa się podwójnemu szczęściu, przybyłam uprzedzić pana, że nie wolno raz jeszcze ryzykować i Boga doświadczać...
— Co pani mówi — zapytał kardynał — co mają znaczyć wyrazy te, hrabino?
— Nie rozumie pan?
— Boję się?
— Ja zaś bałabym się, gdybyś mnie pan me uspokoił.
— Jak to zrobić?
— Nie jeździć do Wersalu.
Kardynał podskoczył.
— W dzień, nieprawdaż? — uśmiechnął się.
— Najpierw we dnie, a potem w nocy.
Kardynał de Rohan drgnął, opuścił rękę hrabiny i rzekł:
— Nie mogę!
— Ja zaś nie mogę zrozumieć pana... powiedziałeś pan „nie mogę“, czego pan nie możesz?... dlaczego?...
— Dlatego, że w sercu mojem żywię miłość, która tylko razem z życiem mojem zginie.
— Spostrzegłam to — rzekła z ironją w głosie hrabina — aby zaś prędzej zginąć, chcesz pan powrócić do parku! Tak, jeśli pan tam się uda, miłość jego razem z życiem zaginie; życie i miłość zginą od jednego uderzenia...
— Cóż za strachy u ciebie, odważna hrabino?
— Jestem odważna, jak zwierzę. Nie boję się, póki nie widzę niebezpieczeństwa.
— Ja zaś mam odwagę rodową: czuję się szczęśliwym, gdym bliski niebezpieczeństwa.
— Dobrze, lecz w takim razie pozwólże sobie powiedzieć...
— Nie, hrabino — zawołał zakochany prałat — poświęcenie zrobione, los rzucony. Chętnie życiem przypłacę miłość! Jadę do Wersalu!
— Sam jeden? — zapytała hrabina.
— Opuścisz mnie, pani? — rzekł z wyrzutem w głosie kardynał de Rohan.
— Siebie naprzód!
— Lecz ona przybędzie?...
— Mylisz się pan... ona nie przybędzie.
— Pani przyszła, aby mi to oznajmić? — zapytał chwiejąc się kardynał.
— To jest cios, nad ułagodzeniem którego myślę od pół godziny.
— Nie chce mnie już widywać?
— Nie chce, a ja jej to poradziłam...
— Pani — rzekł wzruszony kardynał — nie zabijaj mych uczuć, mego serca! To niesłusznie!
— Uważam, że byłoby o wiele niesłuszniejsze, gdybym pozwoliła rzucać się w przepaść dwom osobom, dlatego, że brakło im dobrej rady. Uprzedzam, niechaj skorzysta, kto zechce!
— Wolałbym umrzeć, hrabino!
— To od pana zależy!
Kardynał wziął obie ręce hrabiny i rzekł:
— Przyznaj, królowa nie mówiła tego! królowa nie wyrzeka się mnie?
— Mówię to w imieniu królowej.
— Królowa żąda tylko zwłoki!
— Możesz pan i tak rozumieć, lecz zastosuj się do jej życzenia.
— Wszak nietylko w parku widywać się można; mnóstwo jest miejsc pewniejszych... wreszcie, królowa była też u ciebie, hrabino.
— Ani słowa więcej! Czego dokonać nie zdołają niedyskrecja, przypadek lub niechęć ludzka, to dokonać mogą wyrzuty sumienia. Królowa zdolna jest w przystępie rozpaczy wszystko wyznać królowi....
— Boże mój! Czyż to możliwe! — zawołał kardynał de Rohan.
— Gdybyś pan wiedział, jak jest usposobiona...
Kardynał wstał.
— Co począć? — zapytał.
— Pocieszać ją milczeniem.
— Pomyśli, żem o niej zapomniał.
Joanna wzruszyła ramionami.
— Kobieta nie uwierzy, że można obejść się bez jej widoku....
— Poważam ją, jako wielką i silną. Kocham ją dla jej dobroci i dla jej szlachetnego serca. Może więc liczyć na mnie, boć i ja na nią liczę. Zobaczę ją raz jeszcze; powiem co myślę, a co ona postanowi, to wypełnię jak ślub święty!
Joanna wstała.
— Jak się panu podoba — rzekła. — Pojedź pan, lecz sam. Klucz od parku rzuciłam dziś do Sekwany. Jedź pan do Wersalu, ja zaś wyjadę do Holandji lub do Szwajcarji, im bardziej będę oddalona, tem mniej mogę się obawiać.
— Hrabino, ty mnie opuścisz, ty mnie zostawisz? Ależ z kim będę o niej rozmawiał?
— Zostanie panu park i echo — rzekła Joanna — nauczysz je pan nazwiska Amaryllis.
— Hrabino, miejże litość! Jestem w rozpaczy! — zawołał kardynał.
— A zatem — odparła Joanna z energją — jeżeli pan jesteś w rozpaczy, panie de Rohan, nie baw się pan w dzieciństwa, niebezpieczniejsze, niż proch, niż zaraza, niż śmierć! Jeżeli ci do tego stopnia zależy na tej kobiecie, zachowaj ją sobie na przyszłość, nie gub jej; jeżeli nie brak ci serca i rozumu — nie wciągaj we własną przepaść tych, co okazywali ci tyle przyjaźni. Ja nie mogę bawić się ogniem. Chcesz przysięgnąć, że nie będziesz się starał widzieć królowej? Nie widzieć, tylko — nie widzieć przez dwa tygodnie! Jeżeli przysięgniesz, pozostanę, i nadal będę ci służyć. Jeżeli zaś wszystko chcesz postawić na kartę, wyjeżdżam za dziesięć minut, a wtedy radź sobie, jak zechcesz.
— To straszne — jęknął kardynał — ten cios mnie przygniata. O! To mnie zabije!
— Przecież — szepnęła Joanna — kochasz pan tylko dla zadowolenia miłości własnej, ambicji.
— Dziś kocham dla... miłości! — odparł.
— Musisz więc dziś cierpieć — rzekła Joanna — to wypływa z położenia rzeczy. No, ale zdecyduj się, kardynale... Zostaję, czy udaję się do Lozanny?
— Zostań, hrabino, i znajdź co dla mego spokoju... Kara jest zbyt bolesna!
— Przysięgasz pan być posłusznym?
— Słowo Rohana!
— Dobrze, mam środek uspakajający: nie wolno widywać się, lecz wolno pisywać!
— Naprawdę! — zawołał uradowany kardynał — będę mógł otrzymywać od niej listy?
— Napisz pan.
— A ona odpisze?
— Postaram się o to.
Tegoż dnia o czwartej po południu zatrzymał się jakiś jeździec na skraju parku.
Jeździec przybył widocznie dla przyjemności, gdyż dał swobodę koniowi, a ten szedł krok w krok za panem zamyślonym jak Hipolit — i pięknym jak Hipolit. Zatrzymał się w miejscu, w którem od trzech dni zatrzymywał się koń pana de Rohan; grunt tu był nierówny, skopany przez kopyta końskie, krzaki gdzieniegdzie połamane, widocznie przez szamotanie się niespokojne rumaka. Jeździec zsiadł z siodła, przybliżył się do muru.
— Oto są ślady wdrapywania się; oto drzwi, niedawno otwierane; zastaję wszystko tak, jak myślałem.
Dw’a tygodnie już upłynęły, jak powrócił pan de Charny, lecz od dwóch tygodni nikt go nie oglądał... Oto drzwi, których użył, aby wejść do Wersalu.
Przy tych słowach jeździec westchnął, a w tem westchnieniu ujawniła się szalona rozpacz.
— Zostawmy szczęście bliźniemu — szepnął, patrząc uważnie na świeże jeszcze ślady na trawniku i na murze.
— A jednakże potrzeba mi dowodu... Za jaką cenę go dostać? Gdzie go szukać?
O, to nader proste! Podczas nocy, wśród krzaków trudno będzie dopatrzeć schowanego człowieka... tej nocy będę ukryty za krzakami.
Jeździec wskoczył na siodło i oddalił się wolnym krokiem.
Charny, posłuszny rozkazom królowej, powrócił do domu i oczekiwał wiadomości.
Nadeszła noc, lecz nic się nie zmieniło.
Wybiło wpół do jedenastej. Nikt się nie zjawił. Widocznie królowa sobie zakpiła, lub przyrzekła w pierwszej chwili to, czego dotrzymać nie mogła.
Charny ze zwykłą u ludzi zakochanych podejrzliwością gniewał się, że był tak łatwowierny.
— Jakże mogłem — zawołał — uwierzyć kłamstwom, jakże mogłem, widziawszy na własne oczy, poświęcić krętactwu pewność, jakże mogłem na chwilę choćby żywić nadzieję!
Szał go ogarniał coraz większy, unosił się i martwił, gdy nagle usłyszał szmer, jakby ktoś garścią piasku rzucił w okno od strony parku.
Skoczył czemprędzej i ujrzał bladą, niespokojną kobietę, stojącą koło grabu i zawiniętą w duży czarny płaszcz.
Krzyknął; w krzyku tym przebijały się radość i żal. Kobietą czekającą nań, kobietą wołającą go, była królowa!
Jednym skokiem znalazł się w parku przy Marji Antoninie.
— A, jesteś pan! To dobrze — rzekła wzruszona monarchini — cóżeś pan robił?
— To ty, pani! Czyż to możliwe? — zawołał uradowany de Charny.
— Tak mnie pan oczekiwał?
— Oczekiwałem od strony ulicy.
— Ależ, poco miałam przyjść tamtędy, kiedy przez park daleko bliżej.
— Nie śmiałem przypuszczać, że pani raczy przybyć — odparł Charny z namiętnym odcieniem wdzięczności w głosie.
— Nie możemy tu zostać — rzekła — zazbyt tu jasno. Masz pan szablę?
— Mam.
— Dobrze! Którędy weszli ludzie, których pan widziałeś?
— Temi drzwiami....
— O której godzinie?
— O północy.
— Należy więc przypuszczać, że i dzisiaj przyjdą; wszak nie wspominałeś pan o tem nikomu?...
— Nikomu.
Królowa udała się w stronę lasku.
— Pojmujesz pan chyba — rzekła po chwili, jakby odgadując myśli pana de Charny — że nie opowiedziałam tej historji panu oberpolicmajstrowi. Od ostatniego mego poskarżenia się powinien był pan de Crosne wymierzyć mi już sprawiedliwość. Jeżeli istota jakaś, korzystająca z mego imienia i z podobieństwa do mnie, nie została ujęta; jeżeli cała ta tajemnicza sprawa nie została jeszcze wyświetlona, to albo z powodu niedołęstwa pana de Crosne, albo też dlatego, że pan de Crosne jest w zmowie z moimi nieprzyjaciółmi. Nie odważonoby się w moim parku odgrywać podłej komedji, gdyby nie liczono na pomoc policji lub conajmniej na cichy jej współudział. Jakże pan o tem sądzi?
— Pozwól, Najjaśniejsza Pani, abym nic nie mówił. Jestem w rozpaczy: nie mam już podejrzeń, lecz nie opuszcza mnie obawa.
— Pan jesteś przynajmniej uczciwym człowiekiem — zawołała królowa — masz pan odwagę w oczy powiedzieć, co myślisz.
— Pani! jedenasta bije; drżę cały.
— Idź, przekonaj się pan, czy niema nikogo — rzekła królowa, chcąc pozbyć się towarzysza.
Charny był posłuszny; obiegł lasek aż do murów.
— Niema nikogo — rzekł, powróciwszy.
— Gdzie odbywała się scena, o której mi pan mówiłeś?
— Najjaśniejsza Pani, w chwili, gdym wracał ze zwiadów w parku, straszna boleść ścisnęła mi serce. Spostrzegłem cię w miejscu, gdzie widywałem trzy noce z rzędu...
fałszywą królową Francji.
— Tak, pani, tu pod tym kasztanem!
— Chodźmy więc stąd; skoro trzy razy tu się schodzili, to i dziś tu powrócą.
Charny poszedł za królową; serce biło mu tak głośno, że obawiał się, iż zgłuszy skrzyp otwierających się drzwi.
Królowa milcząca i dumna oczekiwała dowodu dla okazania swej niewinności.
Północ wybiła... Drzwi się nie otwierały.
Zniecierpliwiona królowa tupnęła nóżką.
— Zobaczysz pan, że dziś nie przyjdą... — rzekła — takie nieszczęście tylko mnie może się zdarzyć.
Przy tych słowach spojrzała na Charny‘ego, jakby w oczach jego szukała wyrazu zwycięstwa lub ironji, lecz Charny, w którym znów budziły się podejrzenia, był poważny, bardzo smutny i blady, na twarzy zaś osiadł mu wyraz pogodnej cierpliwości, zwykłej u męczenników i aniołów.
Królowa wzięła go za rękę i poprowadziła pod kasztan, gdzie najpierw się zatrzymali.
— Mówisz pan — rzekła — że to było tutaj?
— Tak jest, Najjaśniejsza Pani.
Królowa była tak słaba, tak zmęczona tem wyczekiwaniem w wilgotnym parku, że oparła się o drzewo, a głowę pochyliła na piersi.
On stał ponury i nieruchomy.
Ona twarz zakryła rękoma, przez co Charny nie spostrzegł łez, płynących z jej oczu po rączkach białych i delikatnych.
Nagle podniosła głowę i rzekła:
— Ma pan słuszność, jestem potępiona i skazana. Chciałam dać dowód, że mnie niesłusznie czerniono; Bóg jednakże tego nie chciał, poddaję się zatem... Zrobiłam, czego nie zrobiłaby żadna kobieta, a tem mniej królowa. O, panie, jakąż władzę ma królowa, skoro nie może zapanować nad własnem sercem! Czem jest królowa, kiedy nie może zasłużyć sobie na szacunek uczciwego człowieka! Pomóż mi pan wstać abym stąd odeszła; nie odmawiaj mi swej ręki...
Charny bez zmysłów padł przed nią na kolana.
— Pani — rzekł, uderzając czołem o ziemię, gdybym nie był nieszczęśliwym, który cię kocha, przebaczyłabyś mi?... Nieprawdaż?
— Pan — zawołała gorzko królowa — pan mnie kochasz, a myślisz, żem pozbawiona czci. Pan, który przecież masz rozum, oskarżasz mnie, żem temu dała kwiat, tamtemu — całusa, innemu mężczyźnie miłość! O, nie kłam pan przynajmniej! Pan mnie nie kochasz!
— Pani, widziałem duet zakochanej królowej, a tuż obok duet kochanka.
Królowa wzięła go za rękę, przyciągnęła do siebie i zawołała:
— Widziałeś... Słyszałeś... To ja byłam... ja... — rzekła głosem przytłumionym. Jeżeli na tem miejscu, pod tymże kasztanem, siedziałam jak teraz siedzę, a tyś przy nogach mych jak tamten, jeżeli trzymam twą rękę, przyciągam cię do mej piersi i rękoma obejmuję, jeżeli mówisz, że ja tak samo pieściłam tamtego, jeżeli utrzymujesz, że mówiłam to samo tamtemu, to ja ci mówię, panie de Charny, że kochałam, kocham i kochać będę tylko jednego na świecie.. a tym jednym ty jesteś!... Czy to wystarczy, aby cię przekonać, że nie można być bezecną, żywiąc w sercu taką miłość?...
Charny jęknął, jakby konał. Oddech królowej upoił go, jej gorąca ręka parzyła go, dotknięcie jej piersi przyprawiło go o szaleństwo.
Królowa powstała wolno, patrząc na Charny‘ego ognistemi oczyma.
— Czy chcesz mego życia? — zapytał nawpół nieprzytomny.
Królowa, patrząc nań, milczała, wreszcie — rzekła:
— Podaj mi rękę i prowadź wszędzie, gdzie oni byli.
— Najpierw więc tu... tu dana była róża.
Przy tych słowach Marja Antonina wyjęła z za gorsu różę, ogrzaną na jej piersi i rzekła:
— Weź ją!
— Tu — mówiła dalej królowa — tamta dawała rękę do pocałowania.
— Obie ręce! — zawołał upojony Charny, gdy ręce królowej znalazły się u jego ust.
— Następnie byli w łazienkach Apolina?
Charny był nieprzytomny, nieznane niebo otwierało się przed nim.
— Chodzę tam zwykle tylko we dnie — mówiła prawie wesoło królowa, lecz chodźmy obejrzeć drzwi, któremi uciekał ów kochanek.
Królowa zadowolona, wesoła, oparta na ramieniu najszczęśliwszego pod słońcem mężczyzny, lekkim, i prędkim krokiem przybliżała się do łazienek i do drzwi, przy których widoczne były ślady kopyt końskich.
— O, to tutaj — rzekł Charny.
— Mam wszystkie klucze — rzekła królowa — otwieraj, panie de Charny.
Wyszli i pochylili się, aby ślady zobaczyć.
Płowy promień księżyca oświecił piękną twarz królowej, opartej na ramieniu Charny‘ego, i otaczające ich krzaki.
Kiedy obejrzała wszystko dokładnie, wróciła, pociągając Charny‘ego; kiedy wyszli z sali Apolina biła godzina druga.
— Do widzenia — rzekła — wracaj do siebie... do jutra! Podała mu w milczeniu rękę, poczem znikła poza grabami w kierunku pałacu.
Za drzwiami, pod krzakami rozłożystemi, powstał mężczyzna i znikł w lasku, graniczącym z parkiem.
Królowa nazajutrz była swobodna i wesoła, i jak zwykle udała się na mszę.
Mszy wysłuchała nader uważnie; nigdy nie schylała tak głęboko swojej dostojnej głowy.
Podczas, gdy królowa modliła się z takim zapałem, mnóstwo ludzi, jak zwykle w niedzielę, ustawiało się szpalerami od kaplicy do apartamentów; nawet stopnie schodów zajęte były przez panów i damy.
Między temi ostatniemi, odznaczała się skromnością i szykiem hrabina de la Motte; pomiędzy szlachetnymi panami, na prawo, stał pan de Charny, któremu winszowano wyzdrowienia, powrotu i zadowolonej miny.
Podczas, kiedy z prawdziwie szczęśliwym wyrazem twarzy przyjmował życzenia, stojący po stronie lewej podeszli doń, aby także okazać mu przyjaźń i szacunek. Gdy wtedy spojrzał przed siebie, spostrzegł stojącego ponuro i samotnie, zawsze eleganckiego Filipa de Taverney. Od czasu, gdy de Taverney oddał wizytę Charny‘emu po ich pojedynku, żadne już ich stosunki nie łączyły.
Charny, widząc Filipa spokojnego, bez wyrazu niechęci lub przyjaźni, uprzejmie ukłonił mu się, na co mu zdaleka odpowiedziano ukłonem.
Charny poprzestał na tem, a przedostawszy się z prawego szpaleru do lewego, podszedł do Filipa, nie poruszającego się, i skłoniwszy mu się rzekł:
— Panie de Taverney, powinienem był już podziękować panu za troskliwość o moje zdrowie, lecz zaledwie wczoraj powróciłem...
Filip spojrzał, zarumienił się i spuścił oczy.
— Będę miał zaszczyt złożyć panu jutro moje uszanowanie, i mam nadzieję, że zapomni pan o tem, co zaszło...
— Zapomnę, panie — odparł Filip.
Charny chciał właśnie wyciągnąć rękę do Filipa, gdy tambour oznajmił, że królowa nadchodzi.
Charny udał się do swych przyjaciół na prawo, Filip zaś pozostał na swem poprzedniem miejscu.
Królowa przybliżała się, darzyła wielu uśmiechami, odbierała prośby podawane na piśmie, wzrokiem zaś szukała Charny‘ego, i gdy go spostrzegła jeszcze stała się uprzejmiejsza. Patrzyła na Charny‘ego ze zwykłą sobie brawurą, którą wrogowie nazywali bezwstydem i rzekła głośno:
— Żądajcie, panowie, żądajcie, nie zdolnam dziś odmawiać.
Charny wzruszony był temi słowy.
Nagle Marja Antonina usłyszała dobrze znany sobie głos. Królowa spostrzegła Filipa i nie mogła zapanować nad chwilowem zdziwieniem, widząc się pomiędzy dwoma mężczyznami, z których jednego kochała za bardzo, drugiego wcale.
— Pan tu, panie de Taverney!... — zawołała — chcesz pan prosić o co?... Słucham.
— Proszę o dziesięciominutowe posłuchanie, jeżeli Najjaśniejsza Pani ma wolny na to czas.
— Służę panu już oto — odparła królowa — rzucając przelotne spojrzenie na Charny‘ego; przykro jej było, że widzi go obok dawnego przeciwnika.
Szła prędko, Filip podążał za nią.
Po kwadransie wprowadzono Filipa do bibljoteki, gdzie królowa przyjmowała w niedziele.
— Proszę, panie de Taverney — zawołała śmiejąc się — wejdź pan i zrób weselszą minę, gdyż przyznać muszę, zawsze mnie ogarnia niepokój, gdy ktoś z rodziny Taverney‘ów pragnie ze mną mówić.
Taverney, bledszy jeszcze po tej niespodziewanej przemowie, aniżeli przy scenie z Charny‘m — odparł:
— Najjaśniejsza Pani, mam zaszczyt oznajmić, że przybywam tym razem z dobrą nowiną.
— Ach, mój Boże!... — zawołała królowa z tą swobodną wesołością, która tak martwiła pana de Taverney.
— Najjaśniejsza Pani — odparł z godnością — kilki słów moich zapewni Waszą Królewską Mość stanowczo, że czoło jej nigdy nie zachmurzy się już widokiem jakiegokolwiek Taverney-Maison-Rouge. Dziś jeszcze ostatni z tej rodziny wyjedzie stąd, zniknie, aby nigdy nie odwiedzić już francji.
Królowa straciła nagle wesołość i zapytała:
— Wyjeżdżasz pan?...
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Więc... i pan?....
— Siostra moja opuściła Waszą Królewską Mość — rzekł — ja jestem zupełnie zbyteczny, wyjeżdżam więc...
Królowa posmutniała na myśl, że Andrea nazajutrz po widzeniu się z Ludwikiem, prosiła o uwolnienie.
U pana Ludwika Charny przekonał się po raz pierwszy, że nie jest obojętny królowej.
Filip stal jak posąg marmurowy i czekał na gest królowej, któryby go uwolnił.
— Dokąd się pań udajesz?...
— Chcę pojechać do pana de la Pérouse, — odparł Filip.
— Wiesz pan, że przepowiadają mu straszną śmierć?...
— Czy straszną — nie wiem, lecz wiem, że rychłą.
— I pomimo to wyjeżdżasz pan?...
— Właśnie dlatego udaję się do pana de la Pérouse Szlachetna i odważna Marja Antonina nagle stała się zuchwała i płocha; wstała, a skrzyżowawszy białe rączki na piersiach, zapytała:
— Dlaczego pan wyjeżdżasz?...
— Bo pragnę podróżować — odparł Filip.
— Przecież objechałeś pan świat cały, rzekła królowa, oszukana jego spokojem.
— Objechałem rzeczywiście świat nowy, lecz chcę poznać i stary.
Królowa zdziwiona powtórzyła słowa, które niegdyś wyrzekła do Andrei:
— Wszyscy z rodu Taverney‘ów jesteście ze stali, a serce macie z żelaza. I pan, i siostra pańska, jesteście ludźmi, których się kocha, lecz których się po pewnym czasie, nienawidzi. Wyjeżdżasz pan, nie dla zadośćuczynienia chęci podróżowania, lecz dlatego, aby mnie opuścić. Siostra pańska twierdziła, że religja ją powołuje, choć ogniste serce ukrywa pod rzekomym popiołem. Chciała odjechać, więc odjechała, oby Bóg ją uszczęśliwił!... A pan mógłbyś tu być szczęśliwy i pomimo to wyjeżdżasz!... Ach, wszyscy z rodu Taverney‘ów wróżbią mi nieszczęścia!...
— Żałuj nas, Najjaśniejsza Pani, gdyby Wasza Królewska Mość uważniej raczyła czytać w naszych sercach, znalazłaby w nich może przywiązanie bez granic.
— Wiem — rzekła, — że kochałam Andreę, a ona mnie opuściła; zależało mi na panu, a i pan mnie opuszczasz. Ubliża mi to, nie żartuję bynajmniej, że dwie tak doskonałe istoty porzucają mój dom.
— Nic nie zdoła ubliżyć tak dostojnej osobie jak ty, Najjaśniejsza Pani, — odparł Taverney, — wstyd nie osiada na tak godnem czole.
— Szukam w pamięci — rzekła królowa, — coby mogło pana dotknąć?...
— Ależ nic mnie nie dotknęło — odparł prędko Taverney.
— A jeżeli poproszę, abyś pan został... jeżeli rozkażę?...
— Przykrość tylko sprawi mi Wasza Królewska Mość, gdyż zostać nie mogę.
Królowa zamyśliła się poraz drugi, milczała, jakby zmęczony umysł jej potrzebował odświeżenia. Potem nagle zapytała:
— Jesteś pan zachmurzony, może kto na dworze nie podoba się panu?... Byłeś pan w zatargach z panem de Charny — zawołała królowa zapalając się, — a ponieważ niechętnie przebywa się z ludźmi, których się nie lubi, więc może przyjazd pana de Charny skłania pana do odjazdu?...
Filip nie odpowiedział, a królowa, która nie poznawała się na jego prawości i myślała, że ma do czynienia z zazdrośnikiem, mówiła dalej bez ogródek:
— Dziś, zaledwie dowiedziałeś się pan o przyjeździe pana de Charny i dziś już prosisz o uwolnienie?...
— Najjaśniejsza Pani — odparł — nie od dziś wiem o przybyciu pana de Charny, gdyż spotykałem go kilkakrotnie w nocy w parku, a wczoraj około drugiej po północy, widziałem go przy drzwiach łazienek Apolina.
Królowa zbladła, a popatrzywszy z bojaźnią, a zarazem z uwielbieniem na Filipa, głosem złamanym rzekła:
— Dobrze, jedź pan, nie będę go zatrzymywała.
Filip skłonił się po raz ostatni i wyszedł.
Ostatnie trzy noce kardynał przepędził wcale nie tak jak sobie wyobrażał.
Nie otrzymał żadnych wiadomości, nie żywił już nadziei odwiedzin. Kardynałowi zdawało się, że kochanka jego, najpierw kobieta, a potem królowa, zechce przekonać się, jakiej natury była ich miłość i czy po otrzymaniu dowodu miłości natura tego nie uległa zmianie.
Pan de Rohan, nie widząc i nie słysząc nic, zaczął obawiać się, czy ów dowód nie wypadł dlań niekorzystnie. Stąd wynikła męczarnia, strach i niepokój, trudne do pojęcia dla tych, co nie cierpieli nigdy na newralgję.
Ten stan był nader męczący, podczas połowy dnia dziesięć razy posyłał do mieszkania pani de la Motte, dziesięć razy do Wersalu. Dziesiąty posłannik sprowadził mu nareszcie Joannę, pilnującą królowej i Charny‘ego, i cieszącą się tym niepokojem kardynała, gdyż niepokojowi temu miała zawdzięczać powodzenie swego przedsięwzięcia.
Kardynał wybuchnął, spostrzegłszy hrabinę.
— Jakto?... — zawołał — jesteś pani tak spokojna! Wiesz, że jestem jak na mękach, a ty, niby to przyjaciółka moja, pozwalasz, aby męki te o śmierć mnie przyprawiły!
— Ależ Wasza Wielebność, cierpliwości... cierpliwości!... — odparła Joanna — spełniam w Wersalu daleko pożyteczniejsze dzieło, aniżeli pan tutaj.
— Jakże można być tak okrutną? — zawołał kardynał, uspakajając się stopniowo na myśl o wiadomościach. — Powiedz, co się tam dzieje?
— Nieobecność jest cierpieniem dotkliwem, niezależnie od tego, czy mieszka się w Paryżu, czy w Wersalu.
— A, to mnie zachwyca! Dziękuję, dziękuję.
— Ale... Dowody!
— Ach, Boże mój — zawołała Joanna — czego się panu zachciewa! Dowodów! Cóż to znaczy? Żądasz od kobiety dowodu winy?...
— Nie żądam przecież dowodu do procesu — odparł kardynał — żądam dowodu miłości.
— Zdaje mi się, że Wasza Wielebność staje się bardzo wymagający i łatwo zapominający...
— Wiem, co przez to chcesz powiedzieć... powinienem być zadowolony, czuć się zaszczycony... no tak, ale miejże serce, hrabino. Jakżebyś, ty to przyjęła, gdyby cię, po okazaniu ci pewnych łask, odrzucono?
— Powiedziałeś pan... pewnych łask, rzekła hrabina tonem drwiącym.
— Możesz mnie pani oskarżać o bezczelność, gdyż nie powinienem narzekać, a jednak narzekam...
— Ależ, Wasza Wielebność, wszakże ja nie odpowiadam za pańskie niezadowolenia — przerwała Joanna — czy wynikają one z przyczyn poważnych czy śmiesznych.
— Zastanawiaj się pani nad sobą, ale nie śmiej się z moich uniesień, pomagaj mi a nie męcz!
— Nie mogę pomóc, nie widzę żadnego sposobu.
— Nie widzisz pani sposobu? — zapytał — sądzę, że nie wszyscy tego są zdania.
— Ej, panie, gniew na nic się nie przyda, nie porozumiemy się nigdy. Wasza Wielebność przebaczy mi tę uwagę.
— Tak, gniew niepotrzebny... ale brak dobrych chęci pani przywiódł mnie do ostateczności.
— Sądzisz mnie dobrze, więc dlaczego oskarżasz?
— Boś mi pani powinna wyjawić całą prawdę.
— Prawdę? Powiedziałam, com wiedziała.
— Nie mówiłaś pani, że królowa jest przewrotna, że jest zalotna, że pozwala się uwielbiać, a potem odtrąca.
Zdziwiona Joanna patrzała na kardynała.
— Wytłumacz się pan — zawołała.
W zazdrości kardynała znalazła rozwiązanie trudnej sprawy...
— Przyznaj pani, — mówił, unosząc się kardynał, — że królowa nie chce mnie widzieć?
— Nie mogę tego powiedzieć — odparła.
— Przyznaj, że jeżeli mnie odtrąca dobrowolnie, to tylko dlatego, aby nie wywołać niezadowolenia kochanka, któremu nie podobało się moje nadskakiwanie.
— Ależ Wielebność! — zawołała słodko Joanna, a ton jej mowy był tak obiecujący, że można było domyślać się niejednego.
— Posłuchaj mnie — mowił dale] pan de Rohan — Kiedy ostatnio byłem z królową w parku, zdawało mi się, że ktoś chodził za krzakami.
— Bajki wierutne!...
— Powiem, co podejrzewam.
— Nie mów nic, kardynale, gdyż obrażasz królowę, a gdyby nawet obawiała się szpiegostwa kochanka, czego nie przypuszczam, czy miałbyś pan prawo robić jej wyrzuty o przeszłość, skoro ją dla pana poświęca?
— Przeszłość! przeszłość!... to wielkie słowo, lecz znaczenie jego upada, skoro ta przeszłość jest jeszcze teraźniejszością i zdaje się być przyszłością!
— Ej, kardynale, podejrzenia pańskie obrażają królowę, a więc i mnie nie mogą być obojętne.
— Powiedz więc, czy ona mnie choć trochę lubi?
— Wszakże nietrudno się dowiedzieć — odparła hrabina — oto stół, atrament, pióro i papier, pisz i pytaj.
— A oddasz list? — zapytał kardynał.
— Któż podjąłby się tego, jeżeli nie ja?
— Czy mogę liczyć na odpowiedź?
— Gdybyś nie otrzymał odpowiedzi, nie wiedziałbyś przecież, czego się trzymać.
— Tak... to rozumiem, tak... to cię kocham, hrabino.
Kardynał siadł i zaczął pisać. Lekkie miał pióro i dobry styl, lecz pomimo to z dziesięć zaczętych listów podarł; nie podobały mu się.
— Jeżeli w dalszym ciągu tak zamierzasz robić — zauważyła Joanna — to nie skończysz nigdy.
— Masz słuszność, hrabino; jesteś kobietą wielkiego rozumu, rzadkiej dobroci! Ja też nie chcę przed tobą mieć tajemnicy.
— Sądzę, że niewiele masz przede mną do ukrywania.
— Czytaj, kiedy ja będę pisał; czytaj prędko; moje serce rozpalone jest, więc i pióro gorączkowo po papierze przesuwać się będzie.
Kardynał odczytał raz jeszcze, poczem zapytał Joanny:
— Czy dobrze? Jeżeli naprawdę pana kocha — odparła zdrajczyni, — będziesz o tem jutro już powiadomiony.
— Do jutra... dobrze....
Joanna wzięła list zapieczętowany, a pozwoliwszy ucałować się kardynałowi, odjechała do domu, gdzie ułożyła się wygodnie i oddała rozmyślaniom.
Sprawa przybrała taki obrót, jakiego się od pierwszej chwili spodziewała.
Jeszcze chwila, a komedja się skończy.
Przeciwko komu wystąpić... przeciwko królowej, czy przeciwko kardynałowi? Królowa nie będzie mogła oskarżać hrabiny de la Motte, gdy będzie musiała zapłacić za naszyjnik; list kardynała zwalniał Joannę od wszystkiego.
Gdyby nawet królowa zdołała porozumieć się z kardynałem, nie będą mieli dość odwagi, aby oskarżyć panią de la Motte, w której rękach spoczywała skandaliczna tajemnica. Królowa nie będzie chciała rozgłosu i uwierzy w nienawiść kardynała; ten zaś uwierzy w zalotność królowej; rozprawa odbywać się będzie przy drzwiach zamkniętych, a jeżeli tylko jakieś podejrzenie padnie na hrabinę de la Motte, skorzysta z niej, obrazi się i wyjedzie z Francji; pozostaną jej wszakże brylanty, wartości półtora miljona.
Kardynał będzie wiedział, że Joanna wzięła te kamieniej królowa też się domyśli, lecz naco zdałoby się rozgłaszać sprawę będącą w tak bliskim związku z parkiem i łazienkami Apolina.
Na akt obrony nie dosyć wszakże było jednego listu. Kardynał miał lekkie pióro, można będzie wydostać od niego więcej dowodów piśmiennych. Co się tyczy królowej, to jest bardzo możliwe, że wspólnie z panem de Charny kuje ona miecz na Joannę de la Motte!
Całe to zamieszanie zakończyć się może tylko ucieczką, Joanna o niej też myślała.
Zacznie się od terminu zapłaty jubilerów, wyniknie z tego monit; królowa uda się najpierw do pana de Rohan.
Ale jak się uda? Tylko przez Joannę, jej pomoc jest nieunikniona. Joanna więc uprzedzi kardynała i poprosi go o zapłacenie. Jeżeli jej odmówi, zagrozi mu ogłoszeniem jego listów... a wtedy zapłaci! Skoro dług będzie uiszczony, niebezpieczeństwo będzie usunięte. Co do rozgłosu, to dopomoże do uciszenia go intryga, na którą liczyć można... Kupić cześć królowej i honor księcia kościoła za półtora miljona — to bardzo tanio.
A dlaczego Joanna tak liczyła na pomoc intrygi. Dlatego, że kardynał był przekonany, iż trzykroć w nocy był w parku z królową — i że żadna siła, żadna powaga nie zdoła go do ustąpienia od tego przekonania.
W tej właśnie fazie rozmyślań doszła do okna i spostrzegła niespokojną Oliwję.
— Od nas to zależy — pomyślała Joanna, serdecznie pozdrawiając swoję wspólniczkę.
Patem zrobiła ruch umówiony, znaczący, żeby Oliwja zeszła wieczorem.
Joanna zastanawiała się nad tem, że Oliwja kochająca życie i świat, nie da się złamać i zniszczyć bez głośnej skargi.
Trzebaby koniecznie wymyślić jakąś bajkę, ktoraby ją zniewoliła do ucieczki, i drugą bajkę, dla której uciakłaby chętnie.
Oliwja była wprawdzie zachwycona towarzystwem swej nowej przyjaciółki, lecz zachwyt to był względny, gdyż tylko przez szyby okien wydawała jej się Joanna czarująca.
Szczera Nicolina wyjawiła swej przyjaciółce, że wolałaby wychodzić we dnie, gdyż milsze są dla niej zdarzenia rzeczywiste, niż teraźniejsze wycieczki nocne i fikcyjne królowanie.
Zdarzenia teraźniejsze — to była pani Joanna i jej pieszczoty; zdarzenia zaś rzeczywiste to pieniądze i Beausire.
W rozmowie z Nicoliną było najważniejszą rzeczą przekonać ją, że koniecznie należy usunąć dowody podstępu, popełnionego w parku wersalskim.
Noc nadeszła; Oliwja spotkała przyjaciółkę przy umówionych drzwiach.
Nicolina doskonale była przebrana — miała skromną suknię i szeroki płaszcz; Joanna była w przebraniu gryzetki; niktby ich nie potrafił poznać.
Oliwja ucałowała Joannę, która oddawała zawsze w dwójnasób dowody czułości.
— Ach, jakżem się nudziła — zawołała Oliwja — szukałam cię, wzywałam.
Kiedy niepodobna cię odwiedzać; naraziłabym ciebie i siebie na niebezpieczeństwo... Na samą myśl o niem drżeć muszę.
— Opowiedzże mi czemprędzej.
— Wiesz, że dużo masz nieprzyjemności.
— Tak jest, niestety!
— Chciałaś wychodzić, aby się trochę rozerwać.
— I przyjaźń twoja w tem mi pomogła.
— Pamiętasz także, że mówiłam ci o tym dość miłym oficerze z dworu królewskiego, trochę narwanym, który kocha się w królowej, do ciebie nieco podobnej?... Byłam do tego stopnia lekkomyślna, że zaproponowałam ci niewinną rozrywkę, polegającą na zażartowaniu sobie z biednego chłopca i na malej mistyfikacji, pozwalającej mu przypuszczać, że królowa jest nim trochę zajęta.
— Nie wspomnę już nic o tych dwóch przechadzkach nocnych w parku w towarzystwie tego biedaka...
Oliwja westchnęła.
— O tych dwóch przechadzkach, podczas których tak dobrze grałaś swoją rolę, że biedny kochanek zaczął sprawę traktować poważnie.
— Może to było nieuczciwe — odparła Oliwja, oszukiwałyśmy go, a on wcale nie zasługiwał na to, gdyż jest bardzo miłym człowiekiem.
— Otóż posłuchaj, całe zło nie w tem tkwi tylko, żeś go obdarowała różą, żeś pozwalała nazywać się Najjaśniejszą Panią, żeś dała mu ręce do ucałowania. To jeszcze nic nadzwyczajnego, ale... zdaje się, że to jeszcze nie było wszystko....
Oliwja zarumieniła się mocno, lecz ciemność nocy nie pozwalała dostrzec tego Joannie.
— Jakto? — zapytała Nicolina, dlaczego sądzisz, że to nie wszystko?
— Wszak widzieliście się potem raz jeszcze, — powiedziała Joanna.
— Byłaś przecież obecna i wtedy.
— Wybacz, Oliwjo; jak zwykle znajdowałam się zdala od was, udając, że was pilnuję, aby pomóc ci w twej roli: nie mogę więc wiedzieć, co tam zaszło w grocie. Wiem tylko, coś mi opowiedziała, a opowiedziałaś mi, żeście się przechadzali i rozmawiali, że całowanie rączek w dalszym ciągu miało miejsce.
— No, więc? — zapytała drżąc Oliwja.
— Ano zdaje się, że oficer opowiada, iż królowa przystała na coś więcej... Zdaje się, jakoby chwalił się w upojeniu, iż królowa dała mu niezbity dowód wzajemnej miłości.
— Boże mój, Boże! — szepnęła Oliwja.
— Nie narażałabyś się chyba na takie niebezpieczeństwo, nie zapytawszy mnie przedtem?
Oliwja zadrżała.
— Cóżby wynikło z tego — ciągnęła nieustraszona Joanna — gdybyś ty, kochająca Beausire’a, ty która korzystasz z dobrodziejstw hrabiego de Cagliostro, a nie chcesz słuchać wyznań jego miłosnych, gdybyś ty dała prawo mówić temu warjatowi, że...
— Ale zresztą?! — zawołała Nicolina — cóż stąd za niebezpieczeństwo?
— Kiedy idzie tylko o różę lub o pocałowanie ręki, niewielka jeszcze bieda, boć królowa rozporządza różami ze swego parku, boć w rękę pocałować może ją każdy jej poddany; lecz jeżeli prawdą jest, że przy trzeciem spotkaniu... ach, myśl ta spokoju mi nie daje!
Oliwja zacisnęła usta ze strachu.
— Cóż może z tego wyniknąć? — zapytała.
— Najpierw dowiedzą się, że nie jesteś królową, potem, ponieważ nadużyłaś podobieństwa do królowej i jej imienia... to nazywa się zbrodnią obrażenia majestatu, za którą czeka niemała kara.
Oliwja ukryła twarz w dłoniach.
— Ponieważ jednak, jak powiadasz, nie uczyniłaś tego, czem się ten warjat chwali i możesz dowieść tego, to za dwa pierwsze nadużycia czeka cię tylko kilka lat więzienia i później wygnanie.
— Więzienie! wygnanie! — zawołała wystraszona Oliwja.
— To można jeszcze naprawić; ja zachowam wszelką ostrożność i ukryję się dobrze...
— Czyż i ciebie mogą niepokoić?
— Ma się rozumieć! Ach, Oliwjo, ta mistyfikacja drogo nas będzie kosztować.
Oliwja zaczęła płakać i wyrzekać:
— Ja więc nigdy nie mogę mieć spokoju! ja zawsze jestem szalona! opętana jestem! Po jednem nieszczęściu sama zaraz szukam drugiego!
— Nie rozpaczaj, ale staraj się uniknąć skandalu.
— O, zamknę się u mego opiekuna! Możeby wyznać mu wszystko?
— Cóż za pomysł i... Człowiek, który z takimi względami jest dla ciebie, który cię kocha i czeka tylko na twoje skinienie, aby cię uwielbiać, byłby słusznie oburzonym, dowiedziawszy się, że uczyniłaś krok tak nierozważny.
— Mój Boże, masz słuszność.
— Co gorsza, rozgłos tej sprawy obudzi skrupuły twego opiekuna i kto wie, czy nie wyda cię, aby się zasłużyć u dworu?....
— Ach!
— Przypuśćmy tylko, że cię wypędzi, cóż się wtedy z tobą stanie?
— Wiem, że jestem zgubioną!
— A pan Beausire coby powiedział, gdyby się o wszystkiem dowiedział? — zapytała wyrafinowana Joanna, śledząc wrażenia, wywołane ostatniemi wyrazami.
— On mnie zabije! — zawołała Oliwja — wolę się więc sama zabić.
I zwracając się do Joanny, dodała:
— Ty nie możesz mi pomagać, skoro sama jesteś zagrożona?
Po krótkim namyśle Joanna odparła:
— W zakątku Pikardji mam małą własność ziemską; gdyby można było dostać się tam, nie zdradziwszy się przed nikim i dość wcześnie...
— Ależ ten warjat zna ciebie i wszędzie cię odnajdzie!
— O, skoro tylko ty będziesz schowana tak, żeby cię nie znaleziono, nie będę się już obawiała pana oficera.
— Wyjadę kiedy tylko zechcesz! — zawołała Oliwja.
— Musisz czekać, aż wszystko tak urządzę, iżby się ucieczka udała. Tymczasem nie pokazuj się nikomu, nawet i mnie unikaj.
— Dobrze. Wiele potrzeba ci czasu na przygotowania?
— Nie wiem jeszcze, ale zauważ, że do dnia wyjazdu nie pokażę się przy oknie; gdy mnie więc ujrzysz, bądź zaraz gotowa.
— Dzięki ci, dzięki, moja ty jedyna!
Kobiety, wolno idąc, powróciły na ulicę Sainte-Claude; Oliwja nie śmiała mówić, Joanna zaś tyle miała do obmyślania, że mówić nie mogła. Przy domu ucałowały się serdecznie, a Oliwja mocno przepraszała swą przyjaciółkę, że lekkomyślnością swą takie wywołała nieprzyjemności.
Oliwja dotrzymała obietnicy, Joanna zaś osiągnęła to, czego pragnęła.
Nicolina żyła znów, jak uwięziona; zawsze kryła się za firanką lub za parawanikiem, zasłaniała okna do tego stopnia, że promienie słoneczne nie mogły przedostawać się.
Joanna przygotowywała wszystko, wiedząc, że nazajutrz przypada termin płatności pierwszej raty w sumie sto tysięcy liwrów, usiłowała zatrzeć za sobą wszelkie ślady, aby wtedy, gdy wybuch nastąpi, nie było żadnej poszlaki.
Pomysł był nader udatny, lecz dawał zarazem niezbity dowód jej winy.
Joanna postanowiła wytrwać na stanowisku.
Oto dlaczego nazajutrz po widzeniu się z Oliwją, hrabina około drugiej po południu ukazała się w oknie swojem, aby dać znać pseudo-królowej, że tego jeszcze wieczoru należy uciec.
Byłoby zbyt trudne opisać strach i radość Oliwji; potrzebę ucieczki wywoływało niebezpieczeństwo, możność zaś ucieczki, była zbawieniem. Oliwja, przesławszy Joannie wymownego całusa, zabrała się do przygotowań, których celem było zapakowanie kilku cennych drobnostek, darów swego protektora.
Joanna, porozumiawszy się z Oliwją, znikła, aby wyszukać powóz, któremu mogłaby powierzyć przyszłość panny Nicoliny.
To było wszystko, co najciekawszy obserwator mógł zauważyć pośród różnorodnych przebłysków sprytu dwóch przyjaciółek.
Słońce miało się ku zachodowi; story były zapuszczone, okna zamknięte... Cisza panowała zupełna, od czasu do czasu tajemniczy szmer przerywał jednostajność.
Jedenasta wybiła na dzwonnicy Ś-go Pawła, kiedy Joanna zajechała na ulicę Ś-go Ludwika w karetce pocztowej zaprzężonej w cztery silne konie. Miejsce na kozie zajmował jakiś człowiek, owinięty tajemniczym płaszczem.
— Joanna poleciła stangretowi zatrzymać się przy skręcie ulicy du Roi-Doré..
— Niechaj kareta tu czeka, kochany panie Réteau — powiedziała Joanna, — nie upłynie pół godziny, a przyprowadzę pewną osobę, która zajmie miejsce w powozie, i którą każesz zawieźć do domu mego w Ammiens. Tam oddasz osobę tę pod opiekę mego dzierżawcy Fontaine a, który już wie, co dalej przedsięwziąć.
— Stanie się podług rozkazu pani hrabiny.
— Zapomniałam zapytać pana czy masz bron przy sobie.
— Mam, pani hrabino.
— Pannie tej grozi niebezpieczeństwo ze strony pewnego warjata... może zechce zatrzymać ją w podroży.
— Cóż mam wtedy począć?
— Strzelisz w pierwszego, który stanie wam na drodze.
— Dobrze, pani hrabino.
— Żądałeś ode mnie dwudziestu luidorów za pewną rzecz, chętnie dam ci sto, nadto jeszcze zapłacę koszta podróży do Londynu, gdzie spotkamy się przed upływem trzech miesięcy.
— Może pani polegać na mnie.
— To dla twego dobra.
— Dla naszego, chcesz pani powiedzieć, — odparł pan Réteau, całując w rękę hrabinę. Zatem czekamy.
— A ja pobiegnę wyprawić wspomnianą damę.
Cała dzielnica pogrążona była we śnie; Joanna własnoręcznie zapaliła świecę, która podług umowy, oznajmić miała Oliwji, że godzina ucieczki wybiła.
— Oliwja jest uosobieniem ostrożności — pomyślała Joanna, widząc, że w oknach panuje zupełna ciemność.
Potem mignęła trzykroć zapaloną świecą. Nie wywołało to wrażenia, lecz Joannie zdawało się, iż słyszy jęk, pdobny do powiedzenia „tak“.
— Widocznie, nie zapaliwszy światła zejdzie — pomyślała Joanna, — tem lepiej. I sama także zeszła.
Drzwi się nie otwierały... Widocznie ciężkie pakunki utrudniały drogę Oliwji.
Ponieważ nikt się zjawiał, Joanna przybliżyła się do furtki ogrodowej, przyłożyło ucho, aby lepiej słyszeć, lecz nic nie słyszała.
Tak zeszedł kwadrans.
Joanna oddaliła się nieco, aby przypatrzeć się oknom, Zdawało się jej, że słabe światełko miga poza storami.
— Cóż ona robi, co robi?... Boże mój, czyżby nie zauważyła moich znaków?... Powtórzę je więc!...
I rzeczywiście, Joanna powróciła znów do swego pokoju i na nowo zaczęła manewr ze świecą, lecz nie odpowiedział jej żaden odpowiedni znak...
— Chyba że jest chora i ruszyć się z miejsca nie może, pomyślała rozgniewana Joanna. Ale nic nie pomoże.... musi dziś wyjechać czy żywa czy umarła.
W chwili, gdy wkładała klucz w dziurkę, zastanowiła się:
— A może jest tam kto?... — pomyślała. Nie może być... zresztą usłyszę głosy na schodach i zdążę zejść. Lecz jeżeli spotkam kogo na górze?... Oh!...
Przekręciła klucz i furtka otworzyła się.
Cicho było i ciemno... doszła więc spokojnie do sieni przy mieszkaniu Nicoliny.
Przez szparę wykradał się snop światła, przez drzwi słychać było niespokojne kroki.
Joanna stojąc, starała się zatrzymać oddech i słuchała. Nie rozmawiano, Oliwja więc była sama, chodziła, widocznie porządkowała.
Joanna ostrożnie, pocichutku zastukała we drzwi.
— Oliwjo — rzekła — przyjaciółko kochana!... z radością usłyszała, że kroki się przybliżają.
Drzwi otworzyły się, światło otoczyło Joannę, ujrzała przed sobą mężczyznę, trzymającego w ręce kandelabr. Krzyknęła i zakryła twarz.
— Oliwja?... — powtórzył mężczyzna — czyż nie ty nią jesteś?...
Przy tych słowach odchylił płaszcz hrabiny.
— A!... pani hrabina de la Motte!.... — zawołał. — doskonale udając zdziwienie.
— Pan de Cagliostro!... — zawołała, chwiejąc się Joanna; była bliską zemdlenia. Przewidziała różne, najróżnorodniejsze niebezpieczeństwa, tego jednakże nie spodziewała się wcale. Narazie myślała, że niebezpieczeństwo niezbyt jest wielkie, zauważywszy jednak ponury wygląd tego dziwaka Cagliostra, niezmierny strach nią owładnął.
Cagliostro podał jej uprzejmie rękę i zapraszał ją do zajęcia miejsca.
— Czemu zawdzięczam zaszczyt odwiedzin pani?... — zapytał głosem pewnym.
— Panie — bąknęła intrygantka, nie mogąc oderwać oczu od Cagliostra, panie... przyszłam tu, szukając...
— Pozwól pani, że zadzwonię na służbę i że dam im reprimendę za brak przezorności, za to że nie wskazali drogi tak godnej osobie!...
Joanna zadrżała i sięgnęła po rękę hrabiego.
— Trafiłaś pani właśnie na odźwiernego niemca, który upija się i obowiązku zaniedbuje.
— Nie gniewaj się, hrabio na niego — rzekła swobodniej już Joanna, nie domyślając się pułapki.
— Wszakże on pani otworzył?...
— Zdaje się... ale przyrzekłeś pan nie gniewać się na niego.
— Dotrzymam chętnie obietnicy — odparł śmiejąc się Cagliostro, — lecz, hrabino, zechciej wytłumaczyć mi twoje odwiedziny.
— Przyszłam — pospieszyła odpowiedzieć, — aby dowiedzieć się od pana o pewnych pogłoskach.
— O jakich pogłoskach, hrabino?...
— Jesteś pan — rzekła Joanna, — przyjacielem Jego Eminencji, kardynała de Rohan.
— Rzeczywiście, pani, jestem w dość dobrych stosunkach z kardynałem.
— Chciałam więc poinformować się co do...
— Co do czego?... — zapytał Cagliostro z odcieniem ironji.
— Powiedziałam, że kwestja jest drażliwa, panie hrabio, nie nadużywaj więc... Wiesz pan, że kardynał de Rohan daje mi dowody pewnego przywiązania, pragnęłabym wiedzieć, jakie rozmiary przybrać one zdolne. Mówią, hrabio, że umiesz czytać w głębiach niedocieczonych... w głębiach serca i rozumu...
— Mów trochę jaśniej, hrabino — rzekł Cagliostro — abym rzeczywiście mógł czytać w głębi twego serca i rozumu.
— Panie, mówią, że Jego Eminencja kocha kogoś bardziej, niżeli mnie; mówią, że kocha osobę z najwyższej sfery; mówią nawet...
Cagliostro spojrzał na Joannę tak, że ta myślała, iż kilka błyskawic przed nią mignęło.
— Czytam naprawdę w ciemnościach, lecz trzeba mi pomagać, jeżeli dobrze mam czytać, zechciej mi więc pani odpowiedzieć na następujące pytania:
— Jakim sposobem przybyłaś pani tutaj do mnie?... Wszak nie tu mieszkam. Jakim sposobem weszłaś?... Wszak nie ma tu ani pijanego odźwiernego, ani też służby. A jeśli nie mnie oszukałaś, to kogo?... Nie odpowiadasz?... Pomogę sprytowi pani.... — rzekł, a po chwili dodał: — Weszłaś, dzięki kluczowi, który czuję w twej kieszeni... oto jest. Przybyłaś, szukając młodej kobiety, którą przez dobroć tu ukrywałem.
Joanna zachwiała się, jak drzewo podcięte.
— A gdyby tak było? — zapytała zcicha, — jakąż popełniłam zbrodnię?... Czyż nie wolno kobiecie odwiedzać kobietę?...
— Mówisz pani tak — odparł Cagliostro, bo wiesz dobrze, że kobiety tej już tu niema.
— Jej tu niema... — powtórzyła wystraszona Joanna, — Oliwji już tu niema?...
— Jakto, czy nie wie pani, że odjechała?... a przecież pomagałaś do jej porwania?...
— Do porwania pomagałam?... Ja?... — zawołała Joanna, w którą znów wstępowała otucha.
— Porwano ją, a pan mnie oskarża?...
— Nietylko oskarżani, lecz przekonywam panią o prawdzie słów moich — odparł Cagliostro.
Wziął ze stołu bilecik i podał go Joannie. Adresowany był do niego, a brzmiał tak:
- „Panie i wspaniałomyślny protektorze!...
Wybacz mi, że cię opuszczam, ale wiesz, że kocham nadewszystko pana de Beausire; ten właśnie przybył, aby mnie zabrać; idę więc z nim. Adieu“.
— Beausire!.. — zawołała osłupiała Joanna, — Beausire!... Przecież on nie znał jej adresu!...
— Owszem, pani, znał go, — odparł Cagliostro, podając drugi bilecik, który wyjął z kieszeni, oto papier jaki znalazłem na schodach, gdym, jak zwykle, szedł w odwiedziny. Widocznie liścik ten wypadł z kieszeni pana de Beausire‘a.
Hrabina, w dreszczach cała, czytała:
„Pan de Beausire spotka pannę Oliwję na ulicy S-go Klaudjusza, przy rogu bulwaru, oczekiwać tam będzie i natychmiast z nią odjedzie. Szczera przyjaciółka podała mu tę radę... podobno czas potrzebny nadszedł“.
— Ale któż napisał ten bilecik? — zapytała.
— Najwidoczniej pani, szczera przyjaciółka Oliwji.
— A jakże on się tu dostał? — zapytała znów, patrząc z wściekłością na niewzruszonego Cagliostra.
— Czyż przy pomocy pani klucza, wejść nie można: odparł Cagliostro.
— Te domysły są bardzo przekonywające, — rzekła Joanna — ja zaś mam tylko podejrzenia.
— O, i ja podejrzewam również dobrze... — zauważył Cagliostro, i przy tych słowach wykonał ruch żegnający.
Joanna schodziła ze schodów... przedtem było na nich pusto i ciemno; teraz na drodze swej spotkała ze dwudziestu kamerdynerów i mnóstwo światła. Cagliostro głośno i przy służbie kilkakrotnie wymówił do niej:
— Pani hrabino de la Motte.
Nazajutrz był ostateczny termin płatności jubilerom pierwszej raty przez królowę.
Ponieważ pismo królowej, zalecało ostrożność, czekali, aż przyniosą im sumę 500,000 liwrów.
Jak dla wszystkich kupców, nawet najbogatszych, suma taka była dla jubilerów kwotą niemałej wagi, przygotowali więc najstaranniej napisane pokwitowanie.
Jubilerzy przepędzili noc okrutną, oczekując posłannika królowej. Marja Antonina musiała się ukrywać, może więc pieniądze przybędą dopiero po północy.
Brzask dnia, niestety, rozproszył marzenia jubilerów. Jubiler Bossange chciał być wprowadzony do królowej, naco mu powiedziano, że skoro nie ma listu audjencyjnego, posłuchania mieć nie może.
Zdziwiony był i niespokojny, zaczął natarczywie nalegać; umieszczono go narazie w miejscu, gdzie królowa przechodzi, wracając z przechadzki po Trianon.
Marja Antonina pod wrażeniem jeszcze owego zajścia z Charny’m, zajścia — przy którem stała się jego kochanką, nie będąc jego metresą, była wesoła i swobodna, gdyż znalazła nowy w życiu urok, zdziwiła się więc, spostrzegając Bossange, którego wygląd, miał w sobie skruchę i uszanowanie. Królowa uśmiechem tak łaskawym odpowiedziała na ukłon, że Bossange zdobył się na odwagę i poprosił o chwilę posłuchania, które mu królowa wyznaczyła na drugą po południu, to jest na poobiedzie.
Gdy druga wybiła, Bossange był na stanowisku; wprowadzono go natychmiast do buduaru królowej.
— No i cóż, panie Bossange — zawołała Marja Antonina, zdala go spostrzegłszy — czy chcesz pan mówić ze mną o naszyjniku. Doprawdy, nie masz pan szczęścia, mój panie...
Bossange myślał, że królowa obawia się, iż ktoś podsłuchuje, zrobił więc minę przebiegłą i patrząc wokoło, odparł:
— Tak jest, Najjaśniejsza Pani.
— Czegóż pan szukasz? Masz pan jaką tajemnicę? — zapytała zaciekawiona królowa.
— Nie, — odpowiedział, zbity tem przypuszczeniem.
— Zapewne taka tajemnica, jak ostatnia: klejnot rzadkiej i piękności i wartości; nie bój się pan, nikt nas nie słyszy.
— W takim razie mogę powiedzieć Waszej Królewskiej Mości...
Jubiler przybliżył się z uroczym uśmiechem.
— Mogę powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, że zapomniała o nas wczoraj...
— Zapomniałam o was? Jakto? — zapytała królowa.
— Wczoraj był... termin płatności...
— Termin płatności! Jaki termin?
— Wybaczy Wasza Królewska Mość, że ośmielam się... może popełniam niestosowność... może królowa nie jest przygotowana... to byłoby nam przykro, ale...
— Ależ, panie Bossange! — zawołała królowa nie rozumiem nic zgoła..
— Wasza Królewska Mość widocznie zapomniała, co wcale nie jest dziwnem, przy różnorodnych jej zajęciach.
— Ale co zapomniałam?
— Wczoraj przypadała nam pierwsza rata za naszyjnik — wybąknął nieśmiało Bossange.
— Więc sprzedałeś pan ten naszyjnik? — zapytała królowa....
— Ależ... — bąknął Bossange, patrząc ze zdziwieniem na królowę — zdaje się, że sprzedaliśmy.
— A ci, kitórzy go kupili, nie zapłacili, tem gorzej panie Bossange. Trzeba, żeby tak zrobili jak i ja: jeżeli nie mogą zapłacić za naszyjnik, powinni oddać go, zostawiając panu zadatek.
— Co, Najjaśniejsza Pani powiedzieć raczyła. zapytał, jakby ogłupiały.
— Mówię, że gdyby dziesięciu kupujących ten naszyjnik, oddawało go tak, jak ja, zostawiając panu zadatek ćwierć miljonowy, zarobiłbyś pan dwa miljony i naszyjnik w dodatku.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł jubiler w potach cały mówi zatem, że zwróciła nam naszyjnik?...
— No, tak jest — odparła spokojnie królowa. — Cóż panu jest?
— Najjaśniejsza Pani zaprzecza, że kupiła naszyjnik?
— Cóż za komedję odgrywamy? — zapytała surowo królowa. — Czyż nieszczęsny ten naszyjnik ciągle komuś spokój odbierać musi?...
— Zdawało mi się — rzekł Bossange, drżąc na całem ciele — że królowa twierdzi, iż oddala nam naszyjnik.
— Na szczęście — rzekła — mam coś takiego, co pamięć panu powróci, gdyż, jak widzę, łatwo pan zapomina, że nie wyrażę się dobitniej.
Powiedziawszy to, podeszła do kasetki, z której wyjęła bilecik, a przebiegłszy go oczyma, podała go Bossangowi.
Twarz tegoż najpierw miała wyraz niedowierzania, potem wyraz ten zmienił się na wyraz okropnego strachu.
— Więc przyznajesz się pan do tego pokwitowania, w którem najwyraźniej oznajmiasz, że odebrałeś naszyjnik... A może zapomniałeś pan, jak się nazywasz?
— Ależ, Najjaśniejsza Pani — zawołał, dusząc się ze strachu i złości — ja nie podpisałem tego pokwitowania!
— Zaprzeczasz pan?... — zawołała królowa.
— Stanowczo! Gdybym nawet wolność mą i życie miał postradać, nie mogę nic innego powiedzieć; nie podpisałem tego.
— Więc jakże — odparła, blednąc królowa, czy ja pana okradłam? Czy ja mam pański naszyjnik?
Bossange poszperał w portfelu i wyjął list, który podał królowej.
— Sądzę — rzekł głosem pełnym uszanowania, lecz wzruszonym — że Najjaśniejsza Pani nie napisałaby tego kwitu, tego przyznania się do długu, gdyby zwróciła naszyjnik.
— Jakto! — zawołała królowa — jam tego nie pisała! To wcale nie moje pismo!
— Wszak podpis jest — zauważył Bossange.
— Marie-Antoinette de France... ależ pan zmysły postradałeś!. Czyż ja jestem: de France? Przecież jestem arcyksiężniczką austrjacką! Absurdem jest wierzyć, że ja to pisałam! Ej, panie Bossange, żarcik jest zbyt gruby powiedz pan to swoim fałszerzom.
— Moim fałszerzom?... — jęknął jubiler bliski przy tych słowach omdlenia — Najjaśniejsza Pani podejrzewa mnie?
— Wszakże pan podejrzewa mnie, Marję Antoninę. odparła królowa z godnością.
— A ten list? — zauważył jeszcze, wskazując bilecik, który trzymała królowa.
— A to pokwitowanie? — odparła monarchini wskazując bilecik, trzymany przez jej gościa.
Bossange zmuszony był oprzeć się o fotel; cały pokój obracała się dokoła niego.
— Oddaj mi pan pokwitowanie — rzekła królową, a ja oddam panu list z podpisem „Marie-Antoinette de France“. Prokurator objaśni pana, jaką wartość ma ten podpis.
Przy tych słowach, wyrwała z jego rąk pokwitowanie, a rzuciła mu list, poczem wyszła do sąsiedniego pokoju, zostawiając nieszczęśliwego Bossange, który wbrew etykiecie upadł na fotel.
Po chwili przyszedł do siebie, zerwał się na równe nogi i popędził do wspólnika Bochnera, czekającego nań w powozie. Opowiadanie jego tak brzmiało, że Bochner sam go zaczął podejrzewać. Lecz szczegóły kilkakrotnie powtórzone, powróciły mu wiarę i zaczął targać perukę, Bochner zaś targał własną czuprynę.
Nie można jednakże dzień cały przesiedzieć w pojeździe; otóż jubilerzy postanowili wspólnie udać się do pałacu i wybłagać jakiekolwiek objaśnienia od królowej.
Skierowali też zaraz swe kroki w stronę zamku, a byli w opłakanym stanie. W tem zachodzi im drogę jeden z oficerów dworu i oznajmia, że królowa chce pomówic z nimi.
Królowa oczekiwała ich z widoczną niecierpliwością, a spostrzegłszy, zawołała:
— A, i pan Bochner; poszukałeś pan sobie pomocy, panie Bossange; bardzo dobrze!
Bochner nic nie odpowiedział; za wiele trapiło go myśli. W takim razie najlepiej szukać ratunku w ruchach: Bochner padł też do nóg Marji Antoniny.
Ruch to był wymowny. Bossange natychmiast poszedł w ślady swego wspólnika.
— Panowie! — rzekła królowa. — Nie ulega wątpliwości, że tak panowie, jak i ja, jesteśmy ofiarami tajemnicy, która zresztą przestaje już być dla mnie tajemnicą.
— A, Najjaśniejsza Pani — zawołał Bochner, zachwycony słowami królowej — już nas Najjaśniejsza Pani nie posądza o... Ach! jakiż brzydki wyraz... o fałszerstwo!
— Również przykry jest on dla mnie jak i dla pana, zapewniam go o tem — rzekła królowa. — Odpowiadaj pan na moje pytania: Nie otrzymałeś pan brylantów?.
— Nie odebraliśmy ich — odpowiedzieli równocześnie jubilerzy.
— No, więc zależy wam zatem na wiadomości, komu ja je wręczyłam. Nie widzieliście panowie hrabiny de la Motte?
— Widzieliśmy ją, Najjaśniejsza Pani.
— Nie oddała panom nic ode mnie?
— Nic, Najjaśniejsza Pani; powiedziała tylko: „Czekajcie“.
— A kto przyniósł list ode mnie?
— Ten list? — odparł Bochner — ten list przyniósł nam w nocy jakiś nieznany posłaniec królewski.
— Aha, więc dowód, że nie przybywał ode mnie.
Zadzwoniła, zjawił się kamerdyner.
— Poprosić panią hrabinę de la Motte — rzekła królowa spokojnie.
— I nie widzieliście panowie nikogo — mówiła dalej może kardynała de Rohan?
— Tak, Najjaśniejsza Pani; kardynał de Rohan był się dowiadywać....
— Bardzo dobrze — odparła królowa — nie szukajmy dalej. Kiedy i kardynał de Rohan w sprawę tę jest wmieszany, nie potrzebujecie się martwić panowie. Odgaduję wszystko: pani de la Motte, mówiąc „czekajcie“, chciała... Nie, nie odgaduję i odgadywać nie chcę... Idźcie tylko panowie ido kardynała de Rohan i opowiedzcie mu to, coście mnie powiedzieli; nie traćcie czasu i nadmieńcie, że wiem o wszystkiem.
Bossange zdobył się na małą uwagę:
— Wasza Królewska Mość miała w ręku fałszywe pokwitowanie, a fałszowanie kwitów jest zbrodnią...
Marja Antonina ściągnęła brwi.
— Rzeczywiście, kiedyście panowie nie odebrali naszyjnika, kwit istnieje nieprawnie — rzekła królowa — ale chcąc skonstatować nieprawność tego kwitu, muszę stawić przed wami osobę, której powierzyłam zwrot brylantów.
— Słusznie... Najjaśniejsza Pani — odparł Bossange — my, uczciwi kupcy, nie lękamy się światła prawdy.
— Idźcie więc, panowie, szukać tego światła prawdy u kardynała de Rohan; on tylko może nas objaśnić.
Pożegnała ich, a gdy odeszli, trawiona niecierpliwością, posyłała raz za razem po hrabinę de la Motte.
Nie będziemy jej towarzyszyć w tych poszukiwaniach i podejrzeniach, lecz pozostawimy ją, aby wraz z jubilerami wyświetlić upragnioną prawdę.
Kardynał był w domu; zajęty był odczytywaniem małego liściku, tylko co, niby to z Wersalu, przysłanego przez hrabinę de la Motte.
List był niemiły: odejmował kardynałowi wszelką nadzieję; nalegał nań, aby nie pokazywał się w Wersalu; odwoływał się do jego wspaniałomyślnej prawości, która pomoże mu zapomnieć o stosunkach, jakie stały się niemożliwe.
Odczytując te wyrazy, Rohan wściekał się; rozważał każde słowo, jakby żądając zdania sprawy od papieru, ni którym okrutna ręka takie zadawała mu ciosy.
— Oto — rzekł — mam cztery listy od niej; jeden niesprawiedliwszy i bardziej tyranizujący od drugiego, Usłuchała mnie dla kaprysu, ależ to ubliżenie, które wybaczę wtedy tylko, gdy je okupi nowym kaprysem.
I biedny oszukany odczytywał z zapałem listy, w których surowość znakomite przybierała rozmiary.
Ostatni był arcydziełem okrucieństwa; przebijał nawskroś serce biednego kardynała, który był do tego stopnia zakochany, że duchem przeciwieństwa, znajdował rozkosz w odczytywaniu tych zimnych wyrazów, pochozdących według zapewnień hrabiny de la Motte — z Wersalu.
W tej właśnie chwili kazali się zameldować jubilerzy, Kardynała mocno zdziwiły ich nalegania: trzykroć już powiedział kamerdynerowi, że nie przyjmuje, a ten poraz czwarty wszedł z oznajmieniem, że Bochner i Bossange koniecznie muszą się widzieć.
— Cóż to znaczy? — pomyślał kardynał. — Wprowadzić ich.
Weszli; ich zmieniony wyraz twarzy świadczył o ciężkiej walce, jaką musieli staczać moralnie i fizycznie.
— Cóż znaczy, panowie jubilerowie, ten gwałt! — zawołał kardynał — wszak nic wam się ode mnie nie należy?
To przyjęcie ostudziło wspólników.
— Czy sceny jakie przebyli u królowej mają się i tu powtórzyć? — pytał Bochner spojrzeniem Bossange‘a.
— O nie!... — odparł Bossange, poprawiając odważnie perukę — jestem na wszystko przygotowany.
I postąpił groźnie naprzód, Bochner zaś, mniej śmiały, pozostał w tyle.
— Wasza Eminencjo — rzekł zrozpaczony Bochner, prosimy o sprawiedliwość i współczucie
— Wasza Eminencjo, myśmy nie zwarjowani, lecz okradzeni.
— Cóż mnie to ohchodzi?.. — odparł kardynał de Rohan — przecież ja nie jestem szefem policji.
— Ale miałeś pan naszyjnik w swoich rękach — rzekł Bochner płaczliwie — będziesz pan musiał świadczyć...
— Miałem naszyjnik? — zapytał kardynał — czyż ten naszyjnik został skradziony?...
— Tak jest, Wasza Eminencjo.
— I cóż na to królowa? — zapytał zaciekawiony kardynał.
— Królowa przysłała nas do pana.
— To bardzo uprzejmie z jej strony. Ale cóż ja poradzę?
— Pan może wiele dla nas uczynić; pan może powiedzieć nam, co się stało z naszyjnikiem?
— Ej, panie Bochner — mógłbyś pan tak mówić, gdybym należał do bandy złodziejów, która skradła naszyjnik królowej.
— Nie królowej go ukradziono.
— Boże mój! komuż więc?
— Królowa zaprzecza, że go miała w posiadaniu.
— Jak to zaprzecza! Wszakże macie jej pokwitowanie.
— Królowa twierdzi, że kwit jest sfałszowany.
— Królowa dlatego zapewnie zaprzeczyła, że ktoś trzeci was słuchał — rzekł kardynał.
— Nikt nie słuchał... Ale to nie wszystko...
— Cóż jeszcze?
— Królowa nietylko zaprzeczyła, nietylko oznajmiła, że kwit jest sfałszowany, lecz pokazała nam nasze pokwitowanie, jakobyśmy naszyjnik odebrali.
— Pofałszowane oba kwity... i mówisz pan, że ja wiem o tem?
— Bezwarunkowo!... bo wszakże przyszedłeś pan utwierdzić nas w tem, co hrabina de la Motte nam powiedziała, a wiedziałeś pan, że naszyjnik daliśmy dla królowej.
— To sprawy bardzo poważne — rzekł kardynał, gładząc ręką czoło — porozumiejmy się...
— Kupiłem w imieniu królowej naszyjnik i dałem ćwierć miljona zadatku... Sprzedaż podpisana była przez królowę, jakeś pan mówił, raty zostały oznaczone przez nią, i ubezpieczone jej podpisem.
— Jej podpisem?... więc to jest podpis królowej?
Jubilerzy pokazali list, który kardynał przebiegł oczyma.
— Ależ! — zawołał — jesteście dziećmi! Marie-Antoinę de France... Przecież królowa jest córką dwom Austrjackiego! Okradziono was: pismo i podpis są sfałszowane.
— Więc w takim razie musi hrabina de la Motte wiedzieć o oszuście i złodzieju! — zawołali zrozpaczeni jubilerzy.
Prawda ta ocuciła kardynała.
Zadzwonił i dał rozkaz taki sam jak królowa.
Ludzie rozbiegli się w pogoń za Joanną, której powóz nie mógł jeszcze być daleko.
— Pani hrabina de la Motte — wołali ochrypli jubilerzy — tak, tak ona nas zgubiła!
— Pani de la Motte jest osobą tak prawą, tak uczciwą, że zabraniam ją podejrzewać.
— Ale przecież ktoś jest winien — odparł zrozpaczony Bochner — ktoś przecież napisał te dwa sfałszowane dokumenty.
— Czyż ja je wystawiłem? — zapytał wyniośle kardynał.
— Wasza Eminencjo, nie mówimy tego bynajmniej Prosimy tylko o objaśnienia!
— Ależ ja sam pragnę objaśnień!
— Wasza Eminencjo, cóż mamy odpowiedzieć królowej, która jest również oburzona, jak i my... Twierdzi, że pan lub pani de la Motte macie naszyjnik.
— Tak! — zawołał kardynał, blady ze wstydu i złości, — powiedzcie więc królowej, że... Albo nie... nie mówcie lepiej nic i tak już dość hałasów. Ale jutro... jutro będę odprawiał nabożeństwo w Wersalu; przyjdźcie tam, a zobaczycie, że przybliżę się do królowej i zapytam, czy naszyjnik nie jest w jej posiadaniu, a jeżeli mi zaprzeczy, wtedy, panowie, ja wam zapłacę, bo jestem de Rohan!
— Więc jutro?... Nieprawdaż, Wasza Eminencjo? — zapytał Bochner.
Nazajutrz około — dziesiątej rano, wjechał do Wersalu powóz z herbami pana de Breteuil.
Czytelnicy przypomną sobie, że pan Breteuil był rywalem i nieprzyjacielem pana de Rohan i tylko czekał na to, aby wywołać upadek kardynała.
Pan de Breteuil, który już przed godziną posłał prosić o posłuchanie u króla, zastał monarchę przy ubieraniu się na mszę.
— Przykro mi niezmiernie — zaczął minister — że muszę zachmurzyć spokój Najjaśniejszego Pana. Jestem, doprawdy, zakłopotany; nie wiem, jakby to Najjaśniejszemu Panu opowiedzieć; sprawa ta nie należy do mego wydziału... jestto kradzież, a zatem jedynie powinna martwić szefa policji...
— Kradzież! — zawołał król. — Jesteś pan dozorcą pieczęci państwa, a złodzieje prędzej czy później ze sprawiedliwością spotkać się muszą. Sprawa więc należy do wydziału pańskiego, mów pan, słucham.
— Czy Wasza Królewska Mość słyszał o naszyjniku brylantowym? — Naszyjnik Bochnera? — Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Naszyjnik, który królowa mu zwróciła?...
— Waśnie, o nim mowa.
— Najjaśniejszy Panie — zauważył pan de Breteuil, niezrażając się tem, że wiele narobi złego — właśnie ten naszyjnik został skradziony.
— O! to szkoda — odparł król — to była rzecz drogocenna, lecz łatwo poznać takie brylanty; nikt ich nie zmniejszy i policja je znajdzie napewno.
— Najjaśniejszy Panie, nie idzie tylko o samą kradzież, lecz i o pogłoski... Najjaśniejszy Panie, twierdzą, że królowa naszyjnik zatrzymała.
— Jakto zatrzymała? W mojej obecności odmówili kupna, nie chciała wcale nań patrzeć.
— Najjaśniejszy Panie, nie dobrze się wyraziłem; potwarze rzucane na rządzących są zawsze tak niejasne, że wyrazić je, byłoby obrazą dla uszu królewskich. Wyraz „zatrzymała“...
— Panie de Breteuil — przerwał z uśmiechem król — nie powiedzieli chyba, że królowa naszyjnik brylantowy „ukradła“.
— Najjaśniejszy Panie — odparł pan de Breteuil — mówią, że królowa zgodziła się później na kupno; mówią — nie potrzebuję chyba nadmieniać, jak dalece szacunek mój i przywiązanie dla dworu potępia niegodziwe te przypuszczenia — mówią, że, jubilerzy mają list Jej Królewskiej Mości, w którym Najjaśniejsza Pani potwierdza, że naszyjnik zatrzymuje...
Król zbladł.
— Tak mówią?... — powtórzył — ale czegóż nie mówią? Pomimo to jednak, dziwię się bardzo. Gdyby nawet królowa poza moimi plecami kupiła naszyjnik, nie widziałbym nic złego. Królowa jest kobietą, a naszyjnik był rzadkiej piękności.
Baron pochylił się na te szlachetne słowa króla. Lecz Ludwik XVI udawał tylko stanowczość, w chwilę już po jej okazaniu był niespokojny i chwiejny.
— Cóżeś pan mówił o kradzieży? Zdaje mi się, żeś pan powiedział... kradzież... Gdyby naszyjnik był w rękach królowej, nie mogłoby być mowy o kradzieży. Gdzież logika?...
— Gniew Najjaśniejszego Pana — odparł baron — nie dał mi dokończyć...
— Mów pan, mów wszystko; powiedz nawet, że królowa sprzedała naszyjnik żydom... Biedna królowa często potrzebuje pieniędzy, a ja ich nie zawsze jej dostarczam.
— Na to właśnie chciałem zwrócić twoją uwagę, Najjaśniejszy Panie. Królowa kazała przez pana de Calonne prosić o pięćset tysięcy franków, a Wasza Królewska Mość odmówiła. Mówią właśnie, że suma ta służyć miała na zapłacenie pierwszej raty przynależnej za naszyjnik. Królowa nie miała pieniędzy, więc nie mogła zapłacić. Właśnie tu zaczyna się sprawa, którą obowiązek nakazuje mi opowiedzieć Waszej Królewskiej Mości.
— Co — zawołał król — tu się sprawa dopiero zaczyna?
— Mówią, Najjaśniejszy Panie, że królowa udała się do kogoś o pożyczkę pieniężną.
— Dziwy jakieś pan mi mówi, panie de Brteteuil. A — już zgaduję... tkwi w tem intryga zagraniczna; królowa żądała pieniędzy od brata lub od kogo z rodziny... Czuje w tem Austrję...
— Lepiej byłoby, gdyby tak było — odparł de Breteuil.
— Jakto, lepiejby było... więc od kogóż królowa żądała pożyczki?
— Nie śmiem... Najjaśniejszy Panie...
— Dziwię ci się, mój panie — rzekł król — przybierając ponownie ton królewski — mów pan natychmiast, nazwij mi tego wierzyciela?
— Pan de Rohan, Najjaśniejszy Panie.
— I pan nie wstydzisz się wymieniać pana de Rohan, najzupełniej zrujnowanego?
— Najjaśniejszy Panie — rzekł de Breteuil, spuszczając oczy.
— Ton mowy pańskiej nie podoba mi się wcale — odparł król — musisz się pan wytłumaczyć, panie strażniku pieczęci państwa....
— Za nic w świecie, Najjaśniejszy Panie; nic nie zdoła wycisnąć z ust mych słów, ubliżających czci mego króla i mojej królowei.
Ludwik XVI zmarszczył brwi.
— Pan de Roban! — szepnął — ależ to nieprawdopodobieństwo... Kardynał pozwala to mówić?
— Wasza Królewska Mość raczy przekonać?ie; pan de Rohan umawiał się z iubilerami Bochnerem i Bossangem: pan de Rohan zajmował się sposobami regulacji kupna.
— Czyżby tak było rzeczywiście? — zawołał król przejęty smutkiem i zazdrością.
— Powieść tego łatwo może najzwyczajniejsze śledztwo; obowiązuję się wyśledzić wszystko...
— Obowiązujesz się pan?
— Tak, biorę to na moją odpowiedzialność, Najjaśniejszy Panie.
Król wielkiemi krokami chodził po pokoju.
— Okropne to sprawy — rzekł — lecz nie widzę jeszcze kradzieży.
— Najjaśniejszy Panie, jubilerzy mają pokwitowanie, podpisane przez królowę, musi ona więc mieć naszyjnik...
— A! — zawołał król, a w głowie jego brzmiała nadzieja — królowa zaprzecza... Breteuil...
— Najjaśniejszy Panie, wszak zawsze dawałem dowody tego, że poważam, że uwielbiam królowę, czułbym się też bardzo nieszczęśliwy, gdybym przypuszczał, że Wasza Królewska Mość, nie widzi szacunku mego i przywiązania dla najniewinniejszej z niewiast.
— W takim razie oskarżasz pan tylko pana de Rohan?.. To ciężkie oskarżenie, baronie.
— Może upadnie ono wobec śledztwa, lecz to jest koniecznie potrzebne. Pomyśl, Najjaśniejszy Panie, że królowa twierdzi, iż nie ma naszyjnika, że jubilerzy obstają, jakoby naszyjnik królowej sprzedali; naszyjnika znaleźć nie można, ktoś powiedział „kradzież“... i słowo to wytrącił pomiędzy nazwiska królowej i pana de Rohan.
— Prawda, panie Breteuil, ta sprawa musi być wyjaśniona. Ależ... Boże mój! Czy to tam pod galerją nie przechodzi właśnie pan de Rohan?
— Nie, Najjaśniejszy Panie; pan de Rohan teraz jeszcze nie może iść do kaplicy. Niema jeszcze jedenastej, a ponieważ pan de Rohan dziś odprawia nabożeństwo, byłby w szatach pontyfikalnych... Nie on przechodzi, Wasza Królewska Mość ma jeszcze półtorej godziny czasu. Pozwól mi, Najjaśniejszy Panie, dać ci jedną radę: nie rozgłaszaj tej sprawy, nie pomówiwszy z królową.
— Słusznie — zauważył król — ona powie mi prawdę. Usiądź pan, panie de Breteuil i opowiedz mi wszystko: okoliczności oskarżające i łagodzące.
— Przygotowałem już wszystko i mam w portfelu, mam nawet dowody...
— Do dzieła więc, tylko zapowiem, aby nam nie przeszkadzano.
Król wydał rozporządzenia, poczem znów wyjrzał z okna.
— Ale teraz — rzekł — naprawdę już kardynał idzie.
Breteuil wstał, przybliżył się do okna i ujrzał pana de Rohan w stroju kardynała-arcybiskupa.
— Dobrze, że jest! — zawołał król, wstając.
— Bardzo dobrze — powtórzył baron — wytłumaczenie nastąpić może bez zwłoki.
W portfelu starannie zebrane było wszystko, coby mogło wpłynąć na upadek kardynała. Król coraz więcej widział dowodów winy pana de Rohan, lecz nie widział wcale dowodów niewinności królowej. Dokuczało mu to bardzo... Nagle rozległy się krzyki... Król zaczął uważnie przysłuchiwać się, baron przerwał czytanie.
Oficer dworu zapukał do drzwi królewskich.
— Co to się stało? — zapytał zdenerwowany monarcha.
— Najjaśniejszy Panie, Jej Królewska Mość, pragnie widzieć się z Najjaśniejszym Panem.
— Widocznie coś zaszło — rzekł król, blednąc. Spieszę do królowej; czekaj pan tu na nas.
W chwili, kiedy pan de Breteuil wchodził do króla, pan de Charny, blady i wzruszony, kazał prosić królowę o posłuchanie.
Marja Antonina ubierała się, lecz ujrzała przez okno swego buduaru Charny‘ego i rozkazała, aby go przyprowadzono.
Charny wszedł, drżąc cały, ujął rękę królowej i zawołał:
— O pani, jakież nieszczęście! Czy wiesz pani, czego dowiedziałem się przed chwilą?... Czy wiesz, co sobie z ust do ust podają, o czem król może już wie, lub czego lada chwila może dowiedzieć się?
Królową dreszcz przebiegł — pomyślała o owej nocy rozkosznej... może oczy zazdrosne i nieprzyjazne dojrzały ją w parku wersalskim z panem de Charny...
— Mów pan, jestem dość silna — odparła.
— Mówią, że Wasza Królewska Mość kupiła naszyjnik u Bochnera i Bossange‘a.
— Oddałam go — rzekła królowa.
— Posłuchaj pani, mówią, że udawałaś tylko chęć oddania go, gdyż sądziłaś, że będziesz mogła zapłacić, król tymczasem odmówił podpisania czeku, przedstawionego przez pana de Colonne; wtedy udać się miałaś do kogoś po pieniądze, a ten ktoś — to twój kochanek!...
— I pan to powtarzasz? — zapytała królowa z wyrazem bezgranicznej ufności, — niechać mówią, co chcą! Tytuł kochanka jest dla nich obelgą mniej znaczącą, niż tytuł przyjaciela; nasza przyjaźń jednakże jest święta dla nas...
Charny‘ego zastanowiły te słowa, tchnące miłością i przywiązaniem, a płynące wprost z serca szlachetnej kobiety. To zastanawianie się, to milczenie, podwoiło niepokój królowej.
— O czem pan chcesz mówić?... zawołała.
— Pani, racz być uważna, gdyż sprawa wymaga rozmysłu i powagi. Wczoraj byłem z wujem moim panem de Suffren, u jubilerów. Wuj mój przywiózł z lndji brylanty, chciał dowiedzieć się, jaką mają wartość. jubilerzy opowiedzieli naczelnikowi okrętu wojennego wstrętną historję, wymyśloną przez wrogów Waszej Królewskiej Mości. Pani, jestem w rozpaczy! powiedz mi, czy kupiłaś naszyjnik i czy nie zapłaciłaś za niego; lecz nie pozwalaj mi nawet przypuszczać, że pan de Rohan za ciebie zapłacił!
— Pan de Rohan! — powtórzyła królowa.
— Tak jest, pan de Rohan, który uchodzi za kochanka królowej, od którego królowa pożycza pieniędzy... Pan de Rohan, którego nieszczęsny, nazwiskiem Charny, widywał w parku wersalskim, gdy klękał przed królową, gdy całował jej ręce, gdy...
— Panie!... zawołała Marja Antonina — jeżeli wierzysz w takie baśnie, gdy mnie przy tobie niema, najwidoczniej nie kochasz mnie nawet wtedy, gdy jestem...
— O — odparł pan de Charny — nieszczęście przynagla, przybyłem, aby błagać o przysługę!
— Pragnęłabym wiedzieć, jakie jest nieszczęście.
— Takie? — oh, pani, trzeba być bez zmysłów, aby go nie odgadnąć! Jeżeli kardynał odpowiada i płaci za królowe, to ją gubi. Nie mówię tu o śmiertelnym ciosie, jaki zadało panu de Charny zaufanie twoje do pana de Rohan...
— Ależ pan zmysły postradał! — zawołała rozgniewana królowa.
— Nie jestem warjatem, lecz pani jesteś unieszczęśliwiona, zgubiona. Ja, ja sam, widziałem cię w parku... nie mylę się, nie mylę. Dziś poznałem okrutną prawdę! Pan de Rohan chwalić się może...
Królowa ujęła rękę Charny‘ego.
— O człowieku, człowieku bez zmysłów!... zawołała — który wierzysz tylko w zemstę który widzisz cienie, który przypuszczasz niemożliwości! Na litość Boską, nie wierzysz, że jestem niewinna?... O, panie de Charny, jeżeli nie pragniesz mej zguby i mej śmierci, nie mów nigdy że mnie podejrzewasz, lub oddal się, oddal się tak daleko! ażebyś nie mógł usłyszeć hałasu, spowodowanego prze: moją śmierć!
Zrozpaczony Olivier załamywał ręce.
— Racz mnie posłuchać — rzekł jeżeli chcesz, abym oddał ci ogromną przysługę.
— Ogromną przysługę! — zawołała królowa — od pana, który jesteś okrutniejszy dla mnie, aniżeli moi wrogowie! Oni tylko mnie oskarżają, pan zaś, pan mnie podejrzewasz!...
Olivier, przybliżywszy się, ujął ręce królowej.
— Przekonaj się — rzekł — że nie jestem człowiekiem płaczącym i jęczącym w stanowczej chwili. Dziś wieczór byłoby już zapóźno na zrobienie tego, co musimy zrobić... Czy chcesz wyswobodzić mnie z rozpaczy, a siebie z hańby?
— Panie!
— Nie będę wobec śmierci dobierał wyrazów... Jeżeli mnie nie usłuchasz, oboje dziś wieczór żyć przestaniemy: ty umrzesz ze wstydu, mnie zaś zabije widok twego zgonu! Uważaj mnie, pani, jako brata... Wszak potrzebujesz mnie, pani, jako brata... Wszak potrzebujesz pieniędzy na zapłacenie naszyjnika?
— Ależ przysięgam...
— Nie przysięgają jeżeli pragniesz mej miłości. Jeden pozostaje ci sposób do uratowania swojej czci i mojej miłości. Naszyjnik kosztuje 16,100,000 franków... dałaś zadatek, oto jest półtora miljona, weź, proszę. Nie pytaj, lecz bierz i zapłać!
— Sprzedałeś swoje dobra! swoje posiadłości Olivierze!... Jesteś dobry i szlachetny i coraz bardziej pragnę twej miłości. Olivierze, ja cię kocham!
— Przyjmij!
— Nie mogę, choć cię kocham.
— Więc pan Rohan ma zapłacić? Pani, nie wspaniałomyślność twoja... lecz okrucieństwa mnie przygniata... Przyjmiesz pieniądze od kardynała?
— Ależ cóż znowu! jestem królową, panie de Charny, mogę poddanych moich obdarzać miłością i fortuną, lecz nie przyjmuję od nich nic zgoła.
— Więc cóż zrobisz?
— Ty mi to wskażesz! Jak; sądzisz, co myśli pan de Rohan?
— Że jesteś jego metresą.
— Jesteś okrutny, Olivierze! Jak sądzisz, co myślą jubilerzy?
— Myślą, że skoro królowa nie jest w stanie zapłacie, zapłaci za nią pan de Rohan.
— Jak sądzisz, co myśli ogół o sprawie naszyjnika?
— Myśli, że naszyjnik znajduje się u ciebie; że go chowasz aż do czasu, kiedy będzie zapłacony czy to przez kardynała, czy też przez króla, który będzie chciał uniknąć skandalu.
— Dobrze; a teraz, ty, Charny, odpowiedz szczerze: co myślisz o scenach, które widziałeś w parku wersalskim?
— Myślę, że powinnaś mi, Najjaśniejsza Pani, dać dowody swej niewinności — odparł stanowczy szlachcic.
— Książę Ludwik, kardynał de Rohan, wielki jałmużnik Francji! — rozległ się głos na korytarzu.
— Stanie się zadość twemu życzeniu rzekła królowa.
— Przyjmiesz go?
— Chciałam posłać po niego. Wejdź do mego buduaru i drzwi tylko przymknij, abyś mógł słyszeć... Prędko, oto już kardynał.
Przy tych słowach popchnęła pana de Charny do swego pokoju, przymknęła drzwi, i kazała wejść kardynałowi.
Pan de Rohan ukazał się na progu.
Za nim widać było śliczną świtę, której ubrania błyszczały tak samo, jak szaty kardynała.
Pomiędzy tą świtą znajdowali się też Bochner i Bossange, lecz niezbyt dobrze czuli się oni w tych galowych strojach.
Królowa podeszła do kardynała siląc się na uśmiech, lecz ten wkrótce zamarł na jej wargach.
Ludwik de Rohan był poważny, nawet smutny Królowa wskazała mu taburet, lecz kardynał nie usiadł.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł, kłaniając się i drżąc cały — miałem kilka ważnych rzeczy do doniesienia, lecz Najjaśniejsza Pani widocznie mnie unika.
— Ja, unikam pana?.. ależ bynajmniej, chciałam nawet posłać po niego.
— Czy jestem sam z Najjaśniejszą Panią?... — zapytał kardynał — czy mogę mówić swobodnie?
— Jaknajswobodniej, kardynale, jesteśmy sami.
Stanowczy głos jej, widocznie przedrzeć się chciał do pokoju, gdzie ukryty był Charny.
— Czy król tu teraz nie wejdzie? — zapytał pan de Rohan.
— Ależ nie bój się pan ani króla, ani nikogo innego — odparła żywo Marja-Antonina.
— O, ja tylko Najjaśniejszej Pani się boję — rzekł głosem wzruszonym kardynał.
Charny, ukryty w buduarze, słyszeć mógł każde słowo rozmawiających, a wyjaśnienia, tak gorąco pożądane, nareszcie mogły mieć miejsce.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł kardynał, kłaniając się — czy wiesz, co się dzieje z przyczyny naszego naszyjnika?
— Nie, panie, nie wiem, lecz nader chętnie dowiem się od pana.
— Dlaczego Wasza Królewska Mość, od tak dawna porozumiewał się ze mną tylko przez pomocnicę? Dlaczego królowa nie wytłumaczy mi, z jakiego powodu mnie nienawidzi?
— Nie wiem, jak rozumieć pańskie słowa; kardynale, nie mam wcale powodu nienawidzieć cię; lecz nie w tem, sądzę, leży przyczyna naszej rozmowy, zechciej więc objaśnić mnie co do tego nieszczęsnego naszyjnika, ale przedtem jeszcze... gdzie jest pani de la Motte?
— Chciałem właśnie zapytać o to, Najjaśniejsza Pani.
— Przepraszam, ale zdaje mi się, że tylko pana pytać można o panią de la Motte.
— Tylko mnie? Dlaczegóż?
— Nie pragnę pańskiej spowiedzi, kardynale, lecz chciałam mówić z panią de la Motte, posłałam po nią dziesięć razy i pozstałam bez wiadomości; przyznasz pan, że takie nagłe zniknięcie to dziwne...
— A i mnie zadziwiło to zniknięcie; kazałem poprosić do siebie panią de la Motte i też zostałem bez wiadomości.
— Więc zostawmy hrabinę, a mówmy o nas.
— O, nie, Najjaśniejsza Pani, mówmy najpierw o niej, gdyż owładnęło mną pewne podejrzenie. Podobno królowa niezadowolona była z tego, że nadskakuję pani de la Motte...
— Dotąd nie robiłam panu żadnych wyrzutów.
— Najjaśniejsza Pani! — zawołał kardynał, złożywszy błagalnie ręce i stając przed królową, zrób mi tę łaskę... nie zmieniaj tematu rozmowy: dwa słowa tylko, a zrozumielibyśmy się!
— Gdzie jest naszyjnik, który kazałam oddać jubilerom?
— Ależ ja nic nie wiem!
— Rzecz bardzo prosta: pani de la Motte wzięła naszyjnik, aby oddać go w mojem imieniu; jubilerzy twierdzą, że go nie odebrali. W rękach moich znajduje się pokwitowanie z odbioru: jubilerzy twierdzą, że podpis jest sfałszowany. Pani de la Motte mogłaby wszystko wytłumaczyć... ale nie można jej znaleźć. Pani de la Motte chciała oddać naszyjnik, pan zaś, który koniecznie chciałeś, abym go kupiła — pan, sam mi go przyniosłeś, proponując, że zapłacisz za mnie...
— Wasza Królewska Mość stanowczo odrzuciła moję propozycję — rzekł kardynał, westchnąwszy.
— Tak, pan, który obstawałeś przy tem, że naszyjnik musi być moim, nie oddałeś go więc jubilerom, aby mnie przy sposobności nakłonić do kupna. Pani de la Motte była uległa, choć wiedziała, że obrzydł mi naszyjnik, że nie mogę zań zapłacić, a tem samem zatrzymać go nie chcę; widocznie spiskowała wraz z panem w swej gorliwości, dziś zaś obawia się mego gniewu i nie pokazuje wcale. Czyż nie tak było? Muszę panu zarzucić lekkomyślność i nieposłuszeństwo... Przyrzekam panu jednakże wybaczyć pani de la Motte, lecz niech opuści miejsce pokuty. Bo wyjaśnić potrzeba wszystko. Nie chcę, aby jakakolwiek mgła przesłaniała moje życie, nie chcę, rozumiesz pan?
Gdy królowa skończyła, kardynał odparł, westchnąwszy:
— Najjaśniejsza Pani, odpowiem teraz na wszystkie jej domysły: nie mogłem obstawać przy tem, aby naszyjnik do pani powrócił, gdyż byłem przekonany, że znajduje się w jej rękach. Nie spiskowałem wcale z panią de la Motte co do naszyjnika; nie mam naszyjnika, tak samo, jak nie mają go jubilerzy, tak samo, jak pani mówi, że go nie ma.
— Ależ to niemożliwe! — zawołała przerażona królowa — nie masz pan naszyjnika?
— Nie mam, Najjaśniejsza Pani.
— Nie pan radziłeś hrabinie de la Motte, aby trzymała się zdaleka?
— Bynajmniej, Najjaśniejsza Pani.
— Pan jej nie ukryłeś?
— Nie, Najjaśniejsza Pani.
— A jakże pan tłumaczy sobie to całe zajście.
— Zmuszony jestem przyznać, że nie tłumaczę go sobie wcale. Zresztą, nie po raz pierwszy skarżę się królowej, że mnie nie rozumie.
— Kiedyż pan się skarżył? nie pamiętam już...
— Bądź Najjaśniejsza Pani łaskawa, przypomnieć sobie moje listy.
— Pańskie listy? — zapytała zdziwiona królowa — czy pisywałeś pan do mnie?
— Zbyt szczerze, aby wyjawić wszystko, co miałem na sercu.
— Królowa wstała.
— Zdaje mi się, że mylimy się oboje; skończmy ten żarcik. Co pan mówi o jakichś listach. Jakie to listy i co pan ma na sercu, czy w sercu, bo nie wiem, jakeś pan powiedział?
— Boże mój! czyżbym zbyt głośno wyjawił tajemnicę mojej duszy?
— Jaką tajemnicę. Czy pan jesteś przy zdrowych zmysłach, kardynale?
— Mówisz pan, jak człowiek, pragnący zastawić pułapkę, lub chcący mnie zawstydzić przy świadkach.
— Przysięgam, Najjaśniejszej Pani, ze nic nie powiedziałem... Ale czy rzeczywiście ktoś nas słyszy.
— Nikt absolutnie; wytłumacz się więc, kardynale, dowiedź, żeś przy zdrowych zmysłach.
— A! pani! dlaczegóż nie ma tu hrabiny de la Motte, onaby mi pomogła, ona, nasza przyjaciółka, do obudzenia przywiązania Najjaśniejszej Pani. lub przynajmniej do odświeżenia pamięci.
— Nasza przyjaciółka... przywiązanie moje... pamięć moja... Co to jest?...
— Najjaśniejsza Pani, błagam cię — zawołał kardynał oburzony ostrym tonem mowy królowej, błagam cię, oszczędzaj mnie. Możesz mnie nie kochać już, lecz nie obrażaj...
— Boże mój! — zawołała, blednąc królowa, co ten człowiek mówi?
— Dobrze więc — zaczął znowu kardynał de Rohan, coraz bardziej rozjątrzony i rozgniewany — dobrze, byłem dyskretny i trzymałem się zdala, ale Najjaśniejsza Pani mnie maltretuje. Powinienem wiedzieć, że kiedy królowa mówi „nie chcę już“, to takie ma znaczenie, jak gdy kobieta mówi „chcę“. Tego prawa nie można obalić!
Królowa jęknęła, ujęła gwałtownie koronki przy rękawie kardynała i zawołała głosem drżącym:
— Powtórz pan: kiedy powiedziałam „nie chcę już“, a kiedy „chcę“. Do kogo miałam to powiedzieć?
— Ależ do mnie jedno i drugie.
— Do pana?
— Zapomnij, żeś powiedziała jedno, a i ja o drugiem zapomnę!
— Jesteś nędznikiem, panie de Rohan, jesteś kłamcą! Jesteś podły, potwarz rzucasz na kobietę!
— Ja?
— Jesteś zdrajcą! obrażasz królowę!
— A pani jesteś kobietą bez serca, królową bez wiary! Doprowadziłaś mnie do tego, że zakochałem się szalenie w tobie; pozwoliłaś mi żywić nadzieję!
— Nadzieję?! Boże, czyż ja jestem obłąkana, czy on jest zbrodniarzem?...
— Czyż ja śmiałbym prosić o spotkanie w nocy, na które się zgodziłaś?
Królowo jęknęła głucho z gniewu; jękowi towarzyszyło westchnienie, pochodzące z buduaru.
— Czyż ja — mówił dalej pan de Rohan, śmiałbym wejść sam w mocy do parku wersalskiego, gdybyś nie ty przysłała panią de la Motte? Czy ja śmiałbym skraść klucz od drzwi przy domku nadzorczym? Czyż ja śmiałbym prosić o różę, o tę ubóstwianą różę, różę przeklętą, zwiędłą pod gorącem moich warg! Czyż ja przymusiłem cię do tego, abyś zeszła nazajutrz i podała mi do ucałowania obie ręce...
— Dosyć tego, dosyć!
— Czyż ja, nareszcie, śmiałbym marzyć o tej trzeciej nocy, wśród ciszy spędzonej, wśród przewrotnych przysiąg miłosnych?
— Panie — zawołała królowa, cofając się, pan bluźnisz!
— Boże mój! — odparł kardynał, oczy ku niebu podnosząc. — Ty tylko wiesz, co byłbym poświęcił, aby uzyskać szczerą miłość tej kobiety!
— Panie de Rohan, jeśli pan pragniesz pozostać przy tem wszystkiem, to przyznaj, że chciałeś mnie zgubić; że wymyśliłeś wszystkie te okropności, że nie byłeś pan w nocy w Wersalu...
— Byłem — odparł wyniośle kardynał.
— Panie de Rohan, przyznaj na litość Boską, że nie mnie widywałeś w parku.
— Umrę, jeżeli trzeba, lecz twierdzę, że tylko panią widywałem w parku wersalskim, do którego prowadzała mnie pani de la Motte.
— Raz jeszcze — zawołała, chwiejąc się, śmiertelnie blada królowa — cofasz pan?
— Nie!.
— Po raz drugi — przyznaj, że wymyśliłeś na mnie tę niegodziwość?
— Nie!
— Po raz ostatni — panie de Rohan, przyznaj pan, że pana oszukano, że to wszystko potwarz, marzenia, niemożliwości; przyznaj, że jestem niewinna!
— Nie, nie mogę!
Królowa wyprostowała się uroczyście i rzekła:
— Sprawiedliwość króla będzie panu wymierzona, skoro nie obawiasz się sprawiedliwości Boga.
Królowa zadzwoniła tak gwałtownie, że kilka dam weszło równocześnie.
— Niechaj poproszą Jego Królewską Mość o zaszczycenie mnie swemi odwiedzinami.
Oficer udał się z poleceniem do króla.
Nieustraszony kardynał stał w pokoju.
Zaledwie kred ukazał się na progu, kiedy królowa prędko rzekła:
— Najjaśniejszy Panie, kardynał de Rohan opowiadał tu rzeczy trudne do uwierzenia; zechciej upoważnić go do powtórzenia ich sobie.
Kardynał zbladł przy tych słowach. Położenie było dziwne. Czyż on, uważający się za kochanka, on poddany, czyż mógł powtórzyć mężowi i królowi to, co zdawało mu się, że ma prawo powiedzieć królowej-kobiecie!
Król zwrócił się do kardynała, zajętego rozmyślaniem:
— Zapewne dotyczy to sprawy naszyjnika; słuchani tych nieprawdopodobieństw... mów pan.
Pan de Rohan postanowił wybrać z dwóch trudności mniejszą.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie, sprawa to naszyjnika.
— Ależ kardynale — rzekł król — podobno pan kupiłeś ten naszyjnik?
Kardynał spojrzał na królowę i nic nieodpowiedział.
— Tak, czy nie? — zapytała królowa, prawdę panie, tylko o prawdę pytamy.
Pan de Rohan odwrócił głowę i nie odpowiedział.
— Skoro pan de Rohan odmawia odpowiedzi, zechciej pani odpowiedzieć — rzekł król, zwracając się do królowej — wszak pani musi też coś wiedzieć. Kupiłaś pani naszyjnik?
— Nie!... odparła stanowczo królowa.
Na ustach de Rohana, osiadł uśmiech szyderczy.
— Nic pan nie mówi? — zapytał go król.
— O co mnie oskarżają, Najjaśniejszy Panie?
— Jubilerzy twierdzą, że sprzedali naszyjnik panu, albo królowej; pokazują kwit królowej.
— Kwit jest sfałszowany — nadmieniła królowa.
— Jubilerzy twierdzą, że wskutek odmowy królowej, pan podjąłeś się im zapłacić; co to znaczy... panie kardynale?...
— Rzeczywiście... gotów jestem zapłacić, odparł kardynał, przesyłając królowej lekceważące spojrzenie.
— Kardynale — rzekł król — w sprawie tej znajduje się ktoś, co śmiał sfałszować podpis Najjaśniejszej Pani.
— I ktoś jeszcze, co sfałszował podpis jubilerów — dodała królowa.
— Wolno myśleć Najjaśniejszej Pani, rzekł pan de Rohan — że ja sfałszowałem oba podpisy, bo sfałszować jeden podpis lub dwa, to nader mała różnica.
— Ostrożnie, kardynale — rzekł — pogarszasz pan swą sprawę, mówię panu: usprawiedliwiaj się, a pan zdajesz się oskarżać.
Kardynał zastanawiał się przez chwilę; nagle, jakby upadając pod ciężarem tajemniczej potwarzy, która czci jego zagrażała, zawołał:
— Usprawiedliwiać się... nigdy?
— Panie, jubilerzy mówią, że skradziono im naszyjnik; pan, chcąc za naszyjnik zapłacić, przyznajesz się do winy.
— Któż w to uwierzy? — zapytał kardynał ironicznie.
— Pan przypuszczasz, że nie uwierzą, a przekonasz się pan, że już wierzą.
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie, co mówiono: nie wiem, co się stało, lecz mogę śmiało twierdzić, że nie miałem naszyjnika, że znajduje się on u kogoś, co się przyznać nie chce.
Usłyszawszy to królowa, sięgnęła po rękę króla, lecz ten rzekł:
— Rozstrzygnięcie jest od was zależne, od pani i pana; pytam raz jeszcze, czy masz pani naszyjnik?...
— Nie mam, przysięgam na cześć mojej matki, na życie mego syna!... — odparła królowa.
Król, ucieszony tą odpowiedzią, zwrócił się do kardynała:
— Teraz więc pan musi się rozprawiać ze sprawiedliwością, chyba, ie zechcesz odwołać się do mojej pobłażliwości, do mojej łaskawości.
— Pobłażanie i łaski królewskie stworzone są dla winnych, Najjaśniejszy Panie, ja więc przekładam sprawiedliwość ludzką.
— Nie chcesz się pan przyznać?...
— Nie mam nic do powiedzenia.
— Ależ panie — zawołała królowa — milczenie pańskie rzuca zły cień na mój honor.
Kardynał milczał.
— Lecz ja milczeć nie będę — mówiła królowa — milczenie to dokucza mi, gdyż daje dowód wspaniałomyślności, z której korzystać nie chcę. Zechciej przyjąć do wiadomości, Najjaśniejszy Panie, że cały występek pana de Rohan nie jest zawarty w sprawie kupna i kradzieży naszyjnika.
Kardynał de Rohan podniósł głowę; blady był śmiertelnie.
— Co to znaczy?... — zapytał zaniepokojony król.
— O!... niema powodu, niema bojaźni, ani słabostki która zdołałaby zamknąć mi usta!... W sercu mem żyją przyczyny, dla którychbym niewinności mej na plam publicznym bronić chciała!...
— Niewinności Najjaśniejszej Pani!... — zawołał król — a któż byłby tak śmiały lub tak podły, ażeby cię do takiej zmusić obrony?...
— A!... drżysz pan!... Dobrze, więc zgadłam: podłe plotki pańskie obawiają się światła prawdy! — Najjaśniejszy Panie, zechciej zażądać od pana de Rohan, aby powtórzył wszystko, to co przedtem do mnie powiedział.
— Najjaśniejsza Pani!... — zawołał kardynał — bądź ostrożna, przebierasz miarę!...
— Co pan mówi?... — zapytał wyniośle król, — któż w ten sposób odzywa się do królowej!...
— Najjaśniejszy Panie — rzekła Marja Antonina — kardynał tak mówi do królowej, bo zdaje mu się, że służy mu prawo do tego.
— Czy pan de Rohan ma na to dowody? — zapytał król, zbliżywszy się do kardynała.
— Pan de Rohan twierdzi, że posiada listy — dodała królowa.
— Cóż to, mój panie? — nalegał król.
— Gdzie są te listy? — zawołała królowa, unosząc się...
Kardynał rękę przesunął po czole, na które wystąpił perlisty pot; nie mógł pojąć, aby w kobiecie mogło być tyle zuchwalstwa, tyle przewrotności. Nie mówił nic jednakże.
— O! to jeszcze nie wszystko — zawołała królowa pod wpływem własnej szczerości — kardynał twierdzi, że miewał z królową schadzki...
— Najjaśniejsza Pani, przez litość!... — zawołał król.
— Panie — rzekła królowa — jeżeli nie jesteś najpodlejszy z podłych, jeżeli cokolwiek masz świętego, powiedz, jakie masz dowody!..
Kardynał de Rohan powoli podniósł głowę i odparł:
— Najjaśniejsza Pani, nie mam dowodów.
— Nie powiększaj, panie, swej winy — rzekła królowa. — Miałeś pan pomocnicę, miałeś wspólniczkę zbrodni, miałeś świadka całego zajścia: nazwij go!...
— Któż taki?... — zapytał król.
— Pani de la Motte!... — zawołała królowa.
— A!... — rzekł król, zadowolony poniekąd, że uprzedzenia jego do Joanny były słuszne — trzeba więc znaleźć ją, zapytać...
— A tak — odpowiedziała królowa, — ale ona znikła.
— Inni, którym bardziej na niej zależało przyczynili się zapewne do jej zniknięcia, dlatego też trudno będzie ją odnaleźć.
— Jeżeli pan jesteś niewinny — rzekła królowa — powinieneś pomagać nam przy szukaniu winnych.
Kardynał de Rohan raz jeszcze spojrzał na królowę, poczem odwrócił się i założył ręce.
— Panie — zawołała król obrażony — udasz się pan do Bastylji.
Kardynał skłonił się i zapytał głosem pewnym:
— Czyż w tym stroju?... W tych szatach duchownych.... W obecności całego dworu?... Zechciej zastanowić się nad tem, Najjaśniejszy Panie... z tego wyniknie skandal okropny. Wina znów ciężka spadnie na głowę tego, który to wywołał.
— Niesprawiedliwie skazujesz kardynała na cierpienia, Najjaśniejszy Panie; tortury nie powinny oskarżenia poprzedzać.
— Tak ma być — odparł król, otwierając drzwi i szukając oczyma kogoś, komuby mógł zaufać ten rozkaz, to postanowienie.
Najbliżej stał pan de Breteuil; jego przenikliwe oczy odgadły od pierwszego spojrzenia niepokój królowej, zmieszanie króla, upadek nieprzyjaciela.
Król zaledwie przestał mówić głosem przytłumionym do kanclerza państwa, kiedy ten głośno zawołał:
— Aresztować kardynała de Rohan!...
Kardynał de Rohan drgnął. Szepty, dochodzące aż do jego uszu, niepokój wśród dworzan, nagłe przybycie stróżów bezpieczeństwa, zdawały się być złą wróżbą.
Kardynał przeszedł, nie ukłoniwszy się królowej, co niezmiernie uraziło dumę jej. Przed królem skłonił się nisko, przed panem de Breteuil przybrał minę politowania, tak, że panu de Breteuil zemsta wydała się jeszcze nie dosyć sroga.
— Zaprowadzić pana do jego apartamentu, aż do dalszego mego rozporządzenia — rzekł król.
Wokoło panowała najzupełniejsza cisza.
Król pozostał przy królowej, lecz drzwi były otwarte, podczas gdy kardynał oddalał się wzdłuż galerji.
— Czy wiesz, Najjaśniejsza Pani — zapytał, dysząc, król, gdyż z trudnością zapanował nad sobą — że ta cała sprawa wywoła sąd publiczny, skandal, pod którego ciosem padnie honor winnych?...
— Dzięki!... — zawołała królowa, ściskając z wdzięcznością rękę króla — znalazłeś, Najjaśniejszy Panie, środek, który mnie dostatecznie usprawiedliwi.
— Dziękujesz mi, Najjaśniejsza Pani?...
— Z całej duszy!... Postąpiłeś po królewsku, że zaś ja postępowałam jak królowa, wierzaj mi, Najjaśniejszy Panie!...
— Dobrze!... — odparł król, przejęty radością, — położymy tamę wszystkim podłościom.
Po tych słowach król złożył pocałunek na czole żony i udał się do swoich apartamentów.
— Panie — rzekł kardynał do prowadzącego go oficera — ponieważ zostanę tu cały dzień i dużo będzie niepokoju, czy nie mógłbym zawiadomić moich domowników, że jestem aresztowany?...
— Byleby tylko nikt nie spostrzegł — odparł oficer.
Kardynał podziękował; pomówiwszy ze swym służącym po niemiecku, napisał kilka słów na kartce, a zwinąwszy bilecik, upuścił go na ziemię i rzekł do oficera:
— Idę z panem.
Sługa rzucił się na bilecik, jak sęp na swoją zdobycz, poczem wybiegł z pałacu, siadł na konia i popędził do Paryża.
Kardynał przez okna na schodach widział go pędzącego.
Zaledwie król powrócił do swego pokoju, zaledwie podpisał rozkaz odstawienia kardynała de Rohan do Bastylji, kiedy zjawił się hrabia Prowancji; wchodząc, dawał panu de Breteuil jakieś znaki, których ten, pomimo najlepszych chęci, nie mógł zrozumieć.
Znaki te właściwie nie odnosiły się do pana de Breteuil, lecz miały zwrócić uwagę króla, który, podpisując rozkaz, patrzył w lustro.
Cel nie był chybiony, król spostrzegł znaki, pożegnał pana de Breteuil i zapytał brata:
— Co znaczyły te porozumienia się z panem de Breteuil?... Ta szybkość ruchów, to zaniepokojenie, nie oznaczające chyba nic złego?...
— Zapewne, ale...
— O! możesz mi mówić, mój bracie — rzekł król, trochę dotknięty.
— Najjaśniejszy Panie, dowiedziałem się właśnie o aresztowaniu kardynała de Rohan.
— Czyż ta wiadomość może wywołać niepokój u ciebie, mój bracie?... Czyż niesłusznie czynię, iż żądam prawdy nawet od możnych?...
— Niesłusznie... bynajmniej, mój bracie, nie chcę tego powiedzieć.
— Byłbym bardzo zdziwiony, hrabio Prowancji, gdybyś przyznawał słuszność człowiekowi, chcącemu ubliżyć honorowi królowej. Mówiłem przed chwilą z królową, jedno jej słowo wystarczyło mi.
— O! Najjaśniejszy Panie, wszak wiesz, że nie oskarżałbym królowej. Wieleż już razy broniłem jej; nie chcę robić wyrzutów, wobec ciebie, bracie mój.
— Rzeczywiście często ją oskarżają.
— Chciałem tylko powiedzieć, że królowa sama zauważyłaby, gdybym udawał, że wątpię o jej niewinności, że naumyślnie udaję.
— Więc w takim razie zadowolony jesteś z poniżenia, jakie okazałem kardynałowi, z procesu, jaki stąd wymknie, ze skandalu, który położy kres wszystkim potwarzom, jakie lękanoby się rozgłaszać o jakiejkolwiek damie dworu, a jakie sobie z ust do ust podają o królowej, dlatego, że uważają ją, iż jest ponad to wszystko?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie, przyznaję najzupełniejszą słuszność Waszemu postępowaniu i mówię, że sprawa naszyjnika jest na najlepszej drodze.
Ależ bracie, to jasne, jak dzień. Wszak łatwo można domyślać się, że kardynał de Rohan chciał chwalić się dobrymi stosunkami przyjaźni z królową, że w jej imieniu zawarł umowę kupna brylantów, których królowa odmówiła — brylanty zatrzymał, lub udawał, że posłał je królowej. A nie zapominaj, bracie mój, że potwarz nie przestraszy się, nie stanie w połowie drogi, lekkomyślność kardynała de Rohan kompromituje więc królowę, opowiadanie zaś o tej lekkomyślności odbiera jej cześć.
— O, tak, Najjaśniejszy Panie, stanowczo twierdzę, ze słusznie postąpiłeś w sprawie naszyjnika.
— Czyżby — zapytał zdziwiony król — istniała jeszcze inna jaka sprawa?...
— Najjaśniejszy Panie, zapewne królowa mówiła... to niemożliwe, aby ci królowa nie mówiła...
— Ale co takiego?
— Najjaśniejszy Panie...
— A, myślisz o fanfaronadach kardynała de Rohan, o jego znaczącem milczeniu, o tych mniemanych listach.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, nie...
— Więc o czemże?... Może o rozmowach, na które królowa zezwoliła kardynałowi de Rohan, aby omówić kwestję naszyjnika...
— Nie, Najjaśniejszy Panie, nie o tem.
— Wiem tylko — rzekł król, — że pokładam w królowej najzupełniejsze zaufanie, na które zasługuje szlachetny charakter. Wszak Jej Królewska Mość mogła całe to zajście przede mną zataić, mogła zapłacie, lub pozwolić zapłacić... Mnie jednak królowa kazała przywołać, mnie powierzyła obronę swej czci; wybrała mnie na swego spowiednika, na sędziego...
powiedziała mi wszystko.
Hrabia Prowancji nie uwierzył w zapał króla; wydawał mu się sztuczny, dlatego też nie uląkł się i rzekł:
— Znów oskarżasz przyjaźń moją i mój szacunek dla królowej, mojej siostry. Jeżeli na każde słowo będziesz tak wrażliwy, nie powiem nic, gdyż będę w obawie, że ja, który bronię, uchodzić będę za wroga lub oskarżyciela. Wyznanie królowej odkryło ci prawdę, usprawiedliwiającą moją siostrę; dlaczegóż więc nie chcesz, aby błysnęło przed twemi oczyma więcej jeszcze światła prawdy, które jeszcze bardziej uniewinniłoby królowę?
— Widzisz, mój bracie — rzekł zakłopotany król — rozpoczynasz opowiadania swoje takiemi ogólnikami, że gubię się w domysłach...
— Najjaśniejszy Panie, to są sposoby ujęcia słuchaczów, to wina zapału. Wybacz, bracie, ale to wina mej edukacji... Cyceron mnie zepsuł!
— Ej, mój bracie, Cyceron nie jest nigdy niejasnym, gdy broni dobrej sprawy, a że i ty bronisz dobrej — bądźże jaśniejszym, na miłość Boską. Do rzeczy adwokacie, do rzeczy; co wiesz nad to, co królowa mnie powiedziała?
— Ach, Boże, nic i wszystko... musimy najpierw wiedzieć, co tobie królowa mówiła.
— Królowa powiedziała mi, że nie ma naszyjnika. Powiedziała mi, że nie podpisała pokwitowania dla jubilerów.
— Dobrze.
— Powiedziała mi, że wszystkie opowiadania o rzekomem porozumiewaniu się z panem de Rohan, są fałszem, wymyślonym przez wrogów.
— Dobrze, bardzo dobrze.
— Powiedziała mi wreszcie, że nie dała nigdy prawa panu de Rohan do myślenia, że jest dla niej czemś więcej, niż poddanym obojętnym i nieznanym.
— A! powiedziała to.
— I to tonem niepozwalającym na replikę, a kardynał nic nie odpowiedział.
— Skoro kardynał nie odpowiedział, to znaczy, że przyznaje się do kłamstwa; a przecież pozwala na rozejście się pogłosek, jakoby królowa obdarzała niektórych swych poddanych szczególnemi względami.
— Cóż to znowu? — zapytał zniechęcony król.
— Coś nader niemądrego, jak się zaraz okaże. Z chwilą, gdy wiadomo, że pan de Rohan nie spacerował z królową...
— Czyż opowiadają, że pan de Rohan przechadzał się z królową? — zapytał król.
— Wszak królowa sama temu zadała kłam, jak i samo milczenie pana de Rohan, lecz zaczęto zastanawiać się i namyślać, poco królowa w nocy przechadza się po parku wersalskim...
— Królowa... w nocy... w parku wersalskim!...
— I to z kimś się przechadzała!... — dodał chłodno hrabia Prowancji.
— Z kim? — szepnął król.
— Nie dziw, że wszyscy zajmują się królową; oczy wszystkich lepiej widzą w nocy, aniżeli we dnie, gdy idzie o królowę.
— Jakto, więc opowiadają, że królowa przechadzała się w towarzystwie, podczas nocy po parku?
— Nie w towarzystwie, lecz sam na sam; gdyby mówiono „w towarzystwie“, nie warto byłoby nawet wspominać o tem.
Król, unosząc się zawołał.
— Musisz dowieść, że powtarzasz, dajże dowody!
— O, nie trudno o nie wcale — odparł hrabia Prowancji. — Istnieją cztery świadectwa: pierwsze pochodzi od twego szefa polowań, który widział królowę, dwie noce z rzędu wychodzącą z parku wersalskiego przez drzwi, przy domku dozorcy.
Król wziął papier, przeczytał i oddał go bratu.
— Oto świadectwo od nadzorcy, który w nocy pilnuje Trianonu; ten twierdzi, że wystrzelono raz, zapewne był to ktoś, polujący na cudzym gruncie, w lasku de Satory; w parku było spokojnie, prócz jednej nocy, kiedy Jej Królewska Mość przechadzała się po parku pod rękę z jakimś szlachcicem.
Król znów drgnął i znów przeczytał; ręce opadły mu.
— Trzecie świadectwo — mówił nieustraszony hrabia Prowancji — pochodzi od szwajcara, pilnującego wejścia ze strony zachodniej. Ten właśnie szwajcar poznał królowę, widział, gdy wychodziła przez furtkę przy domku nadzorcy, lecz mówi, że nie mógł poznać mężczyzny, z którym Najjaśniejsza Pani się rozstawała, przypuszcza jednak, a sądzi po ruchach, że to był jakiś oficer. I ten protokół jest podpisany. Dodaje nawet coś ciekawego, mianowicie, że towarzyszyła królowej pani de la Motte jej przyjaciółka.
— Pani de la Motte... przyjaciółka królowej! — zawołał wściekły król.
— Ostatnie świadectwo — mówił dalej hrabia Prowancji — wydaje mi się najjaśniejszem; pochodzi ono od naczelnego ślusarza, sprawdzającego, czy wszystkie drzwi wejściowe są pozamykane. Ten właśnie twierdzi, że widział królowę, wchodzącą z jakimś mężczyzna do łazienek Apolina.
Król blady i drżący wyrwał papier z rąk brata i czytał, — hrabia Prowancji zaś mówił dalej:
— Pani de la Motte czekała podobno o jakie dwadzieścia kroków od łazienek, gdzie królowa przebyła w towarzystwie owego pana niecałą godzinę.
— Ależ nazwisko tego pana! — zawołał król.
— Najjaśniejszy Panie, niema nazwiska wymienionego w raporcie tym i, aby je znaleźć, zechciej przejrzeć te ostatnie świadectwo, pochodzące od straży leśnej, znajdującej się wtedy właśnie przy murze, który graniczy z łazienkami Apolina.
— Strażnik widział królowę, wyglądającą przez furtkę; oparta była na ramieniu pana de Charny.
— Pana de Charny! — zawołał król, wściekły z bólu i wstydu czekaj tu, hrabio, czekaj, zaraz dowiemy się prawdy.
Kiedy król opuścił pokój królowej, otworzyła ona drzwi od buduaru, gdzie ukryty był pan de Charny.
Zamknęła potem drzwi od swego apartamentu i upadła na fotel; w milczeniu czekała na wyrzuty pana de Charny, najsurowszego sędziego.
Niedługo czekała; pan de Charny wyszedł z buduaru, bledszy i smutniejszy, niż kiedykolwiek.
— Pani — rzekł — widzisz, że wszystko staje na przeszkodzie naszej przyjaźni. Skandal dzisiejszy nie da mi już spokoju, pani zaś odbierze odpoczynek. Nieprzyjaciele, zachęceni pierwszą raną, jaką ci zadali, częściej napadać będą na ciebie, aby wyssać twoją krew.
— Nadaremnie szukasz pan szczerego słowa — rzekła zasmucona królowa.
— Zdaje mi się — odparł Oliwier — że nie dałem pani nigdy powodu do powątpiewania o mojej szczerości, gdyż ta zbyt jasno się objawiała, za co też uniżenie przepraszam.
— Jakże — rzekła królowa wzruszona — nie wystarcza panu skandal, jakiego narobiłam, wystąpienie niebezpieczne przeciw jednemu z największych panów królestwa, rozejm z kościołem, wystawienie się na sąd publiczny... wszystko to nie wystarcza? Nie mówię nawet o tem, że raz na zawsze straciłam zaufanie króla, ale nie ma się czego martwić, król jest przecież tylko moim mężem!
— O! — zawołał Charny — jesteś pani najzacniejszą, najwspaniałomyślniejszą kobietą!
— Panie de Charny, sądzisz pan, że jestem winna?
— Pani...
— Panie de Charny, wierzysz pan słowom kardynała!
— Pani!
— Panie de Charny, zaklinam cię, powiedz, jakie wrażenie zrobiło na tobie zachowanie się pana de Rohan.
— Przyznać muszę, że pan de Rohan mówił rozsądnie choć pani twierdzi, iż zmysły postradał; on kochał panią, kocha jeszcze, a jest ofiarą pomyłki, która popchnie go w przepaść bez wyjścia, panią zaś... narazi na utratę czci.
— Boże mój!
— W wyobraźni mojej powstało groźne widmo: jest niem pani de la Motte, która znikła w chwili, gdy powrócićby nam mogła spokój, cześć, pewność... Kobieta ta jest złym duchem, towarzyszącym pani; ona jest klęską dla królestwa, kobieta ta, której nierozważnie odkryłaś wszystkie swe tajemnice, może nawet ścisłość związków różnych...
— O panie, dość tego! — zawołała królowa.
— Pani, kardynał jasno powiedział, a także dowiódł, ze porozumiewałaś się z nim co do kupna naszyjnika.
— Panie de Charny — rzekła królowa głosem, w którym przebijała się duma i gniew — sądzę, że skoro król i inni wierzyć mogą, nie będę jaśniejsza dla przyjaciół, niżeli dla męża. Zdaje mi się, że mężczyzna niechętnie widzi kobietę, dla której nie ma szacunku. Nie mówię tu o panu — dodała prędko — bo ja nie jestem kobietą, ja jestem królową, pan zaś nie jest mężczyzną dla mnie, lecz sędzią.
Charny skłonił się nisko, że królowa zadowolona była z aktu skruchy tego wiernego poddanego.
— Radziłam panu — mówiła dalej królowa — abyś zamieszkał w swych dobrach; rada ta była ze wszech miar dobra. Zdala od dworu, który znieść nie może pańskich obyczajów, pańskiej szczerości i nieświadomości; lepiej oceniłbyś osoby, grające komedję w tym teatrze. Ja, jako królowa zbyt pobłażliwa, zaniedbałam utrzymać dla tych, którzy mnie kochają, mamiący urok władzy królewskiej. Skoro się jest królową, to się panuje; pocóż postępować tak, aby być kochaną!
— Nie umiem wyrazić ci, pani — rzekł wzruszony Charny — jak bardzo boli mnie twoja surowość. Zapominałem może, iż jesteś moją królową, lecz, oddaj mi, pani. tę sprawiedliwość, że nie zapominałem nigdy, iż jesteś kobietą, najgodniejszą mego szacunku i...
— Nie kończ pan, ja nie żebrzę... Tak, powiedziałam, że powinieneś pan oddalić się, przeczuwam bowiem, że i pańskie nazwisko wtrącone będzie w te sprawy.
— To niemożliwe!
— Mówisz pan, niemożliwe! Zastanówże się nad władzą tych, którzy od sześciu miesięcy pracują nad zniweczeniem mojej dobrej sławy; wszak mówiłeś pan sam, że kardynał jest przekonany o jakiejś tajemniczej pomyłce. Ludzie, którzy wytwarzają tak przekonywujące dowody, którzy wymyślają tak niskie pomyłki są też w stanie dowieść, żeś pan niewiernym poddanym króla, a dla mnie więcej, niż przyjacielem. Nie trać czasu; niebezpieczeństwo jest wielkie. Pojedź do swych dóbr, unikaj skandalu, który wyniknie z procesu, jaki mi wytoczą: nie chcę, aby moje przeznaczenie cię zawikłało, nie chcę, abyś przeze mnie wszystko stracił. Ja, która, dzięki Bogu, szczycić się mogę niewinnością i siłą; ja, na której życiu żadna nie istnieje plama, ja gotowa jestem rozciąć pierś moją, aby okazać wrogom czystość nieskalaną mego serca. Dla pana nastąpić mogłaby ruina, szkalowanie, więzienie... zabierz więc pieniądze, tak wspaniałomyślnie ofiarowane, wyjedź w przekonaniu, że oceniłam każdy odbłysk szlachetnej twej duszy, że nie obraziły mnie twe powątpiewania, że cierpienia twoje nie były mi obojętne. Dwa tygodnie upłyną, nim rozejdzie się wiadomość o aresztowaniu kardynała, nim zbierze się parlament, nim odbędą się śledztwa. Wyjeżdżaj więc, wuj pański ma obecnie dwa statki w porcie: jeden w Cherburgu, drugi w Nantes... wybieraj, którym zechcesz się oddalić. Zależało mi tylko na jednem... tego mi brakło, czuję się zgubiona!
Po tych słowach królowa wstała, co zwykle bywało pożegnaniem po posłuchaniu.
Charny przybliżył się do królowej.
— Wasza Królewska Mość — rzekł głosem wzruszonym — wskazała mi powinność moją. Nie w moich posiadłościach, nie poza granicami Francji jest niebezpieczeństwo; ono jest w Wersalu, gdzie cię, pani, podejrzewają, ono jest w Paryżu, gdzie cię będą sądzić. Zależeć więc powinno na tem, aby wyplenić każde podejrzenie, aby każda skarga stała się usprawiedliwieniem, ponieważ zaś trudnoby ci przyszło znaleźć świadka tak prawego jak ja, pozostaję.
Tak pozostaję, a Wasza Królewska Mość śmiało może zaufać mi swe myśli: wszak wiadomo, że ja nie uciekam wszak wiadomo, że nie obawiam się niczego, a nie potrzeba wygnania, aby mnie nie widywać. Chcesz pani, abym dla mego dobra wyjechał; nie obawiaj się; chcąc cię bronić i ratować, nie będę mógł obrażać cię i szkodzić; wszak nie widywałaś mnie, gdy przez tydzień cały mieszkałem blisko ciebie, siedząc ruch każdy, licząc kroki twoje żyjąc twojem życiem? Tak będzie i teraz... wypełnić twą wo1ę, wyjeżdżając — nie mogę! Zresztą czy myślałabyś o mnie?
Ruchem jednym oddaliła się od Charny‘ego.
— Jak się panu podoba — rzekła — ale... czyś mnie pan zrozumiał? nie trzeba źle rozumieć słów moich; ja nie jestem zalotnicą, panie de Charny... mówić, co myśli myśleć, co mówi, oto zaleta prawdziwej królowej ja taką jestem.
Razu pewnego wybrałam cię pośród innych; nie wiem, co ciągnęło moje serce ku tobie; czułam potrzebę silnej i pewnej przyjaźni, dałam to panu do poznania... Dziś zmieniło się, nie myślę już tak, jak myślałam. Dusze nasze nie są już siostrzane, mówię więc szczerze: oszczędzajmy się!
— Rozumiem panią — odparł Charny — nie wierzyłem nigdy, żeś mnie pani wybrała, nie wierzyłem nigdy... Ale nie mogę zgodzić się z myślą, że cię stracę; jestem przejęty gniewem i zazdrością. Bądź kobietą, bądź dobra, nie korzystaj z mej słabości; przed chwilą robiłaś mi wyrzuty z powodu podejrzeń, teraz zabijasz mnie swemi podejrzeniami.
— Serce dziecka, serce kobiety — rzekła królowa — chcesz abym na tobie polegała! Dobry z was obrońca! Słaby... o tak, jesteś słaby, lecz ja, niestety, nie jestem wcale silniejsza!
— Nie kochałbym pani, gdybyś była inna — szepnął de Charny.
— Co — zawołała królowa żywo i namiętnie — kobieta, którą parlament będzie sądził, którą opinja skaże, którą mąż-król wypędzi, królowa przeklęta i zgubiona znajduje jeszcze kogoś, który ją kocha!
— Znajduje sługę, który ją ubóstwia, który składa jej w ofierze swą krew serdeczną w zamian za tę jedną łzę, błyszczącą w jej oku.
— Ta kobieta — zawołała królowa — jest błogosławiona, jest dumna, jest najszczęśliwsza z kobiet. Ona jest zbyt szczęśliwa, panie de Charny... nie wiem nawet, jak mogła skarżyć się... Przebacz jej!
Charny upadł u nóg Marji Antoniny, a w uniesieniu, pełnej czci, miłości całował jej stopy.
W tej chwili otworzyły się drzwi od korytarza, a na progu stanął drżący i słaniający się król.
Spojrzenie, zamienione między królową a Charnym, wzruszyłoby najokrutniejszego wroga.
Charny wstał powoli i skłonił się królowi z wyrazem największego szacunku.
Serce Ludwika XVI biło silnie pod koronkowym żabotem.
— A! — rzekł głucho — pan de Charny!
Królowa czuła, że jest zgubiona. Nie mogła nic mówić, a król ciągnął dalej głosem spokojnym:
— Panie de Charny, niechwalebnie jest dla szlachcica, gdy go zastają na gorącym uczynku kradzieży. Tak {klęczyć przed cudzą żoną — to kradzież; jeżeli żona ta jest królową, przestępstwo takie nazywa się obrazą majestatu. Powtórzy to panu kanclerz państwa.
Hrabia chciał odpowiedzieć, chciał bronić swej niewinności, kiedy królowa, nie mogąc znieść, aby człowiek przez nią ukochany cierpiał, zawołała:
— Najjaśniejszy Panie, zdaje mi się, że wkroczyłeś na drogę złych podejrzeń i błędnych przypuszczeń podejrzenia te źle trafiły, uprzedzam pana. Widzę, że szacunek nie pozwala mówić panu de Charny, lecz ponieważ znam go dokładnie, nie mogę, nie mogę nie bronić go.
Królowa instynktownie chwytała się zwłoki; przeszkodziła królowi do dalszego wysnuwania podejrzeń, zmieniła kierunek jego myśli, umocniła zaś myśli hrabiego.
— Czyż chcesz pani we mnie wmówić? — zapytał Ludwik XVI, rolę króla zmieniając na rolę niespokojnego męża — że pan de Charny nie klęczał tu przed panią? Ażeby zaś klęczeć, trzeba...
— Trzeba, panie — powiedział surowo królowa — aby poddany prosił królowę Francji o łaskę... Wszak to dość często przy dworze się zdarza!
— Prosił o łaskę! — zawołał król.
— I to o łaskę, której zadość uczynić nie mogłam — dodała królowa. — Inaczej nie byłby pan Charny nalegał, przysięgam, a ja byłabym mu kazała wstać, gdybym mogła wypełnić życzenia tego szlachcica, którego szczególnie szanuję.
Charny odetchnął; wyraz twarzy króla zmieniał się, z czoła znikała stopniowo groźba, którą sprowadziła niespodzianka...
Podczas tego królowa męczyła się nad wynalezieniem kłamstwa, mającego w sobie choć cień prawdopodobieństwa. Myślała, że zaspokoi ciekawość króla oświadczeniem, iż pan de Charny prosił o łaskę; myślała, że śledztwo na tem się skończy. Lecz omyliła się: gorliwość jej nie była dobrze użyta, a męczarnią było dla niej kłamstwo w obecności ukochanego. Wahała się jeszcze. Życie oddałaby za to, ażeby Charny wynalazł kłamstwo, lecz on, prawy szlachcic, nie myślał wcale o tem. On w swej delikatności obawiał się okazywać chęć bronienia królowej.
Marja Antonina czekała na odpowiedź króla; patrzyła, rychło otworzą się jego usta.
— Pani, zechciej objaśnić mnie, o jaką to łaskę prosił pan de Charny, że aż klękać musiał przed panią? — zapytał król. — Może byłbym szczęśliwszy od pani, może pan de Charny nie potrzebowałby klękać przede mną?
— Mówiłam, Najjaśniejszy Panie, że pan de Charny prosił o rzecz niemożliwą.
— O co?
— O co można prosić na kolanach? — pytała królowa sama siebie — czego można żądać, a czego jabym dać nie mogła? — Najjaśniejszy Panie, prośba pana de Charny dotyczy tajemnicy rodzinnej.
— Niema przed królem tajemnicy: jest on panem królestwa, ojcem rodziny, dbałym o honor, o pewność swych poddanych, swoich dzieci; nie przestaje być ojcem wtedy nawet — dodał Ludwik XVI, z godnością — gdy te dzieci wyrodne napadają na honor swego ojca.
Królowa drgnęła pod wpływem tych słów.
— Pan de Charny — zawołała zmieszana, drżąca pan de Charny chciał otrzymać ode mnie przyzwolenie.
— Przyzwolenie?
— Ożenienia się.
— Cóż — rzekł król, nie zauważywszy, jak bardzo królowa cierpi z powodu tych nierozważnych słów, jak blady jest Charny, z powodu cierpień królowej — czyż nie można ożenić pana de Charny? Wszak pochodzi z dobrej szlachty? Wszak ma piękny majątek? Wszak jest piękny i odważny? Jeżeli nie ma przystępu do rodziny, lub jeżeli odmawia mu kobieta, chyba jest księżniczką krwi lub zamężna; innych powodów niemożliwości nie widzę. Wyjaw mi pani nazwisko kobiety, z którą ożenić się pragnie pan de Charny, a jeśli nie jest tak, jak przypuszczam, podejmuję się usunąć wszelkie przeszkody... aby panią zadowolić.
— Nie, panie, nie; istnieją przeszkody, których pan nie zwyciężysz.
— Tembardziej ciekaw jestem... chciałbym wiedzieć, co jest niemożliwe dla króla — zawołał Ludwik XVI z ukrytym gniewem.
Charny spojrzał na królowę, która chwiała się na nogach. Postąpił krok ku niej, lecz sztywność króla wstrzymała go. Jakiemże prawem mógł on podeprzeć ją, kiedy mąż i król nie spieszył jej z pomocą?
— Jakaż jest siła? — myślała — której król zwyciężyć nie może? Tę myśl jeszcze, tę radę ześlij, mój Boże!
Nagle światło błysnęło przed oczyma wyobraźni. Podniosła głowę i rzekła do króla:
— Najjaśniejszy Panie, osoba, którą pan de Charny poślubić pragnie, jest w klasztorze.
— O, to jest powód — zawołał król — trudno odebrać własność Bogu, aby ją w ludzkie powierzyć ręce. Lecz dziwi mnie, skąd w panu de Charny tak nagle obudziła się miłość: nie słyszałem dotąd o tem, nawet wuj jego nie wspominał mi, a wszak jemu nie odmówiłbym niczego. Jakże się nazywa kobieta, którą pan kochasz, panie de Charny? Powiedz, proszę!
Królowa cierpiała okropnie: miałaż usłyszyć nazwisko kłamstwo, wychodzące z ust Oliviera? A kto wie, czy Charny nie wymieni nazwiska osoby, którą kiedyś kochał; może nagle obudzą się w nim dawne wspomnienia...
W obawie tego postanowiła Marja Antonina uprzedzić go i zawołała:
— Najjaśniejszy Pan zna osobę, z którą się pan de Charny ożenić pragnie... Jest nią... panna Andrea de Taverney.
— Panna de Taverney! — powtórzył król — panna de Taverney, która wstąpiła do klasztoru w Saint-Denis?
— Tak, Najjaśniejszy Panie — szepnęła królowa.
— Wszak ona nie wykonała jeszcze ślubów?
— Lecz ma zamiar...
— Zapobiegniemy temu — odparł król, a po chwili dodał z małym odcieniem nieufności — dlaczegóżby miała wyrzec śluby?
— Jest biedna — odpowiedziała Marja Antonina — wzbogaciłeś, panie, tylko jej ojca...
— Można złe to naprawić, pani, skoro pan de Charny kocha ją...
Królowa drżała cała, rzuciła panu de Charny błagające spojrzenie; pragnęła, aby królowi nie zaprzeczył.
Charny patrzył an Marję Antoninę, lecz nie wymówił nawet słowa.
— Dobrze więc — rzekł Ludwik XVI, biorąc milczenie za przyzwolenie — zapewne i panna de Tayerney pana kocha, wyposażę ją więc; przeznaczę dla niej pięć kroć sto tysięcy franków, których kilka tygodni temu odmówiłem panu de Colonne. Podziękuj pan królowej, panie de Charny, gdyby nie opowiedziała tego zajścia, nie miałbyś pan widoku urzeczywistnienia swych marzeń.
Charny postąpił kilka kroków i skłonił się, jak posąg biały, który, za dotknięciem ręki Pigmaljona, na chwilę się ożywił.
— O, warto, żebyś pan raz jeszcze klęknął — rzekł król z lekkim odcieniem ironji, która często uwydatniała tradycyjne postępowanie jego przodków.
Królowa, drżąc cała, podała Charny‘emu obie ręce; on przykląkł i złożył na białych delikatnych rączkach pocałunek, podczas którego prosił Boga o skonanie.
— Pozostawmy teraz pani staranie o pańskiem szczęściu, a pan, panie de Charny, zechciej iść za mną.
Król poszedł naprzód, Charny przystanął na progu, obejrzał się i ujrzał niewymowny ból w oczach królowej.
Królowa pozostała sama ze swą rozpaczą. Tyle naraz spadło na nią gromów, że obawiała się nowego ciosu. Po chwili takiej bezmyślnej bezczynności, postanowiła szukać sposobu wyjścia, gdyż niebezpieczeństwo powiększało się z każdą niemal chwilą.
Król, dumny ze zwycięstwa, odniesionego nad pozorami, spieszył rozgłosić je. Lecz było możliwe, że rozgłos ten nie znajdzie miru u ogółu, że pozory pozostaną pozorami.
Królowa czyniła sobie gorzkie wyrzuty z powodu tego kłamstwa; jakże chętnie odwołałaby okrutne te słowa.
Przez nazwisko panny de Taverney powstała nowa trudność: czego można było spodziewać się po istocie tak kapryśnej, tak niezależnej? czyż można przypuszczać, aby dumna osoba zechciała swój byt, swoją wolność poświęcić dla królowej, którą dni kilka przedtem opuściła jako nieprzyjaciółka? Cóż więc się stanie? Gdyby Andrea odmówiła, co bardzo jest prawdopodobne, cały gmach runie. Królowa zasłuży sobie na nazwę niezręcznej intrygantki, Charny zaś na złośliwie miano przyjaciela domu, twórcy kłamstw, a potwarz, zamieniona na oskarżenie, wkrótce przyjmie groźną nazwę — cudzołóztwa.
Komuby zawierzyć? Kto jest przyjaciółką królowej? Pani de Lamballe? Ale ona jest uosobieniem zimnej rozwagi! Poco zresztą niepokoić tę dziewiczą wyobraźnię; nie pojmą tego damy dworu.
Pozostawała tylko panna de Taverney: jej ostre i surowe serce mogło potępić, lecz prawość jego i czystość, zasługiwały na zaufanie królowej.
Marja Antonina postanowiła pomówić z Andreą. Przedstawi jej całe nieszczęście, błagać ją będzie o pomoc. Zapewne spotka ją odmowa, gdyż Andrea nie należy do łatwo poddających się, lecz po usilnych prośbach da się wzruszyć. A może pozyska się jakąś zwłokę: Gdy wzburzenie pierwsze przeminie, zapomni może król o ślubie, a wszak udawać można, że młodzi są po słowie... Podróż jakaś bardzo się przyda... Gdyby pana de Charny na dłuższy czas oddalić od panny de Taverney, na tak długo, aż hydra potwarzy nasycona będzie, łatwo potem rozgłosić, że zwrócili sobie dane słowo, a nie domyśli się nikt, iż projekt małżeństwa był tylko pozorem.
Takim sposobem i wolność panny de Taverney nie będzie naruszona, wolność zaś Charny‘ego żadnej nie ulegnie zmianie. Dla królowej ustaną straszne wyrzuty, że dla uratowania własnej czci poświęciła życie dwojga ludzi i honor królowej, męża i dzieci, nie będzie jeszcze nadwyrężony i przekaże go bez skazy następnej królowej Francji. Takie krążyły myśli po głowie Marji Antoniny.
Przygotowawszy się, pomyślała Marja Antonina o wyjeździe. Chętnie zawiadomiłaby Charny‘ego, aby zaniechał wszelkich starań, lecz obawiała się szpiegów, polegała zresztą na prawości, przywiązaniu i rozsądku Oliviera, i była przekonana, że uzna każdy jej postępek za słuszny.
Nadeszła godzina trzecia, to jest czas obiadu ceremonjalnego, przedstawień i wizyt.
Królowa miała dla wszystkich twarz spokojną i swobodną, i uprzejmość, znaną pomimo dumy. Wobec tych, których uważała za wrogów, przyjmowała wyraz stanowczości, jaki rzadko uwydatnia się u winnych lub upokorzonych.
Nigdy nie było takiego licznego zjazdu u dworu; nigdy nie było tylu ciekawych, śledzących królowę. Marja Antonina wytrwała na stanowisku: przeszkadzała wrogom, zachęcała zaś przyjaciół, zamieniała obojętnych na gorliwych, gorliwych na wielbicieli.
Kiedy ceremonje się skończyły, usunęła uśmiech, na chwilę przybrany, i znów pogrążyła się w smutku. Zmieniwszy ubranie na szarą jedwabną suknię i takiż kapelusz z niebieskiemi kwiatami, wsiadła z jedną damą dworu do powozu i bez straży przybocznej udała się do Saint-Denis. Była to pora, w której zakonnice, powróciwszy z refektarza, rozeszły się po swoich celach, aby na rozmyślaniach spędzić czas, aż do chwili udania się na spoczynek.
Królowa kazała poprosić do salonu rozmów pannę Andreę de Taverney.
Andrea, okryta białem wełnianem ubraniem, klęczała wówczas przy oknie, a patrząc na księżyc, wyłaniający się z poza rozłożystych lip, budziła w sobie pragnienie do modłów szczerych, namiętnych, które przesyłała Bogu, aby ulżyć swej duszy.
Andrea z własnej przecież woli opuściła dwór; z własnej woli zerwała ze wszystkiem, coby miłość jej podtrzymywać mogło.
Dumna będąc, jak Kleopatra, nie mogłaby znieść, aby pan de Charny myślał o innej kobiecie, chociażby kobiety tą była sama królowa.
Nie miała żadnego dowodu, że Charny kocha inną, lecz gdyby miała to przekonanie, zazdrosna Andrea okrutnieby cierpiała.
Nieme rozmyślania nad czystą miłością, uniesienia samotnych marzeń stosowniejsze były dla dziwnego usposobienia Andrei, niż świetne zabawy wersalskie, gdzie schylać się musiała przed rywalkami i ukrywać starannie miłość dla niej tak świętą i tajemną.
Jak wyżej wspomnieliśmy, królowa przybyła do Saint-Denis, gdy Andrea rozmyślała w swej celi klasztornej.
Doniesiono zaraz pannie de Taverney, że królowa przybyła, że przyjmuje ją przełożona i że królowa oświadczyła chęć pomówienia z panną Andreą de Taverney.
Rzecz dziwna! Serce Andrei, upojone miłością, silniej zabiło na wspomnienie Wersalu, wczoraj jeszcze przeklinanego, a droższego w miarę, jak odeń się oddalała; droższy był naraz, jak wszystko, co się oddala, ulatnia, zapomina... droższy nawet od ukochania!
— Królowa — szepnęła Andrea. — Królowa tu, w Saint-Denis!.. Królowa mnie wzywa!...
— Spiesz się, pani — powiedziano.
Spieszyła się rzeczywiście, na ramiona zarzuciła płaszcz zakonny, zapięła pasek na luźnej, wełnianej sukni, a nie spojrzawszy nawet w małe lusterko, wyszła za służącą, przysłaną po nią.
Kiedy doszła do chóru, przy salonie ceremonjalnych przyjęć, w którym błyszczały światła zapalone, Andrea blada była i spokojna.
Gdy zakonnica, pełniąca służbę, wymówiła jej nazwisko gdy ujrzała Marję Antoninę, siedzącą na fotelu, a obok najgodniejsze osoby z klasztoru, Andrea tak silnego doznała bicia serca, że przez chwilę o krok postąpić nie mogła.
— A, chodźże pani, abym z tobą pomówiła — zawołała królowa, uśmiechając się.
Andrea przybliżyła się i pochyliła głowę.
— Pozwala pani?... — zapytała królowa, zwracając się do przełożonej.
Ta odpowiedziała niskim ukłonem i wyszła z salonu, za nią podążyły wszystkie zakonnice.
Królowa rozpoczęła rozmowę. Tak być musiało.
— Wie Pani rzekła z uśmiechem na ustach królowa ze dziwnie mi wyglądasz, jako zakonnica. Gdy się widzi dawną towarzyszkę — straconą dla świata, w którym my żyjemy, przypomina nam się cały porządek natury. Nie jesteś pani tego zdania?
— Najjaśniejsza Pani — odparła Andrea — któż śmiałby dawać ci rady. Śmierć nawet dopiero wtedy ci się przypomni, gdy już zabrać cię będzie chciała. I dlaczegóżby miała postąpić inaczej?...
— Dlaczego?...
— Dlatego, Najjaśniejsza Pani, że przeznaczonem jest królowej cierpieć tylko nieuniknione bóle. Wszystkiem co życie upiększyć może, rozporządza królowa, wszystko, co innym życie ulepszyćby mogło, królowa sobie zabiera.
Takie jest prawo — pośpiesznie dodała Andrea. — Kto inny to jest zbiór poddanych, których posiadłości, honor i życie należą do zwierzchników.
— Zasady te zadziwiają mnie — rzekła Marja Antonina. — Robisz pani z królowej Bóg wie jaką kobietę — ludożerczynię połykającą fortunę i szczęście zwykłych, skromnych ludzi. Czyż ja taka jestem, Andreo?. Czyż rzeczywiście możesz się skarżyć na mnie?...
— Wasza Królewska Mość była łaskawą zadać mi to samo pytanie wówczas, gdy dwór opuszczałam — odparła Andrea. — Odpowiedziałam, jak teraz: nie, Najjaśniejsza Pani!...
— Często zdarza się— rzekła królowa, — że nieosobisty ból nam dokuczy. Czy zaszkodziłam komukolwiek z rodziny pani, a tem samem zasłużyłam na surowe słowa, jakie tylko co z ust pani usłyszałam?... Andreo, pobyt, jaki sobie wybrałaś, jest niszczycielem złych instynktów światowych. Tu Bóg nas uczy słodyczy, umiarkowania, zapomnienia krzywd, cnót, których on sam najlepszym jest wzorem. Czyż, przyszedłszy tu, mam znaleźć oblicze surowe i słowa, przesiąkłe żółcią?... Czyż ja, która przybiegłam, jak przyjaciółka, spotkać mam wymówki, wyrzuty lub ukrytą nienawiść nie przebaczającej nieprzyjaciółki?...
Andrea zdziwiona szczerością, której niezwykła była okazywać królowa swym służebnicom, podniosła wzruszona oczy.
— Wasza Królewska Mość dobrze wie — rzekła — że wrogiem jej nie może być Taverney.
— Rozumiem — odparła królowa, — nie możesz mi wybaczyć, że byłam obojętną dla twego brata, który mi wyrzuca pewnie lekkomyślność i grymasy.
— Brat mój jest zbyt poważny, aby śmiał oskarżać królowę — rzekła Andrea, starając się o zachowanie spokoju.
Królowa spostrzegła, że podejrzaną wydaje się jej słodycz, przeznaczona do kupienia sobie surowej Andrei, przestała więc ją okazywać.
— Będąc w Saint-Denis, gdzie mówić musiałam z przełożoną — rzekła królowa — pragnęłam też widzieć panią i zapewnić ją o mojej dla niej przyjaźni.
Andrea odczuła zmianę tonu; obawiała się teraz, że obraziła królowę, obawiała, że odkryła jej niechcący bolesną ranę serca, które nader łatwo rozumie kobieta.
— Wasza Królewska Mość obdarza mnie honorem i radością — rzekła smutno.
— Nie mów tak, Andreo — zawołała królowa, ściskając jej rękę, — rozrywasz mi serce. Czyż niewolno królowej mieć przyjaciółki, czyż nie wolno rozporządzać swą duszą, czyż niewolno powierzyć coś oczom tak miłym, jak twoje, nie podejrzewając, że ukrywają one interes lub wdzięczność?... Tak, tak, Andreo, możesz zazdrościć tym królowom, tym właścicielkom majątku, honoru i życia wszystkich!... O tak, one są królowemi, one posiadają złoto i krew swych ludów, ale nie posiadają nigdy serca!.. Nie mogą one brać serc, lecz czekać muszą, aż im je zaofiarują!...
— Zapewniam cię, Najjaśniejsza Pani — odparła Andrea, wzruszona gorączkowy mową Marji Antoniny, — że kochałam Waszą Królewską Mość bardziej, aniżeli kiedykolwiek kochać będę.
— Kochałaś mnie... — zawołała królowa — to znaczy, że już mnie nie kochasz.
— Ależ, Najjaśniejsza Pani!...
— Nie żądam tłumaczenia, Andreo... Przeklęty niech będzie klasztor, w którym gasną tak prędko uczucia serc ludzkich.
— Nie oskarżaj, Najjaśniejsza Pani, mego serca — odparła Andrea, — ono już umarło.
— Serce twoje umarło?... Ty, Andreo, ty, młoda i piękna, twierdzisz, że serce twoje umarło?... Nie igraj z takiemi wyrazami... serce żyje u osób, mogących tak się uśmiechać, będących tak pięknemi, jak ty, Andreo.
— Najjaśniejsza Pani, powtarzam, że przy dworze i na świecie, niema już nic dla mnie; tu żyję jak trawa, jak roślina; doznaję radości, które same tylko rozumiem, dlatego też przed chwilą nie pojmowałem Najjaśniejszej Pani, to jesteś wspaniałą i uśmiechniętą, a ja nędzną i smutną jestem zakonnicą; oczy moje zamknęły się, blask twój je raził. Błagam cię, Najjaśniejsza Pani, o przebaczenie, wszak nie tak wielką jest zbrodnią zapomnienie o marnościach świata; spowiednik mój chwali mnie codziennie z tego powodu, nie bądź więc, Najjaśniejsza Pani, surowszą od niego.
— Więc podoba ci się w klasztorze?... — zapytała królowa.
— Szczęśliwą mnie czyni to życie samotne.
— Czy nic już nie zdoła przywrócić cię światu?...
— Nic!...
— Boże mój — pomyślała królowa, — czyżbym chybiła?... — dreszcz śmiertelny przebiegł po jej ciele. — Spróbuję skusić ją — pomyślała — jeżeli zaś ten sposób mnie zawiedzie, ucieknę się do próśb. O, nieba!... jakżem nieszczęśliwa!...
— Andreo — rzekła Marja Antonina, ukrywając wzruszenie — twoje zadowolenie z obecnego trybu życia odbiera mi nadzieję...
— Jaką nadzieję, Najjaśniejsza Pani?...
— Nie mówmy o niej, kiedy tak jesteś stanowczą, jak mi się wydajesz... Był to dla mnie cień radości, lecz, niestety, znikł!... Dla mnie przecież wszystko tylko cieniem jest... Nie myślmy więc już o tem.
— Ależ, Najjaśniejsza Pani, zechciej mi wytłumaczyc.
— Na nic się zda... Uciekłaś od świata, nieprawdaż?...
— Tak jest, Najjaśniejsza Pani.
— Chętnie uciekłaś?...
— O! nad wyraź chętnie!...
— I nie żałujesz swego kroku?...
— Mniej, niż kiedykolwiek myślałam!...
— Najlepszy więc dowód, że zbyteczne są moje objaśnienia, Bóg jednakże świadkiem, że pragnęłabym uczynić cię szczęśliwą.
— Mnie?...
— Tak, ciebie, niewdzięczną, która mnie oskarżałaś... Dziś jednakże poznałaś inne rozkosze, lepiej znasz swe upodobanie, swe powołanie, zrzekam się więc...
— Racz mnie Najjaśniejsza Pani, objaśnić jakimś szczegółem.
— O, rzecz prosta!... pragnęłam zabrać cię do dworu.
— O!..., — zawołała Andrea z wyrazem goryczy — ja miałabym powrócić do dworu!... Ależ, nie, nie, Najjaśniejsza Pani, nie powrócę, choć mi niewymownie przykro, że nieposłuszną jestem Waszej Królewskiej Mości.
Królowa drgnęła, serce jej odczuło ból niezmierny; ona ulegnie, ona — możny kolos przy atomie granitu.
— Odmawiasz pani?... — zapytała szeptem, a chcąc ukryć swe pomieszanie, rękoma zasłoniła twarz.
Andrea, myśląc, że królowa wyczerpana jest i urażona, uklękła przed nią, chcąc tym dowodem szacunku złagodzić ranę, zadaną jej dumą.
— Cóżby Najjaśniejsza Pani miała na dworze ze mnie, smutnej, biednej ofiary uprzedzeń, od której każdy ucieka, która nie potrafiła obudzić w kobietach zwyczajnego niepokoju rywalizacji, w mężczyznach zaś zwyczajnej sympatji, wynikającej choćby z różnicy płci. O, pani moja i władczyni!... pozostaw biedną zakonnicę... jeszcze nawet Bóg jej nie przyjął, gdyż zbyt wiele ma wad, a wszakże Bóg przyjmuje kaleki fizyczne i moralne.... Pozostaw mnie, Najjaśniejsza Pani, w osamotnieniu i nędzy, pozostaw...
— O!... — rzekła królowa, podnosząc głowę, — propozycja moja zadaje kłam temu, coś właśnie powiedziała, Andreo. Małżeństwo, o którem mówić ci chciałam, wyniosłoby cię do rzędu najwyżej położonych dam we Francji.
— Małżeństwo... — mówiła królowa, coraz bardziej tracąc odwagę.
— Odmawiam, Najjaśniejsza Pani, odmawiam!...
Marja Antonina przygotowywała w myśli cały szereg próśb, przeszkodziła jej jednakże Andrea, a w chwili, gdy królowa zmieszana i smutna z fotelu się podnosiła, zapytała:
— Bądź Najjaśniejsza Pani łaskawą — rzekła, trzymając suknię królowej — wyjawić mi człowieka, któryby za dozgonną wziął mnie towarzyszkę; tyle razy czułam się upokorzoną, że nazwisko tego wspaniałomyślnego człowieka — tu uśmiechnęła się z goryczą, — będzie kojącym balsamem na rany mej dumy.
Królowa namyśliła się... postanowiła jednak dojść do celu i rzekła obojętnie:
— Nazwisko... Pan de Charny.
— Pan de Charny!... — zawołała Andrea z wybuchem radości, — pan Olivier de Charny!...
— Tak jest, pan Olivier de Charny — odparła królowa, ze ździwieniem patrząc na Andreę.
— Siostrzeniec pana de Suffren?... — zapytała Andrea, a lica jej zarumieniły się i oczy błyszczały, jak gwiazdy.
— Tak jest — odparła Marja Antonina, przejęta nagłą zmianą, zaszłą w Andrei de Taverney.
— Więc chcesz mnie, Najjaśniejsza Pani, wydać za pana Oliviera Charny?...
— Tak, za niego.
— A on... się zgadza?...
— On prosi o rękę pani.
— Przyjmuję, przyjmuję — zawołała Andrea, uradowana mocno. — Więc on mnie kocha... kocha, jak ja go kocham!...
— Kiedy pojedziemy?... — zapytała Andrea, gdy zmęczyła się tem gorączkowem całowaniem.
— Teraz, zaraz — odpowiedziała królowa czując uchodzące z niej życie, a pragnąc umrzeć, czcią otoczona.
I gdy Andrea przygotowywała się do odjazdu, Marja Antonina mówiła sama do siebie:
— O, mój Boże, czyż dla jednego serca nie dosyć jeszcze cierpienia!... Tak mówiła nieszczęśliwa władczyni, posiadająca życie i honor trzydziestu miljonów poddanych.
Podczas gdy królowa postanowiła w Saint-Denis o losie panny Taverney, Filip zrozpaczony przez to, czego się tylko co dowiedział, przygotowywał się do odjazdu. Nie chciał bowiem być świadkiem nieuniknionej niesławy królowej, jedynej ubóstwianej przezeń kobiety.
Nigdy też nie pilnował tak, jak dziś, aby mu jak najprędzej osiodłano konie, nabito broń i spakowano w kufrze to, co było mu najniezbędniej potrzebne, a kiedy wszystko skończył, kazał uprzedzić ojca swego, pana de Taverney, że pragnie z nim pomówić.
Staruszek wracał właśnie z Wersalu, drepcząc cienkiemi nogami, na których opierał się dobrze zaokrąglony brzuszek.
Baron od kilku miesięcy nabierał tuszy, czemu zawdzięczał i dumę, łatwą do zrozumienia, gdy pomyśleć, że otyłość jest dowodem wewnętrznego zadowolenia. Zadowolenie pana de Taverney rozmaicie może być tłumaczone.
Baron z pałacu powracał wesoły. Wieczorem jeszcze dnia poprzedniego doniesiono mu o skandalu, który zdarzył się na dworze. Zmieniał uśmiechy i poglądy stosownie do tego, z kim miał do czynienia, a wszystkich burzył, gdyż miał zawsze na pogotowiu cały szereg złośliwości i ploteczek. Dowiedział się sporo nowego, więc też powracał zadowolony.
Kiedy mu powiedziano, że syn z nim pomówić pragnie, sam, nie czekając na Filipa, poszedł, aby zobaczyć się z podróżnikiem.
Filip był mocno zdziwiony, gdy usłyszał wesoło wymówione słowa barona:
— A, mój Boże, on wyjeżdża...
— Byłem tego pewien — mówił dalej baron — nawet byłbym się założył. To dobry pomysł, mój Filipie, dobry pomysł.
— Co pan mówi? — zapytał Filip — co za dobry pomysł?
Staruszek zaczął nucić i skakać na jednej nodze, obiema rękoma podtrzymując okrągły brzuszek, a równocześnie dawał synowi znaki, aby oddalił lokaja.
Filip zrozumiał ojca i uczynił zadość jego życzeniu. Baron wypchnął Champagne‘a za drzwi i zamknął je za nim, doszedłszy zaś do syna, rzekł:
— Podziwiać tylko, podziwiać...
— Nie wiem, panie — odparł oschle Filip — czy zasłużyłem na pochwały, których mi nie szczędzisz.
— O! o! — zauważył mizdrząc się staruszek.
— Wesołość pańską mogę chyba przypisać tylko memu bliskiemu odjazdowi.
— Ha! ha! — śmiał się na inny ton baron — ta, ta, ta! nie ukrywaj się przede mną, nie trudź, bo mnie i tak nie oszukasz... ha, ha, ha...
Filip skrzyżował ręce i pomyślał, czy baron nie dostał czasem bzika.
— Ja mam oszukiwać? poco? — zapytał.
— A z tym twoim wyjazdem... Myślisz, że wierzę w chęć rozłączenia się z nią?
— Nie wierzysz pan?
— Champangne‘a tu nie ma, więc powtarzani, nie ukrywaj się; przyznaję zresztą, że ci nic innego nie pozostało, dobrze więc, że tak czynisz? Bo nieprawdaż, że to zadziwiające, iż wszystko już odgadłem, ale widzisz, mój Filipie, zrozumiałem, że udajesz wyjazd i powinszować ci muszę tego pomysłu.
— Udaję! — zawołała zaintrygowany Filip.
Staruszek zbliżył się do syna i palcami kościstemi, dotykając jego piersi, rzekł tonem poufałym:
— Słowo honoru, bez tego fortelu wszystkoby się wykryło. Bierzesz się do rzeczy we stosownej chwili, jutro byłoby zapóźno. Idź więc prędko, moje dziecko, zabieraj się co tchu!
— Panie — odrzekł Filip tonem lodowatym — oświadczam ci, że nie rozumiem ani słowa z tego, co zaszczyt miałem usłyszeć z ust twoich.
— A gdzie ukryjesz swe konie? — zagadnął więc baron, nie odpowiadając na pytanie i dokąd właściwie zamierzasz niby pojechać?
— Udaję się do Toverney Maison-Rouge.
— Dobrze, bardzo dobrze... udajesz się niby to do Maison-Rouge... nikt tego nie dociecze... Bądź jednakże ostrożny... dużo jest oczu, zwróconych na was oboje.
— Na was oboje?
— Ona gwałtowna — podchwycił staruszek — gorączkowość jej zły może wziąć obrót; bądź ostrożny, bądź od niej rozsądniejszy.
— Cóż to? — zawołała Filip rozgniewany — zdaje mi się, że pan kosztem moim wynajdujesz sobie zabawkę, doprawdy, niebardzo to łaskawie skoro jestem tak zmartwiony i rozdrażniony, że narażasz mnie pan na zapomnienie o przynależnym ci szacunku.
— O! zwalniam cię od szacunku, jesteś dosyć dojrzały, aby wiedzieć, na czem dla nas polega korzyść, i tem samem wyrównywasz już dług szacunku. Powiedz mi lepiej, pod jakim adresem przesłać ci mam wiadomość o ważniejszych wypadkach?
— Będę w Taverney-Maison-Rouge — odparł Filip w przekonaniu, że staruszek odzyskuje rozum.
— O! dobry adres... w Taverney... osiemdziesiąt mil! Czy sądzisz, że, gdy zajdzie potrzeba uprzedzenia cię lub przesłania ci dobrej rady, zabijać będę ludzi i konie, posyłając na chybił trafił? Daj mi jakiś adres o jaki kwadrans stąd, przecie nie brak ci pomysłów! Jeżeli ktoś dla miłostek czyni to, co ty, jest człowiekiem, bogatym w środki i pomysły!
— Miłostki? Pomysły? ależ bawimy się w zagadki, a pan chowa rozwiązanie dla siebie.
— Nie znam osoby, któraby umiała dochowywać tak tajemnicy, jak ty — zawołał ojciec z wyrzutem. Zdawałoby się, że obawiasz się zdrady nawet z mojej strony! to śmieszne! Dobrze, dobrze, zachowaj swe tajemnice dla siebie, zachowaj tajemnicę, żeś wynajął domek nadzorcy...
— Ja wynająłem domek nadzorcy?
— Zachowaj tajemnicę przechadzek nocnych w towarzystwie dwóch uroczych przyjaciółek.
— Ja odbywałem przechadzki? — szepnął, blednąc Filip \.
— Zachowaj tajemnicę całusów, powstałych jak miód z kwiatów i rosy.
— Panie! — zawołał Filip, przejęty szaloną zazdrością — czyż nie zamilczysz pan?
— Dobrze, wiedziałem o wszystkiem, coś uczynił, lecz nic nie mówiłem. Czyż wątpiłeś, że wiedziałem? I to powinno cię było natchnąć zaufaniem. Twoje dobre z królową stosunki, twoje zabiegi, uwieńczone pomyślnym skutkiem, twoje wycieczki do łazienek, to wszystko, mój Boże, zapewnia nam szczęście i majątek. Filipie, nie obawiaj się ojca, wyznaj mu wszystko!
— Panie! — zawołała Filip, twarz ukrywając w dłoniach — słowa te przejmują mnie boleścią! Ojciec myślał, że wszystko, co niechętni przypisywali panu de Rohan, dobrze zaś powiadomieni panu de Charny, stosuje się do Filipa i coraz wyżej pcha go po stopniach drabiny protekcyjnej. Dzięki zadowoleniu temu przybyło panu baronowi de Taverney w ciągu kilku tygodni sporo funtów tłuszczu...
Filip, widząc nowe zawikłania, w rozpaczy był, że uległ nawet ten, który razem z nim honoru powinien był bronić.
— W chwili, kiedy zrozpaczony Filip wzrokiem przeszywającym patrzył na ojca, turkot kół, szmery i chodzenie zwróciły uwagę Filipa. Naraz odezwał się głos Champagne‘a:
— Nasza panienka, nasza panienka!
— Jaka panienka? — zapytał Tverney.
— Moja siostra — odparł Filip; poznał Andreę, wysiadającą z powozu przy świetle pochodni.
— Twoja siostra? — powtórzył staruszek — Andrea? czyż to możliwe?
Wtem zjawił się Champagne z oznajmieniem, że panna Andrea de Taverney czeka na brata w salonie.
— Chodźmy — rzekł baron.
— Wszak ze mną chce mówić Andrea — odparł Filip, kłaniając się ojcu — pozwól więc, panie, że pójdę.
W tejże chwili zajechał powóz.
— A teraz któż to przybywa? — szepnął baron — wieczór dzisiejszy pełen jest przygód!
— Pan hrabia Olivier de Charny! — krzyknął odźwierny do lokaja.
— Zaprowadzić pana de Charny do salonu — rzekł Filip do Champagne — pan baron przyjmie go, ja idę z siostrą do buduaru.
Dwaj panowie wolno zstępowali ze schodów.
— Po co tu hrabia przyjechał? — myślał Filip.
Salon pana de Taverney znajdował się na parterze.
Na lewo od salonu był buduar, który miał wyjście osobne na korytarz i schody, prowadzące do mieszkania Andrei.
Na prawo znajdował się mały salonik, przez który wchodziło się do dużego salonu.
Filip pierwszy wszedł do buduaru, gdzie czekała nań Andrea; z przedpokoju przyspieszył kroku, aby prędzej znaleźć się w objęciach ukochanej siostry.
Skoro tylko drzwi otworzył, Andrea wstała, a objąwszy go za szyję, ucałowała serdecznie, tak swobodnie, tak wesoło, jak już dawno nie całował nikt smutnego a zakochanego i nieszczęśliwego jej brata.
— Na miłość Boską! co się stało? — zapytał Filip.
— Coś pomyślnego, o! bardzo pomyślnego, mój braciszku.
— I przybyłaś, aby mi o tem oznajmić?
— Przybyłam na zawsze! — zawołała Andrea, a w głosie jej odbijało się takie uszczęśliwienie, że Filip się zastanowił.
— Ciszej, ciszej, kochana siostrzyczko — rzekł — mury tego domu odwykły od radosnych okrzyków, a zresztą obok, w salonie, jest ktoś, który mógłby cię usłyszyć.
— Jest ktoś? któż taki? — zapytała.
— Pan hrabia de Charny — oznajmił właśnie w tej chwili kamerdyner.
— O! on! — zawołała Andrea, podwajając serdeczność względem brata. — O wiem, poco tu przybył. O! wiem tak dobrze, że spostrzegam niestosowność mego ubrania, ponieważ będę musiała wejść do salonu i wysłuchać prośby pana de Charny...
— Nie żartujesz, siostrzyczko?
— O! zaraz muszę się udać do swego pokoju, ażeby się przebrać. Królowa ułożyła wszystko tak prędko, że mam pośpieszyć ze zdjęciem szat zakonnych i ubrać się w strój narzeczonej.
Raz jeszcze ucałowawszy brata, Andrea wybiegła wesoło i znikła na schodach, prowadzących do jej pokoju.
Filip słuchał przy drzwiach salonu, gdzie znajdował się Charny. Olivier poważnie przebył przestrzeń od drzwi do krzesła, a teraz myślał nad czemś i niecierpliwił się. W tej chwili wszedł baron de Taverney, skłonił się Olivierowi z wyszukaną grzecznością i przemówił:
— Czemu zawdzięczać mam zaszczyt niespodziewanych odwiedzin pańskich, panie hrabio?
— W ważnej sprawie przybywam, raczy mi pan wybaczyć, że nie towarzyszy mi mój wuj, dowódca wojsk, pan de Suffren.
— Ależ wybaczam, wybaczam, panie de Charny — odparł baron.
— Należałoby mi przybyć z wujem, aby wyłuszczyć prośbę, którą chcę panu przedstawić.
— Prośbę? — zapytał baron.
— Mam zaszczyt prosić pana o rękę córki pańskiej, panny Andrey de Taverney — wyrzekł Charny, starając się ukryć wzruszenie.
Baron podskoczył. Oczy jego zdawały się pożerać każdy wyraz, wymówiony przez pana de Charny.
— Oho — pomyślał baron — Filip nabrał takiego znaczenia, że jeden rywal już korzystać pragnie i stara się o jego siostrę.
Głośno zaś i z uśmiechem wyrzekł:
— Oświadczyny pańskie niezmiernie nam pochlebiają, dlatego też pragnę, aby pan stanowczą otrzymał odpowiedź i zaraz poślę zawiadomić moją córkę.
— Panie baronie — odparł Charny — zdaje mi się, że to zbyteczne: Królowa raczyła mówić z panną de Taverney, a odpowiedź jej była przychylna.
— A! — zauważył baron zachwycony — królowa...
— Królowa — dokończył Charny — sama raczyła udać się do Saint-Denis.
Baron wstał, a wyprostowawszy się, rzekł:
— Muszę więc wtajemniczyć pana w pozycję materjalną panny de Taverney.
— Zbyteczne, panie baronie — rzekł oschle Charny — wszak ja jestem bogatym, a nie kupuje się kobiety z takiemi zaletami, jak panna de Taverney. Kwestji tej, co do panny Taverney poruszać nie potrzebujemy, nieodzownie jednak trzeba ją rozważyć co do mnie.
Zaledwie słów tych domówił, gdy otworzyły się drzwi i blady, zmęczony zjawił się Filip; jednę rękę trzymał w kieszeni, drugą miał konwulsyjnie zaciśniętą.
Charny skłonił się ceremonjalnie, na co Filip odpowiedział również sztywno.
— Panie — rzekł Filip — mój ojciec słusznie chciał z panem pomówić o interesach familijnych: jesteśmy sobie winni pewne wyjaśnienia. Gdy baron uda się do swego gabinetu, aby przynieść potrzebne papiery, ja będę miał zaszczyt pomówić w tej kwestji z panem.
Filip spojrzeniem stanowczem pożegnał barona, który odszedł niechętnie, przewidywał bowiem jakieś zajście.
Filip odprowadził ojca aż do drzwi małego salonu po to jedynie, aby się upewnić, czy w pokoju tym nie będzie nikogo. Potem zajrzał do buduaru, a przekonawszy się, że i tam niema nikogo, rzekł, składając ręce:
— Panie de Charny, jak pan śmie prosić o rękę mojej siostry?
Olivier cofnął się i zarumienił.
— Czy dlatego — mówił dalej Filip — aby lepiej ukrywać miłostki z kobietą, której pan towarzyszysz. Czy dlatego, aby nie mówiono, że masz pan kochankę.
— Panie — szepnął Charny, chwiejąc się.
— Czy dlatego, ażeby, ożeniwszy się z kobietą, będącą blisko pańskiej kochanki, mógł pan w każdej chwili się z nią widywać?
— Przekraczasz pan granice...
— O! dlatego chcesz pan zostać moim szwagrem rzekł Filip, zbliżywszy się do Charny‘ego — chcesz, żebym nie wydał tajemnicy waszych miłostek...
— Ostrożnie, ostrożnie, panie — zawołał przestraszony Charny.
— Tak, tak; wynająłeś pan domek nadzorcy, przechadzki tajemnicze odbywały się po parku wersalskim, w nocy; ściskało się rączki, wzdychało, zmieniało się czułe spojrzenia przy furtce parkowej...
— Panie, na litość Boską, powiedz, że nie wiesz o niczem!
— Nie wiem! — powtórzył z gorzką ironją Filip — jakżebym nie wiedział, kiedy ukryty byłem za krzakami, przy łazienkach Apolina, gdy wychodziłeś pan, prowadząc pod rękę królowę.
Charny podskoczył, i, jak człowiek, śmiertelnie raniony, szukał oparcia.
Filip patrzał nań z dziwnym spokojem.
Charny ocknął się z osłupienia.
— Dobrze — rzekł do Filipa — pomimo tego coś pan właśnie powiedział, proszę o rękę panny de Taverney. Idzie tu o królowę, mój panie, i królowa musi być uratowana.
— A jakimże sposobem królowa jest zgubiona? — zapytał Filip — czyż dlatego, że pan de Taverney widział ją, ściskającą dłoń pana de Charny i ze łzami szczęścia patrzącą w niebo? Czy dlatego królowa jest zgubiona, że ja wiem o uczuciach jej dla pana? Nie pozwolę poświęcić jej, mój panie!
— Czy wiesz pan, dlaczego odmowa pańska zgubą jest dla królowej? — zapytał Charny. — Dlatego, że dziś rano, gdy aresztowano pana de Rohan, król mnie zastał u nóg królowej.
— Boże! — jęknął Filip.
— A królowa, pytana przez zazdrosnego męża, co znaczy ten widok, odpowiedziała, że na klęczkach proszę o rękę panny de Taverney. Oto powód, mój panie, zdaje się, bardzo ważny.
Dwa jęki przerwały słowa Oliviera; jęk jeden pochodził z buduaru, drugi z przyległego salonu.
Olivier pobiegł w stronę buduaru; ujrzał tam Andreę; była biało ubrana jak oblubienica.
Słyszała wszystko i z bólu omdlała.
Filip wpadł do saloniku, gdzie spostrzegł leżącego na ziemi barona de Taverney; podsłuchana wiadomość o stosunkach Charny’ego z królową zniweczyła wszystkie jego nadzieje.
Baron, dotknięty apopleksją, wydał ostatnie tchnienie.
Przepowiednia Cagliostra ziściła się.
Filip, który rozumiał wszystko, nawet hańbę tej nagłej śmierci, opuścił w milczeniu trupa, a wszedł do buduaru, gdzie Charny, wzruszony i drżący, patrzył na piękną dziewicę bez uczucia i życia; Charny nie śmiał jej dotknąć.
Filip pierwszy zdobył się na wypowiedzenie następnych wyrazów stanowczych:
— Baron de Taverney umarł; po jego śmierci ja staję się głową rodziny; jeżeli siostra moja żyć będzie, zostanie pańską małżonką.
Charny spojrzał na trupa barona z przestrachem, a na ciało Andrei z rozpaczą.
Filip rwał sobie włosy z głowy i rozpaczliwie wzywał litości Bożej.
— Hrabio de Charny — rzekł, gdy burza wewnętrzna nieco się w nim uspokoiła — daję panu słowo w imieniu mojej obecnej lecz nieprzytomnej siostry: poświęci ona szczęście swe dla królowej, a ja może dam dla niej swe życie. Żegnam cię, panie de Charny, żegnam, mój szwagrze!
Skłonił się w milczeniu Olivierowi, który nie wiedział jak wydostać się z salonu, nie zawadziwszy o jedną z ofiar.
Czas powrócić do tych osób naszej powieści, które okoliczności i wypadki, a wreszcie i prawda historyczna, na drugim postawiły planie.
Oliwja przygotowywała się do ucieczki, ułatwionej przez Joannę, kiedy Beausire zawiadomiony listem bezimiennym, a marzący w ciszy o odnalezieniu Nicoliny, zjawił się, aby zabrać ją od Cagliostra; pan Réteau du Vlllette daremnie więc czekał na końcu ulicy Roi-Doré.
Ażeby odnaleźć szczęśliwych kochanków, których pan de Crosne tak starannie poszukiwał, Joanna poruszyła wszystkie sprężyny.
Joanna sama pragnęła czuwać nad swą tajemnicą i nie pozostawiać jej w ręku obcych; ażeby zaś sprawa wzięła pomyślny obrót, należało przedewszystkiem usunąć Nicolinę.
Trudno opisać rozpacz i cierpienia hrabiny, gdy każdy z zaufanych jej oznajmiał, że wszelkie poszukiwania okazały się bezowocne.
W tym właśnie czasie przychodził rozkaz po rozkazie, aby hrabina przybyła do królowej wytłumaczyć się w sprawie naszyjnika.
W nocy, dobrze zawoalowana, wyjechała hrabina do Bar-sur-Aube, gdzie miała małą posiadłość.
Przybyła tam boczną drogą i nie poznano jej, skorzystała więc ze swobody, aby rozważyć trudne swoje położenie.
W ten sposób zyskała kilka dni, których użyć pragnęła, dla wzmocnienia sztucznie zbudowanego gmachu kłamstw.
Król i królowa wtedy dopiero dowiedzieli się o bytności hrabiny w Bar-sur-Aube, gdy ta dostatecznie już przygotowana była do walki.
Wysłano umyślnego, który miał ją gwałtem do Wersalu sprowadzić; od niego dowiedziała się o zaaresztowaniu kardynała de Rohan. Kogokolwiek innego zgnębiłyby do szczętu takie kroki zaczepne, lecz Joanna wszystko stawiała na kartę. Dowiedziawszy się o uwięzieniu kardynała i o hałasie, jakiego narobiła Marja Antonina, rozważała wszystko jak najspokojniej.
Pewnego dnia zjawił się jakiś człowiek, niby wysłaniec królewski, niby urzędnik policyjny, z oznajmieniem, że polecono mu zawieźć hrabinę do Wersalu.
Widocznie chciał ją zaprowadzić do króla, lecz Joanna, której zręczność i spryt nie są nam obce, rzekła:
— Panie, wszak pan kocha królowę?
— Czy wątpisz o tem, hrabino — odparł.
— Dobrze więc; w imię prawej tej miłości, w imię szacunku, jaki pan żywisz dla królowej, zaklinam cię, panie, abyś mnie najpierw do niej zaprowadził.
Oficer chciał coś powiedzieć, lecz Joanna podchwyciła:
— Przekonana jestem, że pan lepiej wie ode mnie, o co właściwie idzie, dlatego też rozumiesz, że potajemne widzenie się z królową jest nieodzownie potrzebne.
Wysłaniec, przejęty potwarzami, jakie od pewnego czasu obiegały Wersal, sądził rzeczywiście, że przysłuży się królowej, przyprowadzając do niej panią de la Motte.
Królowa uzbroiła się w dumę, w oznaki godności majestatu, ażeby spotkać się ze złym duchem, na którym jeszcze nie poznała się, lecz którego podejrzewała już okropny wpływ na jej sprawy osobiste.
Królowa umieściła przy sobie dwie damy dworu, mające być świadkami widzenia się z hrabiną. Jedna z nich miała oczy spuszczone, usta zaciśnięte, wygląd poważny i uroczysty; druga zdawała się wiele mieć w sercu tajemnic, mnóstwo w głowie myśli, a za ostatnią deskę ratunku uważać rozpacz.
Gdy pani de la Motte ujrzała te dwie damy, pomyślała:
— O, tych świadków, zaraz się odprawi.
— A! jesteś pani nareszcie — zawołała królowa przecież cię znaleziono.
— Ukrywałaś się, pani — rzekła królowa.
— Ja miałam się ukrywać, Najjaśniejsza Pani? Ależ bynajmniej, gdybym się kryła, nie znalezionoby mnie przecież — odparła Joanna słodko.
— Nazywaj to pani, jak chcesz, lecz bądź co bądź uciekłaś.
— Opuściłam Paryż, to prawda, Najjaśniejsza Pani...
— Bez mego pozwolenia...
— Obawiałam się, że Wasza Królewska Mość odmówi mi urlopu, potrzebnego mi do załatwienia pewnych spraw w Bar-sur-Aube, gdzie byłam od sześciu dni i gdzie znalazł mnie wysłannik królewski. Zdawało mi się wreszcie, że obecność moja nie jest tak potrzebna, ażebym aż prosić miała o pozwolenie wyjazdu na dni osiem.
— Masz pani słuszność; dlaczego jednak obawiałaś się odmowy? O jakiż urlop miałaś mnie prosić? Jaki ja dać pani miałam? Czyż pani zajmuje jakie stanowisko?
Joanna czuła się zraniona, lecz, powstrzymując się, jak tygrysica przebita strzałą, rzekła z pokorą:
— Najjaśniejsza Pani, prawda, że nie mam czynności u dworu, lecz Wasza Królewska Mość zaszczycała mnie zaufaniem tak szacownem, iż uważałam się bardziej przywiązana do dworu z wdzięczności, aniżeli inni z potrzeby.
Joanna długo szukała stosownego wyrażenia, znalazła „zaufanie“ i zaakcentowała je.
— Uregulujemy i nasz rachunek zaufania — rzekła królowa z większem jeszcze lekceważeniem. — Czy widziałaś pani króla?
— Nie widziałam, Najjaśniejsza Pani.
— Zobaczysz go pani.
Joanna skłoniła się i rzekła:
— Będzie to dla mnie wielkim zaszczytem.
Królowa namyślała się, od czego zacząć.
Joanna skorzystała z tej chwili, aby zauważyć:
— Jakże surowa jest dziś Wasza Królewska Mość, to mnie prawdziwie przestrasza.
— Jeszcze pani wszystkiego nie wie — odparła surowo królowa. Czy słyszałaś, że pan de Rohan jest w Bastylji.
— Mówiono mi.
— Domyślasz się pani chyba, dlaczego tam się znajduje?
Joanna spojrzała na królowę, a zwróciwszy wzrok na damy, które najwidoczniej jej przeszkadzały, rzekła:
— Nie domyślam się, Najjaśniejsza Pani!
— Lecz pamiętasz pani, że mówiłaś mi, o jakimś naszyjniku?
— Tak, Najjaśniejsza Pani, o naszyjniku z brylantów.
— Proponowałaś mi pani w imieniu kardynała układ jakiś z jubilerami.
— Tak jest, Najjaśniejsza Pani.
— Czy zgodziłam się, czy też odmówiłam przyjęcia tej propozycji?
— Najjaśniejsza Pani odmówiła.
— A! — zawołała królowa, z odcieniem radosnego zadowolenia i zdziwienia.
— Najjaśniejsza Pani dała jubilerom zadatek, mianowicie 200000 liwrów — rzekła Joanna.
— Dobrze, co więcej?
— A ponieważ Najjaśniejsza Pani, wskutek odmowy ze strony pana de Colonne, nie była w możności płacenia, odesłała pudełko z naszyjnikiem jubilerom Bochnerowi i Bossange.
— Odesłała przez kogo?
— Przeze mnie.
— A pani, co z nim zrobiłaś?
— Ja — rzekła Joanna, wiedząc jak ważne wymawia słowa — ja wręczyłam brylanty kardynałowi de Rohan.
— Panu de Rohan? — zawołała królowa — a to dlaczego? przecież miały być oddane jubilerom.
— Dlatego, że sądziłam, iż ubliżę kardynałowi, jeżeli nie pozwolę mu zakończyć sprawy, którą on tak bardzo się zajmował.
— Jakim więc sposobem otrzymałaś pani pokwitowanie od jubilerów?
— Pan Rohan mi je wręczył.
— Skąd miałaś pani list, pochodzący niby ode mnie, a dany jubilerom?
— Pan de Rohan prosił mnie o oddanie listu.
— Więc pan de Rohan wmieszał się w to! — zawołała królowa.
— Nie wiem, jakie mają znaczenie wyrazy Waszej Królewskiej Mości i do czego wmieszał się kardynał — rzekła Joanna.
— Chcę powiedzieć, że pokwitowanie jubilrów jest sfałszowane.
— Sfałszowane! — powtórzyła Joanna, doskonale udając niewinność — sfałszowane... o! Najjaśniejsza Pani...
— Chcę powiedzieć — przerwała królowa, że list, niby przeze mnie pisany, jest także sfałszowany.
— O! — zawołała Joanna, jeszcze większe udając zdziwienie.
— Chcę wreszcie powiedzieć — dodała królowa — że skonfrontuję panią z panem de Rohan, aby sprawę całą wyświetlić.
— Pocóż konfrontować mnie z kardynałem? zapytała Joanna.
— Chciał dowieść pani, żeś go oszukała.
— O! teraz ja żądam konfrontacji!
— Odbędzie się, odbędzie, bądź pani spokojna... Więc nie wiesz, pani, gdzie znajduje się naszyjnik?
— Skądżebym miała wiedzieć?
— Zaprzeczasz pani, jakobyś dopomagała kardynałowi w intrygach?
— Nie rozumiem.
— Kardynał oświadczył, że pisywał do mnie.
Joanna w milczeniu patrzyła na królowę.
— Słyszysz pani — zapytała Marja Antonina.
— Słyszę, Najjaśniejsza Pani.
— I jakaż jest odpowiedź pani?
— Odpowiem, po konfrontacji z kardynałem.
— Pomóż nam, jeżeli znasz prawdę.
— Prawdą jest, że Wasza Królewska Mość bez powodu mnie obwinia i oczernia.
— To nie jest odpowiedź.
— W tem miejscu nie dam innej odpowiedzi — rzekła Joanna, patrząc na damy dworu.
Królowa zrozumiała, lecz nie uległa. Ciekawość niezdolna była przemóc godności własnej. — Pana de Rohan umieszczono w Bastylji, gdyż chciał zawiele mówić — rzekła królowa — bądź więc pani ostrożna, aby nie spotkał cię tenże los, z powodu upartego milczenia.
Paznokcie Joanny wpiły się w jej ręce, lecz pomimo to uśmiechnęła się.
— Cóż znaczy dla czystego sumienia prześladowanie — rzekła. — Czyż Bastylja zmusi mnie przyznać się do występku, którego nie popełniłam.
Królowa gniewnie patrzyła na Joannę.
— Będziesz pani mówiła? — zapytała.
— Nie mam nic do powiedzenia, chyba tylko Najjaśniejszej Pani.
— Czyż nie mówisz pani do mnie?
— Wasza Królewska Mość nie jest sama.
— A, tak! — zawołała królowa — chcesz pani mówić w cztery oczy; obawiasz się skandalu wywołanego wyznaniem publicznem, a sama wywołałaś skandal podejrzeniami.
Joanna wyprostowała się i rzekła:
— Nie mówmy lepiej o tem, wszystko, co robiłam, to było dla dobra Najjaśniejszej Pani.
— O! to zuchwalstwo!
— Wytrwale znoszę obrazy od mej królowej — rzekła Joanna spokojnie.
— Dziś jeszcze nocować pani będziesz w Bastylji, hrabino de la Motte.
Królowa, nie posiadając się z gniewu, wstała i przeszła do sąsiedniego pokoju, mocno drzwiami trzasnąwszy.
— Skoro zwyciężyłam smoka, zniszczę i żmiję — rzekła sobie w duchu.
Joannę uwięziono, jak życzyła sobie królowa.
Ucieszyło to wielce króla, instynktownie nienawidzącego tę kobietę.
Śledztwo prowadzone było z wielką żarliwością, bo w ręku sędziów spoczywał honor królowej.
Pan de Rohan, od chwili aresztowania, ciągle prosił o skonfrontowanie go z panią de la Motte.
I uczyniono zadość jego życzeniu.
Kardynał mieszkał w Bastylji po książęcemu, miał wszystko, czego zapragnął, prócz wolności.
Proces z początku niewielkie miał rozmiary, ze względu na wysokie stanowisko wmieszanych osób.
Sympatja dla kardynała de Rohan w prawdziwy zamieniła się entuzjazm, gdy rozeszły się pogłoski, jakoby kardynał stał się ofiarą intryg dworskich.
Widzenie się kardynała z panią de la Motte przerwał ważny wypadek.
Hrabina, której wolno było mówić pocichu, gdy szło o królowę, rzekła odważnie:
— Oddal pan wszystkich, a gotowa jestem dać objaśnienia, których pan żądasz.
Pan de Rohan pragnął zostać z hrabiną sam i wypytać o wszystko, lecz odmówiono mu, przystano tylko, aby prawnicy porozumieli się z hrabiną.
Gdy zapytali ją o naszyjnik, odparła, że nie wie, co się z nim stało, chociaż być może, że był jej oddany.
Adwokaci wyrazili oburzenie na takie zuchwalstwo tej kobiety, a pani de la Motte zapytała, czy usługi, oddane kardynałowi i królowej, nie warte są miljona.
Gdy adwokat słowa te kardynałowi powtórzył, de Rohan zbladł i opuścił głowę, bo domyślił się w tejże chwili, że wpadł w zasadzkę, zastawioną przez przebiegłą krętaczkę.
Kardynał nosił się nawet z myślą położenia tamy skandalicznej sprawie, gubiącej cześć królowej, lecz przyjaciele i nieprzyjaciele jej utrzymywali go przy poszukiwaniach prawdy.
Podawano mu jako ważne powody, że honor jego postawiony jest na kartę, że mowa jest o kradzieży, a bez wyroku parlamentu nie będzie miał dowodu niewinności.
Ażeby zaś dowieść tej niewinności, trzeba było koniecznie wyświetlić stosunki kardynała z królową.
Joanna oświadczyła, że nie oskarża królowej ani kardynała, lecz jeżeli wymagać będą objaśnień, dotyczących naszyjnika, uczyni to, czego uczynić nie chciała, dowiedzie, że w interesie królowej i kardynała leży, aby ją, hrabinę de la Motte, oskarżyć o kłamstwo.
Kiedy i to powtórzono kardynałowi, wyraził pogardę dla Joanny. Dodał także, że poniekąd rozumie postępowanie hrabiny, nie pojmuje jednakże wcale zachowywania się królowej.
Słowa te, powtórzone z komentarzami Marji Antoninie, rozgniewały ją niezmiernie. Zażądała, aby śledztwo specjalnie zarządzono, dla wyjaśnienia tajemniczych punktów sprawy.
Wtedy to wyszły na jaw przechadzki nocne, co dało niemałe pole potwarcom i plotkarzom. Teraz prawdziwe niebezpieczeństwo groziło królowej.
Joanna obstawała przy tem, że nie zna tego, o którym mówią, lecz twierdziła tak w obecności ludzi królowej, przy ludziach zaś kardynała powtarzała uparcie:
— Jeżeli mnie nie dacie spokoju, powiem zawiele.
— To pełne poświęcenia milczenie uczyniło ją prawie bohaterką i tak zagmatwało sprawę, że najodważniejsi badacze dokumentów drżeli przy odczytywaniu zeznań, a żaden sędzia nie śmiał wybadywać hrabiny.
Pomimo to, rozeszła się też wieść o rozmowie kardynała z królową. Wszystko co powiedział hrabia Prowancji, wszystko, co Filip i Charny widział lub słyszał; wszystkie te tajemnice, niezrozumiałe dla innych, prócz brata królewskiego lub rywala, jak naprzykład Filipa i Charny‘ego, cała tajemnica tych miłostek, rozgłaszanych teraz, rozeszła się i wsiąknęła w atmosferę, tracąc aromat dostojnego pochodzenia.
Nietrudno domyśleć się, że królowa znalazła zapalonych obrońców, a kardynał de Rohan gorliwych popleczników.
Pytanie: „Czy królowa skradła naszyjnik?“ zmieniło się zupełnie. Jeszcze nie dość ono kompromitowało, pytano więc teraz:
— Czy królowa upoważniła kogoś, wtajemniczonego w jej karygodne sprawy miłosne, do skradzenia naszyjnika, aby tem okupić milczenie?
Takie gadaniny wywołał przewrotny spryt pani de la Motte, plotki, które wiodły królowę na drogę nieuniknionej hańby.
Lecz królowa postanowiła walczyć, a król podtrzymywał ją w tem postanowieniu.
Ministerjum pomagało też z całych sił.
Cała uwagę zwrócono więc na hrabinę i odważnie szukano śladów naszyjnika.
Królowa przystała na roztrząsanie oskarżenia, lecz zarazem oskarżyła Joannę o chytrą i podstępną kradzież.
Tak stały sprawy, gdy zdarzył się wypadek, zmieniający postać rzeczy.
Pan de Beausire i panna Oliwja żyli spokojnie i szczęśliwie w jakiemś wiejskiem ustroniu. Pewnego razu pan Beausire, panią w domu pozostawiwszy, udał się na polowanie i najniespodzianiej dostał się miedzy dwóch agentów pana de Crosne, który po całej Francji prowadził śledztwo. Kochankowie nie wiedzieli wcale, co się dzieje w Paryżu, myśleli tylko o sobie, zajęci byli tylko sobą. Panna Oliwja była, jak łasica, a pan de Beausire uwolnił się od owej niespokojnej ciekawości, znaku szczególnego u ptaków drapieżnych.
Jak powiedzieliśmy, Beausire wyszedł upolować zająca, lecz ujrzawszy zdala kuropatwy, pobiegł i wpadł na to, czego wcale nie szukał. To samo zdarzyło się agentom pana de Crosne: szukali oni Oliwji, a znaleźli pana de Beausire. Takie to figle płata nieraz polowanie.
Jeden z owych psów gończych był nader sprytny.
Kiedy poznał Beausire‘a, nie napadł nań jako urzędnik policyjny, lecz przedstawił swemu towarzyszowi następujący projekt:
— Skoro Beausire może chodzić na polowanie, musi być wolny i bogaty; przy sobie może ma kilka tylko luidorów, lecz w domu mieć może kilkaset. Pozwólmy mu powrócić do siebie, udajmy się tam i nałóżmy na niego okup. Jeżeli Beausire‘a odstawimy do Paryża, otrzymamy co najwyżej sto liwrów, a jeszcze wyrzuty nas spotkają, że zapełniamy więzienie tak małoznaczącymi ludźmi. Zróbmy więc z Beausire‘a korzystną spekulację.
Tak postanowiwszy, zaczęli polować, tak samo jak pan de Beausire, na zająca i na kuropatwy, a prawdziwej zwierzyny swej nie opuszczali ani na chwilę.
— Panie Beausire — odezwał się nagle zręczny agent — zaproś nas pan do siebie na śniadanie?
— Do mnie? ale... — wybąknął Beausire...
— Wszak nie będziesz pan niegrzeczny, panie Beausire.
Beausire nie wiedział, co począć, szedł więc z obu agentami w stronę domu.
Z jednej tylko strony dom był widzialny, z trzech innych osłaniały go drzewa, krzaki i wzgórza.
— Jak tu świetnie ukryć się można — zauważył jeden z agentów z zachwytem.
Beausire niezwykłem wejściem przez kuchnię chciał uprzedzić Oliwję, aby się miała na baczności. Beausire nie wiedział nic o sprawie z naszyjnikiem, lecz wiedział aż nadto wiele o balu w Operze i o wizycie u Mesmera, co wystarczało, aby Oliwja potrzebowała się ukrywać.
I uczynił rozsądnie: młoda kobieta, leżąc właśnie na kanapie z romansidłem jakiemś w ręce, usłyszała szczekanie psów, zerwała się i wyjrzała na podwórze, a spostrzegłszy Beausire‘a w towarzystwie, nie wybiegła doń, jak to zwykle czyniła.
Na nieszczęście dwa gołąbki znajdowały się blisko szponów sępa. Trzeba była zarządzić śniadanie, a niezbyt mądry ani sprytny lokaj kilkakrotnie zapytał, czy po zlecenia ma iść do pani.
Na wyraz „pani“, psy gończe nadstawiły uszu, żartowały z ukrytej damy, będącej dla pustelnika osłodą wszystkich radości, jakich dostarcza samotność i pieniądze! Beausire pozwalał żartować, lecz Oliwji nie pokazał.
Podano sute śniadanie. Przy deserze, kiedy w głowach już trochę się mąciło, postanowili agenci prowadzić grę w otwarte karty.
Zwrócili rozmowę zręcznie na to, że przyjemnie jest odnajdywać dawnych znajomych.
Beausire, otwierając butelkę doskonałego likieru, zapytał nieznajomych, kiedy i gdzie go już widzieli?...
— Byliśmy — odparł jeden — przyjaciółmi jednego z pańskich wspólników przy pewnej sprawie... w ambasadzie portugalskiej.
Beausire zbladł.
Kiedy dotyka się podobnych spraw, winni zamiast krawatu czują sznur naokoło szyi.
— Tak — zauważył drżący Beausire — i mówisz pan do mnie, jak do przyjaciela?...
— Doskonale się składa — szepnął agent do swego towarzysza — tak będzie wstęp najprzyzwoitszy, bo przecież żądać zadośćuczynienia w imieniu nieobecnego przyjaciela, to nader moralne.
— Co więcej — dodał przyjaciel moralisty z uśmiechem słodko-kwaśnym — zastrzegamy sobie różne prawa.
— Więc?... — zapytał Beausire.
— Więc, kochany panie Beanisre, byłoby nam bardzo przyjemnie, gdybyś jednemu z nas zwrócił sumę, należną naszemu przyjacielowi. Zdaje się, coś około dziesięciu tysięcy liwrów.
— Co najmniej tyle i bez procentów — dodał agent poważniejszy.
— Panowie — odparł Beausire, przestraszony stanowczem żądaniem — nie tak to łatwo na wsi o dziesięć tysięcy liwrów.
— Rozumiemy to, drogi panie, i nie żądamy bynajmniej niemożliwości. Wiele możesz pan dać natychmiast?...
— Mam coś około pięćdziesięciu luidorów, nie więcej.
— Weźmiemy je tymczasem i podziękujemy za pańską uprzejmość.
— A!... — pomyślał Beausire, zachwycony ich gładkością — czyżby oni tak mnie się bali, jak ja ich?... Spróbujmy...
Zastanawiał się nad tem, że ci panowie mogą przyznać się do wspólnictwa, co wcale ładnie o nich świadczyć nie będzie. Beausire był przekonany, że suma wymieniona zadowoli ich i za nią zdobędzie zupełne milczenie, że po zapłaceniu natychmiast ich się pozbędzie.
Lecz przeliczył się na gościach, którzy u niego czuli się, jak w domu, i z zadowoleniem rozparli się dla lepszego trawienia, a w tej chwili byli dobrzy, bo złoszczenie się zbytnio zmęczyćby ich mogło.
— Dobry kamrat z Beausire‘a — rzekł agent poważny do przyjaciela. — Sześćdziesiąt luidorów wziąć można!...
Beausire powstał, aby iść po pieniądze.
— Panie Beausire, kochany panie Beausire!...
— Cóż takiego?... — zapytał Beausire.
— Ależ nie zostawiaj nas samych — rzekli tonem błagalnym i przymuszali go prawie, aby usiadł.
— Jakże chcecie, żebym wam dał pieniądze, kiedy wy nie pozwalacie iść po nie.
— Pójdziemy z panem — odparł bardziej stanowczo agent.
— Ależ to jest pokój... mojej żony! — zawołał Beaausire.
Beausire sądził, że argument taki wystarczy zbirom, lecz przeciwnie był on iskrą, wzniecającą ogień.
— Dlaczego właściwie chowasz pan swoją żonę?... — zapytał jeden z agentów.
— O!... zbyt ostro mówicie, moi panowie — zawołał Beausire.
— Chcemy zobaczyć twoją żonę!... — odparł zbir stanowczy.
— A ja wam oświadczam, że was wyrzucić karzę — zawołał Beausire, sądząc, że zapanuje nad ich śmiałością.
Usłyszawszy to, obaj tak głośnym wybuchnęli śmiechem, że przestraszyliby nim najodważniejszego, lecz upór Beausir‘ea trudny był do zwalczenia.
— Teraz — rzekł — nie dostaniecie wcale pieniędzy i będziecie musieli sobie iść.
Jeszcze straszniejszym ryknęli śmiechem, aż Beausire zadrżał.
— Rozumiem — odparł głucho — narobicie hałasu, będziecie rozpowiadali, lecz gubiąc mnie, i sami się zgubicie.
Śmiali się coraz mocniej i ostatnie wyrazy przyjęto jako żart. Śmiech zastępował odpowiedź.
Beausire postanowił przestraszyć ich, wybiegł więc na schody, nie jak człowiek, idący po pieniądze, lecz jak wściekły, szukający broni. Agenci wstali z miejsc swoich i także wierni swemu postanowieniu wybiegli za Beausire‘m i zatrzymali go.
Beausire krzyknął, drzwi otwarły się i przed nimi stanęła kobieta zmieszana i wystraszona.
Agenci, ujrzawszy ją, puścili Beausire‘a i także krzyknęli ale radośnie, zwycięsko, dziko prawie.
Odnaleźli nareszcie kobietę, rażąco podobną do królowej Francji!...
Beausire sądził, że nagłe zjawienie się kobiety rozbroi ich, lecz jakże prędko był rozczarowany.
Agent stanowczy zbliżył się do panny Oliwji i tonem niezbyt uprzejmym rzekł:
— A!... aresztuję panią.
— Aresztować!... — zawołał Beausire — a to dlaczego?...
— Dlatego, że tak żąda pan de Crosne — odparł drugi agent — i że my w służbie pana de Crosne jesteśmy.
Gdyby piorun uderzył w kochanków, nie mogliby się bardziej przerazić.
— Widzi pan — rzekł stanowczy do Beausir‘ea — co wynikło z pańskiej nieuprzejmości.
Beausire w rozpalonych dłoniach ukrył twarz rozognioną. Zapomniał nawet o tem, że lokaj i służąca byli świadkami całego zajścia.
Nagle myśl jakaś błoga powstała w jego głowie.
— Przybyliśmy przypadkowo — odparli naiwnie.
— Wszystko jedno, mogliście mnie aresztować, a dla sześćdziesięciu luidorów daliście mi wolność.
— O!... bynajmniej, naszym zamiarem było zażądać co najmnej jeszcze sześćdziesiąt.
To nasze ostatnie słowo: za sto dwadzieścia luidorów zostawimy panu wolność — dodał drugi.
— A pani?... — zapytał, drżąc, Beausire.
— O!... pani, to rzecz inna!... — odparł stanowczy.
— Pani warta dwieście luidorów, nieprawdaż? — zapytał nieśmiało Beausire.
Agenci znów śmiać się zaczęli, śmiech tym razem zrozumiały był dla Beausire‘a.
— Trzysta — rzekł — czterysta... tysiąc nawet, ale nie bierzcie jej. Nie odpowiadacie, bo wiecie, że mam pieniądze, chcecie więc korzystać... i sprawiedliwie... Dam dwadzieścia tysięcy, czterdzieści tysięcy liwórów, obydwom zapewnię przyszłość, ale darujcie jej wolność.
— Widocznie bardzo kochasz tę kobietę? — zauważył stanowczy.
Teraz Beausire zaczął śmiać się, lecz śmiech jego o brzmieniu ironicznem, przestraszający był.
Każdy agent wyjął po dwa rewolwery, obawiając się wybuchów rozpaczy widniejącej na twarzy Beausire’a a opierając lufy na piersiach Beausire‘a, rzekli.
— Nie oddamy ci tej kobiety... nawet za sto tysięcy talarów. Pan de Rohan zapłaci za nią pięćset tysięcy liwrów, królowa nawet miljon.
— Naprzód — zawołał stanowczy. — Musisz tu mieć jakiś powóz lub brykę, każ pan zaprząc dla pani. W drodze udamy, że nie widzimy, pan zeskoczysz, a my po godzinie dopiero zauważymy pańską nieobecność. Cóż, dobrze tak?
Beausire odparł:
— Pójdę tam, gdzie ona. Póki życia starczy, nie opuszczę jej.
— A i później nie — dodała Oliwja, przejęta najokropniejszym strachem.
Łatwo wyobrazić sobie, jakie wrażenie sprawiło na panu de Crosne uwięzienie Beausire‘a i Oliwji.
Szef policji zatarł ręce, co u niego było znakiem zadowolenia i w powozie udał się do Wersalu; za jego powozem posuwał się drugi, szczelnie zamknięty.
Zajechawszy do Trianon, naczelnik policji wyskoczył z powozu, drugi zaś pozostawił pod nadzorem swego pomocnika.
Kazał zameldować się królowej, którą poprzednio już prosił o posłuchanie w Trianon.
Królowa od miesiąca mocno interesowała się sprawami policji, natychmiast więc udzieliła audjencji ministrowi.
Skoro tylko ujrzała wesołą minę pana de Crosne, wiedziała już, że pomyślne przynosi nowiny.
Naczelnik policji ucałował rękę Marji Antoniny i rzekł:
— Czy Najjaśniejsza Pani ma w Trianon jaką salę, gdzie, przez innych niewidziana, sama widziećby mogła?
— Mam bibljotekę — odparła królowa — po za drewnianem przeforsztowaniem często bawiłam się w towarzystwie pani de Lamballe i panny de Taverney, gdy jeszcze przy mnie była, obserwując zapał księdza Vermont, kiedy rzucał się na ośmieszający go pamflet.
— Bardzo dobrze — rzekł pan de Crosne. — Teraz właśnie mam na dole powóz; chciałbym, aby zajechał i aby opróżniono go bez świadków, chyba tylko przy Waszej Królewskiej Mości.
— Niema nic łatwiejszego — odparła królowa gdzież znajduje się ów powóz?
— W pierwszem podwórzu. Najjaśniejsza Pani.
Królowa zadzwoniła i w tejże chwili zjawił się służący.
— Niechaj powóz, wskazany przez pana de Crosne, zajedzie do dużej sieni; potem niechaj z obu stron zamkną podwoje, aby było zupełnie ciemno, gdyż nikt nie powinien przede mną ujrzyć tego, co pan de Crosne nam przywozi.
Rozkaz został wypełniony.
— Teraz zechciej, Najjaśniejsza Pani — rzekł pan de Crosne — udać się ze mną do owej salki i rozporządzić aby wpuszczono mego pomocnika z jego bagażem do bibljoteki.
Po dziesięciu minutach znajdowała się zaciekawiona królowa za przeforsztowaniem.
Widziała, że weszła do bibljoteki jakaś istota zakwefiona, z której pomocnik pana de Crosne woal zdejmował.
Nagle królowa krzyknęła. Była to Oliwja, ubrana w jeden z najulubieńszych kostjumów królowej.
Był to sobowtór Marji Antoniny, brakowało tylko krwi Cezarów, zastąpionej płynem plebejuszowskim i wrażliwym na uczucia Beausire‘a. Królowej zdawało się, że widzi się w lustrze.
— Cóż mówi, Najjaśniejsza Pani, o tem podobieństwie? — zapytał pan de Crosne, triumfując wrażeniem, wywartem na królowej.
— Mówię... mówię... panie — szepnęła. — Ach, Olivierze — pomyślała — dlaczego cię tu niema?
— Czy rzeczywiście do tej kobiety odnosi się wszystko, co mówią? — zapytał naczelnik policji.
— Zapewne pan znasz sprawę.
— Mniej więcej.
— Cóż pan de Rohan?
— Pan de Rohan nie wie o niczem.
— A! — jęknęła królowa, ukrywając twarz w dłoniach — ta kobieta, przeczuwam, jest powodem pomyłki kardynała.
— Być może, lecz pomyłka kardynała wynikła wskutek przestępstwa kogoś innego!
— A proces? — zapytała królowa.
— Postępuje. Zaprzeczają ciągle, czekam więc na pomyślną chwilę, aby pokazać argument przekonywujący, który tu przed jej znajduje się oczyma.
— Cóż pani — de la Motte?
— Nie wie, że znalazłem tę kobietę i oskarża pana de Cagliostro, że zawrócił zupełnie głowę kardynałowi.
— A pan Cagliostro?
— Kazał mi powiedzieć, że dziś przed południem mnie odwiedzi.
— Oczekujesz pan wyjaśnień?
— Jestem ich pewien.
— Dlaczego, panie? Powiedz mi, wszystko, coby mnie uspokoić mogło!
— Moje rozumowania na tem polegają: Pani de la Motte mieszkała przy ulicy Saint-Claude...
— A pan de Cagliostro mieszka naprzeciwko.
— Przypuszczasz pan?
— Przypuszczam, że, jeżeli istniała między sąsiadami jakaś tajemnica, musi być ona własnością obojga. Ale wybacz, Najjaśniejsza Pani, zbliża się godzina, oznaczona przez pana de Cagliostro, a nie chciałbym opóźnić wyznania.
— Jedź pan, jedź, a przekonany bądź o mej wdzięczności.
— O! — zawołała po odjeździe pana de Crosne, tonąc we łzach — otóż zaczyna się moje usprawiedliwienie.
Tymczasem pan de Crosne pędził do swego biura, gdzie czekał nań pan de Cagliostro. Ten od dnia poprzedniego o wszystkiem wiedział. Był właśnie w drodze do Beausire‘a, którego miejsce zamieszkania znał, aby go nakłonić do opuszczenia Francji, gdy na szosie ujrzał powóz z uwięzionymi i policjantami. Oliwja wsunęła się wgłąb, aby nie okazywać strachu i wstydu.
Beausire zobaczył hrabiego w karecie pocztowej. Mysl, że pan ten możny i tajemniczy wielką dlań może być pomocą, zmieniła jego postanowienie nieopuszczania Oliwji.
Przypomniał agentom propozycję ucieczki i dla stu luidorów puścili go, pomimo płaczu i lamentu Nicoliny.
Beausire pobiegł za powozem Cagliostra, który wkrótce kazał zawrócić. Po cóż jechać do Beausire’a, kiedy go właśnie wieziono...
Cagliostro czekał już pół godziny przy zakręcie drogi, kiedy nadbiegł zmęczony, blady, nawpół nieżywy kochanek Oliwii.
— Cóż ci jest? — zapytał hrabia, pomagając mu siąść koło niego.
— Beausire opowiedział cale niefortunne zajście; Cagliostro słuchał w milczeniu.
— Zgubiona — rzekł po chwili.
— Wyratuj pan ją, wyratuj! — zawołał, padając w powozie na kolana — a jeżeli ją jeszcze kochasz, będzie twoja.
— Mój przyjacielu — odparł Cagliostro — mylisz się, nigdy nie kochałem panny Oliwji; miałem tylko pewien cel: chciałem wyrwać ją z tego życia, pełnego orgij, w jakie ją pogrążyłeś.
— Ale... — rzekł zdziwiony Beausire.
— Dziwi to pana? Wiedz więc, że jestem syndykiem pewnego stowarzyszenia mającego na celu wyrwanie z kałuż tych, którzy mogą być jeszcze uleczonymi. Odbierając panu Oliwję, byłbym ją wyleczył, dlatego też ją odebrałem.
— Tembardziej panie, wyratuj ją!
— Chętnie spróbuję, ale zależeć to będzie od ciebie, Beausire.
— Żądaj pan mego życia.
— Tak wiele żądać nie będę. Powróć ze mną do Paryża, a jeżeli zawsze słuchać mnie będziesz, wyratujemy może twoją kochankę. Kładę tylko jeden warunek.
— Jaki? panie?
— Powiem to panu w drodze do Paryża.
— Przyjmuję zgóry... byle zobaczyć Oliwję!
— O tem właśnie myślę; za dwie godziny zobaczysz ją.
— I ucałuję?
— Tak sądzę; powiesz jej, co ci każę.
Beausire i Cagliostro skierowali się w stronę Paryża.
Po dwóch godzinach było to już wieczorem, dogonili pierwszy powóz; po godzinie kupił Beausire za pięćdziesiąt luidorów pozwolenie agentów dla ucałowania i pomówienia z Oliwją.
Agenci podziwiali gorącą tę miłość; liczyli na pięćdziesiąt luidorów przy każdej większej stacji.
Pan de Crosne wiedział o panu de Cagliostro wszystko, co zręczny naczelnik policji wiedzieć może o mieszkańcu Francji, a to wcale niemało. Pan de Crosne był człowiekiem sprytnym, znał wszystkie sposoby i sposobiki swego stanowiska, dobrze był widziany u dworu, nie zależało mu więc na łaskach i nie był zbyt dumny, słowem, niełatwo było go zjednać.
Temu nie mógł Cagliostro — jak ongi panu de Rohan — ofiarować luidory, pochodzące z pieca hermetycznego: temu nie można było pokazać rewolweru, jak to uczynił Balsamo z panem de Sartines; od tego Balsamo nie mógł żądać zwrotu Lorenzy, lecz sam jemu musiał zdawać rachunek. Dlatego też hrabia, nie czekając na bieg zdarzeń, prosił o posłuchanie u naczelnika policji.
Była to gra otwarta, mająca zacięcie, którego jeden z graczów wcale nie podejrzewał, a graczem tym, przyznać należy, był pan de Crosne.
Znał Cagliostra jako szarlatana, nie wiedział jednakże o istnieniu alchemika, robiącego złoto.
Pan de Crosne oczekiwał od Cagliostra wyjasnień, dotyczących naszyjnika i frymarek pani de la Motte... w tem objawiała się jego niższość... Lecz mógł pytać, więzić, śledzić... na tem polegała jego wyższość. Przyjął hrabiego, jak człowiek, pewny swego znaczenia, lecz niechcący być nieuprzejmy. Cagliostro trzymał się odważnie. Chciał tylko uchodzić za wielkiego pana; tę tylko słabostkę chciał okazać.
— Panie — rzekł naczelnik policji — prosiłeś pan o posłuchanie. Przybyłem naumyślnie z Wersalu, aby panu je udzielić.
— Pan — odparł Cagliostro — zajmujesz się bardzo panią de la Motte i zniknięciem naszyjnika.
— Czyżby go pan znalazł? — zapytał prawie drwiąco pan de Crosne.
— Nie — odparł poważnie hrabia — ale wiem, że pani de la Motte mieszkała przy ulicy Saint-Claude.
— Naprzeciw pana, i ja wiem o tem.
— Skoro tak, to wiesz pan zapewne, co robiła pani de la Motte... nie mamy więc o czem mówić.
— Ależ przeciwnie — odparł obojętnie pan de Cro[4] sny — mówmy.
— Może to być o tyle zajmujące, o ile dotyczy panny Oliwji? — rzekł Cagliostro — ale skoro pan wszystko wie o pani de la Motte, nie powiedziałbym panu nic nowego.
Na imię Oliwji drgnął pan de Crosne.
— Co pan mówi o Oliwji? — zapytał — kto jest ta Oliwja?
— Pan tego nie wie? A, panie, to ciekawa rzecz, czyż ja pierwszy miałbym panu o tem opowiedzieć. Wyobraź pan sobie dziewczynę bardzo ładną, figura... oczy niebieskie, owal twarzy doskonały, a rodzaj piękności, niezmiernie przypominający Jej Królewską Mość królowę.
— Dziewczyna ta źle się prowadziła; to mnie martwiło, gdyż niegdyś służyła u dobrego mego przyjaciela, pana de Taverney... Potem żyła z pewnym uczonym człowiekiem, którego pan nie zna i który... Ale nadkładam drogi i spostrzegam właśnie, że to panu nie na rękę.
— Przeciwnie — rzekł pan de Crosne — chciej pan mówić dalej. Więc ta Oliwja?
— Źle się prowadziła, miałem to już zaszczyt powiedzieć panu. Biedaczka klepała biedę z pewnym jegomościem, swoim kochankiem, który ją bił i okradał.
— Niejaki Beausire? — zapytał naczelnik policji, zachwycony sposobnością okazania swej wiedzy.
— A! zna go pan? to dziwne — rzekł Cagliostro z uznaniem. — Bardzo dobrze, lepiej pan odgaduje, niż ja. Otóż pewnego dnia, kiedy Beausire zbytnio pobił i okradł Oliwję, uciekła do mnie, prosząc o schronienie. Jestem dobry, dałem jej więc kącik pawilonu, w jednym z moich pałacyków.
— U pana! Ona była u pana — zapytał zdziwiony pan de Crosne.
— Zapewne — odparł Cagliostro, udając też zdziwienie, Dlaczegóż nie miałbym pomieścić jej u siebie, wszak jestem kawalerem.
Przy tych słowach, uśmiechnął się z tak znakomicie udaną dobrodusznością, że pan de Crosne zupełnie wpadł w sidła...
— U pana... — powtórzył raz jeszcze — dlatego tez agenci moi, tak długo bezowocnie szukali.
— Jakto, szukali? — rzekł Cagliostro. Szukano Oliwji? Czyż zbroiła coś takiego, o czembym nie wiedział?
— Nie, panie, bynajmniej. Mów pan dalej, proszę.
— O, mój Boże, skończyłem. Umieściłem ją u siebie, ot i wszystko.
— Ależ nie, panie hrabio, zdaje się, że to nie wszystko, bo przed chwilą łączyłeś pan imię Oliwji, z nazwiskiem pani de la Motte.
— O! to z powodu sąsiedztwa — rzekł Cagliostro.
— Musi być co innego, panie hrabio; nie napróżno mówiłeś pan, że Oliwja i pani de la Motte były sąsiadkami.
— To dotyczy sprawy, którą zbytecznie byłoby wyjawiać panu. Wszak nie godzi się pierwszemu ministrowi państwa opowiadać o niedorzecznościach rozpróżniaczonego kapitalisty.
— Zaciekawiasz mnie pan więcej, niżeli przypuszczasz, gdyż znaleziono ową, niby u pana mieszkającą Oliwję na prowincji.
— Znaleziono ją?
— I to z panem Beausire.
— O, domyślałem się tego — zawołał Cagliostro. — Więc była z Beausire‘m? A to dobrze, dobrze, zwracam honor pani de la Motte.
— Co to ma znaczyć? — zapytał pan de Crosne.
— Mówię, że najzupełniej zwracam honor pani de la Motte. ponieważ ją podejrzewałem.
— Podejrzewałeś ją pan? o co?
— Mój Boże! Słuchasz pan cierpliwie wszystkich tych głupstw, więc powiem, że kiedy cieszyłem się nadzieją umoralnienia Oliwji, nawrócenia jej na drogę pracy i uczciwości — ktoś mi ją porwał, tak jest... porwał.
— Porwał! od pana?
— Z mojego domu.
— To dziwne!
— Czyż nie? Byłbym przysiągł, że to pani de la Motte. Do czego to prowadzą sądy ludzkie!
Pan de Crosne zbliżył się do Cagliostra, i rzekł:
— Proszę, mów pan jaśniej, dokładniej.
— O, teraz, skoro pan znalazł Oliwję z panem de Beausire, nie będę już wtrącał pani de la Motte; nie będę zważał na jej uprzejmość względem Oliwji, na jej znaki, na korespondencję.
— Z Oliwją?
— Ależ tak.
— Pani de la Motte porozumiewała się z Oliwją?
— Tak jest.
— Widywały się?
— Pani de la Motte znalazła sposób wyprowadzania Oliwji co noc z mego domu.
— Co noc? jesteś pan tego pewny?
— Tak pewny, jak tego, com widział i słyszał.
— Ależ panie, opłaciłbym każdy wyraz twój tysiącami! Jakżem szczęśliwy, że pan robisz złoto.
— Już go nie robię, zbyt było drogie.
— Jesteś pan przyjacielem pana de Rohan?
— Zdaje się.
— Więc musisz pan wiedzieć, jaką rolę odgrywa to uosobienie intrygi, pani de la Motte, w sprawie pana de Rohan?
— Nie, nie wiem.
— A może pan zna skutki tych przechadzek nocnych, odbywanych przez panią de la Motte i Oliwję?
— Panie, są rzeczy, o których człowiek rozważny milczeć powinien — odparł Cogliostro.
— Będę miał zaszczyt o jedno jeszcze zapytać pana — rzekł pan de Crosne. — Czy masz pan dowody, że pani de la Motte korespondowała z Oliwją?
— Setne dowody.
— Jakie?
— Bileciki pani de la Motte, pisane do Oliwji i przerzucane za pomocą procy ręcznej, którą zapewne znajdą w jej mieszkaniu. Kilka takich bilecików, owiniętych na kulkach ołowianych, nie doszło do miejsca przeznaczenia. Upadły na ulicę, a ja, lub służba moja, podnieśliśmy je.
— Czy przedstawisz je pan sprawiedliwości?
— O, panie, treść ich tak jest niewinna, że nie będę sobie robił skrupułów i zdaje mi się, że nie zasłużę nawet na naganę pani de la Motte.
— A dowody wspólnictwa, schadzek?
— Tysiączne.
— O jeden tylko proszę.
— Dam najlepszy. Pani de la Motte widocznie z łatwością odwiedzała w moim domu Oliwję, gdyż widziałem ją tegoż dnia, kiedy Oliwja zniknęła.
— Tego samego dnia?
— Widziałem ją i widziała moja służba.
— A... pocóż przyszła, skoro Oliwji już nie było?
— Sam już nad tem zastanawiałem się, lecz nie zdołałem sobie wytłumaczyć. Widziałem panią de la Motte, wysiadającą z karety pocztowej, czekającej na rogu ulicy Roi-Dore; ludzie moi długo widzieli czekający powóz, a ja sądziłem, przyznać muszę, że pani de la Motte przybywa po Oliwję.
— A... panna Oliwja znała się z panią de la Motte, widywały się z sobą, wychodziły razem?...
— Tak, panie.
— A... widziano panią de la Motte u pana w tym dniu, kiedy porwano Oliwję?
— Tak, panie.
— A... zdawało się panu, że pani de la Motte przybyła po Oliwję?
— Czyż mogło mi się zdawać inaczej?
— I cóż powiedziała pani de la Motte, nie zastawszy Oliwji?
— Zdawała się być zmieszana.
— Przypuszczasz pan, że Beausire porwał Oliwję?
— Przypuszczam jedynie tylko dlatego, że pan tak powiedział, inaczej niepodejrzewałbym, gdyż Beausire nie wiedział o mieszkaniu Oliwji; któż mu je wskazać mógł?
— Oliwja sama.
— Nie sądzę, gdyż w takim razie nie on przyszedłby do niej, lecz ona uciekłaby do niego, a wierzaj mi pan, że bez klucza, dostarczonego przez hrabinę de la Motte, nie dostałby się do mego domu.
— Hrabina miała klucz?
— Trudno o tem wątpić.
— Którego dnia porwano Oliwję? — zapytał pan de — Crosne, objaśniony nagle światłem, tak zręcznie przez Cagliostra kierowanem.
— O! panie, pamiętam doskonale, było to, w wigilję Ś-go Ludwika.
— A! — zawołał szef policji — panie, oddałeś pan wielką usługę krajowi.
— Jestem nad wyraz szczęśliwy.
Pan de Crosne skłonił się.
— Czy mogę liczyć na dostarczenie dowodów, o których mówiliśmy? — zapytał.
— Pragnę służyć sprawiedliwości.
— Mam więc pańskie słowo, a zatem do widzenia.
Pożegnał przy tych słowach Cagliostra, który, wychodząc, pomyślał:
Kiedy pan de Crosne tak rozprawiał z panem Cagliostro, zjawił się w Bastylji, w imieniu króla, pan de Breteuil, aby badać pana de Rohan.
Widzenie się tych dwóch wrogów mogło być burzliwe. Panu de Breteuil nie obca była duma pana de Rohan. Pan de Rohan odmówił odpowiedzi. Kanclerz państwa nalegał, lecz pan de Rohan oświadczył, że zdaje się na sąd parlamentarny i sędziów.
Pan de Breteuil ustąpić musiał, przed stanowczem oświadczeniem oskarżonego.
Sprowadzić kazał panią de la Motte, zajętą układaniem swych pamiętników; usłuchała natychmiast.
Pan de Breteuil w krótkich wyrazach objaśnił jej położenie, które sama znała najlepiej.
Odpowiedziała, że ma dowody swej niewinności, ze dostarczy ich, kiedy zajdzie tego potrzeba.
Pan de Breteuil zauważył, że to nader ważne.
Joanna opowiedziała całą bajkę, którą wymyśliła; był to cały ciąg najróżnorodniejszych insynuacyj i zapewnień, że owe dwa fałszowane pokwitowania pochodzą niewiadomo skąd.
I ona oświadczyła, że skoro parlament zajmuje się tą sprawą, powie prawdę tylko w obecności kardynała i na skutek jego obwinień.
Wtedy oznajmił jej pan de Breteuil, że kardynał całą winę na nią zwala.
— Wszystko? — zapytała Joanna — nawet kradzież?
— Nawet kradzież.
— Każ pan powiedzieć kardynałów. — rzekła Joanna że radzę mu porzucić dotychczasowy, a niekorzystny sposób obrony.
Na tem skończyło się, lecz pan Breteuil nie był zadowolony; żądał kilku jeszcze szczegółów.
Panu de Breteuil potrzeba było wyjaśnień do owych protokółów, zebranych przez hrabiego Prowancji, które stały się powodem szmeru ogólnego.
Kanclerz państwa był człowiekiem sprytnym; wiedział, jak postępować należy z kobietą, i przyrzekł pani de la Motte Bóg wie co, aby wskazała kogoś winnego.
— Oskarż pani kogo, a sama się oswobodzisz — odparł niewzruszony Breteuil.
Lecz hrabina pogrążyła się w rozważne milczenie, przez co pierwsze widzenie się kanclerza państwa z hrabiną żadnego nie osiągnęło skutku.
Nagle rozeszły się pogłoski, że znaleziono dowody: sprzedano brylanty w Anglji, gdzie urzędnicy pana de Vergames przytrzymali pana de Villette.
Pierwszy atak, który Joanna znieść musiała, był okropny.
Skonfrontowano Joannę z panem Réteau de Villette, którego uważała za wiernego wspólnika; jakże wielkiem było jej zdziwienie, gdy usłyszała, że Réteau przyznaje się do fałszerstwa podpisów królowej, jubilerów i do sfałszowania pokwitowań!
Zapytany, dlaczego popełnił takie przestępstwo, odparł, że zadość uczynił prośbie pani de la Motte.
Ona, choć wystraszona, broniła się i przeczyła; wściekłą była jak lwica; twierdziła, że nie widziała nigdy, nie znała wcale pana Réteau de Villette.
Lecz znów spadły na nią dwa gromy, dwa przygnębiające zeznania.
Pierwszym świadkiem był właściciel dorożki, znaleziony przez pana de Crosne, który oświadczył, że dnia tego i tego, o takiej godzinie, oznaczonej poprzednio przez pana de Villette, wiózł damę w takim stroju na ulicę Montmatre.
Damą, otaczającą się taką tajemnicą, mogła być tylko pani de la Motte, mieszkająca na ulicy Saint-Claude.
A jakże zaprzeczyć można znajomości z panem de Villette, kiedy świadek zeznał, że widział go, siedzącego na koźle powozu pocztowego, z którego wysiadła hrabina; poznano go po bladej i niespokojnej twarzy.
Tym świadkiem był jeden ze służących Cagliostra.
To było pierwsze ogniwo oskarżenia.
Pan de Rohan bronił się, broniąc Cagliostra.
Kardynał przeczył tak uparcie, że zrozpaczona Joanna po raz pierwszy wspomniała o szalonej miłości kardynała dla królowej.
Pan de Cagliostro zażądał, aby go aresztowano i badano dla stwierdzenia niewinności.
Oskarżający i sędziowie przejęli się zapałem na pierwszy odbłysk prawdy, a opinia publiczna natychmiast oświadczyła się za kardynałem i Cagliostrem, przeciw królowej.
Nieszczęśliwa królowa poleciła wówczas ogłoszenie raportów, przyniesionych królowi, a powołując się na pana de Crosne, zaklinała go, aby powiedział, co tylko wie.
Ten zręcznie obmyślony krok o mało co nie zgnębił Joanny.
W chwili też, kiedy Joanna najgłośniej wołała, że nigdy w nocy nie była w Wersalu, że nic nie wie o stosunkach kardynała i królowej, ta myślała o Oliwji, żywem świadectwie, które zmienić musi głos opinii i zburzyć cały gmach kłamstw, nagromadzonych przez hrabinę.
Kiedy pan de Rohan zobaczył Oliwję, tą królowę przedmieścia; kiedy przypomniał sobie różę, uścisk ręki i łazienki Apolina, pobladł i chętnie złożyłby u stóp Marji-Antoniny życie swoje, aby uzyskać przebaczenie.
Ale i ta pociecha było mu wzbroniona; nie mógł uznać tożsamości Oliwji, nie przyznając że kocha prawdziwą królowę, a przyznanie się do pomyłki byłoby ubliżeniem, oskarżeniem... pozwalał więc Joannie przeczyć, a sam milczał.
Kiedy panowie de Breteuil i de Crosne chcieli zmusić Joannę do jaśniejszych opowiadań, rzekła:
— Najlepszym sposobem przekonania się, że królowa nie była w parku w nocy, będzie pokazanie kobiety, podobnej do królowej i przyznającej się do nocnych przechadzek. Jeśli się znajdzie taka, sprawa się zakończy.
Ta bezczelna insynuacja dobry wywarła skutek. Znów podała nieco prawdy.
Lecz Oiiwja, w swej okropnej niespokojności, wskazywała szczegóły i dowody, nie zapominała o niczem, mówiła tak przekonywająco, że hrabina zmienić musiała taktykę: przyznała się.
Przyznała się, że wprowadziła kardynała do Wersalu; że Jego Ekscelencja bądź co bądź chciał widzieć królowę i dać jej zapewnienie przywiązania pełnego szacunku; przyznała się, gdyż widziała w tem korzyść, nie istniejącą przy zaprzeczaniu; przyznała się, gdyż, oskarżając królowę, stawała się pomocnicą licznych wrogów królowej.
Po raz dziesiąty zmieniły się role w tym piekielnym procesie; kardynał grał rolę oszukanego; Oliwja grała rolę prostytutki bez poezji i uczuć; Joanna rolę intrygantki... i nie mogła wybrać lepszej.
Marja Antonina stawała się przez to Dozimeną, konszachtującą z Prosinem przeciw panu Jourdain, kardynałowi.
Joanna oznajmiła, że przechadzki odbywały się z wiedzą królowej, ukrytej za drzewami i pokładającej się ze śmiechu, gdy słyszała namiętne wyznania zakochanego pana de Rohan.
To jeszcze wymyśliła złodziejka, nie wiedząc, jak ukryć swą kradzież; taki majestat królewski zrobiła z dawnej czci Marji-Teresy i Marji Leszczyńskiej.
Królowa ugięła się pod ciężarem tego oskarżenia, gdyż nie mogła dowieść fałszu.
Nie mogła, Joanna, bo doprowadzona do ostateczności oświadczyła, że ogłosi listy miłosne, pisane przez pana de Rohan do królowej, a przecież w rękach Joanny znajdowały się listy, dowody szalonej miłości kardynała.
Odnalezienie prawdy stawało się prawie niemożliwem, dzięki zagmatwaniu sprawy przez Joannę.
Joanna nie mogła zdecydować się na uchodzenie za zwyczajną złodziejkę, choć dowiodły tego świadectwa osób, godnych wiary, oznajmiając o skradzeniu przez nią brylantów.
Perswadowała sama sobie, że hałas, sprawiony skandalem wersalskim, doskonale ukryje jej przestępstwo, a jeżeli nawet skazana będzie hrabina de la Motte, wyrok najbardziej dotknie królowę.
Lecz kalkulacja zawiodła ją.
Ponieważ królowa poddała się podwójnemu procesowi, a kardynał zgodził się na badania śledcze, sądy i hałasy, spadła z Joanny aureola niewinności, jaką sobie, dzięki swemu milczeniu, wytworzyła.
Wszystkie prawie zdarzenia wydawały się nieprawdopodobne wszystkie wyjaśnienia były wyczerpane.
Joanna spostrzegła, że nie wywarła należytego wrażenia na sędziach.
na sędziach.
W ciszy swego pokoju rozmyślała Joanna o swoich siłach i widokach.
Joanna sądząc z tego, co mówił pan Berteuil, uznała za słuszne, aby oszczędzać królowę, a bezlitośnie obwiniać kardynała.
Co zaś dotyczyło kardynała, członka możnej rodziny, samej sądzącej sprawy ogólne, duchownego, zaopatrzonego w mnóstwo sposobów radzenia sobie, Joanna uznała za potrzebne wyznać prawdę, wyjawić intrygi dworskie i takich narobić awantur, aby zamieszanie śmiertelne dotknęło głowy koronowane.
Wszystko to jednak niepokoiło Joannę; przypominało jej, o czem już wiedziała, a mianowicie, że większość sędziów przychylna była kardynałowi; że ulegnie ona w tej walce; przypominało jej, choć już nawpół była stracona, iż lepiej dać się skazać za kradzież brylantów, niż za obrazę majestatu.
Tu było zwycięstwo pewne. Entuzjazm narodu objawiał się razem z życzliwością dla kardynała. Dla wielkiej ilości ludzi nie istniała Oliwja, pomimo, że żyła, że przyznała się i była do królowej podobną; jeżeli zaś uznawali jej istnienie, to twierdzili, że królowa naumyślnie wyszukała ją, aby się uniewinnić.
Joanna zastanawiała się nad wszystkiem.
Jej właśni prawnicy opuszczali ją, a sędziowie nie ukrywali swej niechęci; rodzina Rohan obwiniała ją energicznie, opinja publiczna pogardzała nią...
Postanowiła użyć ostatniego środka, aby zaniepokoić sędziów, przyjaciół kardynała i aby wzbudzić nienawiść dla Marji-Antoniny.
Sposób ten miał być: Udawać, że oszczędzała dotąd królowej, lecz że, doprowadzona do ostateczności, wyjawi wszystko.
To było w rzeczy samej tylko planem postępowania podczas procesu; lecz nowe zajścia mogły szyki popsuć. I oto co wymyśliła hrabina dla przeprowadzenia swych planów: napisała list do królowej, list, którego wyrazy ujawniały jej charakter:
Pomimo okropności mego położenia, nie wymknęła się z ust moich skarga. Wszystkie wybiegi, jakich użyto, aby wydobyć ze mnie wyznania, przyczyniły się tylko do umocnienia mnie w mem postanowieniu nie skompromitowania mej zwierzchniczki.
Długie uwięzienie, konfrontacje bez końca, wstyd i rozpacz, że jestem oskarżona o kradzież i przestępstwo, choć czuję się niewinną, zmniejszyły moją odwagę; drżę na samą myśl, że stałość moja upadnie pod tylu silnemi ciosami.
Najjaśniejsza Pani, jednem słowem zdoła tamę położyć tej sprawie przy pomocy pana de Breteuil, który podda myśl tę ministrowi (królowi), bez narażenia Najjaśniejszej Pani na kompromitację. Obawa, że zmuszona będę wyjawić wszystko, popchnęła mnie do napisania tego listu, lecz czynię to w przekonaniu, że Wasza Królewska Mość zechce mieć na względzie powody, które mnie do tego skłoniły i że wyda rozporządzenie uwolnienia mnie z przykrego położenia.
Pozostaję z najgłębszym szacunkiem uniżoną i posłuszną sługą Najjaśniejszej Pani.
Joanna ułożyła to, jak widzimy, dwie mając myśli: albo list przestraszy królowę dowodem trwania w złem, a wtedy, zmęczona walką, zgodzi się na uwolnienie Joanny skoro proces i uwięzienie na nic się nie zdały; albo też, co było nader prawdopodobne i dowiedzione zakończeniem listu, Joanna na nic nie liczyła, gdyż królowa, zamieszana w procesie, sama naraziłaby się na podejrzenia. Jasnem więc jest, że Joanna nie mogła liczyć na to, aby list jej doszedł rąk królowej.
Była przekonana, że wszyscy dozorcy są oddani duszą i ciałem zarządzającemu Bastylją.
Nie ulegało żadnej wątpliwości, że posłaniec, któremu poruczvła odniesienie listu, jeżeliby nie oddał go nadzorcy więzienia, z pewnością zachowałby go dla stronników swojej partji.
Starała się urządzić wszystko w ten sposób, aby list, wpadłszy w obce ręce, zbudził podejrzenie, nienawiść i cień niesławy rzucił na królowę.
Jednocześnie z listem do Marji Antoniny, wystosowała drugi list do kardynała, następującej treści:
„Nie mogę pojąć Waszej Eminencji, że trwasz pan w zamiarze milczenia. Podług mego zdania, uczyniłbyś pan znacznie lepiej, zdawszy się na łaskę i niełaskę sędziów, a wtedy może los nasz polepszyłby się. Co do mnie, postanowiłam milczeć, jeżeli pan nie ma zamiaru mowie. A dlaczego właściwie pan milczy?...
Ze swoje strony nie możesz się pan obawiać niczego; znasz pan moje do niego przywiązanie. Jeżeli ona nawet okaże się w swojem postanowieniu niewzruszona, jesteśmy tak silnie ze sobą zespoleni popełnionemi winami, że, wiedz o tem, godzina, w której ja otrzymałabym wyrok kary, byłaby jednocześnie i godziną twego potępienia.
Ja jednakże poświęciłabym wszystko, aby wydobyć pana ze szponów zemsty, ale niepowodzenia dzielićbyśmy musieli“.
„P. S. Jednocześnie z niniejszem wysłałam list do niej, który, mam nadzieję, zdoła ją przekonać i skłonić do wypuszczenia nas na wolność. Wszak nie można nam nic zarzucić, chyba tylko lekkomyślne postępowanie, które spowodowało pomyłką, lub co najwyżej uparte milczenie“.
List ten, arcydzieło przebiegłej kobiety, wręczony został kardynałowi przy spotkaniu w sali rozmów w Bastylji.
Zdarzenie to zdziwiło niewymownie kardynała, bo zbladł i zupełnie stracił zimną krew wobec takiego zuchwalstwa. Wybiegł, aby swobodniej odetchnąć.
List zaś do królowej inne przechodził koleje; pierwotnie został wręczony przez hrabinę księdzu Lekel, jałmużnikowi Bastylji, który towarzyszył kardynałowi w charakterze wypełniającego jego zlecenia.
— Panie — rzekła do niego — przyjmując na siebie wypełnienie tego poselstwa, możesz stać się wybawcą moim i kardynała. Wniknij w treść tego listu. Powołanie pana daje mi rękojmię, że dyskrecja jest zapewniona.
Jałmużnik odmówił.
— Nie możesz pani wymagać, ażebym ja jako osoba duchowna, przyjął na siebie tę misję a przez to wywołał niezadowolenie Jej Królewskiej Mości; może ona sądzić, że pani powierzyła mi swoją tajemnicę i pod moim wpływem list ten skreśliła.
— A zatem — rzekła Joanna, tracąc wiarę w swoją przebiegłość, a pragnąc pozyskać kapłana swą postawą — pokaż mi pan choć jeden środek dla wykazania mej niewinności, oprócz, odwołania się listownego do królowej. Sądziła, że tym razem nie będzie jej mógł odmówić i podała mu list.
— Jeżeli zabierze to pismo — przebiegło jej po głowie — jestem uratowana, bo wtedy, w obecności całego dworu, będę mogła zapytać, co z niem zrobił; jeżeli zaś nie odda, królowa jest zgubiona, wahanie się rodziny Rohan‘ów utwierdzi tylko wszystkich w przekonaniu, że królowa jest winna, a ja stałam się ofiarą cudzych intryg.
Zaledwie kapłan dotknął się listu, gdy, jakby go ręce paliły, zwrócił go z pośpiechem.
— Nie bądź pan tchórzem — rzekła do niego ze złością — nic pan tu nie ryzykujesz, list ten mieści się w kopercie, adresowanej do pani de Misery.
— Jest to jeszcze jedna przyczyna więcej — odparł ksiądz — abym tego nie uczynił. Dwie osoby posiadałyby tę tajemnicę... podwójny więc powód, dla którego nie chcę się narazić na gniew królowej.
To mówiąc, odtrącił od siebie list.
— Zważ pan — rzekła do niego — że jeżeli i tym razem przyjdzie mi się spotkać z pańską odmową, zmuszona będę zrobić użytek z listów pana de Rohan.
— A gdyby tak nawet, to cóżby się tak wielkiego stało...
— I pan możesz wyrzec: „Niechaj tak będzie, wobec tego że gdyby tajemna korespondencja kardynała z królową stała się udziałem wszystkich, głowa kardynała spadłaby z szafotu?
Przy tych słowach drzwi się raptownie otworzyły i na progu ukazał się kardynał de Rohan, z dumnem, zachmurzonem obliczem.
— Niechaj jeden z rodziny Rohan‘ow zginie marnie na szafocie, Bastylja i tłumy Paryża przyzwyczajone są do podobnych widowisk, ale przedtem niczego nie zaniedbam, abym mógł panią widzieć napiętnowaną jako złodziejkę fałszerkę. — Pójdź, księże, opuśćmy to miejsce.
Pani de la Motte przerachowała się we wszystkich swych zamysłach. Cagliostro zaś nie zawiódł się na żadnym.
Zaledwie osadzony został w Bastylji, gdy zdołał przeniknąć, czego właściwie od niego żądano.
Słupem wytycznym jego działań miały być dążenia dla wprowadzenia ruiny do tej monarchji, której istnienie podkopywał za pomocą illuminizmu i alchemji.
Jego to dziełem było zebranie wiadomości, przesłanych w liście, który spowodował pierwsze zaburzenia. Rozwalono zatarasowane mury Bastylji, zawrzało w mieście jak w ulu, snać wszystko już było przygotowane, jedna iskra miała wywołać niszczący płomień-rewolucje, pierwszy zwrot polityczny, który poprzedzał wypadki z dnia 14 lipca 1782 roku.
List ten zaburzył spokój króla, królowej, kardynała i wszystkich działaczy politycznych, ale zarazem strącił z zajmowanego stanowiska słynnego tyrana ministerialnego pana de Breteuil.
Oto, co zawierał list ten:
„Teraz gdy jestem już na wolności, nie cofnę słów, którem wyrzekł, będąc uwięziony w Bastylji. Niema winy, niema przestępstwa, któregoby nie powinien zatrzeć sześciomiesięczny pobyt w tem więzieniu. Pytano mnie, czy powrócę kiedyś do Francji. Tak, lecz wtedy tylko, kiedy mury Bastylji zrównane będą z ziemią, kiedy gmach ten zniknie a na jego miejscu staną publiczne ogrody, przeznaczone dla ludu. Oby Bóg dopomógł mi w tem przedsięwzięciu! Francuzi! wy macie wszystkie dane, aby żyć w szczęściu i spokoju; natura hojnie zaopatrzyła was i wasz kraj we wszystkie dary.
Posiadacie niepospolite zdolności umysłowe, odznaczacie się humorem, swadą, werwą i niezamąconym spokojem ducha, ojczyzna wasza zajmuje obszerne i żyzne łany, i nie możecie mieć współzawodników w sztuce przypodobania się ludziom, trzymacie pod wieloma względami prym, lecz niestety jest i jedna ciemna strona waszego szczęścia.
Oto nie możecie spokojnie złożyć do snu głowy swojej, bo nie wiecie, co was czeka.
Cagliostro święcie dotrzymał obietnicy i względem Oliwji, ona zaś dała mu niezbite dowody wdzięczności. Nigdy ani słówkiem nie dotknęła swego protektora a w jego nieobecności postępowała w ten sposób, aby mu wyrobić dobrą opinję i niczem nie skompromitować jego osobistości.
Czas, spędzony przez uwięzionych pod zamknięciem, przeszedł dla Oliwji bez widzenia się ze swoim ukochanym Beausire‘m, nie była jednak ciągle samotną i, jak później przekonamy się, ukochany pozostawił jej pamiątkę.
W maju 1786 roku świątynia św. Pawła przy ulicy św. Antoniego przepełniona była pobożnymi. Pośród licznych żebraków zwracał swojem dziwnem zachowaniem się ogólną uwagę człowiek, którego spojrzenie utkwione wciąż było w kierunku Bastylji. Nieopodal od niego zajął miejsce jeden z pomocników Cagliostra, z pochodzenia niemiec, którego Balsamo używał w charakterze asystenta do swych tajemniczych praktyk, odbywających się w tajemniczym domu przy ulicy Saint-Claude.
Człowiek ten poskramiał objawy niecierpliwości ze strony de Beausire i rzekł do niego szeptem.
— Zatrzymaj się, chwilę cierpliwości! oni niezawodnie przybędą.
— Co? — zawołał tajemniczy człowiek z zaniepokojeniem, to pan?
— Panie Beausire, nie rób tyle hałasu, policja nas może zauważyć. Pan mi przyrzekł, iż udzieli ci pożądanych wiadomości a ja właśnie jestem jego posłannikiem i mogę ci o wszystkiem powiedzieć.
— Ależ na Boga, słucham pana, mów pan czemprędzej.
— Nie tak głośno, matka i dziecię są zupełnie zdrowe.
— Co! — zawołał w uniesieniu radości, którego żadni pióro nie zdołałoby opisać — więc ona została już matką i jest już ocalona!
— Tak jest, ale pójdźmy na stronę.
— Jest szczęśliwą matką córki, czy?...
— Nie, panie, urodził się syn.
— Tem lepiej! jakże jestem szczęśliwym, po tysiąckroć szczęśliwym! Podziękuj swemu panu i powiedz mu, że wdzięczność moja dla niego jest bez granic, że rozporządzać może mną, majątkiem moim i wszystkiem, co jest w mojem posiadaniu.
— Owszem powiem mu to wszystko, lecz muszę się najprzód z nim zobaczyć.
— Ależ, mój przyjacielu, co mają znaczyć twe słowa, proszę przyjąć na pamiątkę te dwa luidory.
— Dziękuję, lecz od nikogo, z wyjątkiem pana mego, nic nie przyjmuję.
— Miałem zamiar zapytać pana, co znaczyły tajemnicze wyrazy „Oni przyjdą“. Zechciej mi pan wytłumaczyć, kto mianowicie tu przybędzie?
— Miałem na myśli chirurga z więzienia Bastylji i akuszerkę, która była tu przy rozwiązaniu panny Oliwji.
— Jakto więc oni tu przybędą? w jakim celu?
— Aby ochrzcić dziecię!
— Więc ujrzę mego syna! — zawołał, skacząc i ciesząc się, jak dziecko.
— Pan powiadasz, że będę miał szczęście zobaczyć tu, za chwilę dziecię Oliwji?
— Z pewnością, lecz zalecić muszę panu spokój, podejrzewam bowiem, że pośród żebraków, okrytych łachmanami, muszę się znajdować i trzej agenci pana de Crosne.
Beausire przycisnął się do niemca.
— Czy jej tam nie brak czego? — zapytał, składając ręce na piersi.
— Nie, przeciwnie jest zupełnie szczęśliwa. Ale oto dorożka zajechała.
Nadmiar wzruszeń pozbawił pana de Beausire sił, kiedy zobaczył, że do kościoła wkraczają chirurg, akuszerka i jeden z dozorców Bastylji. Mieli asystować przy tej ceremonji jako świadkowie. Przy wejściu tych trzech osób do kościoła ożywione szepty żebraków przycichły, natomiast rozległy się z zachrypniętych gardeł prośby o jałmużnę.
Wtedy kościół stał się widownią dziwnego zdarzenia; rodzice chrzestni torowali sobie drogę do ołtarza, potrącając obecnych i złorzecząc żebrakom, gdy człowiek obcy hojnie rozdawał jałmużnę, tłumiąc łzy radości.
Cały orszak, złożony z rodziców chrzestnych, świadków i kilku ciekawych, podążył do zakrystji, dokąd i Beausire poszedł w nadziei, że i jemu da się zdobyć jeszcze miejsce.
Nareszcie zamknięto drzwi od zakrystji i ksiądz przystąpił do swych czynności zaczynając pisać stereotypowy początek aktu urodzenia.
— Jakie jest imię i nazwisko dziecka? — zapytał.
— Możemy tylko powiedzieć, że jest to chłopiec — odpowiedziano.
— A zatem — rzekł ksiądz — należy mu nadać jakiekolwiek imię, byle tylko jednego ze świętych.
— Zgoda! panna chciała, aby go ochrzczono imieniem Toussaint.
— W takim razie — rzekł ksiądz — z tem imieniem tylko, wezwawszy wszystkich świętych na patronów, możemy się obejść bez ojca. Przystąpmy do rzeczy:
W dniu dzisiejszym przedstawiono nam dziecię płci męskiej, urodzone wczoraj w więzieniu Bastylji z matki Nicoliny-Oliwji-Legay i ojca... niewiadomego.
Beausire nie będąc w stanie ukryć oburzenie z wściekłością rzucił się w stronę księdza i, schwyciwszy go za rękę, rzekł z mocą:
— Toussaint ma ojca, jak ma i matkę. Ma ojca, który go kocha i krwi swojej się nie zaprze: Pisz pan proszę, że:
„Toussaint, urodzony w dniu wczorajszym, z matki panny Nicoliny-Oliwji Legay, jest synem Jana-Baptysty Toussaint de Beausire, tu obecnego“.
Z trudnością możnaby opisać zdumienie księdza i chrzestnych rodziców. Pierwszy wypuścił pióro z ręki, patrząc bezmyślnie przed siebie, a mały Toussaint omal nie wypadł z rąk „troskliwej“ akuszerki.
Beausire schwycił go w swoje objęcia i, okrywając gorącemi pocałunkami, tem samem złożył na czole biednego dziecka powitanie zroszone łzami miłości rodzicielskiej.
Rozrzewniająca miłość Beausira do swego dziecka wywarła na obecnych silne wrażenie.
Tylko ksiądz zachował zimną krew i zdawał się wątpić o prawdziwości słów Beausire‘a. A może przykro mu było, że będzie musiał rozpocząć pisanie aktu na nowo.
Ale Beausire przewidział trudności i skrupuły księdza i złożył na chrzcielnicy trzy sztuki złota, które zapewne lepiej, niż jego łzy radości, dowiodły ojcostwa.
Ksiądz zebrał pieniądze i zabrał się do wymazywania tych kilku wierszy, które poprzednio skreślone były pod wpływem zbyt dobrego humoru.
— Ponieważ jednak — rzekł ojciec duchowny — zaświadczenie pana chirurga i pani Chopin było zupełnie formalne i już zostało wciągnięte do aktów, teraz pan ze swej strony musisz nam dać piśmienne zobowiązanie, że sam do tego dziecka się przyznałeś i jesteś jego ojcem.
— Ależ panie, choćbym własną krwią miał to wypisać, nie cofnę się.
I schwycił za pióro z zapałem.
— Miej się pan na baczności — rzekł cicho dozorca Gyan, który zawsze chciał wykazać swoją skrupulatność. — Pańskie nazwisko jest dobrze znane w pewnych miejscowościach, przezorność więc nakazuje powstrzymać się od podpisania papieru, którego data byłaby oczywistym dowodem pańskiego pobytu w mieście i świadczyćby mogła, że byłeś pan w stosunkach z jedną z oskarżonych.
— Dzięki ci za rady, mój przyjacielu — rzekł Beausire wyniośle — człowiek ten wygląda na uczciwego i, zdaje się, zasłużył na dwa luidory, które ode mnie otrzymał. A zresztą, mam się wyprzeć dziecka mego, dziecka mojej żony?
— Więc ona jest pańską żoną? — zapytał chirurg.
— Prawną? — dodał ksiądz.
— Z chwilą, kiedy Bóg powróci jej wolność — rzekł Beausire, drżąc z radości — nazajutrz zwać będzie się Nicoliną Legay de Beausire, tak, jak jej syn i ja.
— Ależ pan się narażasz — rzekł Guyan — zdaje mi się, że pana szukają.
— Możesz pan być przygotowany na to, że ja pana nie zdradzę — rzekł chirurg.
— Ani ja — dodali razem ksiądz i akuszerka.
— A gdyby nawet — odparł Beausire z egzaltacją męczennika — chętnie zniósłbym męczarnie, pocieszając się, iż miałem szczęście widzieć mego syna.
— Jeżeli los ten miałby go kiedy spotkać — wyrzekł złośliwie dozorca do akuszerki — to z pewnością nie za to, że się przyznał, iż jest ojcem małego Toussaint.
Wypowiedziawszy to, przystąpił do podpisania aktu.
Beausire chciał swoje zobowiązanie wyrazić w słowach namiętnych, pełnych gorącej miłości rodzicielskiej.
Gdy papier znów powrócił do jego rąk, odczytał go jeszcze raz i, sprawdziwszy wszystko, uścisnął swego syna, włożył mu dwanaście luidorów pod poduszkę, u szyjki zawiesił złoty pierścień, przeznaczony dla Oliwji, i, dumny jak Ksenofont podczas słynnego odwrotu, otworzył drzwi od zakrystji, gotów na wszystko, byle tylko ujść zbirom, gdyby ci byli do tego stopnia wyrodkami, aby czyhać chcieli na niego w podobnej chwili.
Tłumy żebraków nie opuściły kościoła.
Gdyby Beausire zapuścił wzrok w te zbite tłumy, dojrzećby mógł wśród nich sprawcę nieszczęścia — stanowczego agenta. Ale nic nie zamąciło spokoju przy wyjściu z kościoła i Beausire, żegnany życzeniami żebraków: „Niech cię Bóg ma w swej opiece“, opuścił kościół z pozorami dobroczyńcy, którego cała czereda żegnała słowami podzięki i błogosławieństwa.
Co się zaś tyczy świadków, ci, wsiadłszy do dorożek, udali się do domu, mocno zdziwieni całem tem zajściem.
Z usposobieniem wesołem podążył Beausire do miejsca schronienia, znanego jemu, panu de Crosne i Cagliostrze.
Z wspomnianych wypadków sądzićby można, że i pan de Crosne dotrzymał słowa Cagliostrze i nie zamącał spokoju Beausire‘owi.
Kiedy dziecię powróciło do Bastylji i pani de Chopin opowiedziała, jakiego nadspodziewanego zdarzenia była świadkiem, Oliwja włożyła na palec przysłany pierścień i łzy rozczulenia potoczyły się po twarzy.
Chciano wyszukać karmicielkę dla dziecka.
Ale Oliwja nie pozwoliła, mówiąc:
Nareszcie skończył się dzień, w którym po długich rozprawach miał być zatwierdzony wyrok, wywołany wnioskami prokuratora generalnego.
Oskarżeni, z wyjątkiem pana de Rohan przeniesieni zostali do bliżej położonego więzienia, aby być opodal sali posiedzeń, do której wprowadzano już o godzinie siódmej zrana więźniów.
Wobec sędziów, wśród których prezydował pan de d‘Aligre, zachowanie się oskarżonych pozostało niezmienne.
Oliwja, przejęta bojaźnią, Cagliostro spokojny, z twarzą opromienioną dumnym wyrazem wzgardy, jakby zadowolony, że znajduje się w tej sali tajemniczej, o ponurym wyglądzie.
Villette, przybity, złamany doznanym ciosem. Joanna z błyszczącemi oczyma i z ustami wykrzywionemi groźbą i złorzeczeniami. Kardynał, spokojny i niewzruszony, z marzycielskiemi oczyma.
Wznowienie dysput sądowych nie doprowadziło do żadnych stanowczych rezultatów.
Faktem było, że jedna z oskarżonych osób skradła naszyjnik królowej, poszlaki były silne, nikt jednak nie chciał się przyznać do winy i spełnienie kradzieży zarzucano sobie wzajemnie.
Kto właściwie z dwojga był złodziejem, pozostało kwestją rdzenną procesu.
Chciano się dowiedzieć, czy królowa postąpiła słusznie, dając rozporządzenie, aby aresztowano kardynała jako oskarżonego o ubliżanie jej czci.
Kto znał ówczesną politykę Francji, temu nie trudno będzie się domyślić, że właśnie w tem chciano dopatrzeć się głównej winy. Czyż możebne było, aby de Rohan powiedział królowej to, co mu zarzucano, aby był tajnym agentem Marji Antoniny, aż do chwili, kiedy jej szczęście sprzyjało? Z chwilą jednak, kiedy fortuna odwróciła się od niej, stać się miał wiarołomcą.
— Czy w tym wypadku kardynał działa w dobrej wierze, jako pozostający w poufnych stosunkach?
Wyjaśnić to były winny zarzuty, które, poparte dowodzeniami prokuratora, miały zakończyć akt oskarżenia.
Prokurator generalny zagaił rozprawy.
W obszernej przemowie wystąpił w imieniu godności królewskiej, która została obrażona i żarliwie bronił nietykalności królewskiego imienia.
Po rozpatrzeniu głównej sprawy, stawiał wnioski, będąc już z góry uprzedzony do niektórych obwinionych. Dodatkową sprawę kardynała uważał za niemniej ważną i oddał jej się z całą gorliwością. Nie mógł przypuszczać, aby w sprawie kradzieży naszyjnika królowa choćby w pewnej mierze winna być mogła. Skoro zaś na nią nie padał cień podejrzenia, tem groźniejsze poszlaki zbierały się przeciw kardynałowi.
Nareszcie, niewzruszony, żądał wyroku następującego: Villette skazany być winien na dożywotnie zesłanie do galer.
Joanna de la Motte winna być poddana chłoście, napiętnowana i osadzona na zawsze w domu poprawy.
Gdyby oskarżenie kardynała dowiodło mu winy, miał być ogłoszony banitą i pozbawiony wszelkich praw i przywilejów.
Żądanie to wprowadziło w zdumienie sędziów przysięgłych i oskarżonych.
Wola króla występowała tu tak silnie, że nawet w minionym wieku, gdyby chciano wyłamać się z pod gniotącego jarzma i uzyskać dla siebie pewne uwzględnienie własnych indywidualnych poglądów, i wtedy jeszcze wywody prokuratora nie dosięgłyby tych żądań, nawet wobec szacunku i uszanowania, jakiem się odznaczali sędziowie dla zasady o nietykalności tronu.
Czterdziestu z nich potwierdziło w zupełności wydany dekret, reszta zaś miała zdanie nieco odmienne.
Przystąpiono do ostatniego badania formalności prawie już wcale niepotrzebnej z takimi obwinionymi, ponieważ i przed wydaniem wyroku miano jedynie na celu wymożenie na obwinionych przyznania się do winy. Nie dawano też im chwili spokoju, prowadząc z jednego śledztwa na drugie.
Zazwyczaj dla więźniów wnoszono do sali badan krzesła niskie, przeznaczone do tego tylko użytku i skalane już zetknięciem się z wieloma skazańcami, którzy wprost stąd wysyłani bywali na galery. Ten sam los spotkał fałszerza Villette, który z oczyma pełnemi łez prosił o łaskę i przebaczenie.
Wyznał wszystkie winy, potwierdził wszystkie zarzuty, jakie mu czyniono i dodał, że był wspólnikiem Joanny de la Motte. Sądził jednak, że skrucha jego i wyrzuty sumienia powinny być okolicznościami łagodzącemi i wzruszyć powinny sędziów.
Osobistość ta nie interesowała nikogo z publiczności, obecnej przy sprawie, domyślano się w nim hultaja, to też płaczącego i narzekającego na swój los odesłano go zaraz do celi w więzieniu Conciergerie.
Po nim wprowadzono na salę panią de la Motte w towarzystwie pisarza sądowego.
Ukazanie się jej sprawiło pewne wrażenie, wskutek oryginalności ubrania.
Miała na sobie biały płaszcz batystowy, takież nakrycie głowy, bez najmniejszych ozdób, twarz, osłoniętą rodzajem gazy i włosy bez pudru.
Na wstępie zaraz przyszło jej znosić upokorzenia, wprowadzono ją bowiem tylnemi schodami, jak zwykłych przestępców.
Podniesiona temperatura sali, szept rozmów i tysiące głów, zwróconych w jej stronę, zmieszały ją na chwilę, oczy jej pewien czas nerwowo drgały, jakby przywyknąć nie mogły do tego widoku.
Wtedy obecny w sali pisarz sądowy wziął ją za rękę i wprowadził w sam środek półkola, które wyglądało jak miejsce ścięć na rusztowaniu.
Zobaczywszy hańbiące krzesło, przeznaczone dla niej, dumnej z nazwiska Walezjuszki i dzierżącej jeszcze niedawno w swoich rękach los królowej Francji, Joanna de la Motte zbladła; rzuciła zajadłe spojrzenie naokoło siebie, sądząc, iż tem przestraszy sędziów, ale, widząc wszędzie obojętność dla siebie, sama, aby jej nie posądzono o niemoc i tchórzostwo, usiadła w krześle.
Rozpoczęła od tego, że zaprzeczyła, jakoby chciała skompromitować królowę i nadmieniła, że wszelkich szczegółów najlepiej mógłby dostarczyć kardynał.
— Poproście — wyrzekła — aby nam przedstawił choć kopję tych listów, tobyście mogli przeczytać i zaspokoić waszą ciekawość. Co do mnie, nigdy nie ośmieliłabym się twierdzić, że są one pisane przez królowę do kardynała, lub przez kardynała do królowej; w pierwszym wypadku jako pochodzące od królowej do swego poddanego trzymane są w tonie zanadto poufnym i czułym, w drugim razie zanadto mało wzbudzają szacunku, aby mogły pochodzić od poddanego do królowej.
Jakiś cichy, ponury spokój, wywołany słowami Joanny, zapanował w sali, nie mogła więc sądzić, czy wywołała tem przychylne dla siebie usposobienie wśród niewzruszonych sędziów, ale, opuszczając hańbiące krzesło, pocieszała się jedynie myślą, że miejsce jej zajmie kardynał. Uczucie zadowolonej zemsty oddziałało w sposób uspokajający. Gdyby udało się jej dopiąć tego celu i okryć go hańbą, wstyd, jakiego doznała nie wydałby jej się tak strasznym. Rumieniec gniewu pokrył jej twarz i, gryząc ręce z rozpaczy, wyprowadzona została z sali.
Myśl, że kardynałowi oszczędzono sromoty i zamiast krzesła postawiono fotel, nie dawała jej chwili spokoju.
Widok ten sprawiał jej niewymowne męczarnie.
Kardynał z podniesionem czołem wystąpił naprzód. Dwóch policjantów i tyluż urzędników sądowych postępowało przy jego boku.
Przy jego wejściu rozległ się głośny szept sympatji i uznania dla obwinionego, szept, który dał się słyszeć od strony ławek.
Tysiące głosów z podwórza zgodnem echem zawtórowały.
Tam naród wyrażał swoję zdanie co do opinji sędziów i wskazywał im drogę, po jakiej stąpać mają przy dalszem rozpatrywaniu procesu.
Książę Ludwik, o bladem obliczu, zdawał się być bardzo wzruszony. Cały jego ubiór miał jakiś charakter pretensjonalny. Dla sędziów okazywał szacunek i poważanie przynależne im od więźnia, który się w zupełności na ich sąd zdaje i wyrok przyjmuje.
Wskazano kardynałowi fotel; oczy jego biegały z niepokojem i z nieśmiałością postąpił naprzód.
Prezydujący przyjaźnie skłonił mu się głową i całe grono sędziów prosiło go, aby zechciał usiąść.
Uznanie i życzliwość, jakiemi go otaczano, zdwoiły tylko jego zakłopotanie.
Obronę swoją wypowiadał głosem powolnym, przedstawił cały szereg faktów, które uniemożliwiały popełnienie tego, co mu zarzucano. Wzruszenie tamowało mu mowę i zmniejszało siłę jego argumentacji, ta jednak niepewność siebie i skromność w nim, znakomitym mówcy, była przyjęta przez obecnych lepiej, aniżeli wszelkie napuszone frazesy i sztuczna erudycja.
Wprowadzono teraz Oliwję i usadowiono biedną dziewczynę na hańbiącem krześle.
Wielu z widzów zadrżało na widok tego żywego portretu królowej, umieszczonego na miejscu, zajmowanem poprzednio przez Joannę de la Motte.
To widmo Marji Antoniny na ławie oskarżonych wraz z całą zgrają łotrów różnego rodzaju w przykry sposób oddziałało na najzacieklejszych nawet monarchistów, w innych zaś wywołało dzikie instynkty, tak, jak widok krwi rozbestwia tygrysa.
Po Oliwji wszedł Cagliostro, któremu najmniej zarzutów można było uczynić. Sędziowie nie zaproponowali mu jednak, aby zajął miejsce w fotelu, musiał więc podzielić los swej poprzedniczki.
Nakoniec śledztwo sądowe zostało zamknięte i miano przystąpić do ostatecznego ogłoszenia wyniku badań.
Gdy obrady były ukończone i wszystko w sali sądowej ucichło, oskarżeni pomieszczeni zostali na tę noc w więzieniu Conciergerie.
Tłumy narodu, jak było do przewidzenia, z nadejściem wieczora zebrały się na placu, okalającym pałac sądowy i ze wzruszeniem oczekiwały wyroku.
Zbiegowisko ludu oczekiwało wyroku z niecierpliwością, skracając sobie od czasu do czasu nudy zajadaniem przyniesionych zapasów.
Dzień był parny. Chmury przebiegały ponad głowami, jakby goniąc się wzajemnie. Słońce promieniami swemi ozłacało wszystko dokoła.
Podczas gdy kardynał, któremu udzielono pozwolenia spacerowania po alejach, należących do gmachu sądowego, rozprawiał z Cagliostrem o możebnem powodzeniu w procesie, podczas gdy Oliwja, zamknięta w celi, karmiła dziecię swe i kołysała je na rękach, podczas gdy Réteau z oczyma błyszczącemi liczył w myśli pieniądze przyobiecane mu przez pana de Crosne i dumał nad tem, co uczyni z niemi, gdy nadal pozostanie w zamknięciu, — Joanna, pozostawając wciąż w pokoju dozorczyni więziennej — Herbert, dla rozerwania myśli starała się używać ruchu.
Izba ta wysoka, obszerna, jak sala, byłą oświecona wielkiem oknem. Jakkolwiek mieszkali tu ludzie wolni, okno opatrzone było mocną kratą żelazną, która jeszcze nazewnątrz oddzielona była od samego okna żelaznemi prętami. Światło słabo dochodziło do wnętrza.
Blask, przebijając się przez podwójne zakratowanie, przyjemnie zawsze witany był przez więźniów.
W tej oto sali od czasu swego zamknięcia w więzieniu Conciergerie spędzała pani de la Motte swój czas w towarzystwie dozorcy, jego żony i syna.
Jak powiedzieliśmy powyżej, pani de la Motte należała do rzędu tych kobiet, które mogą się podobać, gdy chcą.
Rodzina dozorcy polubiła ją w krótkim czasie, bo chytra kobieta, chcąc wykazać swą niewinność, utrzymywała, że nadejdzie chwila, kiedy miejsce jej w więzieniu zajmie królowa i jak się nad nią teraz litują, litować się będą nad dolą królowej.
Dla wynagrodzenia im uprzejmej gościnności, jak sama mówiła, zapomniała o swem usposobieniu melancholijnem, o strapieniu, które ją ciągle dręczyła, i starała się być bezustannie w dobrym humorze.
W dniu, kiedy śledztwo sądowe zostało zamknięte i Joanna powróciła do nich, znalazła ich w zmienionem usposobieniu. Widać było z ich uwag, że krępowani są jej obecnością.
Najmniejsza drobnostka zdołała przestraszać chytrą kobietę, jak znów z byle czego budowała zamki na lodzie. Napróżno usiłowała wydostać prawdę od pani Herbert, która wraz z całą swą rodziną zbywała ją półsłówkami.
Dnia tego Joanna zauważyła siedzącego przy kominku księdza, dawnego przyjaciela domu pani Herbert. Był to dawniejszy sekretarz plenipotenta hrabiego Prowancji. Człowiek obyczajów prostych, w miarę roztropny, znał swoją wartość; od pewnego czasu, nie bacząc na dawniejszą zażyłość, rzadziej bywał w domu pani Herbert i, dopiero po przybyciu Joanny, niezmordowanie starał się o to, aby być tak częstym gościem, jak dawniej. Oprócz niego w pokoju siedziało jeszcze kilku mężczyzn, wyższych urzędników sądowych. Osobistość pani de la Motte zwracała na siebie powszechną uwagę. Widząc ogólne zainteresowanie, pierwsza wszczęła wesołą rozmowę:
— Jestem przekonana, iż tam na górze toczą się daleko żywsze rozprawy.
Cicha odpowiedź klucznika potwierdziła jedynie jej zapytanie.
— Co? na górze! — zapytał ksiądz, udając, że o niczem nie wie.
— A to gdzie? pani hrabino.
— W sali, gdzie sędziowie moi naradzają się nad wydaniem wyroku.
— Tak... — odparł ksiądz.
I znów głuche milczenie zapanowało w pokoju.
— Sądzę, że powierzchowność moja sprawiła dzisiaj dobre wrażenie?
— Tak jest — odpowiedział bojaźliwie dozorca i powstał z miejsca, byle tylko przerwać rozmowę.
— A pan, księże dobrodzieju, jakiego jesteś zdania, co do mojej sprawy?
— Czy źle się zapowiada?
— Weź pan pod uwagę, iż żadna wina dowiedziona mi jeszcze nie została.
— Rzeczywiście — odparł ksiądz. — Masz pani dużo szans za sobą.
— Wszak prawda? — zapytała.
— Ale, dajmy na to, że król zechce sam rozpatrzyć tę sprawę, a wtedy...
— To, co wtedy? Cóż król może zdziałać? — zawołała gwałtownie.
— Król może wyrazić swoje niezadowolenie, że postępowano dotychczas wbrew jego woli, a w takim razie rozkazałby uwięzić pana de Rohan, ale to niemożebne.
— Rzeczywiście, niema to najmniejszych cech prawdopodobieństwa.
— Otóż — pośpieszyła zauważyć Joanna — tłumaczenie się moje w całej sprawie potwierdziło tylko zeznanie kardynała..
Król chce znaleźć kogoś, na kogoby mógł winę zwalić, a wszakże pan de Rohan tak dobrze się do tego nadaje, jak i ja. Po tych słowach zapanował jakiś rażący spokój.
Wreszcie ksiądz pierwszy zagaił znów rozmowę.
— Pani — rzekł — król już ochłonął z pierwszego uniesienia gniewu — żądze zemsty zostały już zaspokojone i zapewne nie będzie już pamiętał o przeszłości.
— Czy można wiedzieć, co pan nazywa zadowoleniem zemsty? — zapytała Joanna ironicznie. — Wszakże i Neron miewał swoje żądze gniewu tak, jak i Tytus nie był od nich wolny.
— A czyż naprzykład skazanie kogokolwiek mogłoby wystarczyć na zaspokojenie tej namiętności.
— Kogokolwiek? — zawołała Joanna — to słowo zdaje się dużo mówić.
— Ja tylko mówię o skazaniu na zamknięcie w klasztorze; jest to kara, którą, jak wieść głosi, król zamierza zastosować do pani.
— Osadzenie w klasztorze! czyli śmierć powolna, hańbiąca, którą zechcą pewnie nazwać aktem dla mnie łaski. Dożywotni pobyt w ciszy, wśród męczarni głodu i zimna! Nie, nigdy! zanadto upokorzeń, zanadto wstydu dla niewinnej, wtedy, gdy prawdziwy sprawca nieszczęścia żyje sobie spokojnie, otoczony dostatkami i honorami. Śmierć mi pozostaje, to będzie sąd mój nad samą sobą za to, że miałam nieszczęście przyjść na ten padół nędzy i niegodziwości!
I, nie czekając na przełożenia obecnych, na prośby dozorcy, odepchnęła z zaciekłością jego żonę, odtrąciła księdza i z szybkością wybiegła z pokoju.
Trzy te osoby nie usiłowały jej zatrzymać, czuć w tem było komedję. Wybuchy gniewu były za głośne, aby można sądzić, że są naturalne. Jak szalona wbiegła do gabinetu, przylegającego do sali i, schyliwszy ogromny wazon fajansowy, kilkakrotnie z całej siły uderzyła się nim w głowę. Wazon rozbił się w kawałki; krew szeroką strugą polała się z rany. Posadzono ją na fotelu i przyniesiono soli orzeźwiających. Po strasznych konwulsjach zapadła w silne zemdlenie. Gdy przyszła do siebie ksiądz myślał, że się dusi.
— Patrzcie — wyrzekł — to zakratowane okno tamuje dostęp świeżego powietrza. Czy nie możnaby orzeźwić tej biednej istoty!
Wtedy pani Herbert, zapominając o wszystkiem, pobiegła do szafy i wyjęła klucz, którym zakratowane okno zostało otworzone. Po chwili zemdlona pełną piersią zaczerpnęła świeżego powietrza.
— A! — wyrzekł ksiądz — nie wiedziałem, że okno to jest tak urządzone, iż można je otwierać kluczem. Po co tyle ostrożności?
— Taki jest regulamin więzienny — odparła dozorczyni.
— A! już rozumiem — ciągnął dalej ksiądz, z ukrytem znaczeniem w głosie — okno te wznosi się na siedem stóp od ziemi i wychodzi na wybrzeże. Jeżeliby zaszedł taki wypadek, że kilku więźniów wydostałoby się z wnętrza więzienia Conciergerie, mogłoby przez waszą salę uciec, nie narażając się wcale na spotkanie ze strażą więzienną.
Ksiądz zauważył, że pani de la Motte przy tych słowach zadrżała i pilnie nasłuchiwała, co dalej mówić się będzie; następnie oczy jej zwróciły się w kierunku, gdzie pani Herbert umieściła znów klucz. Było to dla niego wystarczające, obecność jego wydała mu się niepotrzebną i, pożegnawszy się ze wszystkimi, opuścił salę. Po chwili, wchodząc znów do pokoju, odezwał się, jakby od niechcenia.
— O! co osób, zgromadzonych w jednem miejscu! — rzekł. Tłumy narodu ciągną po drugiej stronie pałacu, lecz za to żywej duszy niema na wybrzeżu.
Pani de Herbert wychyliła głowę.
— Rzeczywiście — odrzekła.
— Czy można się spodziewać? — wyrzekł przyciszonym głosem, jakby go pani de la Motte słyszeć nie miała, a ona z całej tej mowy nie straciła ani jednego wyrazu że wyrok odczytany będzie jeszcze dzisiejszej nocy.
— Nie sądzę, aby to mgło nastąpić przed jutrem.
— W takim razie — dodał ksiądz — byłoby pożądane, abyście pozwolili tutaj spocząć pani de la Motte. Po wstrząśnieniach potrzebuje wypoczynku.
— My udamy się do naszego pokoju — podchwycił poczciwy dozorca — i pozostawimy tu panią de la Motte w fotelu, jeżeli, ma się rozumieć, nie zechce udać się do łóżka...
Ksiądz zniknął, a dozorca i jego żona również oddalili się, zamknąwszy ostrożnie kratę, aby nie przebudzić pani de la Motte.
Joanna gdy pozostała sama, otworzyła oczy.
— Ksiądz radzi mi, abym się ratowała ucieczką pomyślała. — Dlaczegóż nie dowiódł mi nieodzownej potrzeby wymknięcia się z więzienia i nie udzielił mi potrzebnych do tego środków; grozić mi jednak skazaniem przed wyrokiem sędziów może tylko przyjaciel, który chce tym sposobem wskazać mi drogę ocalenia. Ażeby porzucić więzienie, potrzebuję tylko jeden krok uczynić; otworzę tę szafę, następnie kratę i wnet znaleźć się będę mogła na pustem wybrzeżu.
Chwila ocalenia nadchodzi; wraz ze swobodą odzyskam inne bogactwa, będę miał sposobność odpłacić za wszystkie nieszczęścia, które mi wyrządzono.
I nagle rzuciła się ku szafie, wyjęła klucz i zbliżała się do kraty.
Pobudzona jej wyobraźnia przedstawiła w jej oczach jakąś postać w mundurze.
— Jakiś człowiek jest tam — wyrzekła — być może, że to ksiądz, który wyczekuje mojej ucieczki i chce mi zapewne udzielić swojej pomocy. A gdyby to miała być zasadzka, gdybym zeszedłszy na dół, schwytana została na gorącym uczynku! Chęć ucieczki byłaby przyznaniem się do winy. Kto szuka zbawienia w ucieczce, ucieka przed własnem sumieniem. Kto unika zetknięcia się ze sprawiedliwością, nie może być niewinny. Zresztą skąd przybywa ten człowiek! Zdaje się, że widziałam go kiedyś u księcia Prowancji. Któż mi może dać dostateczną rękojmię, że nie jest to zbir, nasłany przez królową lub przez rodzinę Rohanów. Drogoby zapłacono za każdy krok fałszywy z mej strony. Czyż nie będzie nierozwagą, gdy postaram się opuścić więzienie na kilka godzin przed wydaniem wyroku! Czy, jeżeli mnie chciano ocalić prawdziwie, nie można było tego wcześniej uczynić? Boże mój! Kto wie, czy nowina o uwolnieniu mnie przez sędziów nie doszła do uszu mych nieprzyjaciół? A może chcianoby wraz z tą wieścią zawiadomić królowę o mojej ucieczce, która byłaby nieomylnym dowodem mej winy. Nie, pozostaję!
Zrana, kiedy cały Paryż budzi się z uśpienia, kiedy żyć zaczyna na nowo, kiedy brzask dzienny jest ogniwem, łączącem dzień dzisiejszy z poprzednim, wszystko powstaje na nogi.
Hrabina miała jakąś nadzieję, że zaraz od rana ktoś wkroczy do jej celi i zawiadomi ją o szczęśliwym rezultacie procesu. I przedstawiała sobie, jak będzie przyjmowała powinszowania przyjaciół.
Czyż miała przyjaciół?
Niestety! nigdy szczęście i poważanie nie jest pozbawione orszaku przyjaciół, Joanna wszakże po dopięciu swego celu, gdy została bogata i wpływowa, gdy starała się zaskarbić w świecie względy wszystkich, nie natrafiła jednak nigdy nawet na przyjaźń zdawkową. Ale po triumfie, którego się spodziewała, miała nadzieję, że zastęp jej wielbicieli zwiększy się niezawodnie. Napróżno jednak oczekiwała, nikt nie przyszedł oznajmić jej radosnej nowiny.
W tej zupełnej ciszy przewidywała dla siebie klęskę.
Ponieważ wzbroniono jej wychodzić, wysunęła głowę przez lufcik i, wytężywszy słuch, starała się podchwycić rozmowy rozprawiających o procesie.
Wtedy usłyszała taki hałas, taką wrzawę, powstałą z okrzyków, z oklasków, że stanęła zdumiona, nie mogąc przyjść do siebie. Własne sumienie mówiło jej, że wszystkie te manifestacje nie były przeznaczone dla niej.
Te uniesienia radości powtarzały się kilkakrotnie i zamieniły się następnie w innego rodzaju zgiełk i rozmowy.
Zdawało jej się. że słyszy sąd przychylny, wydany przez cały naród. Łudziła się jeszcze, że głosy te jak prędko powstały, tak i zamilkną. Tymczasem zaczęły wkrótce napływać nowe tłumy, tworząc z dawniejszymi jednę zbitą masę.
— Szczęśliwy dzień w życiu kardynała — wyrzekł jakiś aplikant od prokuratora, przebiegając w podskokach chodnik pod oknem.
— Dla kardynała!.. — powtórzyła Joanna.
— A więc doszły już wiadomości o jego uwolnieniu!...
Krople potu zrosiły jej czoło, nie miała na kogo wylać złości, z pośpiechem wbiegła do sali.
— Pani, pani — wykrzyknęła, zwracając się do pani Herbert. — Co słyszę?...
— Więc szczęście sprzyjało kardynałowi?...
— Nie wiem — odpowiedziała dozorczyni.
Joanna spojrzała jej w oczy i wyrzekła:
— Zechciej pani zapytać męża.
Dozorczyni przez grzeczność powstała i spytała męża.
— Nie posiadam żadnych wiadomości — odrzekł.
— Więc co chcieli powiedzieć przychodnie? — pomyślała Joanna, zatrzymując się już zniecierpliwiona w pośrodku pokoju.
— Bezwątpienia mówili o procesie.
— Być może — odpowiedział poczciwy Herbert — być może chcieli przez to wyrazić, iż dzień swego uwolnienia może kardynał uważać za szczęśliwą erę w życiu.
— Więc pan sądzisz, że kardynał może być uwolniony? — spytała Joanna, zaciskając palce.
— To możebne.
— A mnie jakiż los czeka?...
— Panią!... taki sam jak jego.
— Dzikie przypuszczenie — bąknęła pod nosem i przysunęła się do okna.
— Pani postępujesz niesłusznie — zwrócił jej uwagę dozorca, — chcesz zasięgnąć dla siebie wiadomości, które dochodzą z podwórza przeinaczone i niezgodne z prawdą. Lepiejbyś pani uczyniła, wyczekując odczytania wyroku.
— Wyroku... nigdy!...
I w dalszym ciągu nadsłuchiwała.
Pod oknem przechodziło kilka kobiet, w świątecznych strojach, z bukietami w rękach.
Przyjemny zapach dolatywał aż do Joanny.
Przyjaciółki prowadziły następującą rozmowę:
— Podaj mi bukiet, chciałabym go ofiarować temu człowiekowi, a gdybym mogła, chętniebym go nawet uściskała.
— I ja także — odrzekła jej towarzyszka.
— A jabym wolała, aby on mnie pocałował — odrzekła trzecia.
— O kim one mówią? — zapytała Joanna.
— Nicby ci się nie stało, to śliczny mężczyzna — powiedziała ostatnia z przyjaciółek.
— A zatem jeszcze mowa o kardynale, zawsze o nim, widocznie uwolnienie jego należy już do pewników.
I słowa jej wyrzeczone były z takim zniechęceniem i jednocześnie z taką pewnością w głosie, że państwo de Herbert nie chcąc wywołać sceny, podobnej do wczorajszej, poczęli ją mitygować, mówiąc.
— Nie rozumiemy, dlaczegoby pani nie chciała, aby więzień był uwolniony.
Joanna domyśliła się znaczenia tych słów; od pewnego czasu zauważyła zmianę w postępowaniu i, nie chcąc utracić sympatji, jaką ją dawniej otaczano, dodała:
— Niestety!... widzę, że nie zostałam przez was zrozumiana. Jestem w waszem pojęciu istotą, któraby chętnie cieszyła się z nieszczęścia swych towarzyszy niedoli. Przeciwnie, radabym była, aby kardynał został uwolniony, lecz wniknijcie także w to, że los mój nie jest do pozazdroszczenia, że nie jestem pewna ani dnia, ani nawet godziny.
— Cóż my uczynić możemy?... los pani nie jest nam wiadomy.
W tej chwili posłaniec jakiś wywołał Herberta z pokoju.
Dozorczyni, pozostawszy sama z Joanną, usiłowała ją rozerwać; wszystko jednak było napróżno, pani de la Motte pogrążyła się cała w zadumie i wszystkie jej zmysły skierowane były ku temu, aby domyślić się czegoś z opowiadań, prowadzonych pod oknem.
Dozorczyni, nie mogąc jej w tem przeszkodzić, zaniechała swoich usiłowań.
Naraz dał się słyszeć ogłuszający krzyk, zaroiły się tłumy na placu i zbitą masą zwróciły się w kierunku wybrzeża.
Sprawiało to straszne wrażenie.
Pomału zaczęła rozpoznawać wśród tej wezbranej fali ludu powóz, konie i dwoje ludzi, zajmujących miejsca w środku powozu.
Ścisk i natłok tamował komunikację.
Tysiące ludzi, z głośnym okrzykiem radości wyciągały ręce w stronę powozu, a siedzące w nim osoby zasypane zostały deszczem kwiatów.
Joanna poznała w nich dwoje ludzi, którzy i przedtem zdołali rozentuzjazmować tłum.
Jeden z nich blady, jakby przestraszony własnem zwycięstwem i triumfem, siedział nieporuszony.
Kobiety rzucały się pod koła, wyrywały sobie jego ręce, ażeby je ucałować i kłóciły się o koronkę od jego rękawów, za którą hojnie płaciły mu kwieciem.
Tym człowiekiem był kardynał de Rohan.
Jego towarzysz, o świeżej cerze, twarzy radosnej, promieniejącej, był mniej owacyjnie przyjmowany, nie żałowano jednak i jemu uznania.
Kobiety zachwycały się kardynałem, mężczyźni wołali:
— Niech żyje Cagliostro!...
Gdy niesienie tłumu trwało już pół godziny i doszło do punktu najwyższego, Joanna spostrzegła samych triumfatorów. Oczom jej nie uszły najmniejsze szczegóły, radość ta manifestacyjna, wywołana na cześć ofiar królowej (tak ich nazywano), dała jej kilka chwil prawdziwej rozkoszy.
Ale zadowolenie to nie zdołało jej na długo zająć zupełnie i wkrótce przyszło jej do głowy:
— Więc oni są już wolni, dla nich wszelkie formalności są już skończone, a ja dotychczas pozbawiona jestem wszelkiej wiadomości.
Jakieś dziwne uczucie przestrachu ogarnęło ją całą.
Obok niej siedziała dozorczyni, cicha, spokojna i uważna na wszystko, ale słowem nawet jednem nie przerwała milczenia. — Joanna wywołać już miała nieodzowne objaśnienia, gdy wtem nowy hałas zwrócił jej uwagę, a pochodził z ulicy Point-au-Change.
Dorożka, otoczona ludźmi, toczyła się po pochyłości mostu. W niej Joanna poznała siedzącą Oliwję, która radośnie pokazywała zgromadzonym tłumom swoje dziecię odbierając wzamian głośno przesyłane całusy.
Był to ostatni akt uroczystości na cześć kardynała.
Pośrodku mostu oczekiwała karetka pocztowa. Pan Beausire schował się za jednego ze swych przyjaciół, który stanowił wyjątek z pośród całego ich grona i śmiał podnieść oczy ku tej ogólnej uciesze. Dał znak Oliwji, która wysiadła z dorożki, spotkana głośnymi okrzykami otaczających.
Oliwja wsiadła do karetki pocztowej i w uniesieniu radości rzuciła się w objęcia Beausira. Sporo czasu przeszło w ten sposób, aż nareszcie, wylewając łzy radości, dojechali do Saint-Denis, gdzie zmieniono konie, nie napotkawszy przeszkód ze strony policji.
Wszystko to widziała Joanna, nie mogąc sobie zdać sprawy, dlaczego ona tylko pozostawiona jest dotychczas w takiej niepewności.
— Dlaczegóż względem mnie dają taki dowód okrucieństwa i nie oznajmiają mi wyroku.
— Uspokój się pani — rzekł Herbert, wchodząc do pokoju.
— To nieprawdopodobne, ażebyś pan o niczem nie wiedział — odpowiedziała Joanna, pan wiesz! pan wiesz! pan musisz wiedzieć.
— Pani!...
— Jeżeli pan nie jest barbarzyńcą, proszę mi powiedzieć, czyż pan nie widzi, jak ja cierpię.
— Zabronione jest nam, młodszym stopniom służby więziennej, uprzedzać odczytanie wyroku. Czynność ta należy do pisarzy sądu.
— W takim razie muszę pana nazwać tchórzem, jeżeli na ten krok zdobyć się nie możesz — wyrzekła Joanna w uniesieniu wściekłości, która przypomniała panu de Herbert scenę wczorajszą.
— Nie, mylisz się pani — odrzekł — jeżeli mi przyrzeczesz, że będziesz się zachowywała spokojnie i że mnie nie zdradzisz, gotów jestem dla pani to uczynić.
— W takim razie mów pan.
— A przyrzekasz mi pani?
— Ależ przyrzekam, przyrzekam, przysięgam panu... mówżesz pan.
— No to zaczynam...
— Kardynał został uwolniony. Pan de Cagliostro okazał się niewinny... Pannie Oliwji przywrócono swobodę.
— Dalejże, mówże pan, cóż więcej?
— Pan Réteau de Villette został skazany...
Joanna zadrżała.
— Na galery...
— A ja? Kiedyż przyjdzie kolej na mnie wreszcie!
— Pani jesteś skazana na wygnanie — odrzekł słabym głosem dozorca i odwrócił oczy.
Błyskawica radości przemknęła po obliczu Joanny i tak prędko, jak zjawiła się... zniknęła.
Następnie, udając, że mdleje, rzuciła się w objęcia swoich gospodarzy.
— Coby się stało, gdybym jej wyznał całą prawdę — rzekł w duchu Herbert.
Joanna wciąż jeszcze oczekiwała przyjścia pisarza sądowego, który miał, podług słów dozorcy, przybyć, ażeby odczytać wyrok. Co do istoty rzeczy, nie mogła już mieć wątpień, drażniły ją tylko uczucia obrażonej dumy, starała sobie jednak chwilami i to wyperswadować, myśląc:
— Co może mnie obchodzić, że uważają pana de Rohan, jako mniej winnego ode mnie?
Czyż mnie zarzucają główną część winy? Bynajmniej.
— I — ciągnęła dalej Joanna, pochłonięta trawiącemi ją myślami — niechaj przyjdą mi oznajmić, mnie, skazanej, wygnanej, sponiewieranej istocie, że nie jestem tak bogata, tak czczona i tak swobodna, jak królowa. Wiem, że nie chodziło jej o to, ażeby mnie skazano; biedny robak, pełzający po ziemi nie może szkodzić królowi zwierząt. Chodziło królowej o to, ażeby kardynał de Rohan nie uszedł kary, lecz omyliła się w swych rachubach, on bowiem został uwolniony od wszelkiej odpowiedzialności. Obecnie tylko ciekawa jestem, w jaki sposób oznajmią mi wyrok i jak się zabiorą do wydalenia mnie z granic państwa. Czyż zemszczą się na mnie, kobiecie, zastosowując karę w całej rozciągłości, czy powierzą moją osobę siepaczom, aby odprowadzili do granicy. Czy powiedzą mi:
— Niegodna! król wydala cię ze swego państwa. Chyba, że nie, sędziowie są dla mnie pobłażliwi — dodała ze śmiechem — teraz już nic do mnie nie mają. Chyba roszczą sobie jakieś pretensje do ludu paryskiego, do tego, który, przechodząc pod ich balkonami woła: „Niech żyje kardynał“. „Niech żyje Cagliostro“. „Niech żyje parlament! Prawdziwym ich nieprzyjacielem jest lud, tak, on jest i moim nieprzyjacielem, bo i ja liczyłam na poparcie opinji publicznej, no i czegóż doznałam?
Joanna zaczęła już czynić przygotowania wstępne do podróży, rachując w myśli, co ją to będzie kosztowało. Zastanawiała się nad tem, gdzie umieści swoje brylanty przed wyjazdem do Londynu. Wspomnienie tylko Réteau de Villette‘a mąciło jej spokój.
— Biedny chłopiec! — wyrzekła ze złośliwym uśmiechem — on zapłaci za wszystkich. Dzieje się już tak w świecie, że dla zmazania winy czyjejś, ludzie muszą znaleźć kozła ofiarnego, na którego całą winę można zwalić.
I tą szumną tyradą pogrzebała w pamięci wspólnika swego Réteau, postanowiwszy się uprzednio dowiedzieć o miejscu jego zesłania, aby przypadkiem los nie zgotował jej niespodzianki, nie zmusił jej do spotkania się z nim.
Nie chciała mu swojem szczęściem przypominać fatalnej jego doli. I czyż można było obwiniać ją o brak serca?
Joanna, mając już dobrą minę, żegnała się z rodziną Herberta, która w obcowaniu z nią straciła serdeczność 1 okazywaniem jej tego wcale się nie krępowała.
Joanna składała to na karb wyroku i nawet zapytała ich, czem ma sobie objaśnić oziębienie wzajemnych stosunków. Odpowiedziano jej na to, że widok osób skazanych oddziaływa zawsze na nich w sposób przygnębiający.
Zdziwiło ją mocno, że przy pożegnaniu Herbert kilkakrotnie zastrzegł sobie zupełne zachowanie tajemnicy co do jej przebywania w ich prywatnem mieszkaniu.
— Pani — wyrzekł — ponieważ istnieje u nas rozporządzenie, na mocy którego nie dozwolone jest osobom, już osądzonym, znajdować się w mieszkaniu...
— Ależ dobrze, nie mam nic przeciwko temu, jestem do usług pańskich. Nie chciałabym pana narazić na możliwe nieprzyjemności, byłobv to złem odwdzięczeniem się za przysługi, których kilkakrotnie doznałam.
Chciałabym powrócić do mego pokoju.
Obejrzała się, aby zobaczyć, jakie wrażenie wywarły jej słowa.
Pani de Herbert udawała, że patrzy w inną stronę, aby nie okazać po sobie, co myśli.
Mąż z zakłopotaniem obracał czapkę w ręku, wreszcie wyrzekł: A zatem idzie pani do siebie?
— Nie wiem tylko, gdzie przeczytają mi wyrok.
— Zapewne spodziewają się, że pani wysłucha wyroku u siebie w pokoju.
— Widocznie chcą się mnie pozbyć — odrzekła i dreszcz niepokoju przebiegł ją po całem ciele.
Powolnie wstąpiła na schodki, oddzielające mieszkanie Herbertów od korytarza więziennego.
Pani Herbert, widząc ją wychodzącą wyciągnęła do niej rękę, nie przez jakieś uczucie prawdziwej przyjaźni lub sympatji, lecz w pierwszym porywie litości. Nie uszło to uwagi Joanny, której zmysł spostrzegawczy musiał najbardziej błahą drobnostkę zauważyć. I tym razem umysł jej, przepełniony radością i rychłą nadzieją oswobodzenia, odrzucił od siebie podejrzenia, które wzbudzało w niej postępowanie pani Herbert.
Przez chwilę Joanna chciała zapytać, co znaczyć mają te wyrazy litości, i przygotowała w swej przebiegłej głowie pytanie chytre, jak i ona sama, lecz na wypowiedzenie go nie miała dość czasu.
Herbert wziął ją za rękę, mniej grzecznie niż zazwyczaj... otworzył drzwi.
Hrabina znalazła się w korytarzu.
Ośmiu siepaczy oczekiwało już na kogoś.
— Na kogo oni czekają? taka myśl błysnęła jej w głowie, gdy zobaczyła straż. Chciała się cofnąć, lecz drzwi od mieszkania Herbertów znalazła już zamknięte.
Na czele siepaczy znajdował się jeden ze strażników więziennych, który odprowadzał Joannę codziennie do celi.
Człowiek ten wyprzedził ją, jakby zamierzał wskazywać drogę.
— Czy ja idę do swego pokoju — zapytała z intonacją w głosie, której chciała nadać ton pewny, a jednak było w niej czuć trwogę.
— Tak pani — odpowiedział przewodnik.
Joanna, opierając się o poręcz schodów, postępowała za tym człowiekiem. Pocichu dochodziły ją chichotanie żołnierzy, którzy pozostali na dole.
Uspokojona pozwoliła się zamknąć dozorcy i nawet podziękowała mu uprzejmie. Po chwili dozorca odszedł.
Wtedy dopiero Joanna poczuła się swobodna i wybuchnęła głośną radością, radością długo hamowaną pod maską obłudy za pobytu w domu kluczników.
Dla niej, rozpasanej dzikiej istoty ta cela była najodpowiedniejszem schronieniem; Joanna sprawiała wrażenie zwierzęcia, któremu Opatrzność znów pozwoliła wydostać się na obszerniejsze przestworza.
Wtem usłyszała jakieś kroki, rozlegające się w korytarzu i po chwili klucz zaskrzypiał w zamku.
— Czego oni jeszcze chcieć mogą ode mnie — wyszeptała i oczy zwróciła w stronę wejścia.
Dozorca ukazał się na progu.
— Zechce mi pani towarzyszyć — przemówił.
— A to gdzie?...
— Do kancelarji sądowej.
— A to po co?... jeżeli wolno zapytać pana...
Joanna przysunęła się do tego człowieka, który zbytniej odwagi nie okazywał, i zauważyła za nim kilku siepaczy. Byli to ci sami, którzy poprzednio opuścili ją na dole.
— Powiedzcie mi nakoniec, czegóż mogą ode mnie wymagać w kancelarji sądowej?
— Pan Doillot, obrońca pani, chciałby mieć z panią chwilkę rozmowy.
— Dlaczegóż w kancelarji?... udzielono mu przecież kilkakrotnie pozwolenie odwiedzenia mnie tutaj.
— Pan Doillot otrzymał listy z Wersalu i chcę panią obeznać zapewne z ich treścią.
Joanna nie zauważyła, jak nielogiczną była ta odpowiedź. Jedno ją tylko uderzyło: listy z Wersalu, listy od dworu i te miał jej doręczyć adwokat.
— Czyżby królowa miała się wstawić za mną po ogłoszeniu wyroku?... Czyżby?... Ale poco te wszystkie przypuszczenia?... za chwilę mogę mieć rozwiązanie zagadki.
Tymczasem dozorca nastawał i z niecierpliwością przewracał klucze, jak człowiek, niemający czasu do stracenia.
— Zechciej pan chwilkę poczekać, przecież pan widzisz, że jestem już rozebrana; w ostatnich dniach miałam tyle przejść, iż wcześniej udać się musiałam na spoczynek.
— Co do mnie mogę poczekać, zwracam pani uwagę, że pan Doillot nie może tracić czasu dla jednej sprawy.
Joanna przymknęła drzwi, z pośpiechem włożyła świeższą suknię, przyczesała włosy, zarzuciła na siebie płaszcz i w ciągu pięciu minut była już gotowa.
Coś jej mówiło, że pan Doillot przynosi rozporządzenie, na mocy którego sama i to szybciej opuścić będzie mogła Francję. Zapewne chodzi królowej o to, aby się jej jak najprędzej pozbyć.
Uspokojona temi miłemi myślami, Joanna leciała raczej, aniżeli szła za dozorcą, który małemi schodkami wprowadził ją do sali posłuchań.
Lecz, zamiast się tu zatrzymać, zwrócił się w stronę małych drzwiczek na prawo.
— Dokąd mnie pan prowadzisz?... zapytała.
— Chodźże, pani — odrzekł dozorca — tam panią oczekuje pan Doillot.
To mówiąc, poszedł dalej i pociągnął za sobą uwięzioną, która usłyszała łoskot zamykających się za nią drzwi żelaznych. Zdziwienie Joanny nie miało granic, zalegające ciemności nie dozwoliły jej rozróżnić żadnego przedmiotu, z ust jej nie mogło wyjść zapytanie, strach odbierał jej mowę. Postąpiła jeszcze kilka kroków i znów się zatrzymała. Wdzierające się do wnętrza celi niebieskawe światło czyniło z tej ciemnicy prawdziwy grób.
Przez stare, zakratowane okienko nieoczyszczane nigdy z kurzu i zarośnięte pajęczyną, przedostawały się od czasu do czasu bladawe promienie, odbicie ich padało na ściany. Joanna poczuła przebiegające dreszcze, wilgoć lochu przejmowała ją zimnem, w dziwnym wyrazie oczu dozorcy domyślała się czegoś strasznego.
Dotychczas jednak nie widziała nikogo oprócz tego człowieka, on jeden wraz z uwięzioną zajmowali wnętrze lochu, zzieleniałego od wody, przedostającej się przez wybite okna, spleśniałego od powietrza, które nigdy nie było ogrzane promieniami słonecznemi.
— Panie — wyrzekła, głosem ponurym, który sytuację tę uczynił jeszcze straszniejszą — co to ma znaczyć, że oprócz nas dwojga nikogo tu więcej niema. Gdzie jest pan Doillot, którego obecność pan mi zapowiedział.
Dozorca ani słowa nie odpowiedział, obejrzał się tylko, czy drzwi, przez które weszli, są dobrze zamknięte.
Każdy jego ruch Joanna śledziła ze wzrastającem zdumieniem. Przyszło jej do głowy, że może ma do czynienia z dozorcą, tylokrotnie opisywanym w romansach, zakochanym w uwięzionej, który wzamian za miłość ku sobie, ofiaruje jej wolność i swobodę.
Prosto podeszła do dozorcy i, kokietując go oczyma, spytała:
— Mój przyjacielu — wyrzekła — czego żądasz ode mnie?... Czy masz co do powiedzenia. Czas uwięzionej, która ma przed sobą niedaleką swobodę jest drogim. W każdym razie, wyznać muszę, wybrałeś pan nie zupełnie odpowiednie miejsce na rozmowę.
Dozorca ani słowa nie odpowiedział, dla bardzo prostej przyczyny, bo nie rozumiał, co do niego mówiono. Usiadł sobie spokojnie w kącie i czekał.
— Ależ — zapytała Joanna — co my dalej robić będziemy.
I myśl, że ma do czynienia z warjatem przestraszyła ją bardzo.
— Czekamy na pana Doillot — odpowiedział.
— Przyznać pan musisz — odpowiedziała — że pan Doillot niezbyt odpowiednie wybrał sobie miejsce, jeżeli ma wręczyć listy mi z Wersalu, każe nieco długo na nie czekać. Nie!... w tem musi być coś innego!...
Nie zdążyła dokończyć słów tych, gdy wtem, drzwi, których istnienia w celi przypuszczać nawet nie mogła, otworzyły się przed nią.
Drzwi te były szczelnie złączone ze ścianą, tak, że dla osób, nie wiedzących o tym mechanizmie, mogło się to wydać jakimś nadprzyrodzonym wypadkiem, wywołanym za pomocą magji. Poza drzwiami tajemniczemi było kilkanaście schodków, które brały swój początek w korytarzu, źle oświeconym, tu jednak powietrze było już lepsze, wiatr przewiewem swoim napełniał całe przejście.
Joanna, powstawszy na palce, zauważyła poza korytarzem obszerne miejsce, pełne rojącego się tłumu kobiet i mężczyzn o oczach błyszczących.
Był to dziełem jednej chwili, Joanna mogła to raczej uważać za zjawisko; nie zdążyła ochłonąć jeszcze z pierwszego wrażenia, gdy ujrzała przed sobą na trzecim stopniu schodków trzech ludzi.
Poza temi osobistościami widniały bagnety, świecące i połyskujące, podobne raczej do gromnic.
Tajemnicze drzwi przymknęły się i tylko trzech mężczyzn wkroczyło do celi, zajmowanej przez Joannę.
Ta doznawała różnorodnych uczuć: zdziwienia, niepokoju i przestrachu.
Dozorcę, który przed chwilą zdawał się w niej nie wzbudzać zaufania, chciała już zrobić swoim obrońcą od nieznajomych.
Ale on siedział jeszcze spokojnie, jakby chciał tem pokazać, że musi pozostać tylko biernym widzem całej sceny.
Joanna została prędzej zapytana, aniżeli sądzić mogła. Badanie rozpoczął najmłodszy z przybyłych. Cały ubrany czarno, w kapeluszu na głowie, obracał w ręku zwój papierów, podobny do starożytnych pergaminów.
— Pani jesteś — zapytał nieznajomy — Joanną de Saint-Rémy de Valois, żoną Mikołaja hrabiego de la Motte?...
— Tak jest.
— Pani mieszkasz w Paryżu ulica Neuve-Saint-Gilles?..
— Istotnie.
— Urodzona jesteś w Fontelle 22 lipca 1756 roku?...
— Nie myli się pan. Lecz w jakim celu zadaje mi pan wszystkie te pytania?...
— Mógłbym się obrazić, że mnie pani nie poznajesz, jestem pisarzem sądu.
— A!... poznaję pana.
— W takim razie mogę już przystąpić do swych czynności.
— Zatrzymaj się pan chwilę, jakież są pańskie czynności?...
— Obowiązkiem moim jest pani przeczytać wyrok, wydany na posiedzeniu sądowem z dnia 31 maja 1786 roku.
Joanna zadrżała i rzuciła dookoła siebie spojrzenie bojaźni i niedowierzania.
— Pan jesteś pisarzem sądu, panie Bretou, ale któż są pańscy towarzysze?...
Pisarz zrobił poruszenie ustami, jakby chciał wyrzec odpowiedź, lecz dozorca, nachylając się ku niemu, wyszeptał z bojaźnią i litością:
— Nie czyń pan tego.
Joanna wszystko to słyszała i rzutem oka starała się rozpoznać dwóch ludzi, siedzących w kącie. Dziwiło ją ich ubranie szare, ich czapki na głowie i fartuch jednego z nich, pokrywający mu całą pierś. Zdawało się jej, że fartuch ten widziała już kiedyś, pokryty krwią.
Odskoczyła od nich i zrobiła ruch, jakby się gotowała do nowego skoku.
Pisarz zbliżył się do niej, mówiąc:
— Na kolana.
— Co!... ja na kolana?... wyrzekła Joanna — Ja, z Walezjuszów, mam paść na kolana.
— Taki jest rozkaz — odrzekł, nachylając się nad nią.
— Ależ — zaprzeczyła Joanna — chyba nie znasz pan prawa. Wysłuchania wyroku na kolanach wymagają od osób, skazanych na publiczne przyznanie się do winy.
— O!... musisz pani...
— Nikomu nie każą wyznawać winy publicznie, jeżeli nie skazany jest na karę hańbiącą. A, o ile mi wiadomo, wygnanie nie jest karą hańbiącą.
— Przecież nie powiedziałem pani, że jesteś skazana na wygnanie — odpowiedział smutnie pisarz.
— Mów więc pan, jakiej kary mam się spodziewać?
— Tego się pani dowiesz dopiero, padłszy na kolana.
— Nigdy! przenigdy!
— Ależ pani jest to pierwszy warunek, który musi być dopełniony. Uprzedzam panią także, że odnośny paragraf prawa opiewa, iż, gdy kto nie chce paść przy tej cerenonji na kolana, jesteśmy zmuszeni siłą go zmusić.
— Jakto użylibyście siły względem kobiety?
— Tam, gdzie chodzi o zadośćuczynienie sprawiedliwości i oddanie należnego szacunku królowi, nie możemy brać w rachubę, czy obwiniony jest kobietą czy mężczyzną.
Zechciej mi pani oszczędzić przykrości, w razie bowiem uporu z pani strony, będę się musiał uciec do środków gwałtownych.
— Nigdy tego nie uczynię.
Pisarz złożył swe papiery i wydobył z boku szpadę, którą ukrył w przewidywaniu tego, co miało nastąpić.
Następnie, z upoważnienia generalnego prokuratora, przeczytał rozkaz, na mocy którego mógł już teraz przystąpić do użycia siły.
Joanna wcisnęła się w kąt celi i sądziła, że ujrzy za chwilę bagnety ukrytych za drzwiami żołnierzy.
Ale pisarz nie kazał nawet drzwi otworzyć, dał tylko znak ludziom, o których wyżej wspominaliśmy. Ci zbliżyli się automatycznie, jak machiny wojenne, które zawsze do jednego celu są używane.
Jeden z nich schwycił Joannę z jednej strony pod rękę, drugi pod drugą i tak ciągnęli ją aż na środek sali, pomimo jej wysiłków i krzyków.
Joanna, widząc, że nic nie pomoże, w końcu uklękła.
Przedtem jednak, chcąc odegrać jeszcze komedję, rzuciła się na bok z głośnym krzykiem.
— Zaprzestań pani tych krzyków, wszystko słychać nazewnątrz, zresztą nie będziesz pani słyszała wyroku.
— Pozwól pan, że wysłucham go, stojąc, a wtedy niczem nie naruszę spokoju — odrzekła Joanna, drżąc cała.
— W wypadkach, kiedy skazany ktoś jest na chłostę, kara zaliczana bywa do hańbiących, musi więc wyznać swą winę, klęcząc.
— Co? Ja skazana jestem na chłostę? — o! nędzniku! I ty mogłeś to powiedzieć?
Wrzaski jej były tak głośne, że dozorca, pisarz i dwaj świadkowie do tego stopnia potracili głowę, iż nie wiedzieli, jak zabrać się do poskromienia tej rozszalałej furji.
Wreszcie rzucili się na nią, chcąc ją obezwładnić, lecz zwycięsko wyszła z tych zapasów.
Przez pewien czas unoszona w powietrzu, rozdawała rękoma i nogami uderzenia na wszystkie strony, tak, że przeciwnicy wyszli z tej walki okryci guzami i ranami.
Nakoniec podzielili między siebie zajęcie: dwóch trzymało ją za nogi jak w kleszczach, dwóch dzierżyło ją za ręce, a wszyscy razem domagali się, aby pisarz przeczytał wyrok.
— Czytaj pan — mówili — bo w przeciwnym razie, nie dojdziemy do ładu z tą rozwścieczoną bestją.
— Nie pozwolę nigdy odczytać sobie wyroku, który mnie na hańbę skazuje! — krzyczała, wyrywając się z nadludzką siłą.
I, wprowadzając w czyn swoje pogróżki, zaczęła wydobywać z swej piersi takie krzyki, że hałas ten zagłuszył słowa pisarza. Gdy wyrok został odczytany, pisarz zwinął papiery i włożył je do kieszeni.
Joanna, sądząc, że już więcej nic nie usłyszy, usiłowała wydostać się z rąk swych prześladowców, aby dokuczyć wykonawcom sprawiedliwości.
— I Egzekucja — ciągnął dalej pisarz, jakby wypowiadał jakąś banalną formułkę — odbędzie się na placu skazańców.
— Więc publicznie będę karana — jęknęła nieszczęsna.
— Oddaję w ręce pańskie tę kobietę — dokończył pisarz, zwracając się do człowieka, opasanego fartuchem.
— Kto jest ten człowiek? — zapytała Joanna w ostatnim paroksyzmie wściekłości.
— Kat — odrzekł pisarz, bawiąc się mankietami.
Nie dokończył słów tych, gdy naraz dwóch pomocników rzuciło się na Joannę i, unosząc ją w górę, zwróciło się w stronę drzwi, o istnieniu których przed niedawnym czasem dopiero się Joanna dowiedziała.
Poza furtką, gdzie żołnierze powstrzymywali cisnące się tłumy, roiły się tysiące ludu, które z niecierpliwością oczekiwały chwili, oddzielającej je od spełnienia wyroku.
Na estradzie, wznoszącej się na osiem stóp, umieszczony był słup, okrążony żelazną galeryjką, poza którą widniał jakiś napis, który zapewne z rozporządzenia władzy był nieczytelny. Wzniesienie to było zupełnie bez poręczy, wejście na nie prowadziło po wąskich schodkach, pozbawionych także oparcia. Jedyną balustradę, którą można było tam widzieć, stanowiły bagnety siepaczy.
Oddzielały one, jak krata, miejsce wykonania wyroku od publiczności.
Tłumy, widząc, że bramy pałacu się otwierają, że komisarz idzie na przodzie, torując drogę i pisarz kroczy za nim, niosąc zwój papierów, zaroiły się. Wzburzona masa wyglądała, jak falujące okrzyki: To ona! to ona! rozlegały się po całym placu; a towarzyszyły im nie bardzo pochlebne nazwy dla skazanej i nie bardzo korzystne uwagi dla sędziów.
Joanna wybrała sobie doskonały sposób postępowania.
Chcąc zjednać sobie sprzymierzeńców, wystąpiła w roli antagonistki królowej i, wyznać trzeba, że swego dopięła.
Ci, którzy dowiedzieli się, że podjęła nierówną walkę z królową rehabilitowali ją w swem pojęciu.
Ale pan de Crosne wszystko przewidział.
Pierwsze rzędy były zajęte przez osoby, które przyszły na to smutne widowisko za biletami płatnemi.
Można tam było spotkać osoby, należące do różnych sfer. I urzędników, szczelnie zapiętych w swych mundurach, i zagorzałe zwolenniczki kardynała de Rohan.
Całą tę rzecz urządzono w sposób nader sprytny.
Namiętności przeciwko królowej zużytkowano na jej własną korzyść. Ci nawet, którzy przez nienawiść do królowej oklaskiwali kardynała de Rohan, na widok pani de la Motte nie mogli powstrzymać się od sykania.
Z ust tysiącznych tłumów wydobył się zgodnem echem jeden okrzyk:
— Precz z la Motte! precz z fałszerką!
W tej zbitej masie znaleźli się wszakże i tacy, co trzymali stronę Joanny i chcieli głośno wyrazić swoje oburzenie dla niesprawiedliwości wyroku. Głosy ich wytwarzały piekielny hałas i, mieszając się z innemi, były brane za manifestację przeciwko skazanej.
Siły Joanny były już wyczerpane, lecz wściekłość jej nie osłabła. Przestała krzyczeć, bo krzyki jej ginęły w ogólnej wrzawie, chwilami tylko wyrzucała z siebie słów kilka, które przykuwały do niej uwagę tłumu.
— Czy wiecie wy, kto ja jestem? czy wiecie, że w żyłach moich płynie krew królewska? Czy wiecie, że, poddając mnie karze, wydajecie wyrok tylko na rywalkę, a nawet wspólniczkę?
Tutaj głos jej zagłuszony już został przez najsprytniejszych agentów pana de Crosne.
Słowa jej wywarły wrażenie na tłumie, a przynajmniej wzbudziły ciekawość, która należy u ludu do tych żądz, jakie zaspokojone być muszą.
Milczenie, które zapanowało dokoła, pozwoliło Joannie sądzić, że naród żąda jej przemówienia.
— Miej się na baczności — szepnął jej do ucha pisarz sądowy.
Odwróciła się i ujrzała, że kat trzyma bicz w ręku.
Na ten widok, Joanna zapomniała o wszystkiem, nie pamiętała, że chodziło jej o zjednanie sobie gawiedzi, nie widziała nic przed sobą i głosem rozdzierającym poczęła wołać:
— Łaski! łaski!
Wycie tłumów było dla niej jedyną odpowiedzią. Wtedy, dobywając sił ostatka, podniosła się trochę i schwyciła swego prześladowcę za rękę, chcąc zatrzymać narzędzie kary.
Lecz usiłowania były próżne, bicz opadł znów zwolna na plecy skazanej.
Zauważyła, że jej oszczędzano; to spostrzeżenie doprowadziło ją do takiej wściekłości, że silnym ruchem ręki chciała strącić kata z szafotu.
Teraz kat przystąpił do innej czynności.
Podano mu żelazny pręt rozpalony, z którego wydzielający się żar zmusił Joannę, do rzucenia się w stronę. Cichy jęk wydobył się z jej piersi.
— Jakto? ja, mam być napiętnowana!
Zebrany lud odpowiedział strasznym okrzykiem.
— Na pomoc! na pomoc! — poczęła wołać Joanna, usiłując wyswobodzić się z krępujących ją więzów.
Tymczasem kat rozrywał jej suknię, nie mogąc rozpiąć guzików; jedną ręką odsłonił miejsce ogołocone z ubrania, drugą starał się ująć rozpalone żelazo, które mu podawał jego pomocnik.
Ale Joanna nie dała za wygraną, odpychała od siebie kata, walcząc do upadłego.
Wkońcu kat, podrażniony już w swej dumie osobistej, zaczął się niepokoić, czy go czasem nie ściga przekleństwo tłumów.
Ta masa ludu poczęła podziwiać rozpaczliwą walkę kobiety; oczekiwano z niecierpliwością dalszego ciągu.
Chwilowo zapanowała cisza, pisarz zeszedł ze schodów, żołnierze milcząco przypatrywali się temu widowisku. Wyczekiwano czegoś nadzwyczajnego.
— Skończyć już raz — zawołał ktoś z pierwszych rzędów.
Snać była to osoba, wysoko położona, bo kat poznał jej głos i, złapawszy Joannę z nadzwyczajną siłą zgiął w pół i przycisnął do ziemi.
Podniosła głowę, z oczyma więcej pałającemi, aniżeli rozpalone żelazo i wyrzekła głosem, który wszystko zagłuszył.
— Francuzi! jesteście tchórzami, jeżeli możecie pozwolić, aby mnie w ten sposób męczono.
— Milcz pani! — wyrzekł komisarz.
— Uspokój się — dodał pisarz.
— Uspokoić się? a cóż wy mi zrobić jeszcze możecie, cierpię za winy moje.
— Ha! ha! ha! — wrzeszczał tłum, jakby rozumiejąc znaczenie tych słów.
— Będziesz pani cicho — rzekł do niej pisarz.
— Tak, to moja wina — ciągnęła Joanna — bo gdybym chciała wszystko powiedzieć... gdybym chciała poddać wszystko do wiadomości ogółu, co wiem o królowej, nie zhańbilibyście mnie; kara ta byłaby za mała; zostałabym powieszona.
Więcej mówić nie mogła, gdyż komisarz w towarzystwie dwóch agentów wpadł na szafot, zakneblował jej usta i w takim stanie oddał ją w ręce oprawców, z których jeden znów zdołał schwycić rozpalone żelazo.
Ale Joanna, korzystając z tego, iż kat tylko jedną ręką mógł przytrzymać ją za głowę, odwróciła się ku niemu z piekielnym uśmiechem, podstawiła mu pod rozpalone żelazo gołą pierś, przeszywając go wyzywającym wzrokiem.
Nieszczęście chciało, że straszne narzędzie, przesuwając się koło szyi, opadło na prawą pierś i, wydawszy syk świszczący, wypaliło ciało.
Szalony ból, pomimo zakneblowania, wyrwał z ust nieszczęśliwej taki okrzyk z doznanych cierpień, że z pewnością żadna pierś ludzka nie mogłaby wydobyć z siebie takiego dźwięku.
Nadmiar cierpień zwalił Joannę z nóg; z ust nie wydobył się już żaden dźwięk, żaden dreszcz nie przebiegł więcej jej ciała. Tym razem rzeczywiście zemdlała.
Kat wziął ją na ramiona i począł schodzić po schodkach, stawiając kroki niepewne.
Tłum przypatrywał się całej tej scenie w niemem zdumieniu i nie opuścił swych miejsc, dopóki nie zobaczył, że wrota, przez które Joanna została uprowadzona, zamknęły się za nią; spodziewano się jakiegoś epilogu z tej sceny dramatycznej, którą urządził parlament.
Policja od pierwszej chwili, tak baczną zwracała na wszystko uwagę, że nierozsądnie byłoby sprzeciwiać się jej w czemkolwiek.
Jeżeli gdzie niegdzie odzywały się głosy niechętne, to w sposób umiarkowany.
Niezadługo zupełna cisza zaległa opustoszały plac; na przeciwnym końcu mostu zatrzymało się tylko dwóch mężczyzn, którzy prowadzili ze sobą następującą rozmowę:
— Jak sądzisz, Maksymiljanie, czy osoba, napiętnowana przez kata, była istotnie panią de la Motte?
— Tak mówią, lecz ja wątpię — odrzekł wyższy z rozmawiających.
— Czyż pan tak sądzisz? — dodał drugi, o wyglądzie nie wzbudzającym zaufania, z oczyma podobnemi do sowich i włosami krótko przystrzyżonemi. — Poplecznicy tych tyranów mogli oszczędzić swoją wspólniczkę. Ażeby zrzucić winę z Marji-Antoniny; wyszukali jakąś pannę Oliwję, która przyznała się, iż jest osobą niezbyt moralnego prowadzenia się; mogli także wynaleźć jakąś panią de la Motte, która potwierdziła zarzut, iż jest fałszerką. Na to mi pan odpowiesz, że wypalono hańbiące piętno? jestto taka sama komedja, jak wiele innych, tylko więcej kosztuje. Zapłacono ofierze i katowi, oto i wszystko.
Towarzysz słuchał go, kiwając głową. Od czasu do czasu uśmiech zawitał na jego ustach, z których jednak ani słowa nie wyszło.
— Cóż mi pan na to odpowie? — zapytał młody człowiek o fizjonomji odrażającej. — Nie podziela pan moich poglądów w tym względzie?
— Ja — odezwał się ten, którego Maksymiljanem zwano — nie mogę się w tym względzie pogodzić z panem.
— Ha! w takim razie postąpisz pan tak, jak zrobi wielu gapiów; utrzymywać będą, iż widzieli na własne oczy, jak piętnowano panią de la Motte. Nie mogę zrozumieć, jak można być tak niekonsekwentny. Przed chwilą twierdziłeś pan, że to napewno nie była pani de la Motte.
— Ja i obecnie jestem tego zdania, jednakże nie wierzę w to, aby skazana była jedna z osób, o których pan wspominasz.
— W takim razie, kim była osoba zhańbiona, jeżeli to nie pani de la Motte?
— Królowa — odparł młody człowiek, ze złośliwym uśmiechem, który nigdy z ust jego nie schodził.
Drugi, zanosząc się od śmiechu, jął klaskać w dłonie.
— Do widzenia, Robespierze — po chwili wyrzekł.
— Do widzenia, Maracie — odpowiedział pierwszy.
Tego dnia, kiedy nastąpiło wykonanie wyroku wyszedł król w samo południe ze swego gabinetu w Wersalu i temi, dość ostremi wyrazami przemówił do hrabiego Prowancji:
— Panie, muszę dziś być na mszy ślubnej. Nie mów mi, proszę, o gospodarstwie, o oszczędnościach... byłoby to złą wróżbą dla nowożeńców, których kocham i których dobro mam na względzie.
Hrabia Prowancji zmarszczył czoło, lecz uśmiechnął się po chwili i skłonił się nisko.
Król, krocząc w otoczeniu swej świty, uśmiechał się lub srożył do poddanych, których spotykał; uśmiechał się, lub srożył, stosownie do tego, czy widział na ich obliczu zadowolenie, lub niezadowolenie z obrotu wczoraj sądzonej sprawy.
W ten sposób dotarł do salonu, gdzie strojna, otoczona damami dworu i szlachcicami, czekała królowa.
Marja Antonina, pod różem, śmiertelnie blada, z uda nem zajęciem słuchała pani de Lamballe i pana de Colonne, grzecznie pytających o zdrowie.
— „Król!“ — zawołał jeden ze służby, i wśród haftów i koronek ukazała się postać Ludwika XVI; pierwszy uśmiech na progu przesłał królowej.
Marja Antonina wstała i poszła na powitanie króla, który zręcznie ucałował podaną mu rękę.
— Jest pani dziś uroczo piękna, — rzekł:
Ona uśmiechnęła się i wzrokiem znowu zaczęła szukać czegoś.
— Niema jeszcze naszych nowożeńców, a południe blisko?
— Najjaśniejszy Panie — odparła, z tak wielkim wysiłkiem, że róż miejscami opadł z twarzy — pan de Charny już przybył, czeka na galerji rozkazu wejścia.
— Charny! — powtórzył król, nie zważając na wymowne milczenie królowej. — Charny przybył, niechże wejdzie.
Kilku panów oddaliło się, aby przyprowadzić Charnego.
— Ale — rzekł znów król — południe wybiło i panna młoda powinna już tu być.
W tej chwili ukazał się we drzwiach pan de Charny; usłyszał ostatnie słowa króla i odrzekł:
— Wasza Królewska Mość wybaczyć raczy opóźnienie się panny de Taverney; od śmierci swego ojca, nie opuściła jeszcze łóżka i dziś wstaje po raz pierwszy: byłaby już tu, gdyby nie chwilowa niedyspozycja i omdlenie.
Królowa słuchała, a raczej słyszała, siedząc nieruchomo. Ktoby patrzył na nią, widziałby krew znikającą z jej twarzy i zbiegającą do serca.
Król zauważył, że przybywa towarzystwo i duchowieństwo, rzekł więc:
— Panie de Breteuil, czy załatwiłeś pan rozkaz wygnania Cagliostra?
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odparł minister.
— Cóż z la Motte, która twierdzi, że pochodzi z Walezjuszów — zapytał król silnym głosem — czy nie piętnują jej dzisiaj?
— Zdaje się, Najjaśniejszy Panie, że czynią to w tej chwili — odparł kanclerz państwa.
Iskry posypały się z oczu królowej.
Szmer jakiś przebiegł po salonie.
Ludwik XVI mówił dalej ze stanowczością, nieznaną dotąd u niego:
— Pan de Rohan zasmuci się na wieść, że piętnują jego wspólniczkę.
Po słowach tych, po nazwaniu: „wspólnikiem kradzieży“ człowieka, którego parlament uznał za niewinnego; człowieka, — będącego bożyszczem Paryżan; po tym wyrazie, skazującym na imię złodzieja i fałszerza księcia duchownego, król spojrzał na wszystkich z godnością.
Nawet szept najlżejszy nie wydobył się z ust tych, na których zemścić się chciał król za obronę monarchji.
Król zbliżył się do królowej i podał jej obie ręce, na znak głębokiej wdzięczności.
W tej chwili ukazali się w końcu galerji Filip de Taverney z siostrą w białym stroju ślubnym, bladą jak widmo. Andrea szła prędko, zmieszana była i ledwie oddychała; nie widziała nikogo, nie słyszała nic zgoła... ręka brata dodawała jej siły, odwagi i wskazywała jej kierunek kroków.
Dworzanie uśmiechem powitali narzeczonę.
Pan de Suffren, za rękę trzymając Oliwiera de Charny, doprowadził go do panny de Taverney, poczem znikł w tłumie obecnych krewnych i przyjaciół.
Gdy doszli do króla, Filip lekko przycisnął rękę siostry, a ta jak zelektryzowana — otworzyła szeroko oczy i ujrzała Ludwika XVI, uśmiechającego się uprzejmie.
Skłoniła się wśród szeptu obecnych, podziwiających jej urodę.
— Panna Andreo de Taverney — rzekł król, biorąc ją za rękę — musiałaś pani odłożyć ślub z panem de Charny aż do ukończenia żałoby, pan de Charny poczekałby może jeszcze miesiąc pomimo serdecznej niecierpliwości, dlatego że pani cierpiąca, co i mnie zasmuca, ale chciałem zapewnić szczęście szlachcica, służącego mi tak wiernie, jak pan de Charny. Gdybyś go pani dziś nie poślubiła, nie mógłbym być obecny przy waszym ślubie, albowiem udaję się jutro z królową w dłuższą podróż.
Przy tych słowach sam zaprowadził ją do Marji Antoniny. Ta wstała: nogi pod nią uginały się, ręce miała lodowate. Nie śmiała podnieść oczu, widziała tylko coś białego przed sobą — była to Andrea.
Król oddał rękę narzeczonej Filipowi, sam podał ramię królowej i rzekł głośno:
— Do kaplicy, panowie!
Msza zaczęła się natychmiast. Królowa słuchała jej, pochylona na klęczniku, z głową ukrytą w dłoniach.
Filip ciągle patrzył na drżącą i słaniającą się Andreę; gotów był w każdej chwili nieść jej pomoc słowem przyjaźni lub pociechy.
Lecz Andrea nie zdradzała się, głowę trzymała wysoko, a choć często używała flakonika orzeźwiającego, choć zamierała i migała się, jak dogasająca świeca, stała prosto i żyła, dzięki silnej swej woli.
Nagle usłyszała głos księdza:
— Jakób Olivier de Charny, czy bierzesz sobie za małżonkę Marję Andreę de Taverney?...
— Tak — zabrzmiał stanowczy głos Oliviera.
— A ty, Marjo Andreo de Taverney, czy bierzesz sobie za małżonka Jakóba Oliviera de Charny?...
— Tak — odparła Andrea, lecz głos jej tak brzmiał dziko, że zadrżała królowa, że wstrząśnięta była niejedna z obecnych dam.
Wtedy Charny włożył na palec Andrei obrączkę, lecz Andrea nie czuła ręki, która to czyniła.
Wkrótce król powstał. Msza była.skończona. Wszyscy dworzanie śpieszyli złożyć życzenia nowożeńcom.
I pan de Suffren uścisnął rękę nowej siostrzenicy i w imieniu Oliviera przyrzekł jej szczęście, na które zasługiwała.
Andrea podziękowała i prosiła wuja, aby zaprowadził ją do króla, chciała i jemu podziękować, a czuła się słabo.
W tejże chwili stała się śmiertelnie blada.
Charny widział ją zdaleka, lecz nie śmiał zbliżyć się.
Pan de Suffren przeszedł z nią przez salon do króla, który pocałunek złożył na jej czole i rzekł:
— Pani hrabino, wejdź do królowej; Jej Królewska Mość pragnie wręczyć ci prezent ślubny.
Po tych słowach oddalił się król wraz z dworem, a panna młoda wystraszona i zrozpaczona pozostała z Filipem.
— Nie mogę — odparła. — Łzy kobiety nie są bez granic; może zrobię to, czego żądają, ale, pomyśl, Filipie, jeśli ona do mnie mówić zacznie, jeśli zacznie winszować mi!... o! wtedy umrę.
— Umrzesz, jeśli trzeba, moja siostro — rzekł młody człowiek — a wtedy będziesz ode mnie szczęśliwszą, gdyż i ja pragnąłbym nie żyć.
Słowa te wymówił tak głucho i z taką boleścią, że Andrea, jakby strzałą przeszyta, skierowała się ku drzwiom, prowadzącym do pokoju królowej.
Przechodziła obok Oliviera; ten przycisnął się do ściany, aby się go nie dotknęła nawet suknia żony.
Pozostał sam na sam z Filipem; obaj w milczeniu oczekiwali rezultatu widzenia się królowej z Andreą.
Pani de Misery wprowadziła Andreę, zasłoniła kotarę, zamknęła drzwi i wyszła.
Czekała na słowo królowej, jak skazany czeka na topór, który przeciąć ma jego życie.
Jedna chwila, a cały wiek najokropniejszych katuszy przeszła zanim królowa się poruszyła.
Wreszcie królowa wstała, a opierając się o poręcz fotela, wzięła ze stołu kartkę papieru, która jej kilkakrotnie wypadła z drżących palcy. Wreszcie wręczyła kartkę Andrei.
Kto inny myślałby, że papier ten jest darowizną wielkiej posiadłości, lub wielkiej posady dworskiej, lecz Andrea odgadła, że to co innego. Wzięła kartkę i, nie ruszając się z miejsca, zabrała się do czytania.
Ręce Marji Antoniny opadły, oczy zwolna podnosiły się a Andreę.
Papier zawierał następujące wyrazy:
„Andreo! Uratowałaś mnie. Cześć moja od ciebie pochodzi, do ciebie więc należy moje życie. W imię tej czci, która tak drogo cię kosztuje, przysięgam ci, że nazwać mnie możesz siostrą. Spróbuj, a przekonasz się, że się nie zarumienię.
Słowa te wręczam tobie, jako dowód mej wdzięczności; jest to posag, który ci daję.
Jesteś najszlachetniejsza z szlachetnych i będziesz umiała zrozumieć dar, który ci ofiaruję.
Podpisano: „Marja-Antonina Austrjacka“.
Teraz Andrea spojrzała na królowę; w oczach jej spostrzegła łzy i z ociężałą głową czekała na odpowiedź.
Wolno przeszła przez pokój, wrzuciła papier do dogasającego ognia, i, nie przemówiwszy słowa, wyszła z gabinetu.
Marja Antonina chciała iść za nią, aby ją zatrzymać, lecz hrabina niewzruszona podążyła do salonu, gdzie czekał Charny i Filip.
Filip przywołał Charny‘ego, w rękę jego włożył dłoń siostry, a z poza kotary patrzyła na scenę tę bolesną królowa.
Charny oddalał się, jak oblubieniec śmierci, którego uprowadza mglista oblubienica... oddalał się, widząc bladą twarz Marji Antoniny, której zdawało się, że Charny oddala się na zawsze.
Przy bramie pałacowej czekały dwa powozy.
Andrea wsiadła pierwsza, a gdy Charny za nią chciał wsiąść, rzekła:
— Zdaje się, że pan wyjeżdża do Pikardji?
— Tak, pani — odparł Charny.
— A ja jadę, gdzie pochowana jest moja matka. — Żegnam.
Charny skłonił się w milczeniu. Konie uniosły tylko Andreę.
— Zostajesz pan ze mną, aby mi oznajmić, żeś moim wrogiem? — zapytał Olivier Filipa.
— Nie, hrabio — odparł Filip — nie jestem twoim wrogiem, lecz twoim szwagrem.
Olivier podał mu rękę, wskoczył do powozu i odjechał.
Filip, pozostawszy sam, załamał ręce i rzekł głucho:
— Boże mój! czy zachowujesz dla tych, którzy na ziemi spełniają swą powinność, trochę radości w niebie? Radości! — powtórzył, patrząc na pałac — ja mówię o radości! Ja! Ci tylko mówić mogą o radości, którzy spodziewają się, że spotkają w niebie serca kochające. Tu już nikt mnie nie kocha, nie mogę więc nawet życzyć sobie śmierci!
Spojrzał na niebo bez urazy, lecz z lekkim wyrzutem chrześcjanina, który zaczyna wątpić, i znikł, jak Andrea, jak Charny; znikł w huraganie, który podkopał tron, niszcząc tyle czci i miłości.
- ↑ Wiadomo, że król szwedzki podróżował pod tem nazwiskiem po Francji.
- ↑ Oficerem, który przywiózł ostatnie wieści o la Pérouse, był de Lesseps, jedyny członek, który powrócił do Francji z tej wyprawy.
- ↑ Waga złota dawniejsza, znaczy tyle co pół funta.
- ↑ Brakujący fragment tekstu przepisano z wydania: Aleksander Dumas, „Naszyjnik królowej“, Tom VII, Wydawnictwo E. Wende i S-ka, Warszawa 1926 r., str. 15.