Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
JOANNA DE LA MOTTE WALEZJANKA.

Joanna de la Motte pragnęła przekonać się przedewszystkiem, z kim ma do czynienia.
Starsza z przybyłych, lat około trzydziestu dwóch, była olśniewająco piękna, ale wyraz dumy rozlanej na twarzy ujmował jej nieco uroku. Tak przynajmniej osądziła Joanna.
Sposób atoli trzymania głowy był tak dystyngowany, spojrzenie tak rozkazujące, że mimowoli wzbudzały szacunek, połączony z bojaźnią.
Rozpatrując dalej, przekonała się, że młodsza z pan posiadała figurę giętką, pierś szeroką i wypukłą, a rączkę białą i pulchną, gdy ręce starszej były szczupłe i nerwowe.
Joanna Walezjanka, po tych spostrzeżeniach, głosem czułym i pokornym, zapytała, jakim szczęśliwym okolicznościom odwiedziny te zawdzięcza.
Na dany znak odezwała się młodsza z przybyłych:
— My, pani hrabino, jesteśmy przełożone zakładu dobroczynnego. Słyszałyśmy o pani bardzo dużo, i postanowiłyśmy poznać osobiście jej położenie, a także usłyszeć z ust pani historję jej życia.
Joanna zamyśliła się nad odpowiedzią.
— Szanowne panie — zaczęła — ten oto portret Henryka III, to portret brata mego pradziada; bo pochodzę z domu Walezjuszów, o czem słyszałyście zapewne.
Zamilkła i czekała na zapytanie.
— Pani — odezwała się starsza dama, głosem poważnym choć słodkim — czy prawdą jest, co mówią, że matka pani była odźwierną domu zwanego Fontette, przy Barsur-Seine?
Joanna sponsowiała na to wspomnienie, lecz natychmiast odparta śmiało:
— Tak jest, łaskawa pani, moja matka była istotnie odźwierną w domu zwanym Fontette.
— A! — wykrzyknęła dama.
— Matka moja, Marja Jossel, była cudownie piękną, ojciec mój się w niej zakochał i pojął za żonę. Ojciec mój Saint-Remy Walezjusz, pochodził z prostej linii od Walezjuszów panujących i przez niego to, w żyłach moich, płynie krew królewska.
— Jakimże sposobem doszłaś pani do tak strasznej nędzy?
— Niestety! to łatwe do zrozumienia.
— Opowiedz nam to pani, słuchamy.
— Wiecie panie zapewne, że, po wstąpieniu na tron Henryka IV, korona Walezjuszów przeszła na Bourbonów. Zostało tylko kilku członków rodziny upadłej, pochodzących z tegoż samego pnia, co czterej bracia tak marnie ze świata zgładzeni.
— Otóż — ciągnęła Joanna — spadkobiercy Walezjuszów, nie chcąc rzucać cienia na nową rodzinę królewską, zmienili nazwisko Walezych, na Saint-Rémy przybrane od ziemi, jaką mieli w posiadaniu — i od czasów Ludwika XIII, znani są pod tem nazwiskiem! Dopiero dziad mój, przedostatni z Walezjuszów, widząc monarchję umocnioną, a dawną rodzinę królewską pogrążoną w zapomnieniu, nie chciał zrzekać się dłużej świetnego imienia, powrócił więc do dawnego nazwiska i prowadził nędzny żywot, gdyż na dworze francuskim ani żartem nie pomyślano, że w głębi prowincji wegetuje spadkobierca dawnych monarchów Francji, jeżeli nie najsławniejszych, to z pewnością najnieszczęśliwszych.
Po tych słowach Joanna umilkła znowu.
A mówiła z wielką naturalnością i z wielkiem umiarkowaniem.
— Posiadasz pani zapewne jakie dowody rodowe? — zapytała starsza z odwiedzających, wpatrując się bystro w tę, która mianowała się Walezjanką.
— O, bynajmniej mi ich nie brakuje. Ojciec mój, jako jedyny majątek, zostawił mi wszystkie papiery w porządku. Poco mi jednak dowody, skoro ich nikt uwzględnić nie chce?
— Ojciec pani już nie żyje? — zapytała młodsza dama.
— Tak, niestety! Ojciec mój, baron Walezy, wnuk cioteczny króla Henryka III, umarł z nędzy i głodu.
— Czyż podobna?... — odezwały się razem obie panie.
— I nie skończył nawet tu — ciągnęła Joanna — w tej izbie nędznej, na swojem łóżku! Ojciec mój umarł pośród biednych i cierpiących! umarł w szpitalu.
Damy wydały okrzyk zgrozy.
Zadowolona z wywołanego wrażenia, Joanna spuściła oczy i siedziała pogrążona w myślach.
Starsza dama patrzyła na nią uważnie i przenikliwie lecz widząc boleść niemą i naturalną zarazem, nie przypuszczała kłamstwa i odezwała się do Joanny:
— Wnoszę z opowiadania pani, że dużo w życiu przebolałaś, że zgon ojca twego...
— O! gdyby pani życie moje poznała, przyznałaby, ze strata ojca nie była nieszczęściem największem...
— Jak pani możesz mówić coś podobnego? rzekła dama, marszcząc brwi surowo.
— Tak, pani, mówię to otwarcie, jako córka przywiązana. bo ojciec mój za wiele cierpiał na ziemi, patrząc na niedolę swej opuszczonej rodziny. Czuję niejako ulgę w mym żalu, myśląc, że przynajmniej tam, w górze wnuk królów nie jest zmuszany do żebraniny.
— A co się stało z matką pani?
— Z równą szczerością odpowiem pani: mam żał do Boga, iż pozwolił żyć mojej matce.
Nieznajome zadrżały.
— Czy można prosić panią o szczegóły z jej życia, odezwała się starsza dama.
— Znużyłabym panie opowiadaniem. Okrutna dola moja nikogo nie obchodzi.
— Proszę mówić — słuchamy — rzekła starsza dama rozkazująco, młodsza tymczasem dała jej znak, żeby się nie zdradzała. Pani de la Motte bowiem, usłyszawszy głos ten wyniosły, zastanowiła się i zaczęła bacznie przyglądać mówiącej.
— Słuchamy zatem — dodała dama głosem łagodniejszym — chciej pani zacząć.
I mimowolnie tupnęła nóżką o podłogę. Młodsza podsunęła jej dywanik, za co wzrokiem została skarconą.
— Przysuń sobie dywanik, siostrzyczko, wiem, że boisz się chłodu.
— Wybaczcie panie — zaczęła hrabina de la Motte — zimmo tu jest, lecz drzewo podrożało, a zapas mój wyczerpał się od tygodnia.
— Mówiłaś więc pani — zaczęła starsza z odwiedzających — że byłaś z powodu matki nieszczęśliwą?...
— Pojmuję, że bluźnierstwo podobne wymaga objaśnienia — odrzekła Joanna — zatem, skoro pani rozkazuje, zaczynam:
— Jak już wspominałam, ojciec mój dopuścił się mezaljansu.
— Tak, ożenił się z odźwierną swoją.
— Otóż matka moja, Joanna Jasel, zamiast być wdzięczną za zaszczyt, jaki ją spotkał, roztrwoniła szczupłe mienie mojego ojca wymaganiami bezsensownemi. Gdy mąż sprzedał ostatni już kawałek ziemi, namówiła go, aby udał się do Paryża i odzyskał prawa przynależne jego imieniu. Ojciec dał się przekonać, a może też pokładał nadzieję w sprawiedliwości króla? I wyruszyliśmy do Paryża. Miałam brata, który służył w armji jako prosty żołnierz a małą siostrzyczkę, którą rodzice zostawili na wsi, u fermera, jej chrzestnego ojca. Podróż wyczerpała fundusze nasze, ojciec, robiąc starania przeróżne, znużył się i zmęczył. Tylko od czasu do czasu ukazywał się w domu, gdzie wiedział, że nędzę zastanie. Podczas jego nieobecności matka pastwiła się nade mną. Sąsiedzi litując się, donieśli o tem, ojcu. Ujmując;się za mną, sprawił to, że matka znienawidziła mnie ostatecznie.
Niestety! byłam niedoświadczonem dzieckiem, nie potrafiłam się bronić, płakałam i cierpiałam w cichości! W trakcie tego ojciec zachorował niebezpiecznie, a mnie, córce jego ulubionej, nie wolno nawet było wejść do pokoju, gdzie leżał. Zostałam na łasce matki, która ze zdwojoną wściekłością mściła się na mnie. Wyuczyła mnie frazesu, który pod grozą kary musiałam powtarzać; a gdy, spłakana i głodna, umiałam go już na pamięć, wypchnęła mnie na ulicę i rozkazała recytować przechodniom, jeżeli nie chcę być bitą na nowo.
— O!... jakież to straszne!... — szepnęła młodsza pani.
— A ten frazes, powiedz pani, jaki on był? — zapytała starsza.
— Kazała mi oto — rzekła Joanna — powtarzać ciągle: „Panie, ulituj się nad sierotą, pochodzącą z prostej linji od Henryka Walezjusza!...
— Jakież wrażenie robiło to na przechodniach? — zapytała młodsza z pań.
— Niektórzy słuchali mnie ze współczuciem, inni oburzali się i grozili. Byli i tacy, którzy mnie ostrzegali, że się narażam, że słowa moje dojść mogą do władzy. Ja zaś nic nie rozumiałam, nic pojąć nie mogłam, oprócz tego, że matki muszę słuchać, i że ona bije mnie okrutnie.
— Biedne daiecko!... — czy zawsze tak było?
— Jałmużna, jaką przynosiłam do domu, zadawalała matkę, a ojciec... ojciec rad był, że oddala się dla szukania przytułku w szpitalu.
Damy, słuchając opowiadania, łzy w oczach poczuły.
— Nareszcie brakło mi cierpliwości, nie mogłam wytrzymać dłużej, obrzydło mi moje ohydne rzemiosło, i pewnego dnia, zamiast biegać po ulicy i powtarzać spotkanym wyuczone słowa, usiadłam pod bramą i cały dzień przesiedziałam jak martwa. Wieczorem powróciłam z pustemi rękami. Matka wybiła mnie tak okrutnie, iż zachorowałam ciężko. Wtedy ojciec, pozbawiony wszelkiej pomocy, zmuszony był udać się do szpitala i tam życie zakończył. Bóg ulitował się nade mną. Matka moja, w miesiąc po ciosie jaki nas dotknął, uciekła z żołnierzem, swoim kochankiem, porzucając mnie i mego brata.
— Zostaliście więc sierotami opuszczonemi?
— O!... nie, pani, przestaliśmy być sierotami, gdy nam matki zabrakło. Zostało nam miłosierdzie publiczne. Żebraliśmy o tyle tylko, o ile to do utrzymania życia było konieczne. Tego nam za złe brać niepodobna, bo wszakże każde stworzenie boskie pragnie żyć. Co mam dodać jeszcze?... Oto pewnego dnia miałam szczęście spotkać karetę, drżącą wolno w stronę przedmieścia Saint-Marcel; wewnątrz siedziała kobieta młoda i piękna. Wyciągnęłam rękę, prosząc o wsparcie; młoda kobieta kazała stanąć; opowiadanie moje obudziło jej ciekawość, lecz zarazem i niewiarę. Dałam jej swój adres. Nazajutrz przybyła i przekonała się o prawdzie moich słów. Zabrała nas do siebie, brata oddała do wojska, mnie zaś umieściła w szwalni. Tym sposobem zostaliśmy zabezpieczeni od głodowej śmierci.
— Była to pani de Boulainvilliers, wszak prawda?...
— Tak, ona sama.
— Zdaje mi się, że już umarła?...
— Tak jest, a śmierć jej pogrążyła mnie z powrotem w nędzę. Opiekunka wydała mnie wprawdzie za mąż, za prawego i szlachetnego oficera, pana de la Motte, ale na nieszczęście był on wtedy daleko. Oto koniec mojej historji. Skróciłam ją bardzo, aby nie nadużywać cierpliwości pań łaskawych, które już odwiedzinami swemi dały dowód prawdziwego miłosierdzia.
Po tych słowach pani de la Motte, nastała cisza; starsza z dam przemówiła pierwsza:
— A gdzie jest teraz mąż pani i co robi? — zapytała.
— Mąż mój znajduje się przy garnizonie w Bar-Sur-Aube, służy w żandarmerji i także oczekuje lepszych czasów.
— Czy pani zgłaszana się do króla o wsparcie?...
— O tak, łaskawa pani!...
— Nazwisko Walezjuszów, poparte dowodami, powinno było obudzić sympatję dla pani...
— Nie wiem, łaskawa pani, jakie wrażenie sprawia moje nazwisko, ponieważ na żadną prośbę nie otrzymałam odpowiedzi.
— Musiałaś pani jednakże przedstawiać się ministrom, królowi, królowej?...
— Próżne były o to moje starania, nigdzie mnie nie dopuszczono — odrzekła pani de la Motte.
— Niepodobna przecie, abyś pani żebrała?...
— Nie, łaskawa pani, już tego nie potrafię... Ale...
— Ale co?....
— Ale tak, jak mój ojciec, umrzeć z głodu potrafię...
— Czy pani masz dzieci?...
— Nie mam; a mąż mój złoży życie w usługach króla zakończy honorowo karjerę swoją.
— Czy może pani pokazać nam papiery, udawadniające jej położenie?...
Joanna podniosła się, wyjęła z szuflady parę świstków i podała do przejrzenia.
Ponieważ chciała korzystać z chwili czytania dokumentów, aby zobaczyć dokładnie twarz starszej damy, wysunęła knot lampy i starała się skierować światło w jej stronę.
Napróżno jednak, dama bowiem, jakgdyby blask ją raził, odwróciła się tyłem do lampy i do pani de la Motte. W tej postawie przeczytała uważnie papiery.
— To kopje tylko, czy pani nic więcej nie posiada.
— Oryginały, szanowna pani — odpowiedziała Joanna — złożone są w miejscu bezpiecznem, okażę je tylko...
— W ważnych okolicznościach, wszak prawda? — powiedziała dama z uśmiechem.
— Bezwątpienia, dzisiejsza wizyta jest niemałego dla mnie znaczenia, lecz dowody o których pani mówi... są tak drogocenne, że...
— Rozumiem. Nie może ich pani pokazywać pierwszemu lepszemu...
— O pani! — zawołała Joanna, której udało się nareszcie ujrzeć twarz śliczną i pełną godności — pani nie jesteś dla mnie pierwszą lepszą...
I, otworzywszy pośpiesznie okutą szkatułkę, wyjęła prawdziwe dokumenty, złożone w portfelu zdobnym herbami Walezjuszów.
Nieznajoma obejrzała je z wielką uwagą.
— Masz słuszność — powiedziała — wszystkie tytuły pani są w porządku i radzę okazać je komu należy.
— Czy uzyskam, proszę pani, cokolwiek, na mocy tych papierów?
— Z pewnością pani przyznają pensję dożywotnią, a panu de la Motte awans, jeżeli tylko na to zasługuje.
— Mąż mój jest wzorem uczciwości, szanowna pani, a obowiązki swoje spełnia z honorem.
— To wystarcza — odrzekła dama, zakrywając twarz kapturkiem.
Pani de la Motte bacznie śledziła wszelkie poruszenia damy z towarzystwa dobroczynności. Widziała, że wyjęła z kieszeni chusteczkę batystową, a potem mały rulonik, który położyła na stoliczku, dodając:
— Upoważniona jestem przez towarzystwo do wręczenia pani tymczasem tej małej zapomogi.
Damy wyszły już do pierwszego pokoju, gdzie stara Klotylda zasypiała na krześle obok kopcącej świecy.
Jedna z nich, ta, która zostawiła pieniądze, wyjęła prędko flakonik z kieszeni.
Lecz na głos Joanny zbudziła się stara, chwyciła dogorywającą święcę i, pomimo wzdragań nieznajomych, poszła za niemi.
— Do widzenia, pani hrabino! — zawołały obie.
— Gdzie i kiedy będę mogła paniom podziękować? — zapytała Joanna.
— Dowie się pani o nas niedługo — rzekła starsza schodząc jak można najprędzej.
Pani Walezjanka zawróciła do pokoju, ażeby zobaczyć ile też rulon złota zawierał, gdy wtem potrąciła nogą o przedmiot jakiś, leżący na macie pod drzwiami. Schyliła się szybko, podniosła go i pobiegła do lampy. Była to maleńka złota puszka, dość płaska, roboty zupełnie prostej. Otworzyła — i ze zdziwieniem ujrzała minjaturę kobiety pięknej olśniewająco, z wyrazem wyniosłym i dumnym uczesanie głowy podług mody niemieckiej, łańcuch przepyszny, jakgdyby z orderem na szyi, dodawały obliczu powagi. Litery M. i T. złączone razem i otoczone liśćmi laurowemi, mieściły się u spodu minjatury.
Pani de la Motte, wnosząc z podobieństwa minjatury domyślała się, iż musi to być portret matki lub babki starszej damy, i pierwszym jej popędem było biec na schód; i oddać pudełeczko, gdy usłyszała trzask zamykających się drzwi wchodowych. Pobiegła do okna, lecz wychyliwszy się, zobaczyła już tylko na skręcie ulicy kabrjolet, znikający szybko.
Joanna została z pudełkiem w ręku, obiecując sobie, że je odeśle do Wersalu; nareszcie schwyciła rulon:
— O! nie myliłam się — powiedziała — pięćdziesiąt dukatów tylko... — i cisnęła go na podłogę...
Papier się rozdarł i złoto się potoczyło.
— To luidory! i to luidory podwójne! Pięćdziesiąt sztuk! razem dwa tysiące czterysta franków!
— Więc one są aż tak bogate? O! muszę je odnaleźć!..


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.