Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Naszyjnik królowej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Collier de la reine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Saint-Claude była to uliczka, używająca dobrej opinji. W kilku jej domach mieścili się ubodzy rentierzy, biedni kupcy i prawdziwi biedacy, otrzymujący wsparcia z funduszów parafjalnych.
Oprócz tych kilku domów, przy jednym rogu, od strony bulwaru wznosił się wspaniały pałac, mogący być słusznie ozdobą całej ulicy; lecz budynek ten pański, który, z poza muru nawet okalającego, mógłby blaskiem swych okien rozjaśnić całą uliczkę, ten pałac był właśnie najciemniejszy i najcichszy ze wszystkich domów dzielnicy.
Drzwi były zawsze zamknięte, okna zawsze zabite roletami ze skóry i zaopatrzone prócz tego w żaluzje i okiennice, a na wszystkiem gruba warstwa kurzu. To dom, w którym mieszkał ongiś Józef Balsamo, dziś pusty przez szczury tylko zajęty.
Po lewej stronie ulicy stoi dom biały, wysoki jak wieża, pośród niedużego ogrodu, zamkniętego wysokim murem.
Na najwyższem piętrze dwa okna świecą bezustannie czerwoną łuną. Niższe piętra — ciemne i ponure. Czyżby lokatorowie już spali? czy żałują światła i drzewa, drogiego obecnie niesłychanie? Gdy jednak cztery piętra znaku życia nie dają, piąte nietylko żyje, lecz błyszczy nadnaturalnie.
Zastukajmy do drzwi; wejdźmy na schody, prowadzące do czwartego piętra, a na piąte dostaniemy się po drabinie. Łapka sarnia wisi u drzwi; pod drzwiami mata słomiana.
Drzwi pierwsze nie zamknięte; wchodzimy do pokoju pustego i ciemnego: to właśnie ten, w którego oknach nigdy niema światła. Jest to przedpokój izby, której sprzęty zasługują na uwagę.
Podłoga kamienna, drzwi grube, malowane, trzy fotele z białego drzewa, pokryte aksamitem żółtym i nędzna stara sofa z poduszkami, powygniatanemi w kształty chudego ciała.
Dwa portrety wiszą na ścianach. Świeca, umieszczona na trójnogu, i lampa, ustawiona nad kominkiem, rzucają jaskrawe światło na portrety.
Na pierwszym obrazie widać twarz ściągłą i bladą z oczami bez blasku, z brodą śpiczastą, z pióropuszem przy kapeluszu na głowie, z szeroką kryzą na szyi. To portret Henryka III, króla Francji i Polski; pod nim napis czarny na tle zlocistem:
Drugi obraz w ramach złoconych, o tyle świeży, o ile pierwszy stary i zczerniały, przedstawia kobietę młodą o oczach czarnych, twarzy okrągłej i ustach wąskich, zaciśniętych.
Fryzura jakby przygniatała jej głowę swoim ciężarem, a tak jest wysoka i tyle ma wstążek i ozdób przerozmaitych, że pokrycie głowy Henryka III z poprzedniego portretu, wygląda przy tej fryzurze, jak kretowisko obok piramidy.
Pod tym portretem jest także napis:
Spojrzawszy na ogień wygasły w kominku, na nędzne firanki perkalowe, osłaniające łóżko pokryte spłowiałemi kołdrami, rzućmy okiem na kobietę młodą jeszcze, skromnie ubraną, wspartą łokciem na dębowym stoliku i przeglądającą adresy kilkunastu zapieczętowanych listów. Ta młoda kobieta, jest najwierniejszą kopją portretu Joanny Walezjanki.
O parę kroków od niej, siedzi staruszka nikiego wzostu, ubrana jak duenna z obrazka Greuz‘a, i pomimo widocznego uszanowania dla swej pani, z ciekawością przygląda się jej zajęciu.
„Joanna Walezjanka“ — brzmiał podpis portretu.
Prawdę powiedziawszy, mieszkanka piątego piętra nie przynosiła ujmy swemu pochodzeniu. Posiadała rączki białe i delikatne, które dla ogrzania od czasu do czasu wsuwała pod pachę. Nóżkami zgrabnemi, wąziutkiemi, ubranemi w aksamitne pantofelki, uderzała o podłogę kamienną, zapewne także z powodu zimna. Wicher północny dostawał się przez szczeliny okien i drzwi; a biedna stara służąca czy towarzyszka damy, zajętej listami, kuliła się i patrzyła ze smutkiem w zimny kominek. Dama, siedząca przy stoliku, przerzucała ciągle listy i po odczytaniu każdego adresu, zawsze coś powiedziała:
— Pani Misery — rzekła — pierwsza dama z otoczenia królowej. Nie dostanę od niej więcej nad sześć luidorów; nie tak dawno bowiem przysłała mi wsparcie.
I westchnęła boleśnie.
— Pani Patrix, pokojowa Jej Królewskiej Mości, dwa luidory... pan de Colonne, porada... pan d‘Ormesson audjencja... pan de Rohan, wizyta... Postaram się, aby i on także wizytę mi złożył, — dodała z uśmiechem. — Mamy zatem — ciągnęła tonem płaczliwym — osiem luidorów zapewnionych, i to musi nam na osiem dni wystarczyć.
Podniosła głowę i zawołała:
— Pani Klotyldo! objaśnijże świecę.
Stara spełniła rozkaz i wróciła na, swoje miejsce, surowa i zimna.
Zniecierpliwiło to widać młodą kobietę.
— Moja kochana — powiedziała — poszukaj no kawałka świecy woskowej i podaj mi ją. Wiesz, że łojówek znosić nie mogę.
— Nie będę szukać, skoro wiem, że nie znajdę — odrzekła stara.
Widząc, że stara nie rusza się z miejsca, dama przestała nalegać. Zabrała się znowu do rachunków.
— Z ośmiu luidorów, trzy muszą iść na spłatę długów najpilniejszych.
Teraz zaczęła spisywać:
— Trzy luidory... Pięć przyrzekłam panu de la Motte, aby mu pobyt w Bar-sur-Aube, uprzyjemnić. No! nie może się on pochwalić, aby go małżeństwo ze mną wzbogaciło; ale, cierpliwości!
Uśmiechnęła się i spojrzała, w lustro wiszące pomiędzy portretami.
— A teraz piszmy: droga z Wersalu do Paryża i napowrót. Kurs po luidorze.
I dopisała cyfrę pod rubryką wydatków.
— Utrzymanie przez osiem dni... luidora.
— Odświeżanie toalety, datki lokajom... cztery luidory... Zobaczmy, czy już wszystko?
Przerwała znów zajęcie i zawołała:
— Dzwonią do drzwi wchodowych, dzwonią napewno.
— Ależ to nie do nas, proszę pani, — odpowiedziała stara, jakby do miejsca przyrosła.
— Dzwonią na czwarteam piętrze, pod nami.
— Cztery, sześć, jedenaście, czternaście luidorów, brak sześciu, aby odświeżyć garderobę, zapłacić to stare bydlę i raz przecie wypędzić. — Czy nie słyszysz i teraz jeszcze dzwonka, uparciuchu przebrzydły? — zawołała dama gniewnie.
Stara kobieta pobiegła nareszcie otworzyć, jej pani zaś tymczasem co żywo schowała listy i papiery do szuflady.
Rzuciła następnie szybko wzrokiem po pokoju, dla przekonania się, czy wszystko w porządku, usiadła na sofie w pozie smutnej, cierpiącej, naprzeciwko lustra, i bystrem okiem patrzyła na drzwi, które się w niem odbijały, uchem zaś śledziła szmer, dochodzący z przedpokoju.
Służąca, pomrukując, otworzyła, a głos młody i świeży zapytał:
— Czy tutaj mieszka pani hrabina de la Motte?
— Pani hrabina de la Motte Walezjanka? powtórzyła Klotylda głosem nosowym.
— Tak, ta sama, moja kobieto. Czy zastałam panią de i a Motte?
— Jest w domu; cierpiąca, nie może wychodzić.
Mniemana chora nie straciła ani słowa z powyższej rozmowy, a patrząc ciągle w lustro, zobaczyła, że kobieta pytająca należała z pewnością do sfery arystokratycznej.
Drzwi się zamknęły i dwie kobiety, poszukujące przed chwilą ulicy Saint-Claude, weszły do pani de la Motte.
— Kogo mam pani hrabinie oznajmić? — zapytała Klotylda, patrząc ciekawie na przybyłe.
— Damy z towarzystwa dobroczynności.
— Z Paryża?
— Nie; z Wersalu.
Klotylda poszła naprzód, a nieznajome za nią, i ukazały się w chwili, gdy pani de la Motte z trudnością podnosiła się z fotela, aby złożyć ukłon przybyłym.