Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Naszyjnik królowej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Collier de la reine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Straszna zima 1784 roku, okrutny potwór, który pochłonął szóstą część ludności Francji, nie dawała się we znaki księciu de Richelieu, zamkniętemu w swoim wygodnym i dobrze ogrzanym pałacu. Lecz należał on do nielicznych wybrańców losu.
Trzysta tysięcy nieszczęśliwych, mrących z zimna i głodu, jęczało w samym tylko Paryżu, w tym Paryżu, posiadającym rzekomo nieprzebrane skarby, w Paryżu, w którym nic nie uczyniono dla odwrócenia klęski głodowej.
Od czterech miesięcy ludność z prowincji ciągnęła do wielkich miast, jak wilki opuszczają zimą lasy, aby napadać na wioski. Paryżowi nie stało chleba i drzewa. W przeciągu miesiąca pochłonęło miasto wszystkie zapasy żywności; opieszały i niezaradny burmistrz spóźnił się ze sprowadzeniem drzewa z lasów, oddanych mu do rozporządzenia w obrębie dziesięciu mil dokoła stolicy. Ludwik XVI, król dobry i litościwy, odczuł najpierwszy fizyczne potrzeby swojego ludu, lubo dążności jego obywatelskich pojąć nie był w stanie, i wyznaczył dwieście tysięcy liwrów na kupno wozów i koni, a gdy i tego było za mało, rozkazał jedne i drugie gwałtem zabierać. Ponieważ transporty drzewa nie odpowiadały zapotrzebowaniom, zabroniono jednej osobie nabywać więcej nad wiązkę drzewa, następnie pół wiązki zaledwie. Tłumy oblegały składy opałowe, jak w następstwie oblegały drzwi piekarzy. Król rozdał cały swój fundusz osobisty. Nakazał ściągnąć nadzwyczajne podatki w sumie trzech miljonów i przeznaczył pieniądze na zapomogi, dodając, że wszystkie inne potrzeby milkną wobec strasznej klęski głodowej. Królowa z własnej szkatuły ofiarowała pięćset luidorów. Klasztory zamieniono w przytułki. Szpitale, gmachy publiczne, pałace arystokracji otwierały swe podwoje i, za przykładem zamków królewskich, rozniecały ognie w dziedzińcach ku rozgrzaniu zziębniętych i głodnych. Spodziewano się w ten sposób doczekać zmiany! Mróz jednak trzymał bez przerwy, co wieczór niebo czerwone iskrzyło się gwiazdami a blask ich chłodny rozsiewał dokoła śmierć. Ziemię, cokolwiek podczas dnia odtajałą, pokrywała nocą powłoka lodowa. Setki robotników odkopywało śnieg z przed domów, odrzucając go na ulicę i tworząc tym sposobem dwa wały wysokie i wilgotne, zaciemniające i bez tego wąskie przejścia. Ciężkie powozy z obmarzniętemi kołami, konie padające co chwila na gołoledzi, staczały się na te wały śniegowe, grożące zarówno jadącym, jak i przechodniom.
Komunikacja wszelka ustała, siły ludzkie nie były w stanie zapobiec złemu. Paryż zwyciężony zdał się na łaskę zimy. Przez grudzień, styczeń, luty i marzec trwał już ten stan piekielny. Kilkodniowa — od czasu do czasu — odwilż zamieniała miasto w ocean ścieków i brudu. Niektóre ulice wpław trzeba było przebywać. Paryż, zawrze ten sam, komponował dowcipne kuplety, śpiewał i bawił się powodzią, śmiercią i głodem. Tłumy dążyły do hal przyglądać się przekupkom, które w wysokich butach, do pasa podkasane, obsługiwały kupujących ze śmiechem, żartami, obrzucając się błotem, w którem brodziły. Po odwilży brał zwykle mróz i pokrywał wodę i błoto — lodem błyszczącym i śliskim. Można było przewidzieć chwilę, w której, dla braku komunikacji, ani wodą ani lądem żywność do Paryża przedostać się nie potrafi. Król, widząc ostateczność, zwołał wielką radę. Postanowiono wydalić z Paryża, to jest, prosić, aby się zeń wynieśli na prowincję: biskupi, proboszcze, zakonnicy, a także gubernatorzy, prefekci i urzędnicy prowincjonalni. Ludzie ci przynosili miastu wielką szkodę, zużywali bowiem masę opału w swoich pałacach, spotrzebowywali dużo żywności w wykwintnych swoich kuchniach. Lud paryski ocenił dobroczynność króla i miłosierdzie królowej. Wdzięczność pospólstwa wyrażała się w sposób oryginalny. Na rogach głównych ulic wznoszono artystycznie wykonane w śniegu posągi pary królewskiej.
Nareszcie, przy schyłku marca, zaczęto się ocieplać powoli. Nigdy jeszcze położenie nie było równie straszne; po dniach cieplejszych — noce chłodne i wichry mroźne doprowadzały lud do rozpaczy. Wody Sekwany zalały przedmieścia. Aż oto w pierwszych dniach kwietnia, zima znów powróciła. Śnieg pokrył bulwary i wybrzeża, sanki znów się ukazały. Cudowny to był widok! Powozy, pędzące cicho, bez turkotu po ulicach pokrytych białym całunem, stały się postrachem dla pieszych, którzy, nie słysząc nadjeżdżających i nie mając gdzie uniknąć, z powodu nagromadzonych lodów, dostawali się pod kola. W kilka dni miasto napełniło się rannymi i umierającymi. Wtedy dopiero policja zaczęła zwracać na to uwagę. Kazano bogaczom wynagradzać biedaków, których tratowali. Bo w owym czasie możnowładztwa, arystokracja miała prawa nawet co do sposobu jazdy. Książę krwi jeździł co koń wyskoczy, nie wołając; na bok!... książę zwyczajny, par Francji i artystka opery jeździli wyciągniętym kłusem; prezydent i finansista kłusem zwyczajnym.
W tydzień po pamiętnym obiedzie, wydanym przez księcia Richelieu w Wersalu, w dzień słoneczny, lecz chłodny ukazało się w Paryżu na placu królowej czworo sanek eleganckich, pędzących od strony Pól Elizejskich. Za miastem sanna była jeszcze wyborna — w mieście ulice były czarne, a śnieg zmieszany z błotem. To też kawalkata zwolniła w mieście biegu. W pierwszych samach siedziało dwóch panów w ciemnych płaszczach sukiennych, z kołnierzami futrzanemi; różnicę w ubraniu stanowiło to jedynie, że jeden miał guziki i sznury złote, drugi zaś jedwabne tylko. Panowie siedzący w sankach, ciągniętych przez karego bieguna, z nozdrzy którego buchała para,
oglądali się bezustannie. W drugich sankach znajdowały się dwie kobiety, zatonięte i otulone futrami — i gdyby nie wysokość koafiur na głowach, na czubku których pióra powiewały, możnaby je wziąć było tak dobrze za kobiety. jak za mężczyzn. Dwie te damy, przytulone do siebie, prowadziły ożywioną rozmowę, nie zważając wcale na licznych przechodniów, gapiących się natrętnie. Jedna z nich, wyższa, zasłaniała usta chusteczką batystową, haftowaną, a głowę, pomimo wiatru ostrego, trzymała sztywno i hardo.
Piąta godzina wybiła na wieży kościoła Sainte-Croix d‘Antin; zapadał mrok, a z nim i zimno przejmujące.
Dojechano już prawie do drzwi Saint-Denis. Dama, trzymająca chusteczkę przy ustach, dała znak panom przed nią jadącym i ci natychmiast oddalili się znacznie. Wtedy zwróciła się do jadących ztyłu, a ci w tej chwili skręcili w ulicę Saint-Denis i znikli. Sanie z damami udały się w stronę bulwaru Ménilmontant i tam się zatrzymały.
Cicho tu było i pusto; nikt nie miał odwagi przechodzić tędy nocą bez eskorty, od czasu, gdy nędza zamieniła kilka tysięcy żebraków w złodziei i napastników. Dama, która wydawała rozkazy, dotknęła końcem palca ramienia stangreta. Sanie stanęły jak wryte.
— Weber — rzekła — jak prędko możesz mi sprowadzić kabrjolet, tam gdzie wiesz:...
— Pani kabrjoletem pojedzie?... — zapytał stangret z wyraźnym niemieckim akcentem.
— Tak jest, chcę widzieć ognie i dlatego pojadę ulicami, większe tam błoto niż na bulwarach, nie możnaby więc saniami się przedostać. Wreszcie przeziębiam, i ty, moja mata, przeziębłaś pewnie? — dodała, zwracając się do towarzyszki.
— Tak, pani — odpowiedziała.
— Zrozumiałeś zatem, Weber?... Czekaj z kabrjoletem tam, gdzie ci mówiłam.
— Dobrze, proszę pani.
— Ile czasu nato potrzebujesz?...
— Pół godziny.
— Dobrze. Zobacz-no, mała, która godzina?
Młodsza dama wyjęła zegarek i z trudnością dojrzała godzinę, bo, jak mówiliśmy, zmrok już zapadał.
— Trzy kwadranse na szóstą — powiedziała.
— A więc trzy na siódmą, pamiętaj, Weber. Powiedziawszy to, wyskoczyła lekko z sanek, podała rękę przyjaciółce i oddaliły się obie.
Stangret mruczał tymczasem tak, aby go pani posłyszała:
— Nierozwaga, ah! mein Gott!... co za nierozwaga.
Młode kobiety uśmiechnęły się, otuliły futrami, podniosły wysoko kołnierze, i ciesząc się, że śnieg chrupie pod ich małemi nóżkami, obutemi w futrzane pantofelki, szybko przebiegły aleję bulwaru.
— Andreo kochana, masz takie dobre oczy, sprobuj-no zatem przeczytać na rogu, jak się ta ulica nazywa odezwała się starsza dama, mogąca mieć najwyżej lat trzydzieści parę.
— Ulica Pont-aux-Choux — odrzekła młodsza ze śmiechem.
— Cóż to za ulica?... O mój Boże, zabłądziłyśmy chyba!... Powiedziano mi, że dziesiąta ulica na prawo. Ale czy ty czujesz, Andreo, jak tu pachnie świeży chleb?...
— Nic dziwnego — odpowiedziała towarzyszka, jesteśmy przed piekarnią.
— Wiesz co?... spytaj się, gdzie jest ulica Saint-Claude — rzekła starsza pani, i zbliżyła się do drzwi sklepu.
— O ulicę Saint-Claude wam chodzi, piękne damulki moje?... — odezwał się głos wesoły — chcecie wiedzieć, gdzie ta ulica?...
Kobiety zwróciły się w stronę głosu i zobaczyły czeladnika piekarskiego, stojącego przed domem. Pomimo mrozu, świecił on gołą piersią i bosemi nogami.
— Na Boga!... — zawołała młodsza, chowając się za towarzyszkę, — ten człowiek jest nagi!... Czyżbyśmy aż do Australji zawędrowały?...
— Szukacie ulicy Saint-Claude? — ciągnął piekarczyk, nie pojmując, iż można się było zdziwić jego kostjumem.
— Tak, przyjacielu — odpowiedziała starsza dama, powstrzymując się od śmiechu.
— Zaraz sam wam drogę wskażę — rzekł wesoły chłopak — i pobiegł naprzód, stukając sabotami.
— Ależ nie!... nie potrzeba — zawołała starsza z kobiet, nie życząc sobie przewodnika podobnego, powiedz nam tylko w której to stronie, to same trafimy.
— Pierwsza ulica na prawo, proszę pani — odrzekł chłopak.
— Dziękujemy!... zawołały obie kobiety i pobiegły w stronę wskazaną, tłumiąc szalony śmiech.