Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
LA PEROUSE

Głuchy turkot powozów zwiastował przybywanie gości, a po chwili, dzięki energji marszałka dworu, siedzieli wszyscy przy owalnym stole, w wielkiej sali jadalnej. Żaden hałas z zewnątrz nie dochodził przez podwójne okiennice, talerze odmieniano bez stuku, srebro kładziono na bufecie bez najmniejszego dźwięku; marszałek dworu, baczny na wszystko, wzrokiem tylko wydawał rozkazy.
Książę Richelieu pierwszy przerwał milczenie, odzywając się do sąsiada z prawej strony:
— Pan hrabia nie pije?
Zapytany wyglądał na mężczyznę lat trzydziestu, wzrostu był małego, szerokich ramion, blondyn, oczy miał jasno-niebieskie z wyrazem to ożywionym, to znowu pełnym melancholji; na szerokiem czole widniała powaga i szlachetność.
— Prócz wody, nic innego nie piję, panie marszałku — odpowiedział.
— U króla Ludwika XV — rzekł książę — gdzie miałem zaszczyt znajdować się z panem na obiedzie, raczył hrabia pić wino, o ile sobie przypominam.
— Co to za miłe wspomnienie, panie marszałku; tak, było to w roku 1771, wino, które wówczas piłem, był to — tokaj cesarski.
— Taki sam zupełnie, jaki mój marszałek ma zaszczyt nalewać panu hrabiemu w tej chwili — odrzekł Richelieu z ukłonem.
Hrabia ujął szklankę, podniósł do światła i popatrzył na płyn, mieniący się kolorami rubinu.
— Prawda — rzekł — panie marszałku, dziękuję.
Wymówił słowo dziękuję z taką powagą i godnością, iż zebrani prawie mimowoli podnieśli się jednocześnie i zawołali:
— Niech żyie król!
— A tak, prawda — rzekł hrabia de Haga — niech żyje król Francji!... Wszak jesteś tego samego zdania, panie de la Pérouse?...
— Panie hrabio — odpowiedział kapitan z uszanowaniem i grzecznością, jak człowiek obyty z głowami koronowanemi, — przed godziną opuściłem Najjaśniejszego Pana, a był tak łaskaw dla mnie, iż nikt głośniej i szczerzej nie zawoła: Niech żyje król!... Ponieważ atoli za godzinę będę już w drodze do morza, gdzie czekają na mnie dwie oddane pod rozkazy moje korwety, prosiłbym, aby mi wolno było, nim stąd się oddalę, wykrzyknąć: niech żyje inny król, któremu szczerze pragnąłbym służyć, gdybym nie posiadał już innego, najmiłościwszego monarchy;
I, podnosząc w górę szklankę, pan de la Pérouse ukłonił się głęboko hrabiemu de Haga.
— Toast, który pan wznieść pragniesz — odezwała się pani Dubarry, siedząca po lewej stronie marszałka Richelieu, — odpowiada najgorętszym naszym życzeniom, należy jednak, aby go wzniósł najstarszy wiekiem z obecnych.
— Czy to do ciebie wymierzone, Taverney, czy do mnie?... — rzekł książę, śmiejąc się i spoglądając na starego przyjaciela.
— Nie zdaje mi się... mości książę... — odparł gość, dotąd milczący, umieszczony naprzeciw księcia Richelieu‘go.
— Co się panu nie zdaje, panie Cagliostro?... — rzekł hrabia de Haga, patrząc przenikliwie na zapytanego.
— Nie zdaje mi się, panie hrabio, — powiedział Cagliostro — aby książę de Richelieu był z pomiędzy nas najstarszym.
— Doskonale — podchwycił książę — a zatem to ty, Taverney!...
— Ależ, ja jestem o osiem lat młodszy od ciebie. Urodziłem się w 1704 roku — zauważył stary baron.
— Niegodziwy — rzekł książę — zdradził, że mam lat osiemdziesiąt.
— Czy naprawdę, książę ma osiemdziesiąt lat? — zapytał Condorcet.
— Tak, tak niestety!... Rachunek bardzo łatwy i przeto niegodny takiego dzielnego rachmistrza. Urodziłem się w zeszłym wieku!... w wielkim wieku, jak go nazywają; w r. 1696.
— Oświadczam, że nestorem zgromadzenia naszego — rzekł de Favras — jest tokaj, nalewany obecnie do szklanki hrabiego de Haga.
— Tokaj ten ma lat sto dwadzieścia, prawdę więc wyrzekłeś, panie de Favras — odparł hrabia. — Takiem winem można wznieść zdrowie królewskie.
— Za pozwoleniem, panowie — przerwał Cagliostro, wznosząc głowę rozumną i silną — protestuję.
— Protestujesz przeciwko prawu starszeństwa tokaju? — zawołali zebrani chórem.
— A tak — rzekł Cagliostro — z powodu, że ja sam, własnoręcznie, pieczętowałem go w butelkach.
— Jakto!... pan?...
— Tak, ja, i to w dniu zwycięstwa, odniesionego przez Montecuculi nad turkami, w roku 1664.
Szalony wybuch śmiechu nastąpił po tych słowach, wyrzeczonych przez Cagliostrę z największą powagą.
— Wypada zatem — odezwała się pani Dubarry, — że masz pan coś około lat stu trzydziestu, boć musiałeś mieć chyba z dziesięć, gdyś się zlewaniem wina zajmował.
— Trochę starszy byłem wtedy, szanowna pani, skoro nazajutrz cesarz austrjacki polecił mi powinszować Montecuculli‘emu; bo zwycięstwo pod Saint-Gothard pomściło klęskę pod Espach, w Slavonji, klęskę, w której niewierni pobili na głowę cesarskich; przyjaciół moich i towarzyszy broni z roku 1556.
— Musiałeś pan — powiedział hrabia de Haga chłodno, naśladując w tem Cagliostra — mieć wtedy z dziesięć lat przynajmniej, jeżeli osobiście znajdowałeś się w tej wiekopomnej bitwie?
— Okrutna to była klęska, panie hrabio — powiedział Cagliostro z ukłonem.
— Nie tak jednak straszna, jak klęska pod Crecy — dodał Condorcet z uśmiechem.
— Rzeczywiście — rzekł Cagliostro, — przegrana pod Crecy była okrutną; tam nietylko armja, lecz Francja została. Przyznajmy jednak, że zwycięstwo Anglji nie było honorowe. Król Edward posiadał armaty, o czem Filip Walezjusz nie wiedział i czemu wcale nie chciał wierzyć, choć go ostrzegałem, choć mówiłem, iż na własne oczy widziałem działa zakupione od wenecjan.
— A!... a!... — zawołała Dubarry — znałeś pan Filipa Walezjusza?....
— Miałem ten zaszczyt, proszę pani, — odrzekł caeliostro. —
— Boże mój! — powiedział la Perouse, — nie uwierzy pan, jak żałuję, że zamiast pod Crecy, nie byłeś pod Actium.
— Dlaczego pan to mówi?...
— Dlatego, że usłyszałbym o flocie, pomimo bowiem że czytałem Plutarcha, nie mogę nic jakoś zrozumieć.
— Jakich szczegółów pan nie rozumie?... bardzo będę szczęśliwy, objaśniając je panu.
— Więc pan i tam byłeś?...
— Nie, panie; byłem wtedy w Egipcie.
— I widziałeś pan królowę Kleopatrę, panie Cagliostro? — zawołała pani Dubarry.
— Tak, jak panią widzę obecnie.
— Czy istotnie była tak piękna, jak mówią?
— Piękność to rzecz względna, pani hrabino. Kleopatra była... mała, szczupła, żywa, rozumna, oczy miała podłużne, nosek grecki, ząbki jak perełki, rączki, jak pani hrabina, stworzone do trzymania berła! Oto pierścień z brylantem od niej otrzymany, a pochodzący od jej brata Ptolomeusza; nosiła go zawsze na wielkim palcu.
— Jakto! na wielkim palcu? — zawołała pani Dubarry.
— Taki był zwyczaj w Egipcie; ja zaś zaledwie na mały palec wsunąć go mogę.
I podał pierścień pani Dubarry.
Był to przepyszny brylant, wartości conajmniej trzydziestu, do czterdziestu tysięcy franków. Obszedł z rąk do rąk, wszyscy się nim zachwycali i powrócił wreszcie do Cagliostra, który go najobojętniej włożył na palec.
— Rozumiem — powiedział, — że mi państwo nie wierzycie; z tą niewiarą nieszczęsną walczyłem całe moje życie! Filip Walezjusz nie słuchał, gdym radził, aby Edwarda nie oblegał; Kleopatra nie wierzyła, że Antoniusz będzie pokonany; Trojańczycy nie słuchali, gdym uprzedzał: „Kassandra jest wieszczką, słuchajcie Kassandry“.
— Jeżeli, parnie hrabio, zechcesz dalej prawić dziwy podobne — zawołał książę Richelieu — to mój biedny Taverney zwarjuje z radości, boi się śmierci okrutnie, a patrząc na ciebie, przypuszcza, że jesteś nieśmiertelny. Powiedz szczerze, hrabio, czyś nieśmiertelny naprawdę
— Czym nieśmiertelny?
— Tak, czy naprawdę jesteś nieśmiertelny?
— Nie wiem, i za jedno tylko zaręczyć mogę.
— Za co, za co? — zapytał Taverney, najciekawszy z całego zgromadzenia.
— Za to, że widziałem wszystkich i obcowałem ze wszystkimi, których przed chwilą wymieniłem.
— Znał pan Kleopatrę?
— Znałem, pani hrabino, Kleopatrę. Wszak mówiłem, że miała, jak pani, oczy czarne, pierś prawie tak piękną, jak twoja.
— Ależ, hrabio, nie widziałeś moich piersi.
— Podobne są do piersi Kassandry, a, tak samo jak tamta, masz pani czarne maleńkie znamię na wysokości szóstego żebra, po lewej stronie.
— Hrabio, jesteś chyba czarownikiem.
— Nie, margrabino — odezwał się Richelieu — to ja mu powiedziałem.
— Cicho, książę... — odparła Dubarry. — Naprawdę, że z marszałka okrutnie niebezpieczny człowiek — dodała, i następnie, zwracając się do Cagliostra, wtrąciła:
— Musi pan posiadać chyba tajemnicę wiecznej młodości, bo, chociaż masz lat trzy czy cztery tysiące, wyglądasz na czterdzieści.
— Tak, pani hrabino, posiadam sekret odmładzania.
— O panie! uczyń mnie młodą!
— Zbyteczne to dla pani. Pani hrabina zresztą używała mojego środka....
— Jakiego?
— Piła pani mój eliksir.
— Ja?.
— Tak. Czyżby pani zapomniała?
— Skąd pan wie o tem?
— Pamięta pani zapewne dom przy ulicy Saint-Claude? — pamięta pani, jak była pani raz w tym domu w interesie pana de Sartines, jak oddała wielką przysługę jednemu z przyjaciół moich, Józefowi Balsamo, i jak tenże, wywdzięczając się, ofiarował pani flaszeczkę eliksiru, z zaleceniem używania takowego po trzy krople co rano? Wiernie pani wypełniała to zlecenie, aż do roku ostatniego, w którym eliksiru zabrakło!... O! czyżby pani wyszło to z pamięci?... byłaby to czarna niewdzięczność... doprawdy...
— Panie Cagliostro, skąd wiesz...
— Cóżby znaczył czarownik, gdyby nie znał tajemnic bliźniego?
— A zatem Józef Balsamo, tak jak i pan, posiadał tajemnicę eliksiru cudownego?
— Nie, pani hrabino, był on tylko moim przyjacielem i dałem mu trzy czy cztery flakony takowego.
— Dosyć już, dosyć tych osobliwości, hrabio — zawołał Richelieu. Przez litość, tajemnicy twojej nam trzeba! tajemnicy koniecznie. Zdaniem pana, zatem, hrabina nie jest jeszcze dość starą, aby ją można odmładzać?
— Święta prawda.
— Przedstawię panu zatem kogoś innego. Oto przyjaciel Taverney. Cóż pan powiesz o nim?... Czyż nie wygląda na współczesnego Piłatowi Poncjuszowi? A może on znowu za stary?...
— Nie za stary — odpowiedział.
— Panie najdroższy! — zawołał Richelieu — jeżeli go odmłodzisz, obwołam cię jako ucznia Medei.
— Czy życzycie państwo sobie? — zapytał Cagliostro, zwracając się do całego zgromadzenia.
Wszyscy dali znak potakujący.
— W tej chwili zatem służę — rzekł Cagliostro.
Dobył z kieszeni flakon ośmiokątny, wziął szklankę kryształową i wpuścił do niej kilka kropel z zawartości flakonu. Następnie dolał do połowy mrożonego szampana, zmieszał i podał baronowi.
Baron wziął szklankę, podniósł do ust... — i zawahał się... Śmiech ogólny powitał to wahanie. Cagliostro zawołał zniecierpliwiony.
— Spiesz się, baronie, bo zmarnujesz napój, którego każda kropla warta jest sto luidorów.
— Do djabła!... — odezwał się Richelieu — nie tak to łatwo, jak napić się tokaju! Baron powąchał płyn i zachęcony widocznie jego balsamicznym zapachem, a różowym kolorem, wychylił cudowny napój. Natychmiast poczuł dreszcz w całem ciele a krew stara, drzemiąca, zaczęła żywo od nóg do serca przebiegać. Skóra pomarszczona wygładziła się, oczy, zakryte obwisłemi powiekami, zajaśniały blaskiem młodości, ręce trząść się przestały. Głos odzyskał młodą wibrację, a nogi moc i sprężystość, właściwe najpiękniejszym dniom wiosny życia. Cudowny eliksir spełnił dzieło swoje zdumiewająco. Jednogłośny okrzyk rozległ się po sali. Taverney, który dotąd dziąsłami leniwie żuł potrawy, porwał nóż i widelec, przysunął talerz, nabrał jakiejś potrawy i chrupał kostki, mówiąc, iż czuje odrastające zęby, silne jak w latach dwudziestu. Jadł, pił, śmiał się uradowany, wprawiając przez pół godziny w podziw otaczających; następnie, stopniowo zaczął się garbić, opadać, gasnąć, niby lampa, w której oliwy nie stało. Najpierw czoło pokryły zmarszczki, potem oczy zaszły mgłą, potem znikł apetyt i nogi trząść się poczęły.
— Boże mój — westchnął.
— Co się stało? — zapytali wszyscy.
— Co? — żegnaj młodości!
I jęknął boleśnie i łzy twarz mu zalały.
Całe zgromadzenie, na widok tak gwałtownej przemiany, pogrążyło się w głębokim smutku.
— To rzecz zupełnie naturalna, szanowni panowie — rzekł Cagliostro — wlałem baronowi trzydzieści pięć kropli eliksiru życia i na tyleż minut odmłodniał.
— O! jeszcze, jeszcze chwilkę chociaż, panie hrabio — szeptał starzec błagalnie.
— Nie, niepodobna, druga taka próba zabićby pana mogła — odrzekł Cagliostro.
Pani Dubarry, znająca z własnego doświadczenia zalety eliksiru, najciekawiej śledziła tę scenę. W miarę jak Taverney młodniał, oczy hrabiny jaśniały; śmiała się, klaskała w ręce, i zdawało się, iż rzuci się na Cagliostra, iż wydrze mu z rąk życiodajny napój.
Z chwilą zaś, gdy Taverney powracał do zwykłej starości — rzekła smutno:
— Niestety! próżne urojenie, cudowny skutek trwał trzydzieści pięć minut zaledwie!...
— Aby zyskać dwa lata młodości — odezwał się hrabia de Haga — wypadałoby wypić rzekę całą chyba!
Śmiech powstał ogólny.
— A jednak mała buteleczka, zaledwie cztery razy większa od tego flakoniku, buteleczka, którą dostałam od pańskiego przyjaciela, Józefa Balsamo, wystarczyła do zatrzymania młodości mojej przez lat dziesięć.
— Bo pani hrabina użyła w porze właściwej. Człowiek bardzo stary potrzebuje znacznej ilości, aby skutek był natychmiastowy. Kobieta trzydziestoletnia, jak pani, lub mężczyzna czterdziestoletni, jak ja byłem, gdym zaczął używać eliksiru życia, w pełnym rozwoju sił i młodości, potrzebują tylko dziesięciu kropel przy każdym okresie upadku sil, aby pozostać na zawsze młodymi. Kto, jak ja, posiada tajemnicę eliksiru życia, potrafi użyć go zawsze w porę i pozostać zawsze młodym o tyle, o ile potrzeba, aby robić, co się tylko podoba.
— Boże! Boże! — zawołała hrabina — dlaczego, panie Cagliostro, mogąc wybierać, nie wybrałeś lat dwudziestu?
— Dlatego, hrabino, — odrzekł z uśmiechem Cagliostro, — że wolę być mężczyzną czterdziestoletnim, znającym silę i wartość swoją, niż młodzieniaszkiem dwudziestoletnim... niedowarzonym.
— O! — odezwała się Dubarry.
— Prawdą jest bowiem niezaprzeczoną, — ciągnął Cagliostro — iż w dwudziestym roku jest się w łaskach u kobiet trzydziestoletnich, w czterdziestym zaś — panuje się nad kobietami dwudziestoletniemi.
— Ustępuję — rzekła hrabina — bo niepodobna walczyć z żyjącym dowodem.
— Dla mnie niema już ratunku — rzekł Taverney — skazany jestem; nic mi już nie pomoże.
— Pan de Richelieu przezorniejszy jest od pana — odezwał się la Pérouse z całą otwartością marynarza — oddawna mówią, że posiada jakiś przepis...
— To kobiety rozpuściły taką pogłoskę — rzekł, śmiejąc się, hrabia de Haga.
— Czy to powód, aby nie uwierzyć? — zapytała Dubarry.
Stary książę, który nie rumienił się nigdy, nagle poczerwieniał i rzekł:
— Chcecie panowie poznać moją tajemnicę?
— Bardzo prosimy.
— Ochraniam się, nie nadużywam... to cały mój sekret — odrzekł Richelieu.
— Niczemu już zgoła nie przeczę — powiedziała hrabina skorom patrzyła na cudowny skutek kropel pana Cagliostro. Pamiętaj proszę, panie czarowniku, że o wiele jeszcze rzeczy będę cię pytać.
— Pytaj, łaskawa pani.
— Mówiłeś pan, iż pierwszy raz użyłeś eliksiru życia, mając lat czterdzieści?
— Tak, pani.
— I że nie zmieniłeś się od epoki oblężenia Troi...
— Dowodzisz nam pan swoją osobą nietylko ciągłej młodości, lecz i nieśmiertelności — odezwał się Condorcet — jeżeli masz lat czterdzieści od czasu wojny Trojańskiej, to zatem nie umierałeś nigdy.
— Tak jest, panie markizie, nie umierałem i nie umarłem, przyznaję z pokorą.
— Nie jesteś pan jednakże nietykalnym, jak Achilles, a i on miał przecie piętę, w którą go Parys strzałą ugodził.
— Przyznaję z wielkim żalem, że nie jestem nietykalnym — odparł Cagliostro.
— Zatem, możesz pan być zabitym, możesz umrzeć śmiercią gwałtowną?
— Niestety!
— Jakim-że więc sposobem, od trzech tysięcy pięciuset lat, uniknąłeś podobnego wypadku?
— Trafem tylko szczęśliwym, panie hrabio, zechciej jednak posłuchać mego dowodzenia.
— Słucham tedy.
— Co jest główną podstawą życia? — mówił. — Dobre zdrowie, wszak prawda?
— Rzeczywiście — odpowiedziano chórem.
— A co jest warunkiem zdrowia?
— Umiarkowanie — powiedział hrabia de Haga.
— Masz słuszność, panie hrabio. Lecz samo umiarkowanie nie chroni od starości, a dopiero połączone z moim eliksirem jest środkiem najdoskonalszym i nieomylnym.
— Wytłomacz nam to wyraźniej, hrabio, który wie&z wszystko — dodała Dubarry.
— Zaraz, pani hrabino, rozbierzmy tę kwestję. Otóż ja ciągle używałem moich kropel, a są one spełnieniem marzeń ludów wszystkich epok, bo są tem, czego starożytni poszukiwali pod nazwą wody młodości, a nowożytni — pod nazwą eliksiru życia; zachowałem też stale młodość moją, a co zatem idzie — zdrowie i życie. To jasne, wszak prawda?
— Ależ przecież wszystko z czasem zużywa się i starzeje?
— Zarówno Parys, jak Wulkan — wtrąciła hrabina.
— Znałeś zapewne Parysa, panie Cagliostro?
— Doskonale, hrabino; śliczny to był chłopiec, chociaż Homer przesadził trochę, mówiąc o jego urodzie, a kobiety za wiele o nim trzymają, był bowiem rudy...
— Rudy! o! to obrzydliwe! — zawołała hrabina.
— Na nieszczęście — rzekł Cagliostro — Helena była innego zdania. Wróćmy jednak do eliksiru.
— Prosimy! prosimy — zawołano.
— Utrzymujesz więc, panie Taverney, że wszystko się zużywa i psuje. Prawda to niezaprzeczona, ale wiesz pan zapewne, że wszystko można naprawić, odnowić lub zastąpić czem innem. Utrzymywałem ciało moje, dodając mu co rok nowych soków, aby odrodzić stare. Co rano atomy młode i świeże, we krwi mojej i w kościach, zastępowały dawne, zużyte i bezczynne. Z tego wynikło, że i umysł mój, i serce, i nerwy, nigdy nie zaprzestały swoich funkcji. Ponieważ zaś, żyjąc lat trzy tysiące, nabrałem doświadczenia, potrafię zatem uniknąć wypadków, grożących śmiercią. Nie wejdę nigdy do domu, który może się zawalić. Za dużo ich widziałem i na pierwszy rzut oka rozróżnię dobrze zbudowany od tego, który się chwieje.
Nigdy nie poluję z nieumiejącymi strzelać. Nie zajmę nigdy podczas bitwy stanowiska, któreby zajął pierwszy lepszy bez wahania, albowiem w mgnieniu oka obrachuję linje proste i krzywe, i wiem, czy to miejsce jest bezpieczne, czy też śmiercią zagraża. Nie utrzymuję, iż jestem nieśmiertelnym, mówię tylko, że posiadam sztukę uchronienia się od śmierci wypadkowej. Oto, naprzykład, za żadne skarby świata nie pozostałbym sam na sam z panem de Launay, który myśli w tej chwili, że gdyby mnie wpakował do celi w Bastylji, wypróbowałby moją nieśmiertelność zapomocą głodu. Nie pozostałbym także z panem Condorcet, bo właśnie bierze go chętka wsypać do mej szklanki truciznę, którą nosi w pierścieniu; nie w złych zamiarach bynajmniej, lecz ot, tak, przez ciekawość naukową, aby się poprostu przekonać, czy też umrę od niej, czy nie umrę?...
Obaj panowie, wymienieni przez hrabiego Cagliostro, poruszyli się niespokojnie.
— Powiedz pan szczerze, panie de Launay, boć nie jesteśmy przecież przed sądem, a za intencję niema kary.. Przyznaj się pan, czy nie myślałeś o tem?
— Na honor! — zawołał de Launay, czerwieniąc się cały — zgadłeś, hrabio, przyznaję. Było to szaleństwo, lecz przemknęło mi przez głowę w chwili właśnie, gdyś mnie o to posądził.
— Będę równie szczery, jak pan de Launay — dodał Condorcet. — Pragnąłem istotnie, abyś pan spróbował tego, co mam w pierścionku; o! wtedy grosza nie dałbym za pańską nieśmiertelność.
— Widzicie więc, panowie, że odgadłem myśli wasze. To samo dzieje się z przyszłością. Doświadczenie życia odkrywa mi na pierwszy rzut oka przeszłość i przyszłość osób, które widzę. Nieomylność moja na tym punkcie tak jest wielka, że rozciąga się nawet do zwierząt i rzeczy nieżyjących. Siadając do karety, poznam po koniach czy poniosą, po fizjonomji stangreta — czy przewróci lub zawadzi; siadając na okręt, wiem odrazu, że kapitan nieobeznany i uparty, i że nie potrafi lub nie zechce prowadzić statku należycie. I unikam złego stangreta i złego kapitana; konie, tak samo, jak okręt, opuszczam. Wierzę w wypadek, lecz pozbawiam go siły i zamiast, jak wszyscy, sto szans mu pozostawić, pozbawiam go dziewięćdziesięciu dziewięciu, a setnej się wystrzegam. Oto czego się nauczyłem żyjąc lat trzy tysiące.
— A zatem — rzekł la Pérouse, śmiejąc się — a zatem, proroku kochany, powinieneś jechać ze mną i obejrzeć okręt, na którym zamierzam świat opłynąć. Zrobiłbyś mi prawdziwą przysługę.
Cagliostro milczał.
— Panie marszałku — ciągnął marynarz wesoło — nie dziwię się, że hrabia Cagliostro nie chce opuścić towarzystwa tak miłego, ale na mnie czas wielki. Wybacz, hrabio de Haga, wybacz, pani habino, lecz siódma bije, a przyrzekłem królowi, że kwadrans na ósmą będę już w drodze. Hrabia Cagliostro nie ma ochoty zobaczyć w przystani dwóch moich statków, może jednak raczyłby mi powiedzieć, co mnie spotka w drodze od Wersalu do Brest, bo co będzie u bieguna, tegom nieciekaw słyszeć; to już będzie moja rzecz! Ale na imię Boskie!... co się stać może od Wersalu do Brest?... powiedz mi, hrabio, z łaski swojej.
Cagliostro spojrzał na la Perouse‘a tak jakoś rzewnie i ponuro, że zastanowiło to obecnych.
Młody żeglarz nie dojrzał tego wcale.
Pożegnał się, służba podała mu futro, a pani Dubarry wsunęła w kieszeń pudełko przysmaków, tak miłych podróżnemu, ponieważ przypominają oddalonych przyjaciół.
La Pérouse, nie tracąc humoru, skłonił się hrabiemu de Haga z uszanowaniem i podał rękę księciu de Richelieu.
— Bądź zdrów, drogi la Pérouse — powiedział ten ostatmni.
— O nie tak, mości książę, do widzenia — odpowiedział le éerouse. — Zdawaćby się mogło, że na wieki odjeżdżam; a ja przecie świat tylko okrążę, co potrwa cztery lub pięć lat najwyżej; możemy zatem powiedzieć sobie: do widzenia.
— Cztery lub pięć lat!... — wykrzyknął marszałek. — Czemu nie powiesz: cztery lub pięć wieków?... Dla starca dni, to lata.
— Zapytaj książę proroka — rzekł la Pérouse — a on przepowie ci co najmniej jeszcze ze dwadzieścia lat życia. Wszak prawda, panie Cagliostro?... Oj, że wpierw nie wiedziałem o pańskich kroplach, za cenę złota bym je kupił i zabrał beczkę całą na Astrolabę. Tak się nazywa mój okręt, panowie... Do widzenia!...
Powiedział to i wyszedł. Cagliostro zachowywał milczenie złowróżbne. Słychać było kroki kapitana na schodach przedsionka, głos jego wesoły i pożegnanie ostatnie. Następnie drzwiczki powozu stuknęły, konie ruszyły i słychać już było turkot oddalającej się karety. Był to pierwszy krok la Pérouse‘a w podróży tajemniczej, z której nigdy już nie miał powrócić. Wszyscy nasłuchiwali w milczeniu. Gdy turkot ucichł zupełnie, spojrzenia obecnych, jak siłą wyższą pociągnięte, skierowały się na Cagliostra. Twarz jego promieniała w tej chwili jasnością wieszczą; zapanowała uroczysta cisza...
Hrabia de Haga odezwał się pierwszy.
— Dlaczegoś mu pan nie odpowiedział, pasie hrabio?...
Pytanie to zbudziło Cagliostra z zadumy.
— Bo musiałbym kłamać lub być okrutnym.
— Jakto?...
— Musiałbym był powiedzieć: „Panie de la Pérouse, książę Richelieu miał rację, nie chcąc żegnać się z tobą „do widzenia“.
— Przestań, hrabio!... — zawołał książę, blednąc, — co u djabła wygadujesz?
— Uspokój się, książę, przepowiednia nie pana dotyczy.
— Jakto!... — zawołała Dubarry — więc la Pérouse, który mnie w rękę całował...
— Nietylko nie ucałuje pani, lecz nie ujrzy nigdy tych, których przed chwilą pożegnał — rzekł Cagliostro, wpatrując się w szklankę z wodą, w której światło błyszczało kolorem opalu, zmieszanym z cieniem przedmiotów otaczających.
— W takim razie — rzekła pani Dubarry, — opowiedz mam, co czeka tego biednego la Pérouse‘a.
Cagliostro potrząsnął głową przecząco.
— Powiedz, powiedz, panie Cagliostro — błagali panowie.
— Słuchajcie więc. Pan de la Pérouse, jak sam mówi, wyjeżdża w celu objechania ziemi dokoła, idzie zatem w ślady nieszczęsnego Cook‘a, zamordowanego na wyspach Sandwichskich. Wszystko zdaje się przepowiadać wyprawie pomyślny skutek. La Pérouse to dzielny żeglarz, a król Ludwik XVI sam mu nakreślił marszrutę.
— O tak — przerwał hrabia de Haga — król Francji jest znakomitym geografem; wszak prawda, panie de Condorcet?
— Więcej wie z geografji, niż to potrzebne monarsze — odrzekł markiz poważnie. — Królowie powinni znać wszystko powierzchownie, a może wtedy pozwoliliby sądzić ludziom, znającym rzeczy gruntownie.
— Za tę małą nauczkę dziękuję ci, panie markizie — rzekł z uśmiechem hrabia de Haga.
Condorcet zmieszał się nagle.
— O nie! panie hrabio — powiedział — to prosta jedynie uwaga, ogólnie filozoficzna.
— A więc wyjeżdża — powiedziała pani Dubarry, chcąc przerwać rozmowę i wrócić do poprzedzającej.
— A więc wyjeżdża, — powtórzył Cagliostro. — Lecz nie sądź, pani, aby puścił się zaraz na morze; przeciwnie, widzę, że dużo czasu zmarnuje w Brest.
— Spodziewam się, że mu dano dobrą załogę? — powiedział Richelieu.
— Naturalnie — rzekł Cagliostro, — dowódca statku drugiego jest człowiekiem niepospolitym. Widzę go, człowiek to młody, umysł awanturniczy, ale człowiek na nieszczęście odważny...
— Jakto! na nieszczęście?
— Po roku napróżno szukam tego przyjaciela wiernego, nie widzę go — powiedział Cagliostro, patrząc w szklankę niespokojnie. — Czy nikt z państwa nie jest krewnym pana de Langle?
— Nie.
— Nikt go nie zna?
— Nie.
— A więc zginie pierwszy. Nie widzę go więcej...
— A on... on... la Pérouse?... zawołano.
— On... płynie, przybija do brzegu i znów odpływa... Jeden, drugi rok, żegluga idzie pomyślnie. Przychodzą wieści od niego.[1]
— A potem...
— A potem?
— Lata przechodzą....
— A w końcu?
— W końcu: Ocean jest wielki, niebo czarne. Gdzieś w oddali lądy nieznane, na tych lądach postacie wstrętne, jak potwory archipelagu greckiego. ÓO! la Pérouse! la Pérouse! gdybyś mógł słyszeć, powiedziałbym ci: „Wybierasz się jak Krzysztof Kolumb na odkrycie świata nowego, ale strzeż się wysp nieznanych“.
— Dlaczego go pan nie ostrzegłeś? — zawołał hrabia de Haga, poddając się narówni z innymi władzy tego dziwnego człowieka, poruszającego serca podług woli swej i kaprysu.
— Tak, tak — mówiła pani Dubarry — biegnij za nim, wróć go z drogi! Wszak życie la Pérouse’a warte fatygi, nieprawdaż, marszałku kochany?
Książę wstał, aby zadzwonić. Cagliostro wyciągnął rękę i marszałek padł z powrotem na fotel.
— Niestety! — ciągnął Cagliostro — nic tu nie pomoże, nic nie odwróci przeznaczenia. La Pérouse śmiałby się ze słów moich, jak śmiał się syn Priama z przepowiedni Kassandry. Panie hrabio de Haga, widzę dobrze, że śmiejesz się także, widzę, że wesołość twoja udziela się reszcie towarzystwa. Nie wstrzymuj się, panie Condorcet, pozwól sobie, panie de Favras, przyzwyczajony jestem do tego; nie miałem nigdy wierzących słuchaczy.
— Wierzymy panu, wierzymy! — zawołali razem Dubarry i Richelieu.
— I ja wierzę — mruknął Taverney.
— I ja także!... — dorzucił hrabia de Haga z galanterją.
— O tak. — podjął Cagliostro — wierzycie... wierzycie, bo idzie o la Pérouse‘a; a gdyby o was chodziło, czybyście uwierzyli?
— O!
— Uwierzyłbym — powiedział hrabia de Haga. — Gdybyś pan rzekł był do la Pérouse’a „Strzeż się wysp nieznanych“, miałby się na baczności przynajmniej.
— Zaręczam, że nie, panie hrabio, a gdyby nawet uwierzył, to, widząc zbliżającą się śmierć tajemniczą, wiedząc, że jej nie uniknie, cierpiałby stokroć więcej. Nadzieja to ostatnia pociecha skazanych. Człowiek, umierając, spodziewa się jeszcze....
— Prawda, prawda, odezwali się wszyscy.
— Niech co chcą mówią — rzekł hrabia de Haga — lecz gdybyś mi, panie hrabio, powiedział: „Strzeż się tego człowieka lub takiej a takiej rzeczy“, przyjąłbym przestrogę i wdzięczny byłbym za nią.
Cagliostro pochylił głowę ze smutnym uśmiechem.
— Naprawdę, panie Cagliostro — mówił dalej hrabia — ostrzeż mnie, a podziękuję ci serdecznie.
— Cagliostro miał zacząć, lecz wstrzymał się jeszcze.
— Nie! nie mogę, panie hrabio, nie...
— Błagam pana!
Cagliostro odwrócił głowę.
— Nigdy! nigdy! — szepnął.
— Strzeż się pan, bo mogę stać się niewiernym.
— Lepsza niewiara, niż udręczenie.
— Panie Cagliostro — powiedział hrabia poważnie — zapominasz o jednej rzeczy...
— O czem? — zapytał prorok z uszanowaniem.
— Zapominasz, że są ludzie, niepotrzebujący znać swego przeznaczenia, i że są inni, którym świadomość owa jest konieczną, bo od ich przyszłości zależą losy miljonów.
— Rozkazu żądam — powiedział Cagliostro — inaczej milczę...
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Niech Wasza Królewska Mość rozkazuje — szepnął Cagliostro — a będę posłusznym.
— Rozkazuję ci, panie Cagliostro, odkryć mi moje przeznaczenie — rzekł król z powagą.
W tej samej chwili książę de Richelicu powstał, zbliżył się do króla, skłonił się uniżenie i rzekł:
— Dzięki królowi Szwecji za zaszczyt, jaki uczynił domowi mojemu, racz Najjaśniejszy Panie, zająć miejsce honorowe, które ci od tej chwili z prawa należy.
— Zostańmy jak jesteśmy, panie marszałku, i słuchajmy pilnie tego, co powie nam pan Cagliostro.
— Królom nie mówi się prawdy, Najjaśniejszy Panie.
— Nie jestem przecież w swojem królestwie. Usiądź, książę, proszę, na swojem miejscu, a ty, panie Cagliostro, zaczynaj...
Cagliostro spojrzał znowu na szklankę, a pod jego natężonym wzrokiem woda się poruszyła i poczęła perlić, jak wino szampańskie.
— Najjaśniejszy Panie, rzeknij, co chcesz wiedzieć; jestem gotów...
— Powiedz mi, jaką śmiercią umrę?
— Od wystrzału, Najjaśniejszy Panie.
Czoło Gustawa zajaśniało.
— A! więc w bitwie — powiedział — zginę śmiercią walecznych. Stokrotne dzięki, panie Cagliostro.
Cagliostro opuścił głowę i milczał.
Hrabia de Haga zmarszczył brwi.
— No! — powiedział — czyż nie na wojnie mnie zastrzelą?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Gdzież więc mnie spotka wypadek?
— Na balu, Najjaśniejszy Panie.
Król się zamyślił. Cagliostro, który mówił stojąc, padł na krzesło i ukrył twarz w dłonie. Otaczający proroka i króla pobledli śmiertelnie. Condorcet zbliżył się do szklanki z wodą, z której wieszcz wyczytał złowrogą wróżbę, podniósł ją do światła i badał starannie tajemniczą zawartość. Badał kryształ i wodę, chciał dojść przyczyny, bo zdawało mu się, że to tylko wyliczenie czysto fizyczne. Nie musiał atoli znaleźć rozwiązania zagadki, bo postawił szklankę i zwrócił się do Cagliostra:
— Otóż i ja proszę szanownego proroka, aby zapytał o mnie zwierciadła magicznego. Niestety, nie jestem panem możnym — dodał — nie dowodzę armją, a moje ciche życie nie należy do miljonów poddanych.
— Pan — rzekł hrabia de Haga — panujesz w imię nauki, a życie twoje należy nie do jednego narodu, lecz do całej ludzkości.
— Dziękuję, panie hrabio, ale może pan Cagliostro nie podziela tego zdania?
Cagliostro podniósł głowę, jak rumak ostrogą ukłuty.
— Tak jest, markizie — zaczął, wpadając w podrażnienie nerwowe, które w starożytności przypisanoby nawiedzeniu przez bogów. — Tak jest, jesteś panem możnym i wielkim w królestwie nauki. Patrz mi pan prosto w oczy; czy żądasz również na serjo, abym ci przyszłość odsłonił?
— Pragnę tego, panie hrabio, i na honor, zupełnie na serjo.
— Dobrze, margrabio — odrzekł Cagliostro głosem głuchym i przymykając oczy — umrzesz od trucizny, którą nosisz w pierścieniu. Umrzesz...
— A gdybym ją wyrzucił? — przerwał Condorcet.
— Wyrzuć pan zatem...
— O! markizie! — zawołała pani Dubarry — na miłość Boską, wyrzuć tę obrzydliwą truciznę; pozbądź się jej, aby zawstydzić tego złowróżbnego ptaka, który nas wszystkich zasmuca. Ponieważ pan Cagliostro utrzymuje, że umrzesz od tej trucizny, zatem jak jej mieć nie będziesz, to się nie otrujesz i przepowiednia pana Cagliostro nie sprawdzi się...
— Pani Dubarry ma rację, — odezwał się hrabia de Haga...
— Brawo! hrabino — rzekł Richelieu. — Dalej, markizie, wyrzucaj truciznę; bo widzisz, że i o mnie tutaj chodzi. Odkąd wiem, że śmierć nosisz na palcu, z obawą będę się trącać z tobą szklanką. Pierścionek może się otworzyć... i...
— Na nicby się to nie zdało — rzekł spokojnie Cagliostro — pan de Condorcet nie uczyni tego.
— Istotnie — rzekł markiz — nie mogę, nie chcę bynajmniej pomagać przeznaczeniu, ale ta trucizna jest jedyną w swoim rodzaju; Cabanis trafem ją wynalazł, a traf taki może się nie powtórzyć. Tryumfuj zatem, panie Cagliostro.
— Przeznaczenie — odpowiedział ten ostatni — znajduje zawsze wiernych sprzymierzeńców dla spełnienia swoich wyroków.
— Więc się otruję! — zawołał Condorcet. — Niechże i tak będzie. Nie każdemu to się przytrafi. Zawsze to śmierć przyjemna; odrobina proszku na język i wszystko skończone. To już nie śmierć, tylko mniej życie — jak się mówi w algebrze.
— Panie hrabio — odezwał się pan de Favras — mamy już rozbicie okrętu, wystrzał i truciznę, śliczne rzeczy doprawdy, aż mi ślina do ust idzie. No, racz-że i mnie coś podobnego ofiarować?
— O! panie de Favras — rzekł Cagliostro — nie masz potrzeby zazdrościć; bo, na mój honor szlachcica, ciebie czeka coś lepszego jeszcze...
— Ostrożnie! panie Cagliostro, za wiele obiecujesz, trudno ci będzie dotrzymać.
— Mamy jeszcze przecież postronek, szanowny panie — odpowiedział prorok uprzejmie.
— Postronek!... a to co znowu?
— Mówię panu, że będziesz wisiał — dodał Cagliostro w wieszczem uniesieniu.
— Będzie powieszony! — powtórzono — o, do djabła!
— Zapomina pan, iż jestem szlachcicem, jeżeli zaś mówisz o samobójstwie, uprzedzam, że zanadto się szanuję, abym wybrał ten rodzaj śmierci.
— Nie mówię wcale o samobójstwie.
— Zatem utrzymujesz pan, iż będzie to kara. Ależ we Francji szlachty nie wieszają.
— Ułożycie się o to z katem, panie de Favras — odrzekł Cagliostro opryskliwie.
Wszyscy osłupieli, słysząc takie zakończenie.
— Wiecie państwo, iż drżę ze strachu — odezwał się de Launay — poprzednicy moi wyszli tak nieszczęśliwie, że boję się pytać wyroczni.
— Jesteś pan mędrszym od innych, nie chcąc dociekać przyszłości. Dobre czy złe, szanujmy tajemnice Boskie!
— Mam nadzieję, panie de Launay — rzekła Dubarry — że masz tyle odwagi co i ci panowie?
— I ja tak sądzę, łaskawa pani, — odpowiedział komendant Bastylji z ukłonem.
A zwracając się do Cagliostra — dodał:
— No, panie, zaklinam cię, racz i mnie uszczęśliwić horoskopem.
— Z chęcią, panie; uderzenie toporem w głowę — i po wszystkiem...
Okrzyk zgrozy rozległ się po sali; Richelieu i Taverney błagali Cagliostra, aby przestał, lecz ciekawość kobieca zwyciężyła.
— Słuchając cię, hrabio — odezwała się pani Dubarry — możnaby przypuszczać, że cały świat skończy śmiercią gwałtowną. Jest nas tu osiem osób, z tych już pan pięć skazałeś...
— Pojmuje pani, że to są żarty — mówił de Favras — które nas bawią...
— Fałsz, czy prawda, zawsze jednakowo śmiać się z tego będziemy — dodał hrabia de Haga.
— O! i ja się śmieję — mówiła Dubarry — bo nie chcę tchórzostwem ubliżyć towarzystwu. Na nieszczęście, jestem kobietą tylko i nie spodziewam się zgonu tak strasznego. Kobieta zwykle kończy na łóżku. Ale śmierć kobiety starej, samotnej i zapomnianej będzie okrutniejszą od innych, nieprawdaż, panie Cagliostro?
— Nie pytasz pani wyraźnie, a żądasz odpowiedzi?
Hrabina się zawahała.
— Tak... ale... i nie dokończyła.
— A zatem — dodał Cagliostro — zapytujesz pani? tak? czy nie?
Hrabina zdobyła się na odwagę i zawołała.
— Dobrze! — powiedz pan, jeżeliś łaskaw, jak skończy Joanna de Vaubernie, hrabina Dubarry?
— Na rusztowaniu!... — odrzekł złowróżbny prorok.
— Wszak, aby skończyć na rusztowaniu, trzeba zabić, zamordować, jednem słowem zbrodnię popełnić, a ja przecież nie uczynię nic podobnego. To były żarty tylko, powiedz pan szczerze?
— Takie same żarty, jak to wszystko, co przepowiedziałem.
Hrabina wybuchnęła śmiechem nienaturalnym.
— Nie pozostaje nam zatem nic więcej, panie de Favras rzekła — jak tylko zamówić wozy pogrzebowe.
— Dla pani hrabiny to zbyteczne — dodał Cagliostro.
— A to znów dlaczego?
— Pani hrabina odbędzie drogę do rusztowania na wozie więziennym.
— Fi! co za szkaradzieństwo. Ah! cóż za przebrzydły z pana człowiek! Zmiłuj się, marszałku, na drugi raz staranniej dobieraj sobie gości, albo noga moja tu nie postanie!...
— Przebacz mi, pani, lecz, zarówno jak ci panowie, sama domagałaś się tego...
— Czy przynajmniej będę miała możność wybrać sobie spowiednika?
— Napróżno wzywałabyś go, hrabino.
— Dlaczego?
— Ostatnim, który wstąpi na rusztowanie w towarzystwie spowiednika, będzie...
— Będzie kto?... zawołano.
— Będzie król Francji.
Słowa te wymówił Cagliostro tonem grobowym, który jak echo śmierci obezwładnił słuchających.
Nikt nie miał odwagi odezwać się pierwszy.
Cagliostro podczas tej ciszy zbliżył do ust szklankę i wodą, z której wyczytał swoje krwawe przepowiednie, ale, zaledwie umoczył wargi, odepchnął ją ze wstrętem nieprzezwyciężonym, jakgdyby to była czara, goryczy pełna. Jednocześnie spojrzał na barona de Taverney.
— O!... — wykrzyknął tenże — nie mów pan do mnie ani słowa; nie chcę wiedzieć, co się ze mną stanie.
— Ale ja zapytuję zamiast niego — odezwał się Richelieu.
— Panie marszałku, jesteś jedynym z tego towarzystwa, który umrzesz w swojem łóżku.
— Przejdźmy na kawę, szanowni panowie — zawołał książę, zachwycony przepowiednią.
Wszyscy powstali, lecz przed udaniem się do salonu hrabia de Haga zaczepił Cagliostra:
— Nie myślę, szanowny panie — powiedział — unikać przeznaczenia, ale powiedz mi, czego się strzec potrzebuję?
— Mufki futrzanej.
Hrabia de Haga odszedł do salonu.
— A ja czego? — zapytał Condorcet.
— Omletu.
— Od dziś wyrzekam się jaj.
I udał się za hrabią.
— A mnie co grozi? — zapytał de Favras.
— List.
— Dobrze, dziękuję.
— A mnie?... odezwał się de Launay.
— Zdobycie Bastylji.
— No! jeżeli tak, to mogę spać spokojnie — rzekł, oddalając się ze śmiechem.
— Na mnie kolej, hrabio — rzekła hrabina pomieszana.
— Ty, piękna pani, unikaj placu Ludwika XV.
— Niestety! — odpowiedziała hrabina — kiedyś, bardzo dawno, zbłądziłam na tym placu. Dnia tego glowę straciłam zupełnie...
— Otóż raz jeszcze, hrabino, stracisz tam głowę, tylko nie odnajdziesz jej już więcej.
Dubarry z krzykiem uciekła do salonu.
Cagliostro chciał iść za innymi.
— Zatrzymaj się chwilkę — odezwał się Richelieu — zostałem tylko ja i Tarerney, którym nic nie przepowiedziałeś, czarowniku drogi.
— Baron prosił, abym milczał, a książę o nic nie pytał.
— O!... ja jeszcze proszę za sobą — zawołał Taverney ręce składając, — nie chcę nic zgoła wiedzieć...
— Dla przekonania nas o władzy swojej, odkryj nam naprzykład tajemnicę, o której tylko we dwóch wiemy.
— Którą? — zapytał Cagliostro z uśmiechem.
— No, powiedz, dlaczego zacny Taverney siedział ciągle w Wersalu, zamiast mieszkać spokojnie w dobrach swoich de Maison-Rouge, które król odkupił przed 3 laty?
— Nic łatwiejszego, panie marszałku, — odparł Cagliostro. — Przed dziesięciu laty pan baron oddawał na własność córkę swoją, pannę Andreę de Taverney, królowi Ludwikowi XV; lecz mu się to nie udało...
— Oh! oh! — mruknął Taverney.
— Dziś zaś pan baron ofiaruje syna swego, Filipa de Taverney, królowej Marji Antoninie... Zapytaj go pan, czy kłamię?
— Na honor — rzekł Taverney — ten człowiek jest czarownikiem, albo niech mnie wszyscy djabli porwą!
— Tylko — parsknął marszałek — nie mów tak odważnie o djabłach, mój stary przyjacielu.
— Straszne! przerażające!... — mruczał Taverney.
I odwrócił się do czarownika, chcąc go prosić o sekret, ale Cagliostro znikł bez śladu.
— No, Taverney kochany! chodźmy do salonu, ho wypiją kawę bez nas, lub co gorsza, zimną nam ją podadzą.
Wrócili do salonu... Jakież było jednak ich zdziwienie, gdy żywego ducha tam nie zastali. Ogień trzaskał na kominku, w kandelabrach paliły się świece, kawa gorąca czekała — wszystko napróżno. Nikt nie miał odwagi spotkać się raz jeszcze z grobowym wróżbitą.
— Na honor, stary towarzyszu, zdaje mi się, że we dwóch tylko kawę wypijemy... Tam do licha, nawet ten się także gdzieś podział...
I Richelieu oglądał się dokoła, ale mały staruszek ulotnił się z innymi.
— No, no, i tego niema; wszystko mi jedno, — rzekł książę, śmiejąc się i zacierając ręce. — Ja tylko jeden umrę na łóżku... O, panie Cagliostro, nie jestem wcale niedowiarkiem, wierzę ci zupełnie.... Umrę na łóżku i jak można najpóźniej? prawda? Hola! kamerdyner! podaj no mi moje krople.
Służący wszedł z flakonem w ręku i udał się za marszałkiem do sypialnego pokoju.

KONIEC PROLOGU




  1. Oficerem, który przywiózł ostatnie wieści o la Pérouse, był de Lesseps, jedyny członek, który powrócił do Francji z tej wyprawy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.