Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
NASZYJNIK KRÓLOWEJ
POWIEŚĆ
TOM I
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1928

DRUKARNIA WŁ ŁAZARSKIEGO, ZŁOTA 7/9.







PROLOG
OKRUTNE OPOWIEŚCI
I.
STARY PAN I STARY SŁUGA

Na początku kwietnia 1774 roku, o godzinie trzeciej po południu, stary marszałek Richelieu, dawny nasz znajomy, ukończył trudne dzieło czernienia brwi wonną farbą: odsunął ręką lustro, przytrzymywane przez lokaja, następcę wiernego Raffa, i, potrząsając głową, ruchem sobie tylko właściwym, rzekł:
— No dosyć, dosyć, dobrze już.
Wstał z fotela, strzepnął młodzieńczym gestem biały puder, opadły z peruki na aksamitne niebieskie spodnie, następnie przeszedł się kilka razy po gabinecie, aby wyprostować drżące nogi, i zawołał:
— Niechno tu przyjdzie marszałek dworu!
W pięć minut zaledwie potem stawił się marszałek w ubraniu galowem.
Richelieu zapytał z poważną miną:
— Spodziewam się, mój panie, że obiad dzisiejszy będzie świetny co się zowie?
— Z pewnością, mości książę.
— Doręczono panu listę zaproszonych, wszak prawda?
— Tak jest, mości książę, dziewięć nakryć ma być na stole.
— O której godzinie obiad zostanie podany?
— Mieszczaństwo jada o drugiej, urzędnicy o trzeciej, szlachta o czwartej...
— A ja?
— Książę będzie jadł o piątej.
— Oho! aż o piątej?
— Tak, mości książę, król jada także o piątej.
— Co takiego?
— Na liście, którą miałem zaszczyt otrzymać, znajduje się imię królewskie.
— Mylisz się, mój panie, dzisiejsi zaproszeni to szlachta najzwyczajniejsza.
— Mości książę żartuje ze swego pokornego sługi — a hrabia de Haga[1] znajduje się przecież na liście.
— Nie znam króla tego nazwiska, mój panie.
— Racz mi przebaczyć, mości książę — odrzekł marszałek z niskim ukłonem, — myślałem... przypuszczałem...
— Obowiązkiem twoim jest słuchać, nie zaś myśleć... nie zaś przypuszczać... Powinnością twoją jest wiedzieć to tylko, co ja chcę, abyś wiedział. Żądam, aby obiad podany był o zwykłej godzinie, to jest punkt o czwartej.
Usłyszawszy rozkaz, marszałek dworu zbladł i zachwiał się, jakgdyby wyrok śmierci usłyszał. Po chwili z odwagą rozpaczy powiedział:
— Niech się dzieje wola Boska, ale mości książę będzie jadł o piątej dopiero.
— Mości panie — rzekł Richelieu, podnosząc dumnie głowę — zdaje mi się, iż lat już dwadzieścia pełnisz u mnie obowiązki?
— Dwadzieścia jeden, mości książę — dwa miesiące i dwa tygodnie...
— Otóż ani jednego dnia nie dorzucisz do tej liczby, ani nawet jednej godziny... Rozumiesz? — dodał starzec, przygryzając usta i marszcząc malowane brwi; zaraz od dziś wieczór zacznij sobie szukać innego pana. Nie chcę słyszeć o żadnych w moim domu niepodobięństwach, za stary jestem na te nowe jakieś zwyczaje.
Marszałek dworu skłonił się.
— Mości książę — odrzekł zimno — byłem szafarzem księcia de Soubise a intendentem u księcia kardynała Ludwika de Rohan. U pierwszego z nich obiadował raz na rok nieboszczyk król Francji; u drugiego — cesarz austrjacki raz na miesiąc. Wiem zatem, mości książę, jak się przyjmuje panujących. Lubo Ludwik XV nazywał się u pana de Soubise baronem de Genesse, a cesarz Józef u księcia de Rohan hrabią Pachenstein, były to głowy koronowane. Dziś, mości książę, podejmować masz panującego, ukrytego pod imieniem hrabiego de Haga, otóż oświadczam, że albo w tej chwili ustąpię ze służby, albo też hrabia de Haga będzie przyjmowany jako król.
— Stanowczo ci tego zabraniam! sługo uparty; hrabia de Haga pragnie najściślejszego incognito i to musi być uszanowanem. Znam dobrze waszą głupią próżność, moi panowie z kredensu — nie o honor domu wam chodzi, ale o złoto w nagrodę!
— Czy mości książę na serjo mówi to do mnie? — zapytał marszałek dworu zgryźliwie.
— No, no, tylko nie obrażaj się tak zaraz, mój kochany, cóż u djabła robiłbyś z pieniędzmi? Powtarzam tylko i proszę, niechaj nie będzie wcale mowy o królu.
— Za kogóż to bierze mnie Wasza książęca mość? Ja znam chyba dobrze mój obowiązek? Nikt nie piśnie nawet niczego podobnego.
— Nie spieraj się zatem napróżno i podaj obiad o czwartej.
— Nie, mości książę, nie mogę, bo to, na co oczekuję, na czwartą jeszcze nie przybędzie.
— Cuda jakieś obiecujesz?
— Nie, mości książę, nie myślę wcale o cudach.
— Więc na co czekasz? mówże! ogromnie jestem zaciekawiony.
— Otóż, mości książę, oczekuję na butelkę wina, na jednę tylko butelkę...
— Na jedną butelkę? wytłumacz się jaśniej, mój panie.
— Dowiedziałem się, mości książę, że król szwedzki, chciałem powiedzieć, hrabia de Haga, pije tokaj jedynie...
— Jakto, czyż w piwnicy mojej niema już wcale tokaju? Wypędzę natychmiast szafarza.
— Przeciwnie, mości książę, jest go około sześćdziesięciu butelek.
— Sądzisz zatem, że hrabia de Haga wypije sześćdziesiąt i jedną butelkę przy obiedzie?
— Cierpliwości, mości książę; gdy hrabia de Haga zwiedzał po raz pierwszy Francję, jeszcze jako następca tronu, był na obiedzie u nieboszczyka króla, który otrzymał w darze od cesarza Austrji dwanaście butelek tokaju pierwszego zbioru, a wiadomo, iż tokaj taki idzie wszystek do piwnic cesarskich i że panujący piją to wino o tyle tylko, o ile cesarz łaskawie go udzielić raczy...
— Wiem o tem.
— Otóż, mości książę, z tych dwunastu butelek, o jakich wspominałem, zostało dwie zaledwie.
— Ho! ho!...
— Jedna w piwnicach króla Ludwika XV...
— A druga?
— Otóż to! mości książę — odpowiedział marszałek dworu z uśmiechem, czując, iż po długiej walce nadeszła chwila zwycięstwa — ta druga została wykradziona.
— Przez kogo?
— Przez jednego z moich przyjaciół, szafarza nieboszczyka króla.
— A on tobie ją ofiarował?...
— Nieinaczej, mości książę — odrzekł z dumą marszałek domu.
— I cóżeś z nią zrobił?
— Schowałem jak najstaranniej w piwnicach mego pana.
— A któż był w owym czasie twoim panem?...
— Książę Ludwik de Rohan, kardynał.
— Boże, to aż w Strasburgu?
— W Saverne, mości książę.
— I posłałeś aż tam po to wino? — zawołał książę.
— Tak, książę — odparł marszałek dworu z wyrzutem.
Richelieu uchwycił rękę starego sługi, i ściskając ją serdecznie, zawołał:
— Przebacz mi, przebacz, mój kochany, jesteś ideałem marszałków dworu!
— A chciał książę mnie wypędzić! — odpowiedział sługa, wzruszając głową i ramionami.
— Nigdy! mój kochany, nigdy. Kiedyż powróci ten upragniony kurjer?
— Raczy książę osądzić sam, czy traciłem czas napróżno: którego dnia książę zadysponował obiad?
— Zdaje mi się, że onegdaj.
— Kurjer potrzebuje dwudziestu czterech godzin, aby dojechać do Saverne, i tyleż, aby stamtąd powrócić.
— A więc zostawało ci jeszcze dwadzieścia cztery godziny, człowieku niezrównany, cóżeś uczynił z niemi?
— Niestety! mości książę, straciłem je napróżno, pomyślałem o winie dopiero nazajutrz po otrzymaniu listy zaproszonych. Obliczywszy dobrze, godzina zwłoki, której żądam, koniecznie mi jest potrzebna.
— Jakto! więc nie masz jeszcze wina?
— Nie mam, mości książę.
— Boże wielki! a jeżeli kolega twój tak jest oddany księciu de Rohan, jak ty mnie, mój kochany?
— To cóż z tego, mości książę?
— Odmówi ci, jakbyś i ty uczynił zapewne?
— Ja, mości książę?
— Tak; przypuszczam, że nie wydałbyś z piwnicy podobnej butelki?
— Przepraszam pokornie księcia pana, ale, gdyby kolega mój udał się do mnie w okoliczności podobnej, najlepsze wino z naszej piwnicy posłałbym mu natychmiast.
— Tak? — rzekł książę, skrzywiwszy się okrutnie.
— A tak, mości książę, ręka rękę myje, to wiadomo.
— Nie mówmy już więc o tem; powiedz mi raczej, o której godzinie kurjer powróci?
— Punkt o czwartej.
— Można zatem podać obiad o czwartej — odparł książę, uparty, jak muł kastylski.
— Potrzeba całej godziny, aby się wino ustało, a i to tylko dzięki tajemnicy, jaką posiadam, inaczej, trzy dni zaledwieby wystarczyło.
Pobity i na tym punkcie, książę Richelieu chciał pożegnać starego sługę.
— Muszę dodać — nadmienił tenże — że zaproszeni, wiedząc, iż będą mieli zaszczyt obiadować z hrabią de Haga, przybędą dopiero o wpół do piątej.
— A! to znowu coś nowego!
— Tak będzie z pewnością: wszak zaproszeni są: pan de Launay, pani hrabina Dubarry, pan de la Pérouse, pan de Favras, pan de Condorut, pan de Cagliostro i baron de Taverney?
— Cóż z tego?
— Zacznijmy tedy po kolei: pan de Launay przybywa z Bastylji; droga z Paryża, lodem pokryta, zabierze mu trzy godziny czasu.
— Tak, ale jak wyjedzie zaraz po obiedzie więźniów, to jest w południe...
— Wybacz mi, mości książę, lecz od tego czasu, gdyś był zamknięty w Bastylji, zmieniono godzinę obiadową — więźniowie jedzą teraz o pierwszej.
— Dziękuję za objaśnienie. Cóż dalej?
— Pani Dubarry z Luciennes, ma drogę śliską i stromą.
— O! to jej nie przeszkodzi stawić się akuratnie. Odkąd jest faworytą księcia tylko, rolę królowej gra jedynie z baronami. Żądałem, aby obiad był wcześniej, ze względu na pana de la Pérouse, który dziś wieczór wyjeżdża.
— Pan de la Pérouse jest obecnie u króla, rozprawia z nim o geografji, kosmografji i t. p. Król nie tak prędko uwolni pana de la Pérouse.
— To jest bardzo możliwe.
— To najpewniejsze, mości książę; to samo będzie z panem de Favras, który znajduje się u księcia Prowancji i traktuje prawdopodobnie o sztuce pana Carona Beaumarchais.
— O „Weselu Figara“?
— Tak, mości książę!
— Nie przypuszczałem, żeś taki wszechstronny człowiek!
— W chwilach wolnych chętnie czytam, mości książę.
— Mamy jeszcze pana de Condorcet, który, jako geometra, będzie chciał być punktualnym.
— Zagłębi się w rachunkach i napewno się spóźni. Co do hrabiego Cagliostro, to ten zagraniczny magnat, od niedawna osiadły w Paryżu i nie znający zwyczajów Wersalu, z pewnością każe czekać na siebie.
— No — rzekł książę — oprócz Taverneya, wymieniłeś już wszystkich, i to w porządku, godnym Homera lub mojego biednego Raffa.
Marszałek dworu skłonił się nisko.
— Gdzie podasz obiad, kochany panie?
— W wielkiej sali jadalnej.
— Ależ ona zimna piekielnie!
— Od trzech dni mam w niej stale po osiemnaście stopni ciepła.
— Wyśmienicie! ale oto godzina bije.
Książę spojrzał na zegar.
— Wpół do piątej już, mój kochany!
— I oto, mości książę, koń wpada w dziedziniec. Jest lokaj!
— O!... gdybym mógł jeszcze ze dwadzieścia lat być w ten sposób obsługiwanym — mówił stary książę, powracając do lustra, podczas gdy marszałek dworu pędził do swego zajęcia.
— Dwadzieścia lat! — podchwycił głos wesoły, który przeszkodził księciu spojrzeć w zwierciadło — dwadzieścia lat! drogi książę, życzę ci ich z całego serca, chociaż ja wtedy będę miała już sześćdziesiąt!
— To ty, hrabino! — zawołał Richelieu — ty najpierwsza? Boże wielki! jakżeś zawsze cudownie piękna i świeża!
Bom okropnie zmarznięta.
— Przejdź, proszę, do buduaru.
— Pragniesz sam na sam, książę?
— Przybywam na trzeciego — odezwał się drżący głos.
— Taverney! — zawołał książę. — Niech go wszyscy djabli porwą, szkaradnie nam przeszkodził — szepnął do ucha hrabinie.
— Błazen! — mruknęła Dubarry, parskając śmiechem.

I wszyscy troje przeszli do buduaru.

II.
LA PEROUSE

Głuchy turkot powozów zwiastował przybywanie gości, a po chwili, dzięki energji marszałka dworu, siedzieli wszyscy przy owalnym stole, w wielkiej sali jadalnej. Żaden hałas z zewnątrz nie dochodził przez podwójne okiennice, talerze odmieniano bez stuku, srebro kładziono na bufecie bez najmniejszego dźwięku; marszałek dworu, baczny na wszystko, wzrokiem tylko wydawał rozkazy.
Książę Richelieu pierwszy przerwał milczenie, odzywając się do sąsiada z prawej strony:
— Pan hrabia nie pije?
Zapytany wyglądał na mężczyznę lat trzydziestu, wzrostu był małego, szerokich ramion, blondyn, oczy miał jasno-niebieskie z wyrazem to ożywionym, to znowu pełnym melancholji; na szerokiem czole widniała powaga i szlachetność.
— Prócz wody, nic innego nie piję, panie marszałku — odpowiedział.
— U króla Ludwika XV — rzekł książę — gdzie miałem zaszczyt znajdować się z panem na obiedzie, raczył hrabia pić wino, o ile sobie przypominam.
— Co to za miłe wspomnienie, panie marszałku; tak, było to w roku 1771, wino, które wówczas piłem, był to — tokaj cesarski.
— Taki sam zupełnie, jaki mój marszałek ma zaszczyt nalewać panu hrabiemu w tej chwili — odrzekł Richelieu z ukłonem.
Hrabia ujął szklankę, podniósł do światła i popatrzył na płyn, mieniący się kolorami rubinu.
— Prawda — rzekł — panie marszałku, dziękuję.
Wymówił słowo dziękuję z taką powagą i godnością, iż zebrani prawie mimowoli podnieśli się jednocześnie i zawołali:
— Niech żyie król!
— A tak, prawda — rzekł hrabia de Haga — niech żyje król Francji!... Wszak jesteś tego samego zdania, panie de la Pérouse?...
— Panie hrabio — odpowiedział kapitan z uszanowaniem i grzecznością, jak człowiek obyty z głowami koronowanemi, — przed godziną opuściłem Najjaśniejszego Pana, a był tak łaskaw dla mnie, iż nikt głośniej i szczerzej nie zawoła: Niech żyje król!... Ponieważ atoli za godzinę będę już w drodze do morza, gdzie czekają na mnie dwie oddane pod rozkazy moje korwety, prosiłbym, aby mi wolno było, nim stąd się oddalę, wykrzyknąć: niech żyje inny król, któremu szczerze pragnąłbym służyć, gdybym nie posiadał już innego, najmiłościwszego monarchy;
I, podnosząc w górę szklankę, pan de la Pérouse ukłonił się głęboko hrabiemu de Haga.
— Toast, który pan wznieść pragniesz — odezwała się pani Dubarry, siedząca po lewej stronie marszałka Richelieu, — odpowiada najgorętszym naszym życzeniom, należy jednak, aby go wzniósł najstarszy wiekiem z obecnych.
— Czy to do ciebie wymierzone, Taverney, czy do mnie?... — rzekł książę, śmiejąc się i spoglądając na starego przyjaciela.
— Nie zdaje mi się... mości książę... — odparł gość, dotąd milczący, umieszczony naprzeciw księcia Richelieu‘go.
— Co się panu nie zdaje, panie Cagliostro?... — rzekł hrabia de Haga, patrząc przenikliwie na zapytanego.
— Nie zdaje mi się, panie hrabio, — powiedział Cagliostro — aby książę de Richelieu był z pomiędzy nas najstarszym.
— Doskonale — podchwycił książę — a zatem to ty, Taverney!...
— Ależ, ja jestem o osiem lat młodszy od ciebie. Urodziłem się w 1704 roku — zauważył stary baron.
— Niegodziwy — rzekł książę — zdradził, że mam lat osiemdziesiąt.
— Czy naprawdę, książę ma osiemdziesiąt lat? — zapytał Condorcet.
— Tak, tak niestety!... Rachunek bardzo łatwy i przeto niegodny takiego dzielnego rachmistrza. Urodziłem się w zeszłym wieku!... w wielkim wieku, jak go nazywają; w r. 1696.
— Oświadczam, że nestorem zgromadzenia naszego — rzekł de Favras — jest tokaj, nalewany obecnie do szklanki hrabiego de Haga.
— Tokaj ten ma lat sto dwadzieścia, prawdę więc wyrzekłeś, panie de Favras — odparł hrabia. — Takiem winem można wznieść zdrowie królewskie.
— Za pozwoleniem, panowie — przerwał Cagliostro, wznosząc głowę rozumną i silną — protestuję.
— Protestujesz przeciwko prawu starszeństwa tokaju? — zawołali zebrani chórem.
— A tak — rzekł Cagliostro — z powodu, że ja sam, własnoręcznie, pieczętowałem go w butelkach.
— Jakto!... pan?...
— Tak, ja, i to w dniu zwycięstwa, odniesionego przez Montecuculi nad turkami, w roku 1664.
Szalony wybuch śmiechu nastąpił po tych słowach, wyrzeczonych przez Cagliostrę z największą powagą.
— Wypada zatem — odezwała się pani Dubarry, — że masz pan coś około lat stu trzydziestu, boć musiałeś mieć chyba z dziesięć, gdyś się zlewaniem wina zajmował.
— Trochę starszy byłem wtedy, szanowna pani, skoro nazajutrz cesarz austrjacki polecił mi powinszować Montecuculli‘emu; bo zwycięstwo pod Saint-Gothard pomściło klęskę pod Espach, w Slavonji, klęskę, w której niewierni pobili na głowę cesarskich; przyjaciół moich i towarzyszy broni z roku 1556.
— Musiałeś pan — powiedział hrabia de Haga chłodno, naśladując w tem Cagliostra — mieć wtedy z dziesięć lat przynajmniej, jeżeli osobiście znajdowałeś się w tej wiekopomnej bitwie?
— Okrutna to była klęska, panie hrabio — powiedział Cagliostro z ukłonem.
— Nie tak jednak straszna, jak klęska pod Crecy — dodał Condorcet z uśmiechem.
— Rzeczywiście — rzekł Cagliostro, — przegrana pod Crecy była okrutną; tam nietylko armja, lecz Francja została. Przyznajmy jednak, że zwycięstwo Anglji nie było honorowe. Król Edward posiadał armaty, o czem Filip Walezjusz nie wiedział i czemu wcale nie chciał wierzyć, choć go ostrzegałem, choć mówiłem, iż na własne oczy widziałem działa zakupione od wenecjan.
— A!... a!... — zawołała Dubarry — znałeś pan Filipa Walezjusza?....
— Miałem ten zaszczyt, proszę pani, — odrzekł caeliostro. —
— Boże mój! — powiedział la Perouse, — nie uwierzy pan, jak żałuję, że zamiast pod Crecy, nie byłeś pod Actium.
— Dlaczego pan to mówi?...
— Dlatego, że usłyszałbym o flocie, pomimo bowiem że czytałem Plutarcha, nie mogę nic jakoś zrozumieć.
— Jakich szczegółów pan nie rozumie?... bardzo będę szczęśliwy, objaśniając je panu.
— Więc pan i tam byłeś?...
— Nie, panie; byłem wtedy w Egipcie.
— I widziałeś pan królowę Kleopatrę, panie Cagliostro? — zawołała pani Dubarry.
— Tak, jak panią widzę obecnie.
— Czy istotnie była tak piękna, jak mówią?
— Piękność to rzecz względna, pani hrabino. Kleopatra była... mała, szczupła, żywa, rozumna, oczy miała podłużne, nosek grecki, ząbki jak perełki, rączki, jak pani hrabina, stworzone do trzymania berła! Oto pierścień z brylantem od niej otrzymany, a pochodzący od jej brata Ptolomeusza; nosiła go zawsze na wielkim palcu.
— Jakto! na wielkim palcu? — zawołała pani Dubarry.
— Taki był zwyczaj w Egipcie; ja zaś zaledwie na mały palec wsunąć go mogę.
I podał pierścień pani Dubarry.
Był to przepyszny brylant, wartości conajmniej trzydziestu, do czterdziestu tysięcy franków. Obszedł z rąk do rąk, wszyscy się nim zachwycali i powrócił wreszcie do Cagliostra, który go najobojętniej włożył na palec.
— Rozumiem — powiedział, — że mi państwo nie wierzycie; z tą niewiarą nieszczęsną walczyłem całe moje życie! Filip Walezjusz nie słuchał, gdym radził, aby Edwarda nie oblegał; Kleopatra nie wierzyła, że Antoniusz będzie pokonany; Trojańczycy nie słuchali, gdym uprzedzał: „Kassandra jest wieszczką, słuchajcie Kassandry“.
— Jeżeli, parnie hrabio, zechcesz dalej prawić dziwy podobne — zawołał książę Richelieu — to mój biedny Taverney zwarjuje z radości, boi się śmierci okrutnie, a patrząc na ciebie, przypuszcza, że jesteś nieśmiertelny. Powiedz szczerze, hrabio, czyś nieśmiertelny naprawdę
— Czym nieśmiertelny?
— Tak, czy naprawdę jesteś nieśmiertelny?
— Nie wiem, i za jedno tylko zaręczyć mogę.
— Za co, za co? — zapytał Taverney, najciekawszy z całego zgromadzenia.
— Za to, że widziałem wszystkich i obcowałem ze wszystkimi, których przed chwilą wymieniłem.
— Znał pan Kleopatrę?
— Znałem, pani hrabino, Kleopatrę. Wszak mówiłem, że miała, jak pani, oczy czarne, pierś prawie tak piękną, jak twoja.
— Ależ, hrabio, nie widziałeś moich piersi.
— Podobne są do piersi Kassandry, a, tak samo jak tamta, masz pani czarne maleńkie znamię na wysokości szóstego żebra, po lewej stronie.
— Hrabio, jesteś chyba czarownikiem.
— Nie, margrabino — odezwał się Richelieu — to ja mu powiedziałem.
— Cicho, książę... — odparła Dubarry. — Naprawdę, że z marszałka okrutnie niebezpieczny człowiek — dodała, i następnie, zwracając się do Cagliostra, wtrąciła:
— Musi pan posiadać chyba tajemnicę wiecznej młodości, bo, chociaż masz lat trzy czy cztery tysiące, wyglądasz na czterdzieści.
— Tak, pani hrabino, posiadam sekret odmładzania.
— O panie! uczyń mnie młodą!
— Zbyteczne to dla pani. Pani hrabina zresztą używała mojego środka....
— Jakiego?
— Piła pani mój eliksir.
— Ja?.
— Tak. Czyżby pani zapomniała?
— Skąd pan wie o tem?
— Pamięta pani zapewne dom przy ulicy Saint-Claude? — pamięta pani, jak była pani raz w tym domu w interesie pana de Sartines, jak oddała wielką przysługę jednemu z przyjaciół moich, Józefowi Balsamo, i jak tenże, wywdzięczając się, ofiarował pani flaszeczkę eliksiru, z zaleceniem używania takowego po trzy krople co rano? Wiernie pani wypełniała to zlecenie, aż do roku ostatniego, w którym eliksiru zabrakło!... O! czyżby pani wyszło to z pamięci?... byłaby to czarna niewdzięczność... doprawdy...
— Panie Cagliostro, skąd wiesz...
— Cóżby znaczył czarownik, gdyby nie znał tajemnic bliźniego?
— A zatem Józef Balsamo, tak jak i pan, posiadał tajemnicę eliksiru cudownego?
— Nie, pani hrabino, był on tylko moim przyjacielem i dałem mu trzy czy cztery flakony takowego.
— Dosyć już, dosyć tych osobliwości, hrabio — zawołał Richelieu. Przez litość, tajemnicy twojej nam trzeba! tajemnicy koniecznie. Zdaniem pana, zatem, hrabina nie jest jeszcze dość starą, aby ją można odmładzać?
— Święta prawda.
— Przedstawię panu zatem kogoś innego. Oto przyjaciel Taverney. Cóż pan powiesz o nim?... Czyż nie wygląda na współczesnego Piłatowi Poncjuszowi? A może on znowu za stary?...
— Nie za stary — odpowiedział.
— Panie najdroższy! — zawołał Richelieu — jeżeli go odmłodzisz, obwołam cię jako ucznia Medei.
— Czy życzycie państwo sobie? — zapytał Cagliostro, zwracając się do całego zgromadzenia.
Wszyscy dali znak potakujący.
— W tej chwili zatem służę — rzekł Cagliostro.
Dobył z kieszeni flakon ośmiokątny, wziął szklankę kryształową i wpuścił do niej kilka kropel z zawartości flakonu. Następnie dolał do połowy mrożonego szampana, zmieszał i podał baronowi.
Baron wziął szklankę, podniósł do ust... — i zawahał się... Śmiech ogólny powitał to wahanie. Cagliostro zawołał zniecierpliwiony.
— Spiesz się, baronie, bo zmarnujesz napój, którego każda kropla warta jest sto luidorów.
— Do djabła!... — odezwał się Richelieu — nie tak to łatwo, jak napić się tokaju! Baron powąchał płyn i zachęcony widocznie jego balsamicznym zapachem, a różowym kolorem, wychylił cudowny napój. Natychmiast poczuł dreszcz w całem ciele a krew stara, drzemiąca, zaczęła żywo od nóg do serca przebiegać. Skóra pomarszczona wygładziła się, oczy, zakryte obwisłemi powiekami, zajaśniały blaskiem młodości, ręce trząść się przestały. Głos odzyskał młodą wibrację, a nogi moc i sprężystość, właściwe najpiękniejszym dniom wiosny życia. Cudowny eliksir spełnił dzieło swoje zdumiewająco. Jednogłośny okrzyk rozległ się po sali. Taverney, który dotąd dziąsłami leniwie żuł potrawy, porwał nóż i widelec, przysunął talerz, nabrał jakiejś potrawy i chrupał kostki, mówiąc, iż czuje odrastające zęby, silne jak w latach dwudziestu. Jadł, pił, śmiał się uradowany, wprawiając przez pół godziny w podziw otaczających; następnie, stopniowo zaczął się garbić, opadać, gasnąć, niby lampa, w której oliwy nie stało. Najpierw czoło pokryły zmarszczki, potem oczy zaszły mgłą, potem znikł apetyt i nogi trząść się poczęły.
— Boże mój — westchnął.
— Co się stało? — zapytali wszyscy.
— Co? — żegnaj młodości!
I jęknął boleśnie i łzy twarz mu zalały.
Całe zgromadzenie, na widok tak gwałtownej przemiany, pogrążyło się w głębokim smutku.
— To rzecz zupełnie naturalna, szanowni panowie — rzekł Cagliostro — wlałem baronowi trzydzieści pięć kropli eliksiru życia i na tyleż minut odmłodniał.
— O! jeszcze, jeszcze chwilkę chociaż, panie hrabio — szeptał starzec błagalnie.
— Nie, niepodobna, druga taka próba zabićby pana mogła — odrzekł Cagliostro.
Pani Dubarry, znająca z własnego doświadczenia zalety eliksiru, najciekawiej śledziła tę scenę. W miarę jak Taverney młodniał, oczy hrabiny jaśniały; śmiała się, klaskała w ręce, i zdawało się, iż rzuci się na Cagliostra, iż wydrze mu z rąk życiodajny napój.
Z chwilą zaś, gdy Taverney powracał do zwykłej starości — rzekła smutno:
— Niestety! próżne urojenie, cudowny skutek trwał trzydzieści pięć minut zaledwie!...
— Aby zyskać dwa lata młodości — odezwał się hrabia de Haga — wypadałoby wypić rzekę całą chyba!
Śmiech powstał ogólny.
— A jednak mała buteleczka, zaledwie cztery razy większa od tego flakoniku, buteleczka, którą dostałam od pańskiego przyjaciela, Józefa Balsamo, wystarczyła do zatrzymania młodości mojej przez lat dziesięć.
— Bo pani hrabina użyła w porze właściwej. Człowiek bardzo stary potrzebuje znacznej ilości, aby skutek był natychmiastowy. Kobieta trzydziestoletnia, jak pani, lub mężczyzna czterdziestoletni, jak ja byłem, gdym zaczął używać eliksiru życia, w pełnym rozwoju sił i młodości, potrzebują tylko dziesięciu kropel przy każdym okresie upadku sil, aby pozostać na zawsze młodymi. Kto, jak ja, posiada tajemnicę eliksiru życia, potrafi użyć go zawsze w porę i pozostać zawsze młodym o tyle, o ile potrzeba, aby robić, co się tylko podoba.
— Boże! Boże! — zawołała hrabina — dlaczego, panie Cagliostro, mogąc wybierać, nie wybrałeś lat dwudziestu?
— Dlatego, hrabino, — odrzekł z uśmiechem Cagliostro, — że wolę być mężczyzną czterdziestoletnim, znającym silę i wartość swoją, niż młodzieniaszkiem dwudziestoletnim... niedowarzonym.
— O! — odezwała się Dubarry.
— Prawdą jest bowiem niezaprzeczoną, — ciągnął Cagliostro — iż w dwudziestym roku jest się w łaskach u kobiet trzydziestoletnich, w czterdziestym zaś — panuje się nad kobietami dwudziestoletniemi.
— Ustępuję — rzekła hrabina — bo niepodobna walczyć z żyjącym dowodem.
— Dla mnie niema już ratunku — rzekł Taverney — skazany jestem; nic mi już nie pomoże.
— Pan de Richelieu przezorniejszy jest od pana — odezwał się la Pérouse z całą otwartością marynarza — oddawna mówią, że posiada jakiś przepis...
— To kobiety rozpuściły taką pogłoskę — rzekł, śmiejąc się, hrabia de Haga.
— Czy to powód, aby nie uwierzyć? — zapytała Dubarry.
Stary książę, który nie rumienił się nigdy, nagle poczerwieniał i rzekł:
— Chcecie panowie poznać moją tajemnicę?
— Bardzo prosimy.
— Ochraniam się, nie nadużywam... to cały mój sekret — odrzekł Richelieu.
— Niczemu już zgoła nie przeczę — powiedziała hrabina skorom patrzyła na cudowny skutek kropel pana Cagliostro. Pamiętaj proszę, panie czarowniku, że o wiele jeszcze rzeczy będę cię pytać.
— Pytaj, łaskawa pani.
— Mówiłeś pan, iż pierwszy raz użyłeś eliksiru życia, mając lat czterdzieści?
— Tak, pani.
— I że nie zmieniłeś się od epoki oblężenia Troi...
— Dowodzisz nam pan swoją osobą nietylko ciągłej młodości, lecz i nieśmiertelności — odezwał się Condorcet — jeżeli masz lat czterdzieści od czasu wojny Trojańskiej, to zatem nie umierałeś nigdy.
— Tak jest, panie markizie, nie umierałem i nie umarłem, przyznaję z pokorą.
— Nie jesteś pan jednakże nietykalnym, jak Achilles, a i on miał przecie piętę, w którą go Parys strzałą ugodził.
— Przyznaję z wielkim żalem, że nie jestem nietykalnym — odparł Cagliostro.
— Zatem, możesz pan być zabitym, możesz umrzeć śmiercią gwałtowną?
— Niestety!
— Jakim-że więc sposobem, od trzech tysięcy pięciuset lat, uniknąłeś podobnego wypadku?
— Trafem tylko szczęśliwym, panie hrabio, zechciej jednak posłuchać mego dowodzenia.
— Słucham tedy.
— Co jest główną podstawą życia? — mówił. — Dobre zdrowie, wszak prawda?
— Rzeczywiście — odpowiedziano chórem.
— A co jest warunkiem zdrowia?
— Umiarkowanie — powiedział hrabia de Haga.
— Masz słuszność, panie hrabio. Lecz samo umiarkowanie nie chroni od starości, a dopiero połączone z moim eliksirem jest środkiem najdoskonalszym i nieomylnym.
— Wytłomacz nam to wyraźniej, hrabio, który wie&z wszystko — dodała Dubarry.
— Zaraz, pani hrabino, rozbierzmy tę kwestję. Otóż ja ciągle używałem moich kropel, a są one spełnieniem marzeń ludów wszystkich epok, bo są tem, czego starożytni poszukiwali pod nazwą wody młodości, a nowożytni — pod nazwą eliksiru życia; zachowałem też stale młodość moją, a co zatem idzie — zdrowie i życie. To jasne, wszak prawda?
— Ależ przecież wszystko z czasem zużywa się i starzeje?
— Zarówno Parys, jak Wulkan — wtrąciła hrabina.
— Znałeś zapewne Parysa, panie Cagliostro?
— Doskonale, hrabino; śliczny to był chłopiec, chociaż Homer przesadził trochę, mówiąc o jego urodzie, a kobiety za wiele o nim trzymają, był bowiem rudy...
— Rudy! o! to obrzydliwe! — zawołała hrabina.
— Na nieszczęście — rzekł Cagliostro — Helena była innego zdania. Wróćmy jednak do eliksiru.
— Prosimy! prosimy — zawołano.
— Utrzymujesz więc, panie Taverney, że wszystko się zużywa i psuje. Prawda to niezaprzeczona, ale wiesz pan zapewne, że wszystko można naprawić, odnowić lub zastąpić czem innem. Utrzymywałem ciało moje, dodając mu co rok nowych soków, aby odrodzić stare. Co rano atomy młode i świeże, we krwi mojej i w kościach, zastępowały dawne, zużyte i bezczynne. Z tego wynikło, że i umysł mój, i serce, i nerwy, nigdy nie zaprzestały swoich funkcji. Ponieważ zaś, żyjąc lat trzy tysiące, nabrałem doświadczenia, potrafię zatem uniknąć wypadków, grożących śmiercią. Nie wejdę nigdy do domu, który może się zawalić. Za dużo ich widziałem i na pierwszy rzut oka rozróżnię dobrze zbudowany od tego, który się chwieje.
Nigdy nie poluję z nieumiejącymi strzelać. Nie zajmę nigdy podczas bitwy stanowiska, któreby zajął pierwszy lepszy bez wahania, albowiem w mgnieniu oka obrachuję linje proste i krzywe, i wiem, czy to miejsce jest bezpieczne, czy też śmiercią zagraża. Nie utrzymuję, iż jestem nieśmiertelnym, mówię tylko, że posiadam sztukę uchronienia się od śmierci wypadkowej. Oto, naprzykład, za żadne skarby świata nie pozostałbym sam na sam z panem de Launay, który myśli w tej chwili, że gdyby mnie wpakował do celi w Bastylji, wypróbowałby moją nieśmiertelność zapomocą głodu. Nie pozostałbym także z panem Condorcet, bo właśnie bierze go chętka wsypać do mej szklanki truciznę, którą nosi w pierścieniu; nie w złych zamiarach bynajmniej, lecz ot, tak, przez ciekawość naukową, aby się poprostu przekonać, czy też umrę od niej, czy nie umrę?...
Obaj panowie, wymienieni przez hrabiego Cagliostro, poruszyli się niespokojnie.
— Powiedz pan szczerze, panie de Launay, boć nie jesteśmy przecież przed sądem, a za intencję niema kary.. Przyznaj się pan, czy nie myślałeś o tem?
— Na honor! — zawołał de Launay, czerwieniąc się cały — zgadłeś, hrabio, przyznaję. Było to szaleństwo, lecz przemknęło mi przez głowę w chwili właśnie, gdyś mnie o to posądził.
— Będę równie szczery, jak pan de Launay — dodał Condorcet. — Pragnąłem istotnie, abyś pan spróbował tego, co mam w pierścionku; o! wtedy grosza nie dałbym za pańską nieśmiertelność.
— Widzicie więc, panowie, że odgadłem myśli wasze. To samo dzieje się z przyszłością. Doświadczenie życia odkrywa mi na pierwszy rzut oka przeszłość i przyszłość osób, które widzę. Nieomylność moja na tym punkcie tak jest wielka, że rozciąga się nawet do zwierząt i rzeczy nieżyjących. Siadając do karety, poznam po koniach czy poniosą, po fizjonomji stangreta — czy przewróci lub zawadzi; siadając na okręt, wiem odrazu, że kapitan nieobeznany i uparty, i że nie potrafi lub nie zechce prowadzić statku należycie. I unikam złego stangreta i złego kapitana; konie, tak samo, jak okręt, opuszczam. Wierzę w wypadek, lecz pozbawiam go siły i zamiast, jak wszyscy, sto szans mu pozostawić, pozbawiam go dziewięćdziesięciu dziewięciu, a setnej się wystrzegam. Oto czego się nauczyłem żyjąc lat trzy tysiące.
— A zatem — rzekł la Pérouse, śmiejąc się — a zatem, proroku kochany, powinieneś jechać ze mną i obejrzeć okręt, na którym zamierzam świat opłynąć. Zrobiłbyś mi prawdziwą przysługę.
Cagliostro milczał.
— Panie marszałku — ciągnął marynarz wesoło — nie dziwię się, że hrabia Cagliostro nie chce opuścić towarzystwa tak miłego, ale na mnie czas wielki. Wybacz, hrabio de Haga, wybacz, pani habino, lecz siódma bije, a przyrzekłem królowi, że kwadrans na ósmą będę już w drodze. Hrabia Cagliostro nie ma ochoty zobaczyć w przystani dwóch moich statków, może jednak raczyłby mi powiedzieć, co mnie spotka w drodze od Wersalu do Brest, bo co będzie u bieguna, tegom nieciekaw słyszeć; to już będzie moja rzecz! Ale na imię Boskie!... co się stać może od Wersalu do Brest?... powiedz mi, hrabio, z łaski swojej.
Cagliostro spojrzał na la Perouse‘a tak jakoś rzewnie i ponuro, że zastanowiło to obecnych.
Młody żeglarz nie dojrzał tego wcale.
Pożegnał się, służba podała mu futro, a pani Dubarry wsunęła w kieszeń pudełko przysmaków, tak miłych podróżnemu, ponieważ przypominają oddalonych przyjaciół.
La Pérouse, nie tracąc humoru, skłonił się hrabiemu de Haga z uszanowaniem i podał rękę księciu de Richelieu.
— Bądź zdrów, drogi la Pérouse — powiedział ten ostatmni.
— O nie tak, mości książę, do widzenia — odpowiedział le éerouse. — Zdawaćby się mogło, że na wieki odjeżdżam; a ja przecie świat tylko okrążę, co potrwa cztery lub pięć lat najwyżej; możemy zatem powiedzieć sobie: do widzenia.
— Cztery lub pięć lat!... — wykrzyknął marszałek. — Czemu nie powiesz: cztery lub pięć wieków?... Dla starca dni, to lata.
— Zapytaj książę proroka — rzekł la Pérouse — a on przepowie ci co najmniej jeszcze ze dwadzieścia lat życia. Wszak prawda, panie Cagliostro?... Oj, że wpierw nie wiedziałem o pańskich kroplach, za cenę złota bym je kupił i zabrał beczkę całą na Astrolabę. Tak się nazywa mój okręt, panowie... Do widzenia!...
Powiedział to i wyszedł. Cagliostro zachowywał milczenie złowróżbne. Słychać było kroki kapitana na schodach przedsionka, głos jego wesoły i pożegnanie ostatnie. Następnie drzwiczki powozu stuknęły, konie ruszyły i słychać już było turkot oddalającej się karety. Był to pierwszy krok la Pérouse‘a w podróży tajemniczej, z której nigdy już nie miał powrócić. Wszyscy nasłuchiwali w milczeniu. Gdy turkot ucichł zupełnie, spojrzenia obecnych, jak siłą wyższą pociągnięte, skierowały się na Cagliostra. Twarz jego promieniała w tej chwili jasnością wieszczą; zapanowała uroczysta cisza...
Hrabia de Haga odezwał się pierwszy.
— Dlaczegoś mu pan nie odpowiedział, pasie hrabio?...
Pytanie to zbudziło Cagliostra z zadumy.
— Bo musiałbym kłamać lub być okrutnym.
— Jakto?...
— Musiałbym był powiedzieć: „Panie de la Pérouse, książę Richelieu miał rację, nie chcąc żegnać się z tobą „do widzenia“.
— Przestań, hrabio!... — zawołał książę, blednąc, — co u djabła wygadujesz?
— Uspokój się, książę, przepowiednia nie pana dotyczy.
— Jakto!... — zawołała Dubarry — więc la Pérouse, który mnie w rękę całował...
— Nietylko nie ucałuje pani, lecz nie ujrzy nigdy tych, których przed chwilą pożegnał — rzekł Cagliostro, wpatrując się w szklankę z wodą, w której światło błyszczało kolorem opalu, zmieszanym z cieniem przedmiotów otaczających.
— W takim razie — rzekła pani Dubarry, — opowiedz mam, co czeka tego biednego la Pérouse‘a.
Cagliostro potrząsnął głową przecząco.
— Powiedz, powiedz, panie Cagliostro — błagali panowie.
— Słuchajcie więc. Pan de la Pérouse, jak sam mówi, wyjeżdża w celu objechania ziemi dokoła, idzie zatem w ślady nieszczęsnego Cook‘a, zamordowanego na wyspach Sandwichskich. Wszystko zdaje się przepowiadać wyprawie pomyślny skutek. La Pérouse to dzielny żeglarz, a król Ludwik XVI sam mu nakreślił marszrutę.
— O tak — przerwał hrabia de Haga — król Francji jest znakomitym geografem; wszak prawda, panie de Condorcet?
— Więcej wie z geografji, niż to potrzebne monarsze — odrzekł markiz poważnie. — Królowie powinni znać wszystko powierzchownie, a może wtedy pozwoliliby sądzić ludziom, znającym rzeczy gruntownie.
— Za tę małą nauczkę dziękuję ci, panie markizie — rzekł z uśmiechem hrabia de Haga.
Condorcet zmieszał się nagle.
— O nie! panie hrabio — powiedział — to prosta jedynie uwaga, ogólnie filozoficzna.
— A więc wyjeżdża — powiedziała pani Dubarry, chcąc przerwać rozmowę i wrócić do poprzedzającej.
— A więc wyjeżdża, — powtórzył Cagliostro. — Lecz nie sądź, pani, aby puścił się zaraz na morze; przeciwnie, widzę, że dużo czasu zmarnuje w Brest.
— Spodziewam się, że mu dano dobrą załogę? — powiedział Richelieu.
— Naturalnie — rzekł Cagliostro, — dowódca statku drugiego jest człowiekiem niepospolitym. Widzę go, człowiek to młody, umysł awanturniczy, ale człowiek na nieszczęście odważny...
— Jakto! na nieszczęście?
— Po roku napróżno szukam tego przyjaciela wiernego, nie widzę go — powiedział Cagliostro, patrząc w szklankę niespokojnie. — Czy nikt z państwa nie jest krewnym pana de Langle?
— Nie.
— Nikt go nie zna?
— Nie.
— A więc zginie pierwszy. Nie widzę go więcej...
— A on... on... la Pérouse?... zawołano.
— On... płynie, przybija do brzegu i znów odpływa... Jeden, drugi rok, żegluga idzie pomyślnie. Przychodzą wieści od niego.[2]
— A potem...
— A potem?
— Lata przechodzą....
— A w końcu?
— W końcu: Ocean jest wielki, niebo czarne. Gdzieś w oddali lądy nieznane, na tych lądach postacie wstrętne, jak potwory archipelagu greckiego. ÓO! la Pérouse! la Pérouse! gdybyś mógł słyszeć, powiedziałbym ci: „Wybierasz się jak Krzysztof Kolumb na odkrycie świata nowego, ale strzeż się wysp nieznanych“.
— Dlaczego go pan nie ostrzegłeś? — zawołał hrabia de Haga, poddając się narówni z innymi władzy tego dziwnego człowieka, poruszającego serca podług woli swej i kaprysu.
— Tak, tak — mówiła pani Dubarry — biegnij za nim, wróć go z drogi! Wszak życie la Pérouse’a warte fatygi, nieprawdaż, marszałku kochany?
Książę wstał, aby zadzwonić. Cagliostro wyciągnął rękę i marszałek padł z powrotem na fotel.
— Niestety! — ciągnął Cagliostro — nic tu nie pomoże, nic nie odwróci przeznaczenia. La Pérouse śmiałby się ze słów moich, jak śmiał się syn Priama z przepowiedni Kassandry. Panie hrabio de Haga, widzę dobrze, że śmiejesz się także, widzę, że wesołość twoja udziela się reszcie towarzystwa. Nie wstrzymuj się, panie Condorcet, pozwól sobie, panie de Favras, przyzwyczajony jestem do tego; nie miałem nigdy wierzących słuchaczy.
— Wierzymy panu, wierzymy! — zawołali razem Dubarry i Richelieu.
— I ja wierzę — mruknął Taverney.
— I ja także!... — dorzucił hrabia de Haga z galanterją.
— O tak. — podjął Cagliostro — wierzycie... wierzycie, bo idzie o la Pérouse‘a; a gdyby o was chodziło, czybyście uwierzyli?
— O!
— Uwierzyłbym — powiedział hrabia de Haga. — Gdybyś pan rzekł był do la Pérouse’a „Strzeż się wysp nieznanych“, miałby się na baczności przynajmniej.
— Zaręczam, że nie, panie hrabio, a gdyby nawet uwierzył, to, widząc zbliżającą się śmierć tajemniczą, wiedząc, że jej nie uniknie, cierpiałby stokroć więcej. Nadzieja to ostatnia pociecha skazanych. Człowiek, umierając, spodziewa się jeszcze....
— Prawda, prawda, odezwali się wszyscy.
— Niech co chcą mówią — rzekł hrabia de Haga — lecz gdybyś mi, panie hrabio, powiedział: „Strzeż się tego człowieka lub takiej a takiej rzeczy“, przyjąłbym przestrogę i wdzięczny byłbym za nią.
Cagliostro pochylił głowę ze smutnym uśmiechem.
— Naprawdę, panie Cagliostro — mówił dalej hrabia — ostrzeż mnie, a podziękuję ci serdecznie.
— Cagliostro miał zacząć, lecz wstrzymał się jeszcze.
— Nie! nie mogę, panie hrabio, nie...
— Błagam pana!
Cagliostro odwrócił głowę.
— Nigdy! nigdy! — szepnął.
— Strzeż się pan, bo mogę stać się niewiernym.
— Lepsza niewiara, niż udręczenie.
— Panie Cagliostro — powiedział hrabia poważnie — zapominasz o jednej rzeczy...
— O czem? — zapytał prorok z uszanowaniem.
— Zapominasz, że są ludzie, niepotrzebujący znać swego przeznaczenia, i że są inni, którym świadomość owa jest konieczną, bo od ich przyszłości zależą losy miljonów.
— Rozkazu żądam — powiedział Cagliostro — inaczej milczę...
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Niech Wasza Królewska Mość rozkazuje — szepnął Cagliostro — a będę posłusznym.
— Rozkazuję ci, panie Cagliostro, odkryć mi moje przeznaczenie — rzekł król z powagą.
W tej samej chwili książę de Richelicu powstał, zbliżył się do króla, skłonił się uniżenie i rzekł:
— Dzięki królowi Szwecji za zaszczyt, jaki uczynił domowi mojemu, racz Najjaśniejszy Panie, zająć miejsce honorowe, które ci od tej chwili z prawa należy.
— Zostańmy jak jesteśmy, panie marszałku, i słuchajmy pilnie tego, co powie nam pan Cagliostro.
— Królom nie mówi się prawdy, Najjaśniejszy Panie.
— Nie jestem przecież w swojem królestwie. Usiądź, książę, proszę, na swojem miejscu, a ty, panie Cagliostro, zaczynaj...
Cagliostro spojrzał znowu na szklankę, a pod jego natężonym wzrokiem woda się poruszyła i poczęła perlić, jak wino szampańskie.
— Najjaśniejszy Panie, rzeknij, co chcesz wiedzieć; jestem gotów...
— Powiedz mi, jaką śmiercią umrę?
— Od wystrzału, Najjaśniejszy Panie.
Czoło Gustawa zajaśniało.
— A! więc w bitwie — powiedział — zginę śmiercią walecznych. Stokrotne dzięki, panie Cagliostro.
Cagliostro opuścił głowę i milczał.
Hrabia de Haga zmarszczył brwi.
— No! — powiedział — czyż nie na wojnie mnie zastrzelą?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Gdzież więc mnie spotka wypadek?
— Na balu, Najjaśniejszy Panie.
Król się zamyślił. Cagliostro, który mówił stojąc, padł na krzesło i ukrył twarz w dłonie. Otaczający proroka i króla pobledli śmiertelnie. Condorcet zbliżył się do szklanki z wodą, z której wieszcz wyczytał złowrogą wróżbę, podniósł ją do światła i badał starannie tajemniczą zawartość. Badał kryształ i wodę, chciał dojść przyczyny, bo zdawało mu się, że to tylko wyliczenie czysto fizyczne. Nie musiał atoli znaleźć rozwiązania zagadki, bo postawił szklankę i zwrócił się do Cagliostra:
— Otóż i ja proszę szanownego proroka, aby zapytał o mnie zwierciadła magicznego. Niestety, nie jestem panem możnym — dodał — nie dowodzę armją, a moje ciche życie nie należy do miljonów poddanych.
— Pan — rzekł hrabia de Haga — panujesz w imię nauki, a życie twoje należy nie do jednego narodu, lecz do całej ludzkości.
— Dziękuję, panie hrabio, ale może pan Cagliostro nie podziela tego zdania?
Cagliostro podniósł głowę, jak rumak ostrogą ukłuty.
— Tak jest, markizie — zaczął, wpadając w podrażnienie nerwowe, które w starożytności przypisanoby nawiedzeniu przez bogów. — Tak jest, jesteś panem możnym i wielkim w królestwie nauki. Patrz mi pan prosto w oczy; czy żądasz również na serjo, abym ci przyszłość odsłonił?
— Pragnę tego, panie hrabio, i na honor, zupełnie na serjo.
— Dobrze, margrabio — odrzekł Cagliostro głosem głuchym i przymykając oczy — umrzesz od trucizny, którą nosisz w pierścieniu. Umrzesz...
— A gdybym ją wyrzucił? — przerwał Condorcet.
— Wyrzuć pan zatem...
— O! markizie! — zawołała pani Dubarry — na miłość Boską, wyrzuć tę obrzydliwą truciznę; pozbądź się jej, aby zawstydzić tego złowróżbnego ptaka, który nas wszystkich zasmuca. Ponieważ pan Cagliostro utrzymuje, że umrzesz od tej trucizny, zatem jak jej mieć nie będziesz, to się nie otrujesz i przepowiednia pana Cagliostro nie sprawdzi się...
— Pani Dubarry ma rację, — odezwał się hrabia de Haga...
— Brawo! hrabino — rzekł Richelieu. — Dalej, markizie, wyrzucaj truciznę; bo widzisz, że i o mnie tutaj chodzi. Odkąd wiem, że śmierć nosisz na palcu, z obawą będę się trącać z tobą szklanką. Pierścionek może się otworzyć... i...
— Na nicby się to nie zdało — rzekł spokojnie Cagliostro — pan de Condorcet nie uczyni tego.
— Istotnie — rzekł markiz — nie mogę, nie chcę bynajmniej pomagać przeznaczeniu, ale ta trucizna jest jedyną w swoim rodzaju; Cabanis trafem ją wynalazł, a traf taki może się nie powtórzyć. Tryumfuj zatem, panie Cagliostro.
— Przeznaczenie — odpowiedział ten ostatni — znajduje zawsze wiernych sprzymierzeńców dla spełnienia swoich wyroków.
— Więc się otruję! — zawołał Condorcet. — Niechże i tak będzie. Nie każdemu to się przytrafi. Zawsze to śmierć przyjemna; odrobina proszku na język i wszystko skończone. To już nie śmierć, tylko mniej życie — jak się mówi w algebrze.
— Panie hrabio — odezwał się pan de Favras — mamy już rozbicie okrętu, wystrzał i truciznę, śliczne rzeczy doprawdy, aż mi ślina do ust idzie. No, racz-że i mnie coś podobnego ofiarować?
— O! panie de Favras — rzekł Cagliostro — nie masz potrzeby zazdrościć; bo, na mój honor szlachcica, ciebie czeka coś lepszego jeszcze...
— Ostrożnie! panie Cagliostro, za wiele obiecujesz, trudno ci będzie dotrzymać.
— Mamy jeszcze przecież postronek, szanowny panie — odpowiedział prorok uprzejmie.
— Postronek!... a to co znowu?
— Mówię panu, że będziesz wisiał — dodał Cagliostro w wieszczem uniesieniu.
— Będzie powieszony! — powtórzono — o, do djabła!
— Zapomina pan, iż jestem szlachcicem, jeżeli zaś mówisz o samobójstwie, uprzedzam, że zanadto się szanuję, abym wybrał ten rodzaj śmierci.
— Nie mówię wcale o samobójstwie.
— Zatem utrzymujesz pan, iż będzie to kara. Ależ we Francji szlachty nie wieszają.
— Ułożycie się o to z katem, panie de Favras — odrzekł Cagliostro opryskliwie.
Wszyscy osłupieli, słysząc takie zakończenie.
— Wiecie państwo, iż drżę ze strachu — odezwał się de Launay — poprzednicy moi wyszli tak nieszczęśliwie, że boję się pytać wyroczni.
— Jesteś pan mędrszym od innych, nie chcąc dociekać przyszłości. Dobre czy złe, szanujmy tajemnice Boskie!
— Mam nadzieję, panie de Launay — rzekła Dubarry — że masz tyle odwagi co i ci panowie?
— I ja tak sądzę, łaskawa pani, — odpowiedział komendant Bastylji z ukłonem.
A zwracając się do Cagliostra — dodał:
— No, panie, zaklinam cię, racz i mnie uszczęśliwić horoskopem.
— Z chęcią, panie; uderzenie toporem w głowę — i po wszystkiem...
Okrzyk zgrozy rozległ się po sali; Richelieu i Taverney błagali Cagliostra, aby przestał, lecz ciekawość kobieca zwyciężyła.
— Słuchając cię, hrabio — odezwała się pani Dubarry — możnaby przypuszczać, że cały świat skończy śmiercią gwałtowną. Jest nas tu osiem osób, z tych już pan pięć skazałeś...
— Pojmuje pani, że to są żarty — mówił de Favras — które nas bawią...
— Fałsz, czy prawda, zawsze jednakowo śmiać się z tego będziemy — dodał hrabia de Haga.
— O! i ja się śmieję — mówiła Dubarry — bo nie chcę tchórzostwem ubliżyć towarzystwu. Na nieszczęście, jestem kobietą tylko i nie spodziewam się zgonu tak strasznego. Kobieta zwykle kończy na łóżku. Ale śmierć kobiety starej, samotnej i zapomnianej będzie okrutniejszą od innych, nieprawdaż, panie Cagliostro?
— Nie pytasz pani wyraźnie, a żądasz odpowiedzi?
Hrabina się zawahała.
— Tak... ale... i nie dokończyła.
— A zatem — dodał Cagliostro — zapytujesz pani? tak? czy nie?
Hrabina zdobyła się na odwagę i zawołała.
— Dobrze! — powiedz pan, jeżeliś łaskaw, jak skończy Joanna de Vaubernie, hrabina Dubarry?
— Na rusztowaniu!... — odrzekł złowróżbny prorok.
— Wszak, aby skończyć na rusztowaniu, trzeba zabić, zamordować, jednem słowem zbrodnię popełnić, a ja przecież nie uczynię nic podobnego. To były żarty tylko, powiedz pan szczerze?
— Takie same żarty, jak to wszystko, co przepowiedziałem.
Hrabina wybuchnęła śmiechem nienaturalnym.
— Nie pozostaje nam zatem nic więcej, panie de Favras rzekła — jak tylko zamówić wozy pogrzebowe.
— Dla pani hrabiny to zbyteczne — dodał Cagliostro.
— A to znów dlaczego?
— Pani hrabina odbędzie drogę do rusztowania na wozie więziennym.
— Fi! co za szkaradzieństwo. Ah! cóż za przebrzydły z pana człowiek! Zmiłuj się, marszałku, na drugi raz staranniej dobieraj sobie gości, albo noga moja tu nie postanie!...
— Przebacz mi, pani, lecz, zarówno jak ci panowie, sama domagałaś się tego...
— Czy przynajmniej będę miała możność wybrać sobie spowiednika?
— Napróżno wzywałabyś go, hrabino.
— Dlaczego?
— Ostatnim, który wstąpi na rusztowanie w towarzystwie spowiednika, będzie...
— Będzie kto?... zawołano.
— Będzie król Francji.
Słowa te wymówił Cagliostro tonem grobowym, który jak echo śmierci obezwładnił słuchających.
Nikt nie miał odwagi odezwać się pierwszy.
Cagliostro podczas tej ciszy zbliżył do ust szklankę i wodą, z której wyczytał swoje krwawe przepowiednie, ale, zaledwie umoczył wargi, odepchnął ją ze wstrętem nieprzezwyciężonym, jakgdyby to była czara, goryczy pełna. Jednocześnie spojrzał na barona de Taverney.
— O!... — wykrzyknął tenże — nie mów pan do mnie ani słowa; nie chcę wiedzieć, co się ze mną stanie.
— Ale ja zapytuję zamiast niego — odezwał się Richelieu.
— Panie marszałku, jesteś jedynym z tego towarzystwa, który umrzesz w swojem łóżku.
— Przejdźmy na kawę, szanowni panowie — zawołał książę, zachwycony przepowiednią.
Wszyscy powstali, lecz przed udaniem się do salonu hrabia de Haga zaczepił Cagliostra:
— Nie myślę, szanowny panie — powiedział — unikać przeznaczenia, ale powiedz mi, czego się strzec potrzebuję?
— Mufki futrzanej.
Hrabia de Haga odszedł do salonu.
— A ja czego? — zapytał Condorcet.
— Omletu.
— Od dziś wyrzekam się jaj.
I udał się za hrabią.
— A mnie co grozi? — zapytał de Favras.
— List.
— Dobrze, dziękuję.
— A mnie?... odezwał się de Launay.
— Zdobycie Bastylji.
— No! jeżeli tak, to mogę spać spokojnie — rzekł, oddalając się ze śmiechem.
— Na mnie kolej, hrabio — rzekła hrabina pomieszana.
— Ty, piękna pani, unikaj placu Ludwika XV.
— Niestety! — odpowiedziała hrabina — kiedyś, bardzo dawno, zbłądziłam na tym placu. Dnia tego glowę straciłam zupełnie...
— Otóż raz jeszcze, hrabino, stracisz tam głowę, tylko nie odnajdziesz jej już więcej.
Dubarry z krzykiem uciekła do salonu.
Cagliostro chciał iść za innymi.
— Zatrzymaj się chwilkę — odezwał się Richelieu — zostałem tylko ja i Tarerney, którym nic nie przepowiedziałeś, czarowniku drogi.
— Baron prosił, abym milczał, a książę o nic nie pytał.
— O!... ja jeszcze proszę za sobą — zawołał Taverney ręce składając, — nie chcę nic zgoła wiedzieć...
— Dla przekonania nas o władzy swojej, odkryj nam naprzykład tajemnicę, o której tylko we dwóch wiemy.
— Którą? — zapytał Cagliostro z uśmiechem.
— No, powiedz, dlaczego zacny Taverney siedział ciągle w Wersalu, zamiast mieszkać spokojnie w dobrach swoich de Maison-Rouge, które król odkupił przed 3 laty?
— Nic łatwiejszego, panie marszałku, — odparł Cagliostro. — Przed dziesięciu laty pan baron oddawał na własność córkę swoją, pannę Andreę de Taverney, królowi Ludwikowi XV; lecz mu się to nie udało...
— Oh! oh! — mruknął Taverney.
— Dziś zaś pan baron ofiaruje syna swego, Filipa de Taverney, królowej Marji Antoninie... Zapytaj go pan, czy kłamię?
— Na honor — rzekł Taverney — ten człowiek jest czarownikiem, albo niech mnie wszyscy djabli porwą!
— Tylko — parsknął marszałek — nie mów tak odważnie o djabłach, mój stary przyjacielu.
— Straszne! przerażające!... — mruczał Taverney.
I odwrócił się do czarownika, chcąc go prosić o sekret, ale Cagliostro znikł bez śladu.
— No, Taverney kochany! chodźmy do salonu, ho wypiją kawę bez nas, lub co gorsza, zimną nam ją podadzą.
Wrócili do salonu... Jakież było jednak ich zdziwienie, gdy żywego ducha tam nie zastali. Ogień trzaskał na kominku, w kandelabrach paliły się świece, kawa gorąca czekała — wszystko napróżno. Nikt nie miał odwagi spotkać się raz jeszcze z grobowym wróżbitą.
— Na honor, stary towarzyszu, zdaje mi się, że we dwóch tylko kawę wypijemy... Tam do licha, nawet ten się także gdzieś podział...
I Richelieu oglądał się dokoła, ale mały staruszek ulotnił się z innymi.
— No, no, i tego niema; wszystko mi jedno, — rzekł książę, śmiejąc się i zacierając ręce. — Ja tylko jeden umrę na łóżku... O, panie Cagliostro, nie jestem wcale niedowiarkiem, wierzę ci zupełnie.... Umrę na łóżku i jak można najpóźniej? prawda? Hola! kamerdyner! podaj no mi moje krople.
Służący wszedł z flakonem w ręku i udał się za marszałkiem do sypialnego pokoju.

KONIEC PROLOGU
I
DWIE NIEZNAJOME

Straszna zima 1784 roku, okrutny potwór, który pochłonął szóstą część ludności Francji, nie dawała się we znaki księciu de Richelieu, zamkniętemu w swoim wygodnym i dobrze ogrzanym pałacu. Lecz należał on do nielicznych wybrańców losu.
Trzysta tysięcy nieszczęśliwych, mrących z zimna i głodu, jęczało w samym tylko Paryżu, w tym Paryżu, posiadającym rzekomo nieprzebrane skarby, w Paryżu, w którym nic nie uczyniono dla odwrócenia klęski głodowej.
Od czterech miesięcy ludność z prowincji ciągnęła do wielkich miast, jak wilki opuszczają zimą lasy, aby napadać na wioski. Paryżowi nie stało chleba i drzewa. W przeciągu miesiąca pochłonęło miasto wszystkie zapasy żywności; opieszały i niezaradny burmistrz spóźnił się ze sprowadzeniem drzewa z lasów, oddanych mu do rozporządzenia w obrębie dziesięciu mil dokoła stolicy. Ludwik XVI, król dobry i litościwy, odczuł najpierwszy fizyczne potrzeby swojego ludu, lubo dążności jego obywatelskich pojąć nie był w stanie, i wyznaczył dwieście tysięcy liwrów na kupno wozów i koni, a gdy i tego było za mało, rozkazał jedne i drugie gwałtem zabierać. Ponieważ transporty drzewa nie odpowiadały zapotrzebowaniom, zabroniono jednej osobie nabywać więcej nad wiązkę drzewa, następnie pół wiązki zaledwie. Tłumy oblegały składy opałowe, jak w następstwie oblegały drzwi piekarzy. Król rozdał cały swój fundusz osobisty. Nakazał ściągnąć nadzwyczajne podatki w sumie trzech miljonów i przeznaczył pieniądze na zapomogi, dodając, że wszystkie inne potrzeby milkną wobec strasznej klęski głodowej. Królowa z własnej szkatuły ofiarowała pięćset luidorów. Klasztory zamieniono w przytułki. Szpitale, gmachy publiczne, pałace arystokracji otwierały swe podwoje i, za przykładem zamków królewskich, rozniecały ognie w dziedzińcach ku rozgrzaniu zziębniętych i głodnych. Spodziewano się w ten sposób doczekać zmiany! Mróz jednak trzymał bez przerwy, co wieczór niebo czerwone iskrzyło się gwiazdami a blask ich chłodny rozsiewał dokoła śmierć. Ziemię, cokolwiek podczas dnia odtajałą, pokrywała nocą powłoka lodowa. Setki robotników odkopywało śnieg z przed domów, odrzucając go na ulicę i tworząc tym sposobem dwa wały wysokie i wilgotne, zaciemniające i bez tego wąskie przejścia. Ciężkie powozy z obmarzniętemi kołami, konie padające co chwila na gołoledzi, staczały się na te wały śniegowe, grożące zarówno jadącym, jak i przechodniom.
Komunikacja wszelka ustała, siły ludzkie nie były w stanie zapobiec złemu. Paryż zwyciężony zdał się na łaskę zimy. Przez grudzień, styczeń, luty i marzec trwał już ten stan piekielny. Kilkodniowa — od czasu do czasu — odwilż zamieniała miasto w ocean ścieków i brudu. Niektóre ulice wpław trzeba było przebywać. Paryż, zawrze ten sam, komponował dowcipne kuplety, śpiewał i bawił się powodzią, śmiercią i głodem. Tłumy dążyły do hal przyglądać się przekupkom, które w wysokich butach, do pasa podkasane, obsługiwały kupujących ze śmiechem, żartami, obrzucając się błotem, w którem brodziły. Po odwilży brał zwykle mróz i pokrywał wodę i błoto — lodem błyszczącym i śliskim. Można było przewidzieć chwilę, w której, dla braku komunikacji, ani wodą ani lądem żywność do Paryża przedostać się nie potrafi. Król, widząc ostateczność, zwołał wielką radę. Postanowiono wydalić z Paryża, to jest, prosić, aby się zeń wynieśli na prowincję: biskupi, proboszcze, zakonnicy, a także gubernatorzy, prefekci i urzędnicy prowincjonalni. Ludzie ci przynosili miastu wielką szkodę, zużywali bowiem masę opału w swoich pałacach, spotrzebowywali dużo żywności w wykwintnych swoich kuchniach. Lud paryski ocenił dobroczynność króla i miłosierdzie królowej. Wdzięczność pospólstwa wyrażała się w sposób oryginalny. Na rogach głównych ulic wznoszono artystycznie wykonane w śniegu posągi pary królewskiej.
Nareszcie, przy schyłku marca, zaczęto się ocieplać powoli. Nigdy jeszcze położenie nie było równie straszne; po dniach cieplejszych — noce chłodne i wichry mroźne doprowadzały lud do rozpaczy. Wody Sekwany zalały przedmieścia. Aż oto w pierwszych dniach kwietnia, zima znów powróciła. Śnieg pokrył bulwary i wybrzeża, sanki znów się ukazały. Cudowny to był widok! Powozy, pędzące cicho, bez turkotu po ulicach pokrytych białym całunem, stały się postrachem dla pieszych, którzy, nie słysząc nadjeżdżających i nie mając gdzie uniknąć, z powodu nagromadzonych lodów, dostawali się pod kola. W kilka dni miasto napełniło się rannymi i umierającymi. Wtedy dopiero policja zaczęła zwracać na to uwagę. Kazano bogaczom wynagradzać biedaków, których tratowali. Bo w owym czasie możnowładztwa, arystokracja miała prawa nawet co do sposobu jazdy. Książę krwi jeździł co koń wyskoczy, nie wołając; na bok!... książę zwyczajny, par Francji i artystka opery jeździli wyciągniętym kłusem; prezydent i finansista kłusem zwyczajnym.
W tydzień po pamiętnym obiedzie, wydanym przez księcia Richelieu w Wersalu, w dzień słoneczny, lecz chłodny ukazało się w Paryżu na placu królowej czworo sanek eleganckich, pędzących od strony Pól Elizejskich. Za miastem sanna była jeszcze wyborna — w mieście ulice były czarne, a śnieg zmieszany z błotem. To też kawalkata zwolniła w mieście biegu. W pierwszych samach siedziało dwóch panów w ciemnych płaszczach sukiennych, z kołnierzami futrzanemi; różnicę w ubraniu stanowiło to jedynie, że jeden miał guziki i sznury złote, drugi zaś jedwabne tylko. Panowie siedzący w sankach, ciągniętych przez karego bieguna, z nozdrzy którego buchała para, oglądali się bezustannie. W drugich sankach znajdowały się dwie kobiety, zatonięte i otulone futrami — i gdyby nie wysokość koafiur na głowach, na czubku których pióra powiewały, możnaby je wziąć było tak dobrze za kobiety. jak za mężczyzn. Dwie te damy, przytulone do siebie, prowadziły ożywioną rozmowę, nie zważając wcale na licznych przechodniów, gapiących się natrętnie. Jedna z nich, wyższa, zasłaniała usta chusteczką batystową, haftowaną, a głowę, pomimo wiatru ostrego, trzymała sztywno i hardo.
Piąta godzina wybiła na wieży kościoła Sainte-Croix d‘Antin; zapadał mrok, a z nim i zimno przejmujące.
Dojechano już prawie do drzwi Saint-Denis. Dama, trzymająca chusteczkę przy ustach, dała znak panom przed nią jadącym i ci natychmiast oddalili się znacznie. Wtedy zwróciła się do jadących ztyłu, a ci w tej chwili skręcili w ulicę Saint-Denis i znikli. Sanie z damami udały się w stronę bulwaru Ménilmontant i tam się zatrzymały. Cicho tu było i pusto; nikt nie miał odwagi przechodzić tędy nocą bez eskorty, od czasu, gdy nędza zamieniła kilka tysięcy żebraków w złodziei i napastników. Dama, która wydawała rozkazy, dotknęła końcem palca ramienia stangreta. Sanie stanęły jak wryte.
— Weber — rzekła — jak prędko możesz mi sprowadzić kabrjolet, tam gdzie wiesz:...
— Pani kabrjoletem pojedzie?... — zapytał stangret z wyraźnym niemieckim akcentem.
— Tak jest, chcę widzieć ognie i dlatego pojadę ulicami, większe tam błoto niż na bulwarach, nie możnaby więc saniami się przedostać. Wreszcie przeziębiam, i ty, moja mata, przeziębłaś pewnie? — dodała, zwracając się do towarzyszki.
— Tak, pani — odpowiedziała.
— Zrozumiałeś zatem, Weber?... Czekaj z kabrjoletem tam, gdzie ci mówiłam.
— Dobrze, proszę pani.
— Ile czasu nato potrzebujesz?...
— Pół godziny.
— Dobrze. Zobacz-no, mała, która godzina?
Młodsza dama wyjęła zegarek i z trudnością dojrzała godzinę, bo, jak mówiliśmy, zmrok już zapadał.
— Trzy kwadranse na szóstą — powiedziała.
— A więc trzy na siódmą, pamiętaj, Weber. Powiedziawszy to, wyskoczyła lekko z sanek, podała rękę przyjaciółce i oddaliły się obie.
Stangret mruczał tymczasem tak, aby go pani posłyszała:
— Nierozwaga, ah! mein Gott!... co za nierozwaga.
Młode kobiety uśmiechnęły się, otuliły futrami, podniosły wysoko kołnierze, i ciesząc się, że śnieg chrupie pod ich małemi nóżkami, obutemi w futrzane pantofelki, szybko przebiegły aleję bulwaru.
— Andreo kochana, masz takie dobre oczy, sprobuj-no zatem przeczytać na rogu, jak się ta ulica nazywa odezwała się starsza dama, mogąca mieć najwyżej lat trzydzieści parę.
— Ulica Pont-aux-Choux — odrzekła młodsza ze śmiechem.
— Cóż to za ulica?... O mój Boże, zabłądziłyśmy chyba!... Powiedziano mi, że dziesiąta ulica na prawo. Ale czy ty czujesz, Andreo, jak tu pachnie świeży chleb?...
— Nic dziwnego — odpowiedziała towarzyszka, jesteśmy przed piekarnią.
— Wiesz co?... spytaj się, gdzie jest ulica Saint-Claude — rzekła starsza pani, i zbliżyła się do drzwi sklepu.
— O ulicę Saint-Claude wam chodzi, piękne damulki moje?... — odezwał się głos wesoły — chcecie wiedzieć, gdzie ta ulica?...
Kobiety zwróciły się w stronę głosu i zobaczyły czeladnika piekarskiego, stojącego przed domem. Pomimo mrozu, świecił on gołą piersią i bosemi nogami.
— Na Boga!... — zawołała młodsza, chowając się za towarzyszkę, — ten człowiek jest nagi!... Czyżbyśmy aż do Australji zawędrowały?...
— Szukacie ulicy Saint-Claude? — ciągnął piekarczyk, nie pojmując, iż można się było zdziwić jego kostjumem.
— Tak, przyjacielu — odpowiedziała starsza dama, powstrzymując się od śmiechu.
— Zaraz sam wam drogę wskażę — rzekł wesoły chłopak — i pobiegł naprzód, stukając sabotami.
— Ależ nie!... nie potrzeba — zawołała starsza z kobiet, nie życząc sobie przewodnika podobnego, powiedz nam tylko w której to stronie, to same trafimy.
— Pierwsza ulica na prawo, proszę pani — odrzekł chłopak.

— Dziękujemy!... zawołały obie kobiety i pobiegły w stronę wskazaną, tłumiąc szalony śmiech.

II.
U SIEBIE

Saint-Claude była to uliczka, używająca dobrej opinji. W kilku jej domach mieścili się ubodzy rentierzy, biedni kupcy i prawdziwi biedacy, otrzymujący wsparcia z funduszów parafjalnych.
Oprócz tych kilku domów, przy jednym rogu, od strony bulwaru wznosił się wspaniały pałac, mogący być słusznie ozdobą całej ulicy; lecz budynek ten pański, który, z poza muru nawet okalającego, mógłby blaskiem swych okien rozjaśnić całą uliczkę, ten pałac był właśnie najciemniejszy i najcichszy ze wszystkich domów dzielnicy.
Drzwi były zawsze zamknięte, okna zawsze zabite roletami ze skóry i zaopatrzone prócz tego w żaluzje i okiennice, a na wszystkiem gruba warstwa kurzu. To dom, w którym mieszkał ongiś Józef Balsamo, dziś pusty przez szczury tylko zajęty.
Po lewej stronie ulicy stoi dom biały, wysoki jak wieża, pośród niedużego ogrodu, zamkniętego wysokim murem.
Na najwyższem piętrze dwa okna świecą bezustannie czerwoną łuną. Niższe piętra — ciemne i ponure. Czyżby lokatorowie już spali? czy żałują światła i drzewa, drogiego obecnie niesłychanie? Gdy jednak cztery piętra znaku życia nie dają, piąte nietylko żyje, lecz błyszczy nadnaturalnie.
Zastukajmy do drzwi; wejdźmy na schody, prowadzące do czwartego piętra, a na piąte dostaniemy się po drabinie. Łapka sarnia wisi u drzwi; pod drzwiami mata słomiana. Drzwi pierwsze nie zamknięte; wchodzimy do pokoju pustego i ciemnego: to właśnie ten, w którego oknach nigdy niema światła. Jest to przedpokój izby, której sprzęty zasługują na uwagę.
Podłoga kamienna, drzwi grube, malowane, trzy fotele z białego drzewa, pokryte aksamitem żółtym i nędzna stara sofa z poduszkami, powygniatanemi w kształty chudego ciała.
Dwa portrety wiszą na ścianach. Świeca, umieszczona na trójnogu, i lampa, ustawiona nad kominkiem, rzucają jaskrawe światło na portrety.
Na pierwszym obrazie widać twarz ściągłą i bladą z oczami bez blasku, z brodą śpiczastą, z pióropuszem przy kapeluszu na głowie, z szeroką kryzą na szyi. To portret Henryka III, króla Francji i Polski; pod nim napis czarny na tle zlocistem:

Henryk Walezy.

Drugi obraz w ramach złoconych, o tyle świeży, o ile pierwszy stary i zczerniały, przedstawia kobietę młodą o oczach czarnych, twarzy okrągłej i ustach wąskich, zaciśniętych.
Fryzura jakby przygniatała jej głowę swoim ciężarem, a tak jest wysoka i tyle ma wstążek i ozdób przerozmaitych, że pokrycie głowy Henryka III z poprzedniego portretu, wygląda przy tej fryzurze, jak kretowisko obok piramidy.
Pod tym portretem jest także napis:

Joanna Walezjanka.

Spojrzawszy na ogień wygasły w kominku, na nędzne firanki perkalowe, osłaniające łóżko pokryte spłowiałemi kołdrami, rzućmy okiem na kobietę młodą jeszcze, skromnie ubraną, wspartą łokciem na dębowym stoliku i przeglądającą adresy kilkunastu zapieczętowanych listów. Ta młoda kobieta, jest najwierniejszą kopją portretu Joanny Walezjanki.
O parę kroków od niej, siedzi staruszka nikiego wzostu, ubrana jak duenna z obrazka Greuz‘a, i pomimo widocznego uszanowania dla swej pani, z ciekawością przygląda się jej zajęciu.
„Joanna Walezjanka“ — brzmiał podpis portretu.
Prawdę powiedziawszy, mieszkanka piątego piętra nie przynosiła ujmy swemu pochodzeniu. Posiadała rączki białe i delikatne, które dla ogrzania od czasu do czasu wsuwała pod pachę. Nóżkami zgrabnemi, wąziutkiemi, ubranemi w aksamitne pantofelki, uderzała o podłogę kamienną, zapewne także z powodu zimna. Wicher północny dostawał się przez szczeliny okien i drzwi; a biedna stara służąca czy towarzyszka damy, zajętej listami, kuliła się i patrzyła ze smutkiem w zimny kominek. Dama, siedząca przy stoliku, przerzucała ciągle listy i po odczytaniu każdego adresu, zawsze coś powiedziała:
— Pani Misery — rzekła — pierwsza dama z otoczenia królowej. Nie dostanę od niej więcej nad sześć luidorów; nie tak dawno bowiem przysłała mi wsparcie.
I westchnęła boleśnie.
— Pani Patrix, pokojowa Jej Królewskiej Mości, dwa luidory... pan de Colonne, porada... pan d‘Ormesson audjencja... pan de Rohan, wizyta... Postaram się, aby i on także wizytę mi złożył, — dodała z uśmiechem. — Mamy zatem — ciągnęła tonem płaczliwym — osiem luidorów zapewnionych, i to musi nam na osiem dni wystarczyć.
Podniosła głowę i zawołała:
— Pani Klotyldo! objaśnijże świecę.
Stara spełniła rozkaz i wróciła na, swoje miejsce, surowa i zimna.
Zniecierpliwiło to widać młodą kobietę.
— Moja kochana — powiedziała — poszukaj no kawałka świecy woskowej i podaj mi ją. Wiesz, że łojówek znosić nie mogę.
— Nie będę szukać, skoro wiem, że nie znajdę — odrzekła stara.
Widząc, że stara nie rusza się z miejsca, dama przestała nalegać. Zabrała się znowu do rachunków.
— Z ośmiu luidorów, trzy muszą iść na spłatę długów najpilniejszych.
Teraz zaczęła spisywać:
— Trzy luidory... Pięć przyrzekłam panu de la Motte, aby mu pobyt w Bar-sur-Aube, uprzyjemnić. No! nie może się on pochwalić, aby go małżeństwo ze mną wzbogaciło; ale, cierpliwości!
Uśmiechnęła się i spojrzała, w lustro wiszące pomiędzy portretami.
— A teraz piszmy: droga z Wersalu do Paryża i napowrót. Kurs po luidorze.
I dopisała cyfrę pod rubryką wydatków.
— Utrzymanie przez osiem dni... luidora.
— Odświeżanie toalety, datki lokajom... cztery luidory... Zobaczmy, czy już wszystko?
Przerwała znów zajęcie i zawołała:
— Dzwonią do drzwi wchodowych, dzwonią napewno.
— Ależ to nie do nas, proszę pani, — odpowiedziała stara, jakby do miejsca przyrosła.
— Dzwonią na czwarteam piętrze, pod nami.
— Cztery, sześć, jedenaście, czternaście luidorów, brak sześciu, aby odświeżyć garderobę, zapłacić to stare bydlę i raz przecie wypędzić. — Czy nie słyszysz i teraz jeszcze dzwonka, uparciuchu przebrzydły? — zawołała dama gniewnie.
Stara kobieta pobiegła nareszcie otworzyć, jej pani zaś tymczasem co żywo schowała listy i papiery do szuflady.
Rzuciła następnie szybko wzrokiem po pokoju, dla przekonania się, czy wszystko w porządku, usiadła na sofie w pozie smutnej, cierpiącej, naprzeciwko lustra, i bystrem okiem patrzyła na drzwi, które się w niem odbijały, uchem zaś śledziła szmer, dochodzący z przedpokoju.
Służąca, pomrukując, otworzyła, a głos młody i świeży zapytał:
— Czy tutaj mieszka pani hrabina de la Motte?
— Pani hrabina de la Motte Walezjanka? powtórzyła Klotylda głosem nosowym.
— Tak, ta sama, moja kobieto. Czy zastałam panią de i a Motte?
— Jest w domu; cierpiąca, nie może wychodzić.
Mniemana chora nie straciła ani słowa z powyższej rozmowy, a patrząc ciągle w lustro, zobaczyła, że kobieta pytająca należała z pewnością do sfery arystokratycznej.
Drzwi się zamknęły i dwie kobiety, poszukujące przed chwilą ulicy Saint-Claude, weszły do pani de la Motte.
— Kogo mam pani hrabinie oznajmić? — zapytała Klotylda, patrząc ciekawie na przybyłe.
— Damy z towarzystwa dobroczynności.
— Z Paryża?
— Nie; z Wersalu.

Klotylda poszła naprzód, a nieznajome za nią, i ukazały się w chwili, gdy pani de la Motte z trudnością podnosiła się z fotela, aby złożyć ukłon przybyłym.

III.
JOANNA DE LA MOTTE WALEZJANKA.

Joanna de la Motte pragnęła przekonać się przedewszystkiem, z kim ma do czynienia.
Starsza z przybyłych, lat około trzydziestu dwóch, była olśniewająco piękna, ale wyraz dumy rozlanej na twarzy ujmował jej nieco uroku. Tak przynajmniej osądziła Joanna.
Sposób atoli trzymania głowy był tak dystyngowany, spojrzenie tak rozkazujące, że mimowoli wzbudzały szacunek, połączony z bojaźnią.
Rozpatrując dalej, przekonała się, że młodsza z pan posiadała figurę giętką, pierś szeroką i wypukłą, a rączkę białą i pulchną, gdy ręce starszej były szczupłe i nerwowe.
Joanna Walezjanka, po tych spostrzeżeniach, głosem czułym i pokornym, zapytała, jakim szczęśliwym okolicznościom odwiedziny te zawdzięcza.
Na dany znak odezwała się młodsza z przybyłych:
— My, pani hrabino, jesteśmy przełożone zakładu dobroczynnego. Słyszałyśmy o pani bardzo dużo, i postanowiłyśmy poznać osobiście jej położenie, a także usłyszeć z ust pani historję jej życia.
Joanna zamyśliła się nad odpowiedzią.
— Szanowne panie — zaczęła — ten oto portret Henryka III, to portret brata mego pradziada; bo pochodzę z domu Walezjuszów, o czem słyszałyście zapewne.
Zamilkła i czekała na zapytanie.
— Pani — odezwała się starsza dama, głosem poważnym choć słodkim — czy prawdą jest, co mówią, że matka pani była odźwierną domu zwanego Fontette, przy Barsur-Seine?
Joanna sponsowiała na to wspomnienie, lecz natychmiast odparła śmiało:
— Tak jest, łaskawa pani, moja matka była istotnie odźwierną w domu zwanym Fontette.
— A! — wykrzyknęła dama.
— Matka moja, Marja Jossel, była cudownie piękną, ojciec mój się w niej zakochał i pojął za żonę. Ojciec mój Saint-Remy Walezjusz, pochodził z prostej linii od Walezjuszów panujących i przez niego to, w żyłach moich, płynie krew królewska.
— Jakimże sposobem doszłaś pani do tak strasznej nędzy?
— Niestety! to łatwe do zrozumienia.
— Opowiedz nam to pani, słuchamy.
— Wiecie panie zapewne, że, po wstąpieniu na tron Henryka IV, korona Walezjuszów przeszła na Bourbonów. Zostało tylko kilku członków rodziny upadłej, pochodzących z tegoż samego pnia, co czterej bracia tak marnie ze świata zgładzeni.
— Otóż — ciągnęła Joanna — spadkobiercy Walezjuszów, nie chcąc rzucać cienia na nową rodzinę królewską, zmienili nazwisko Walezych, na Saint-Rémy przybrane od ziemi, jaką mieli w posiadaniu — i od czasów Ludwika XIII, znani są pod tem nazwiskiem! Dopiero dziad mój, przedostatni z Walezjuszów, widząc monarchję umocnioną, a dawną rodzinę królewską pogrążoną w zapomnieniu, nie chciał zrzekać się dłużej świetnego imienia, powrócił więc do dawnego nazwiska i prowadził nędzny żywot, gdyż na dworze francuskim ani żartem nie pomyślano, że w głębi prowincji wegetuje spadkobierca dawnych monarchów Francji, jeżeli nie najsławniejszych, to z pewnością najnieszczęśliwszych.
Po tych słowach Joanna umilkła znowu.
A mówiła z wielką naturalnością i z wielkiem umiarkowaniem.
— Posiadasz pani zapewne jakie dowody rodowe? — zapytała starsza z odwiedzających, wpatrując się bystro w tę, która mianowała się Walezjanką.
— O, bynajmniej mi ich nie brakuje. Ojciec mój, jako jedyny majątek, zostawił mi wszystkie papiery w porządku. Poco mi jednak dowody, skoro ich nikt uwzględnić nie chce?
— Ojciec pani już nie żyje? — zapytała młodsza dama.
— Tak, niestety! Ojciec mój, baron Walezy, wnuk cioteczny króla Henryka III, umarł z nędzy i głodu.
— Czyż podobna?... — odezwały się razem obie panie.
— I nie skończył nawet tu — ciągnęła Joanna — w tej izbie nędznej, na swojem łóżku! Ojciec mój umarł pośród biednych i cierpiących! umarł w szpitalu.
Damy wydały okrzyk zgrozy.
Zadowolona z wywołanego wrażenia, Joanna spuściła oczy i siedziała pogrążona w myślach.
Starsza dama patrzyła na nią uważnie i przenikliwie lecz widząc boleść niemą i naturalną zarazem, nie przypuszczała kłamstwa i odezwała się do Joanny:
— Wnoszę z opowiadania pani, że dużo w życiu przebolałaś, że zgon ojca twego...
— O! gdyby pani życie moje poznała, przyznałaby, ze strata ojca nie była nieszczęściem największem...
— Jak pani możesz mówić coś podobnego? rzekła dama, marszcząc brwi surowo.
— Tak, pani, mówię to otwarcie, jako córka przywiązana. bo ojciec mój za wiele cierpiał na ziemi, patrząc na niedolę swej opuszczonej rodziny. Czuję niejako ulgę w mym żalu, myśląc, że przynajmniej tam, w górze wnuk królów nie jest zmuszany do żebraniny.
— A co się stało z matką pani?
— Z równą szczerością odpowiem pani: mam żał do Boga, iż pozwolił żyć mojej matce.
Nieznajome zadrżały.
— Czy można prosić panią o szczegóły z jej życia, odezwała się starsza dama.
— Znużyłabym panie opowiadaniem. Okrutna dola moja nikogo nie obchodzi.
— Proszę mówić — słuchamy — rzekła starsza dama rozkazująco, młodsza tymczasem dała jej znak, żeby się nie zdradzała. Pani de la Motte bowiem, usłyszawszy głos ten wyniosły, zastanowiła się i zaczęła bacznie przyglądać mówiącej.
— Słuchamy zatem — dodała dama głosem łagodniejszym — chciej pani zacząć.
I mimowolnie tupnęła nóżką o podłogę. Młodsza podsunęła jej dywanik, za co wzrokiem została skarconą.
— Przysuń sobie dywanik, siostrzyczko, wiem, że boisz się chłodu.
— Wybaczcie panie — zaczęła hrabina de la Motte — zimmo tu jest, lecz drzewo podrożało, a zapas mój wyczerpał się od tygodnia.
— Mówiłaś więc pani — zaczęła starsza z odwiedzających — że byłaś z powodu matki nieszczęśliwą?...
— Pojmuję, że bluźnierstwo podobne wymaga objaśnienia — odrzekła Joanna — zatem, skoro pani rozkazuje, zaczynam:
— Jak już wspominałam, ojciec mój dopuścił się mezaljansu.
— Tak, ożenił się z odźwierną swoją.
— Otóż matka moja, Joanna Jasel, zamiast być wdzięczną za zaszczyt, jaki ją spotkał, roztrwoniła szczupłe mienie mojego ojca wymaganiami bezsensownemi. Gdy mąż sprzedał ostatni już kawałek ziemi, namówiła go, aby udał się do Paryża i odzyskał prawa przynależne jego imieniu. Ojciec dał się przekonać, a może też pokładał nadzieję w sprawiedliwości króla? I wyruszyliśmy do Paryża. Miałam brata, który służył w armji jako prosty żołnierz a małą siostrzyczkę, którą rodzice zostawili na wsi, u fermera, jej chrzestnego ojca. Podróż wyczerpała fundusze nasze, ojciec, robiąc starania przeróżne, znużył się i zmęczył. Tylko od czasu do czasu ukazywał się w domu, gdzie wiedział, że nędzę zastanie. Podczas jego nieobecności matka pastwiła się nade mną. Sąsiedzi litując się, donieśli o tem, ojcu. Ujmując;się za mną, sprawił to, że matka znienawidziła mnie ostatecznie.
Niestety! byłam niedoświadczonem dzieckiem, nie potrafiłam się bronić, płakałam i cierpiałam w cichości! W trakcie tego ojciec zachorował niebezpiecznie, a mnie, córce jego ulubionej, nie wolno nawet było wejść do pokoju, gdzie leżał. Zostałam na łasce matki, która ze zdwojoną wściekłością mściła się na mnie. Wyuczyła mnie frazesu, który pod grozą kary musiałam powtarzać; a gdy, spłakana i głodna, umiałam go już na pamięć, wypchnęła mnie na ulicę i rozkazała recytować przechodniom, jeżeli nie chcę być bitą na nowo.
— O!... jakież to straszne!... — szepnęła młodsza pani.
— A ten frazes, powiedz pani, jaki on był? — zapytała starsza.
— Kazała mi oto — rzekła Joanna — powtarzać ciągle: „Panie, ulituj się nad sierotą, pochodzącą z prostej linji od Henryka Walezjusza!...
— Jakież wrażenie robiło to na przechodniach? — zapytała młodsza z pań.
— Niektórzy słuchali mnie ze współczuciem, inni oburzali się i grozili. Byli i tacy, którzy mnie ostrzegali, że się narażam, że słowa moje dojść mogą do władzy. Ja zaś nic nie rozumiałam, nic pojąć nie mogłam, oprócz tego, że matki muszę słuchać, i że ona bije mnie okrutnie.
— Biedne daiecko!... — czy zawsze tak było?
— Jałmużna, jaką przynosiłam do domu, zadawalała matkę, a ojciec... ojciec rad był, że oddala się dla szukania przytułku w szpitalu.
Damy, słuchając opowiadania, łzy w oczach poczuły.
— Nareszcie brakło mi cierpliwości, nie mogłam wytrzymać dłużej, obrzydło mi moje ohydne rzemiosło, i pewnego dnia, zamiast biegać po ulicy i powtarzać spotkanym wyuczone słowa, usiadłam pod bramą i cały dzień przesiedziałam jak martwa. Wieczorem powróciłam z pustemi rękami. Matka wybiła mnie tak okrutnie, iż zachorowałam ciężko. Wtedy ojciec, pozbawiony wszelkiej pomocy, zmuszony był udać się do szpitala i tam życie zakończył. Bóg ulitował się nade mną. Matka moja, w miesiąc po ciosie jaki nas dotknął, uciekła z żołnierzem, swoim kochankiem, porzucając mnie i mego brata.
— Zostaliście więc sierotami opuszczonemi?
— O!... nie, pani, przestaliśmy być sierotami, gdy nam matki zabrakło. Zostało nam miłosierdzie publiczne. Żebraliśmy o tyle tylko, o ile to do utrzymania życia było konieczne. Tego nam za złe brać niepodobna, bo wszakże każde stworzenie boskie pragnie żyć. Co mam dodać jeszcze?... Oto pewnego dnia miałam szczęście spotkać karetę, drżącą wolno w stronę przedmieścia Saint-Marcel; wewnątrz siedziała kobieta młoda i piękna. Wyciągnęłam rękę, prosząc o wsparcie; młoda kobieta kazała stanąć; opowiadanie moje obudziło jej ciekawość, lecz zarazem i niewiarę. Dałam jej swój adres. Nazajutrz przybyła i przekonała się o prawdzie moich słów. Zabrała nas do siebie, brata oddała do wojska, mnie zaś umieściła w szwalni. Tym sposobem zostaliśmy zabezpieczeni od głodowej śmierci.
— Była to pani de Boulainvilliers, wszak prawda?...
— Tak, ona sama.
— Zdaje mi się, że już umarła?...
— Tak jest, a śmierć jej pogrążyła mnie z powrotem w nędzę. Opiekunka wydała mnie wprawdzie za mąż, za prawego i szlachetnego oficera, pana de la Motte, ale na nieszczęście był on wtedy daleko. Oto koniec mojej historji. Skróciłam ją bardzo, aby nie nadużywać cierpliwości pań łaskawych, które już odwiedzinami swemi dały dowód prawdziwego miłosierdzia.
Po tych słowach pani de la Motte, nastała cisza; starsza z dam przemówiła pierwsza:
— A gdzie jest teraz mąż pani i co robi? — zapytała.
— Mąż mój znajduje się przy garnizonie w Bar-Sur-Aube, służy w żandarmerji i także oczekuje lepszych czasów.
— Czy pani zgłaszana się do króla o wsparcie?...
— O tak, łaskawa pani!...
— Nazwisko Walezjuszów, poparte dowodami, powinno było obudzić sympatję dla pani...
— Nie wiem, łaskawa pani, jakie wrażenie sprawia moje nazwisko, ponieważ na żadną prośbę nie otrzymałam odpowiedzi.
— Musiałaś pani jednakże przedstawiać się ministrom, królowi, królowej?...
— Próżne były o to moje starania, nigdzie mnie nie dopuszczono — odrzekła pani de la Motte.
— Niepodobna przecie, abyś pani żebrała?...
— Nie, łaskawa pani, już tego nie potrafię... Ale...
— Ale co?....
— Ale tak, jak mój ojciec, umrzeć z głodu potrafię...
— Czy pani masz dzieci?...
— Nie mam; a mąż mój złoży życie w usługach króla zakończy honorowo karjerę swoją.
— Czy może pani pokazać nam papiery, udawadniające jej położenie?...
Joanna podniosła się, wyjęła z szuflady parę świstków i podała do przejrzenia.
Ponieważ chciała korzystać z chwili czytania dokumentów, aby zobaczyć dokładnie twarz starszej damy, wysunęła knot lampy i starała się skierować światło w jej stronę.
Napróżno jednak, dama bowiem, jakgdyby blask ją raził, odwróciła się tyłem do lampy i do pani de la Motte. W tej postawie przeczytała uważnie papiery.
— To kopje tylko, czy pani nic więcej nie posiada.
— Oryginały, szanowna pani — odpowiedziała Joanna — złożone są w miejscu bezpiecznem, okażę je tylko...
— W ważnych okolicznościach, wszak prawda? — powiedziała dama z uśmiechem.
— Bezwątpienia, dzisiejsza wizyta jest niemałego dla mnie znaczenia, lecz dowody o których pani mówi... są tak drogocenne, że...
— Rozumiem. Nie może ich pani pokazywać pierwszemu lepszemu...
— O pani! — zawołała Joanna, której udało się nareszcie ujrzeć twarz śliczną i pełną godności — pani nie jesteś dla mnie pierwszą lepszą...
I, otworzywszy pośpiesznie okutą szkatułkę, wyjęła prawdziwe dokumenty, złożone w portfelu zdobnym herbami Walezjuszów.
Nieznajoma obejrzała je z wielką uwagą.
— Masz słuszność — powiedziała — wszystkie tytuły pani są w porządku i radzę okazać je komu należy.
— Czy uzyskam, proszę pani, cokolwiek, na mocy tych papierów?
— Z pewnością pani przyznają pensję dożywotnią, a panu de la Motte awans, jeżeli tylko na to zasługuje.
— Mąż mój jest wzorem uczciwości, szanowna pani, a obowiązki swoje spełnia z honorem.
— To wystarcza — odrzekła dama, zakrywając twarz kapturkiem.
Pani de la Motte bacznie śledziła wszelkie poruszenia damy z towarzystwa dobroczynności. Widziała, że wyjęła z kieszeni chusteczkę batystową, a potem mały rulonik, który położyła na stoliczku, dodając:
— Upoważniona jestem przez towarzystwo do wręczenia pani tymczasem tej małej zapomogi.
Damy wyszły już do pierwszego pokoju, gdzie stara Klotylda zasypiała na krześle obok kopcącej świecy.
Jedna z nich, ta, która zostawiła pieniądze, wyjęła prędko flakonik z kieszeni.
Lecz na głos Joanny zbudziła się stara, chwyciła dogorywającą święcę i, pomimo wzdragań nieznajomych, poszła za niemi.
— Do widzenia, pani hrabino! — zawołały obie.
— Gdzie i kiedy będę mogła paniom podziękować? — zapytała Joanna.
— Dowie się pani o nas niedługo — rzekła starsza schodząc jak można najprędzej.
Pani Walezjanka zawróciła do pokoju, ażeby zobaczyć ile też rulon złota zawierał, gdy wtem potrąciła nogą o przedmiot jakiś, leżący na macie pod drzwiami. Schyliła się szybko, podniosła go i pobiegła do lampy. Była to maleńka złota puszka, dość płaska, roboty zupełnie prostej. Otworzyła — i ze zdziwieniem ujrzała minjaturę kobiety pięknej olśniewająco, z wyrazem wyniosłym i dumnym uczesanie głowy podług mody niemieckiej, łańcuch przepyszny, jakgdyby z orderem na szyi, dodawały obliczu powagi. Litery M. i T. złączone razem i otoczone liśćmi laurowemi, mieściły się u spodu minjatury.
Pani de la Motte, wnosząc z podobieństwa minjatury domyślała się, iż musi to być portret matki lub babki starszej damy, i pierwszym jej popędem było biec na schód; i oddać pudełeczko, gdy usłyszała trzask zamykających się drzwi wchodowych. Pobiegła do okna, lecz wychyliwszy się, zobaczyła już tylko na skręcie ulicy kabrjolet, znikający szybko.
Joanna została z pudełkiem w ręku, obiecując sobie, że je odeśle do Wersalu; nareszcie schwyciła rulon:
— O! nie myliłam się — powiedziała — pięćdziesiąt dukatów tylko... — i cisnęła go na podłogę...
Papier się rozdarł i złoto się potoczyło.
— To luidory! i to luidory podwójne! Pięćdziesiąt sztuk! razem dwa tysiące czterysta franków!

— Więc one są aż tak bogate? O! muszę je odnaleźć!..

IV
BELUS

Pani de la Motte nie myliła się, wnosząc, że to damy miłosierdzia odjechały. Przed domem czekał rzeczywiście kabrjalet ówczesnej mody: lekkie pudło na kołach wysokich, z fartuchem skórzanym wysoko zapiętym, z siedzeniem dla lokaja w tyle.
Powóz ten, zaprzężony w pysznego karego rumaka, przyprowadzany został przez służącego, który poprzednio powoził sankami, a którego jedna z dam „Weberem“ narwała.
Gdy panie zeszły nadół, Weber trzymał konia za uzdeczkę, starając się uspokoić niecierpliwe zwierzę, bijące kopytami po śniegu.
— Pani — odezwał się stangret — chciałem założyć „Scipiona“, do kierowania nadzwyczaj łatwego, ale zakulał, musiałem zatem zaprząc Belusa, chociaż dziki i niesforny.
— Dla mnie to zupełnie wszystko jedno, Weberze — odrzekła starsza z dam. — Mam ręce silne i nawykłe do kierowania końmi.
— Wiem, że pani powozi znakomicie, lecz drogi są złe i bardzo niepewne... W którą stronę pani pojedzie?
— Do Wersalu.
Weber przytrzymał konia, panie lekko wskoczyły do kabrjoletu, woźnica umieścił się ztyłu i dał znak, że można ruszać.
Starsza z dam zwróciła się do towarzyszki:
— No cóż — powiedziała — co myślisz, Andreo, o tej hrabinie?
Puściła zaraz konia galopem, skręcając w ulicę Saint-Louis.
Pani de la Motte właśnie oknem wyjrzała w tej chwili.
— Zdaje mi się — odrzekła Andrea — że pani de la Motte jest biedna i bardzo nieszczęśliwa.
— I dobrze wychowana, nieprawdaż?
— Zapewne.
— Chłodno się jakoś o niej wyrażasz Andreo.
— Bo, mówiąc otwarcie, dostrzegłam w niej dużo fałszu, a to mi się nie podoba.
— O! tobie, moja Andreo, to bardzo trudno się podobać! Dla nie — hrabina jest zajmującą i bardzo naturalną.
— Szczęście to wielkie dla niej, że się umiała podobać...
— Na bok! — krzyknęła dama, zwracając gwałtownie konia, który wpadł na posłańca przy rogu ulicy Ś-go Antoniego.
— Na bok! — wrzasnął Weber głosem stentora.
Kabrjolet potoczył się dalej, słychać tylko było złorzeczenia człowieka, wydobytego z pod kół powozu. Belus leciał jak błyskawica i panie znalazły się na placu Baudoyer. Wiadomo, że na placu tym drogi się rozchodzą; powożąca skierowała zręcznie w ulicę Tixeranderie, ludną bardzo, wąską i wcale nie arystokratyczną. To też, pomimo wołania „na bok“, pomimo krzyku Webera, dały się słyszeć głosy z tłumu:
— Oho! kabrjolet!
— Precz z kabrjoletem!
Nic nie stało się złego, nie stratowano nikogo, nie zaczepiono o nic, krzyki jednakże i pogróżki odzywały się z tłumów. Kabrjolet przebył z równą szybkością ulice Saint-Mederie, Saint-Martin i Aubray-le-Boucher. Gdy wjechano w ulicę de la Foronnerie, Weber dostrzegł przed koniem lud, zagradzający drogę, a ztylu ścigające tłumy rozwścieczone. Weber widząc, jak pani jego zręcznie omija przeszkody, nie odzywał się, nie chcąc jej niepokoić.
Obecnie już nie szmery, lecz wycia nieprzyjazne powstały; dama, trzymająca lejce, spostrzegła to, i, chcąc raz koniec położyć, cmoknęła na konia; Belus zarżał i puści! się wyciągniętym galopem.
Przechodnie umykali z drogi.
— Na bok!... na bok!... — wołano bezustannie z kabrjoletu.
Dojechano tak prawie do Palais-Royal i ulicy Coq-Saint-Honoré, na której skręcie stał obelisk ze śniegu, uwieńczony koroną ze wstążką, a pod nią wielkiemi literami widniał napis:

Królowo której uroda, nie ma sobie równej
Obok króla dobroczynnego zajmij to miejsce:
Pomnik jest kruchy ze śniegu i lodu
Lecz serca nasze biją gorąco dla ciebie.

W tem miejscu Belus zwolnił kroku; zabierano się właśnie do oświecenia figury śniegowej latarniami, co ściągnęło masę ciekawych.
Lecz widziano już Belusa, jak nadbiegał, słyszano krzyki, towarzyszące powozowi, i teraz ukazanie się jego wywarło jak najgorsze wrażenie.
Kabrjolet musiał się znów zatrzymać, a jednocześnie kobiety usłyszały wyraźne krzyki:
— Precz z kabrjoletem!... precz z tymi, co lud tratują!...
— Czy to na nas wołają? — zapytała dama powożąca towarzyszkę.
— Zdaje mi się, że tak — odpowiedziała zapytana.
— Czyśmy kogo stratowały?...
— Nikogo.
— Precz z kabrjoletem!... precz z tymi, co tratują!.... krzyczała zajadła tłuszcza.
Oburzenie wzmagało się, ujęto konia za uzdę, a Belus, który nie znosił obcej ręki, wspinał się i parskał gwałtownie.
— Do komisarza!... na policję!... — odezwał się głos jakiś!...
Kobiety spojrzały po sobie zdziwione, a tysiące głosów powtórzyło: Do komisarza!... na policję z niemi!...
Ciekawsi, zaglądali do kabrjoletu i robili komentarze.
— Oho!... to kobiety — powiedział jeden.
— Tak, tak, laleczki Soubise‘a, kochanki Henin‘a!...
— Aktorki, pozwalające sobie roztrącać biedaków, bo im płacą po dziesięć tysięcy liwrów miesięcznie, żeby im i na szpital wystarczyło.
Jednogłośne hura!... przyjęło ten grubjański żart.
Kobiety niejednakowo przyjmowały wrażenia.
Jedna wtuliła się wgłąb powozu, blada i drżąca, druga wychyliła głowę odważnie, zmarszczyła brwi i usta zacisnęła.
— Co pani?... na miłość Boską — zawołała towarzyszka — nie pokazuj się pani!...
— Do komisarza!... do komisarza!... — wołano — trzeba je zdemaskować!...
— Jesteśmy zgubione — rzekła młodsza cichutko.
— Odwagi, Andreo, odwagi!... — odrzekła starsza.
— Zobaczą panią, może poznają!...
— Obejrzyj się, czy Weber jest za nami.
— Jest, próbuje zejść; napastują go, broni się. A!... otóż idzie.
— Weber!... Weber!... — powiedziała starsza po niemiecku — pomóż nam wysiąść.
Sługa przemocą zbliżył się do kabrjoletu, odpiął fartuch i panie wyskoczyły na ziemię.
Tłum rzucił się na konia i zaczął rozbijać powóz.
— Na imię Boskie, Weber, co to znaczy?... nic nie rozumiem.
— I ja także tego nie rozumiem — odpowiedział Weber po niemiecku, roztrącając tłumy rękami i nogami, dla oswobodzenia parni.
— Ależ to nie ludzie, to zwierzęta dzikie! — ciągnęła dama zawsze po niemiecku. — Czego oni chcą ode mnie?... Co mi zarzucają?...
Nagle odezwał się ktoś w tym samym języku, grzecznie i z uszanowaniem.
— Zarzucają pani, że wbrew rozkazowi policji, jeździsz kabrjoletem, pomimo, że do wiosny nie wolno im wcale krążyć po ulicach Paryża, jako zagrażającym bezpieczeństwu publicznemu.
Dama odwróciła się i ujrzała młodego oficera, który gwałtem usiłował zbliżyć się do niej. Twarz łagodna, wzrost wysoki, dystynkcja w całej postaci, wzbudzały ufność; dama też pośpieszyła z odpowiedzią:
— Ah!... panie, nic a nic nie wiedziałam o tem.
— Czy pani jest cudzoziemką?... — zapytał wojskowy.
— Tak panie; co mam zrobić?... Rozbijają mi powóz!...
— Trzeba nie zważać na to i zniknąć im tymczasem z oczu. Lud paryski oburzony jest na bogaczy, roztaczających zbytek wobec nędzy, i, stosując się do rozkazu dziś rano opublikowanego, odprowadzi panią z pewnością do komisarza policji.
— Nie chcę, nie chcę, to się stać nie powinno!... — zawołała młodsza dama.
— A zatem — dodał oficer z uśmiechem, — korzystajcie panie z mojej pomocy i uciekajcie...
Nie było czasu na tłomaczenia.
— Podaj nam rękę i prowadź nas do pierwszego lepszego powozu publicznego — powiedziała starsza rozkazująco — a ty, Weber, ratuj Belusa, jeżeli możesz, a nadewszystko siebie samego.
— A jak kabrjolet rozbiją?...
— Niech rozbiją, mniejsza o to!...
— Dobrze, proszę pani — odpowiedział Weber.
Jednocześnie podciął konia, który zaczął rzucać się na wszystkie strony i tratować napastników kopytami.
Podniósł się krzyk i zamieszanie nie do opisania.
— Proszę o rękę, panie oficerze — powiedziała starsza dama — chodź — dodała zwracając się do Andrei.
— A to mi chwat kobieta — mruknął wojskowy i podał ramię, patrząc z uwielbieniem na piękną damę.

W kilka minut doprowadził kobiety na sąsiedni plac, gdzie stały fiakry.

V
DROGA DO WERSALU

Młode kobiety uniknęły narazie niebezpieczeństwa; obawiały się jednak, aby ktoś z tłumu nie podążył za niemi, aby ich nie poznał i aby awantura nie rozpoczęła się na nowo.
Zrozumiał to ich chwilowy opiekun i zaczął gwałtownie budzić woźnicę, zasypiającego na koźle jednego z fiakrów.
— Gdzie panie chcą jechać? — zapytał wojskowy po niemiecku.
— Do Wersalu — odpowiedziała starsza.
— Do Wersalu! — wykrzyknął woźnica — mówią panie, że do Wersalu?
— No tak, wyraźnie przecie powiedziano.
— Rozumiem, połpiętej mili po podobnej ślizgawicy! Nie, nie, niema głupich, nie pojadę wcale... ani myślę...
— Zapłacimy, co będzie chciał, — odezwała się starsza z kobiet po niemiecku.
— Będziesz miał dobrze zapłacone — powtórzył oficer po francusku.
— A ile dostanę? — zapytał furman niedowierzająco. Bo widzisz, panie oficerze — dodał — trzeba nietylko pojechać do Wersalu, ale i wrócić stamtąd...
— Dostanie luidora, czy dosyć będzie? — zapytała młodsza dama, ciągle po niemiecku.
— Panie przyrzekają ci luidora — powtórzył młody człowiek.
— Czy to niby tak dużo — mruknął woźnica — a jak konie nogi połamią?
— Głupcze jakiś! — zawołał oficer — stąd do zamku la Muette należy ci się trzy liwry, a wiesz dobrze, że to połowa drogi. Masz prawo żądać dwanaście liwrów tam i z powrotem i nic więcej.
— O! nie targuj się pan — rzekła starsza dama dwa, trzy, dwadzieścia luidorów dostanie, byle jechał natychmiast...
— Dosyć jednego — odpowiedział oficer, a zwracając się do woźnicy dodał:
— Dalej, złaź z kozła i otwieraj drzwiczki.
— Wymagam zapłaty zgóry.
— Wymagasz?
— Mam przecie prawo.
Oficer podbiegł rozzłoszczony.
— Zapłacimy zgóry — zapłacimy — powiedziała starsza i sięgnęła szybko do kieszeni.
— Boże! — szepnęła do towarzyszki — nie mam pieniędzy!
— Naprawdę?
— A ty, Andreo?
— Młoda dania zaczęła przetrząsać kieszenie.
— Ja... ja także nic nie mam...
— Szukaj dobrze.
— Niestetv! — zawołała młodsza dama z rozpaczą, widząc, że oficer śledzi ją bacznie a dorożkarz uśmiecha się, winszując sobie przezorności.
Przekonawszy się, że ani grosza nie posiadają, zmieszane kobiety porozumiewały się, aby dać jako pewność klejnot jaki, gdy młody człowiek, chcąc je wybawić z kłopotu i oszczędzić wstydu, wyjął luidora i podał woźnicy.
Wziął go, obejrzał na wszystkie strony i dopiero wtedy otworzył drzwiczki powozu.
— A teraz, błaźnie — rzekł oficer — pamiętaj wieźć panie szybko i dobrze, rozumiesz?
— Bądź spokojny, panie oficerze — znam dobrze mój obowiązek.
Podczas rozmowy tej damy się naradzały; strach je ogarniał na myśl, że pozostaną same.
— Pani — szepnęła młodsza — nie puszczajmy go od siebie!... nie znamy woźnicy, a jak nas słuchać nie zechce... Czas okropny, drogi niedobre, kto nas poratuje?
— Nie bój się, mamy przecież numer fiakra.
— Wiem o tem i pewna jestem, że zostałby ukarany, ale tymczasem nie dostaniemy się nocy dzisiejszej do Wersalu. A co na to powiedzą, Boże wielki!
Starsza zdawała się namyślać.
— Masz słuszność — powiedziała.
Wojskowy kłaniał się i żegnał panie.
— Chwilkę jeszcze, panie oficerze, jeżeli łaska.
— Jestem na rozkazy pani — odpowiedział widocznie niezadowolony młody człowiek, starając się, bądź co bądź, zachować do końca wykwintną grzeczność.
— Panie — odezwała się Andrea — po tylu przysługach już wyświadczonych, bądź do ostatka dla nas życzliwym.
— Słucham pani.
— Obawiamy się jechać nocą same z człowiekiem obcym...
— Niech panie będą spokojne, wiem numer jego; 107, litera Z. Gdyby co zbroił, proszę do mnie się udać...
— Do pana? — zawołała Andrea po francusku, nie znamy nawet nazwiska pańskiego?
Młody człowiek cofnął się kilka kroków.
— Więc pani mówi po francusku? — zawołał osłupiały — i od pół godziny skazuje mnie na kaleczenie języka niemieckiego? O! to naprawdę, bardzo niedobrze!
— Wybacz pan — podjęła starsza dama, przychodząc z pomocą towarzyszce. — Może nie jesteśmy cudzoziemkami, lecz nie znamy Paryża, a tembardziej nie znamy obyczajów fiakrów. Wyglądasz na człowieka z dobrego towarzystwa, powinieneś zatem poznać, że znajdujemy się nie w swojej sferze. Byłeś pan grzeczny i dyskretny; osądziłyśmy pana sprawiedliwie, a więc i pan nie sądź nas fałszywie — i jeśli możesz, zrób czego żądamy, lub pozwól się pożegnać i zostaw nas naszemu losowi.
— Pani — odpowiedział oficer, uderzony szlachetnem przemówieniem nieznajomej — rozkazuj, jestem gotów...
— Zatem racz pan siadać z nami.
— Do fiakra?
— I jechać...
— Do Wersalu?
— Tak, panie.
Młody człowiek nic nie odpowiedział, wskoczył do powozu i krzyknął na woźnicę:
— Ruszaj!
Zamknięto drzwiczki, otulono się futrami, fiakr skręcił w ulicę Saint-Thomas du Louvre, minął plac Karuzeli i potoczył się bulwarami.
Wojskowy siedział naprzeciw starszej damy; nikt nie przerywał milczenia.
Czy to chcąc dotrzymać umowy, czy podniecony obecnością wojskowego, woźnica popędzał chude szkapy i jechał szybko po śliskich drogach.
Wewnątrz fiakra robiło się coraz cieplej, a delikatny zapach perfum bił do głowy młodego człowieka.
— „Te kobietki — myślał — zapóźniły się, wracając z jakiegoś rendez-vous, i oto dążą do Wersalu z obawą i ze wstydem... Jednakże kobiety dystyngowane nie jeżdżą kabrjoletem i same nie powożą... O! to zapewne tak było.... Kabrjolet za ciasny na troje, więc lokaja nie wzięły... Dlaczego jednak pieniędzy nie posiadały?... Muszę się nad tem zastanowić... Aha! pewno lokaj miał portmonetkę... Kabrjolet był bardzo szykowny... a koń! znam ja się na tem, wart jest ze sto pięćdziesiąt luidorów. Tylko magnatki są zdolne podobny ekwipaż opuścić bez żalu... Więc brak pieniędzy nie dowodzi niczego... Tak, to prawda, ale znów poco ta manja używania języka obcego, kiedy się jest francuską? Wprawdzie oznacza to wyższe wykształcenie; pierwsza lepsza awanturnica nie włada językiem niemieckim jakgdyby rodzinnym, ani francuskim jak paryżanka prawdziwa... Wreszcie jest w tych kobietach wrodzona dystynkcja... Naprawdę, niebardzo to bezpieczne dla młodego oficera być sam na sam przez kilka godzin z dwiema kobietami tak ładnemi. Bo są rzeczywiście i ładne i bardzo przyzwoite — myślał dalej — nie odzywają się, siedzą cichutko, czekają, żebym ja zaczął.
Ze swej strony kobiety także zapewne rozmyślały o swoim towarzyszu, albowiem w chwili, gdy ten przyszedł do powyższego wniosku, jedna z nich zaczęła po angielsku:
— Czy uważasz, moja droga, jedziemy wolno jak za pogrzebem, chyba nigdy nie dostaniemy się na miejsce. Pewna jestem, że ten młody człowiek nudzi się śmiertelnie.
— Bo też — odrzekła, śmiejąc się młodsza — nie myśli my o tem, aby go zabawić.
— Przyznaj, że wygląda na skończonego gentlemana?
— Bez wątpienia.
— Czy zauważyłaś, że jest w mundurze marynarki?
— Nie znam się na uniformach.
— Więc mówię ci, że tak jest, a we flocie służy tylko prawdziwa szlachta; zresztą bardzo mu do twarzy w tym mundurze; śliczny chłopak, nieprawdaż?
Młodsza dama chciała odpowiedzieć i zapewnie pochlebnie także wyrazić się o młodym panu, gdy tenże przerwał również po angielsku:
— Wybaczcie panie, czuję się w obowiązku uprzedzić, iż rozumiem i ten język, hiszpańskiego za to nie znam zupełnie, i jeżeli panie życzą sobie, aby nie były zrozumiane...
— O, panie — odpowiedziała starsza dama ze śmiechem — zauważyłeś zapewne, że nie chciałyśmy pana obmawiać; sądzę, że najwłaściwiej będzie mówić po francusku.
— Wdzięczny jestem pani za to ustępstwo; ale gdybym miał zawadzać...
— Jak pan możesz przypuszczać coś podobnego; sami przecież prosiłyśmy pana...
— Wymagałyśmy nawet — dodała młodsza.
— Nie zawstydzajcie mnie panie i wybaczcie chwilę wahania; lecz wiadomo co to Paryż? Nikomu zaufać nie można.
— Przyznaj pan otwarcie, za kogo też nas brałeś?
— Miał nas pan za kobiety podejrzane, wszak prawda:
— Przysięgam — rzekł oficer pokornie — że podobni myśl nie powstała w mej głowie...
— Co to znaczy? Fiakr się zatrzymał.
— Co się stało takiego?
— Zobaczę zaraz, proszę pani.
— Zdaje się, że się przewracamy, ostrożnie panie, na miłość Boską!
I młodsza dama chwyciła marynarza za ramię.

Zadrżał on pod tem dotknięciem i mimowolnie chciał ująć śliczną rączkę, lecz Andrea cofnęła się wgłąb powozu. Wyskoczył i zobaczył, że jeden z koni upadł i zaplątał się w uprzęży. Byli właśnie niedaleko mostu Sevres. Udało się podnieść konia połączonemi siłami i młodzieniec powrócił — a woźnica, kontent z pasażera, trzasnął z bata i ruszył o ile mógł najśpieszniej. Zdawnćby się mogło, że chłód wciskający się przez otwarte drzwiczki, zmroził rodzącą się poufałość w której młody człowiek zaczął tak
— To luidory!
smakować. Zapytano go o wypadek i na tem koniec. Zapanowało nużące milczenie.

Nie mógł jednak zapomnieć ciepłej i drżącej rączki, spoczywającej przez chwilę na ramieniu...
Zapragnął choć nóżki dotknąć. Zbliżył kolano i nic nie spotkał, czuł tylko, że usuwano się przed nim pospiesznie; a gdy dotknął niechcący nóżki starszej damy, ta rzekła w tej chwili obojętnie:
— Przeszkadzam panu, nieprawda? przepraszam!
Młodzieniec zaczerwienił się powyżej uszu, błogosławiąc ciemności, pokrywające jego zmieszanie. I znów milczenie... Oficer stał się cichym, nieruchomym i pełnym uszanowania; bał się oddychać nawet. Nieznacznie, mimowoli, dziwne uczucie zawładnęło jego całą istotą. Czuł obok siebie śliczne dwie kobiety, domyślał się powabów ukrytych; zdawało mu się, że egzystencja jego związana jest z ich przyszłością. Pragnął zawiązać przerwaną rozmowę. — i on, światowiec wytrawny, nie wiedział od czego zacząć. Jednem słowem czuł pociąg magnetyczny do tych dwóch istot młodych, świeżych, a tak skromnych i wzbudzających uszanowanie.
Oficer nie odezwał się już więcej, a panie rozmawiały pocichu. Do uszu jego dochodziły wyrazy urywane, które w myśli dopełniał.
Oto co słyszał:
— Godzina spóźniona... Bramy zamknięte... powód wyjścia...
Fiakr znów się zatrzymał. Nie z powodu jednak konia, ani złamanego dyszla. Po trzygodzinnych nadludzkich wysiłkach dobił nareszcie do mety.
Woźnica nachylił się do okna:
— Hej, panie! panie oficerze! jesteśmy już w Wersalu.
— Gdzie panie każą zajechać? — zapytał oficer.
— Na plac Broni.
— Jedź na plac Broni — zawołał młodzieniec.
Zaczęło się trzaskanie z bicza.
— Muszę jednak przemówić — pomyślał oficer — bo nie chcę uchodzić za głupca.
— Panie są już u siebie? — zaczął nieśmiało.
— Tak, dzięki szlachetnej pomocy pańskiej.
— A co pan miałeś z nami kłopotów! — powiedziała młodsza.
— Zapomniałem już o wszystkiem.
— Ale my nie zapomnimy. Racz nam powiedzieć nazwisko swoje.
— Jakto?... moje nazwisko?
— Drugi raz już pytam pana! Spodziewam się, iż m zechcesz pan darować nam luidora?
— O! jeżeli tak, to ustępuję: jestem hrabia de Charny, — i jak to pani zauważyła już, oficer w marynarce królewskiej.
— Charny! — powtórzyła starsza dama — dobrze, nie zapomnę.
— Jerzy Charny — dodał oficer.
— Jerzy! — szepnęła młodsza z dam.
— A gdzie pan mieszka?
— W hotelu des Princes, przy ulicy Richelieu.
W tej chwili fiakr stanął.
Starsza z pań otworzyła sama drzwiczki i jednym skokiem znalazła się na ziemi, podając rękę towarzyszce.
— Nie zostawię pań samych — zawołał młody człowiek chcąc wysiąść także, na placu Broni pośród nocy.
— Nie waż się pan ruszać z miejsca — zawołały obydwie. Zostań pan do końca człowiekiem dobrze wychowanym i dyskretnym... Dziękujemy panu, panie de Charny, dziękujemy serdecznie, a ponieważ jesteś, jak to już mówiłam, dobrze wychowanym i dyskretnym, nie wymagamy nawet słowa honoru...
— Na co słowo honoru?
— Że zatrzaśniesz drzwiczki powozu, każesz zawrócić do Paryża, i nie obejrzysz się nawet za nami; wszak prawda, panie de Charny?
— Święta prawda, szanowana pani, nie trzeba na to mego słowa. Przyjacielu! zawracaj do Paryża!

Gdy fiakr zniknął w ciemności, młode kobiety udały się w stronę zamku królewskiego.

VI.
ROZKAZ KRÓLEWSKI.

W ciszy nocnej rozległ się dźwięk zegaru z wieży kościoła Świętego Ludwika.
— Boże wielki! trzy kwadranse na dwunastą!... zawołały obie panie jednocześnie.
— Bramy wszystkie już pozamykane — dodała młodsza.
— O! to mnie nie przeraża, kochana Andreo; choćby były otwarte, to i tak nie wrócimy bramą honorową. Chodź prędzej, dostaniemy się bocznemi drzwiami.
Skierowały się na prawo. Wiedziały, że jest tam wejście do ogrodów pałacowych. Znalazły je nareszcie.
— Furtka zamknięta, Andreo — powiedziała starsza zaniepokojona.
— Stukajmy mocno, droga pani.
— Nie, nie, daj pokój; Laurent powinien nas oczekiwać, uprzedziłam go, że może wrócę późno.
— Więc zawołam.
I Andrea zbliżyła się do furtki.
— Kto idzie? — dało się słyszeć z wewnątrz.
— A! to nie Laurent, to nie jego głos....
— Tak, to ktoś inny!
Druga dama zbliżyła się z kolei.
— Laurent! — rzekła, pukając do furtki.
— Niema tu żadnego Laureata — odpowiedział gruby głos.
— Czy Laurent jest, czy go niema, proszę otworzyć natychmiast.
— Nie otworzę.
— Ależ, przyjacielu, czy nie wiesz, że Laurent otwiera nam zawsze?
— Kpię sobie z pana Laurenta; ja rozkaz spełniam i basta.
— Któż więc jesteś?
— A wy co za jedne?
Pytanie było niegrzeczne, lecz trzeba było odpowiedzieć.
— Jesteśmy damy z otoczenia Jej Królewskiej Mości, mieszkamy w zamku i wracamy do siebie.
— Otóż ja, moje panie, jestem szwajcar rodowity, z pierwszej kompanji Salischmade i nie myślę wam otworzyć.
— Boże — szepnęły kobiety, z których jedna zacisnęła ręce ze złością.
Nareszcie przezwyciężywszy się:
— Mój przyjacielu — dodała — pojmuję że musisz słuchać rozkazu, powinność to honorowego żołnierza. Ale proszę cię, zawołaj Laurent‘a, który zapewne znajduje się gdzie blisko.
— Nie mogę ruszyć się z miejsca.
— To poślij kogokolwiek.
— Niema tu nikogo.
— Zmiłuj się!
— E! do licha, moje panie, nocujcie sobie w mieście. Korona wam z głowy nie spadnie! Gdyby mi zamknęli drzwi koszar przed nosem, dałbym sobie radę, znalazłbym sobie schronienie i wy tak zróbcie...
— Żołnierzu, słuchaj co ci powiem — odezwała się starsza rezolutnie — dwadzieścia luidorów do ręki, jeżeli otworzysz.
— I dziesięć lat więzienia; dziękuję uniżenie! Czterdzieści osiem liwrów na rok, to trochę za mało.
— Zostaniesz sierżantem!
— Tak, a ten co mnie tu postawił, każe mnie rozstrzelać; dziękuję!
— Któż cię tu postawił?
— Król.
— Król! — powtórzyły damy przerażone — jeżeli tak, to jesteśmy zgubione!
Młodsza od zmysłów odchodziła.
— Czekaj — mówiła starsza — poszukajmy innego wejścia.
— O, pani najdroższa, jeżeli tu zamknięte to wszędzie tak samo...
— Gdzież zatem jest Laurent jeżeli go tu niema?
— Nie znajdziemy go nigdzie, bo zrobiono nam to umyślnie.
— Masz rację, Andreo kochana, to sprawa króla... O! Ostatnie słowa wyrzekła z pogardą.
Drzwi boczne do ogrodu, znajdowały się w grubym murze i dwie ławki kamienne stały obok. Kobiety padły na nie zrozpaczone.
Widać było światło przez szpary, słychać chód wartownika i szczęk broni. Poza wątłą zaporą, zbawienie; a tu, z tej strony drzwi: wstyd, skandal, śmierć prawie...
— A jutro, jutro! gdy się dowiedzą!... — szeptała starsza dama.
— Opowie pani całą prawdę.
— Czy uwierzą?
— Są przecie dowody. Zresztą żołnierz nie będzie stał całą noc — mówiła młodsza dama, nabierając odwagi — za godzinę, za dwie, zmienią go, a jego następca może będzie usłużniejszy. Czekajmy cierpliwie.
— Tak, ale patrole chodzą po północy i znajdą mnie tutaj, za bramą, ukrywającą się... To niegodnie! Andreo, krew wszystka bije mi do głowy, o mało nie zwarjuję.
— Odwagi! droga pani; czyż ja, słaba i bojaźliwa, powinnam jej pani dodawać?
— Jesteśmy ofiarami spisku, Andreo, jestem pewna. Nigdy przecież drzwi tych nie strzeżono. O! ja tego nie przeżyję!
I padła na ławkę nieprzytomna.
Nagle doleciał je szmer szybkich kroków i jednocześnie słyszeć się dał głos męski, młody, nucący wesołą piosenkę.
— Czyj to głos! — zawołały kobiety.
— O! znam go — powiedziała starsza.
— Zdaje mi się że...
— To on! — szepnęła do Andrei — ah! on nas ocali.
Zbliżył się młody mężczyzna, otulony w futro, i nie spostrzegłszy nikogo, zaczął do drzwi pukać, wołając:
— Laurent!
— Braciszku! — powiedziała starsza z pań, dotykając ramienia mężczyzny.
— Królowa! — zawołał tenże, cofając się, i zdejmując kapelusz.
— Cicho! sza!... Dobry wieczór, braciszku!...
— Dobry wieczór, Waszej Królewskiej Mości; dobry wieczór, siostrzyczko; nie jesteś sama, jak widzę.
— Jestem z panną Andreą de Taverney.
— A! to bardzo dobrze. Dobry wieczór pannie Andrei.
Andrea się skłoniła.
— Czy panie wychodzą? — zapytał.
— O, nie.
— Więc powracacie?
— Chciałybyśmy powrócić.
— Czy wołałyście na Laurent‘a?
— Ma się rozumieć.
— A dalej co?
— Spróbuj go wołać, a przekonasz się sam...
— Tak, tak, niech Wasza książęca wysokość woła, a zobaczy...
Młody mężczyzna, którym był książę d‘Artois, zbliży! się do furtki:
— Laurent!... krzyknął, stukając we drzwi.
— Oho!... już się zaczyna, — odezwał się żołnierz; — uprzedzam, że jeżeli to dłużej potrwa, każę zawołać oficera.
— Co to znaczy?... — rzekł książę, zwracając się do królowej.
— To znaczy, że zamiast naszego Laurent’a, postawiono szyldwacha.
— Kto to zrobił?...
— Król.
— I z rozkazem?...
— Srogim bardzo, jak się zdaje.
— Tam do djabła!... Poddajmy się.
— Takim sposobem?...
— Dajmy głupcowi pieniędzy...
— Dawałam już; odmówił...
— Przyrzeknijmy awans...
— Próbowałam i tego.
— A on?...
— Ani chce słuchać nawet.
— No, zostaje już tylko jeden ratunek.
— Jaki?...
— Urządzę piekielny hałas.
— Drogi Karolu!... błagam cię, daj pokój. Skompromitujesz nas...
— Bądźcie jak najspokojniejsze, pójdzie wszystko jak najlepiej.
— O!....
— Usuńcie się na bok; będę stukał jak głuchy, krzyczał jak ślepy, muszą otworzyć, a wy wemkniecie się za mną.
— Spróbuj zatem.
Książę zaczął wołać Laurenta, walił we drzwi rękojeścią szpady, aż zniecierpliwiony wartownik krzyknął.
— No!... znów zaczynacie?... Dobrze, zawołam oficera.
— Wołaj go głupcze!... od kwadransa czekam na to.
Po chwili usłyszano kroki za drzwiami. Królowa i Andrea skryły się poza hrabiego d‘Artois, gotowe skorzystać z przejścia..
Szyldwach tymczasem opowiadał o przyczynie hałasu.
— Panie adjutancie — mówił, — są tam kobiety i mężczyzna, którzy mnie głupcem nazwali. Chcą wejść gwałtem...
— Cóż w tem dziwnego, że chcemy wejść, kiedy jesteśmy mieszkańcami zamku?
— Życzenie pańskie znajduję bardzo naturalnem; lecz trudno, zabroniono wpuszczać kogokolwiek — odpowiedział oficer.
— Kto u djabła zabronił?...
— Król.
— Przepraszam pana, lecz wątpię, aby król chciał oficera pałacowego zostawić na noc pod murem.
— Nie do mnie należy rozbierać intencje króla; dostałem rozkaz wyraźny i spełniam go; ot i wszystko.
— Panie adjutancie, uchyl choć odrobinę furtkę, porozmawiajmy grzecznie...
— Powtarzam panu, że mam rozkaz nie otwierać; a jeżeli jesteś pan wojskowym, wiesz co to znaczy.
— Adjutancie!... wiedz, że mówisz do pułkownika!...
— Proszę wybaczyć, panie pułkowniku, lecz rozkaz jest stanowczy..
— Nie obowiązuje on księcia; a ja nim jestem. Posłuchaj pan, przecie książę nie może spać pod płotem.
— Jestem w rozpaczy, mości książę, ale rozkaz królewski...
— Czyż król rozkazał panu odpędzić swego brata, jak żebraka lub złodzieja?... Jestem hrabią d‘Artois, mój panie. Do licha!... ryzykujesz grubo, każąc mi marznąć za drzwiami.
— Mości książę, hrabio d‘Artois — mówił adjutant, — Bóg świadkiem, wszystką krew oddałbym za Waszą Królewską Wysokość; lecz król osobiście mi zalecił straż tego wejścia i zabronił otwierać, nawet jemu, królowi, jeżeliby przyszedł po jedenastej. Przepraszam pokornie Waszą Wysokość; jestem żołnierzem, i gdyby na Waszem miejscu była nawet Najjaśniejsza Pani, przeziębła i drżąca, odpowiedziałbym Jej Królewskiej Mości to samo, co z bólem serca, mówię Waszej wysokości.
Po tej przemowie, adjutant pożegnał z uszanowaniem księcia.
Został żołnierz tylko, któremu serce tak biło silnie ze strachu, iż hrabia d‘Artois mógłby przez drzwi je usłyszeć.
— Jesteśmy zgubieni!... — powiedziała królowa, ściskając brata za rękę.
Książę nie odpowiedział.
— Czy wiedziano, żeś wyszła?... — zapytał.
— Niestety!... nie jestem tego pewną.
— Być może, iż cała ta awantura jest z powodu mnie zrobiona. Król wie, że wychodzę czasem w nocy i powracam późno. Hrabina d‘Artois musiała się poskarżyć królowi i stąd ten rozkaz srogi.
— Nie, nie, braciszku; wdzięczna ci jestem za twoją dobroć, chcesz mnie uspokoić, lecz pewna jestem, że to spisek przeciwko mnie.
— Niepodobna siostrzyczko, król zanadto Cię szanuje.
— A pomimo to, stoję za drzwiami i jutro skandal okropny wyniknie z rzeczy najniewinniejszej w święcie. O!... ja mam nieprzyjaciela w otoczeniu króla, jestem przekonana...
— Nieprzyjaciela siostrzyczko?... bardzo być może Otóż mam jeden projekt...
— Jaki?... mów prędko.
— Żeby nieprzyjaciela twego do reszty ogłupić...
— Ocal nas tylko!... nic więcej nie wymagam.
— Mam nadzieje, że wszystko będzie dobrze. Nie taki ja głupi, jak on sądzi.
— Co za on?
— Hrabia Prowancji.
— A!... więc przyznajesz, że to mój nieprzyjaciel?
— Alboż nie jest nieprzyjacielem wszystkiego co młode, piękne i... wszystkich co mogą... czego on już nie może!...
— Braciszku, ty wiesz coś o tym rozkazie?...
— Może i wiem; ale nie stójmy tu, bo zimno piekielnie. Chodźcie ze mną, kochana siostrzyczko.
— Dokąd pójdziemy?...
— Zobaczysz; ciepło tam przynajmniej, w drodze opowiem wam — co myślę o tem zamknięciu furtki. Ah! panie hrabio Prowancji, kochany, niegodny bracie!...
— Podaj mi rączkę, siostrzyczko, i ty, panno de Taverney, i dalej w drogę!...
— Mówiłeś zatem, że hrabia Prowincji... zaczęła królowa.
— Otóż tak było. Dziś po kolacji przyszedł do gabinetu; król w ciągu dnia rozmawiał dużo z hrabią de Haga, a ty się nie pokazałaś.
— O drugiej wyjechałam do Paryża.
— Wiedziałem o tem; król, wybacz mi, kochana siostrzyczko, myślał o tobie nie więcej, niż o Harun-Al-Raszydzie i jego wielkim wezyrze, ponieważ zajęty był geografją. Słuchałem go ledwie żywy z niecierpliwości, bo i ja chciałem wyjść także. Ah!... przepraszam, prawdopodobnie inne mieliśmy cele...
— Mów, mów dalej, nic nie szkodzi.
— Zwróćmy teraz na lewo. Uważajcie, tu zaspa śniegowa. Ah! panno de Taverney, trzymaj się mocno mej ręki, bo upadniesz z pewnością.
Ale... wracając do króla, zajęty on był jedynie szerokością i długością geograficzną, gdy zbliżył się hrabia Prowancji i rzekł:
— Pragnąłbym złożyć uszanowanie królowej.
— A! rozumiem teraz — przerwała Marja Antonina.
— Królowa spędza wieczór u siebie — odrzekł król Byłem tam, nie przyjęto mnie.
Król się zachmurzył, pożegnał nas i z pewnością poszedł się o tem przekonać.
Ludwik bywa czasem zazdrosny, wiesz dobrze sama; chciał cię zobaczyć, odmówiono mu wejścia i stąd jego domysły.
— Rzeczywiście, pani Misery miała takie polecenie.
— Otóż, aby się upewnić o twej nieobecności, król wydał rozkaz narażający nas na marznięcie pod drzwiami.
— Przyznaj, hrabio, że to ze strony króla niegodziwie!
— Przyznaję; ale otóż jesteśmy u celu.
— Czy to ten dom?
— Nie podoba ci się siostrzyczko?
— Przeciwnie, zachwyca mnie. A służba twoja?
— Cóż z tego!
— Jak mnie zobaczą?
— Wchodź śmiało, zaręczam, że nikt cię nie ujrzy.
Wyciągnął rękę do drzwi, królowa go wstrzymała.
— Błagam cię, braciszku, bądź ostrożny!
Książę nacisnął sprężynę i drzwi się otworzyły. Królowa nie przestawała się lękać.
— Wejdź, siostrzyczko, wejdź śmiało — mówił książę; widzisz, że niema nikogo.
Królowa spojrzała na pannę de Taverney, i zbierając odwagę przeszła próg, zdając się na opiekę Boską.
Drzwi za nimi przymknęły się cichutko.
Znaleźli się w przedsionku niedużym, wyłożonym marmurem, posadzka była mozajkowa w bukiety kwiatów, a na konsolach stały wazony japońskie, w których kwitły obficie róże stulistne, tak rzadkie w tej porze roku.
Przyjemne ciepło i zapach kwiatów działały o tyle na zmysły, że obie kobiety zapomniały w części o przebytych kłopotach.
— Teraz przynajmniej mamy schronienie — powiedziała królowa — i to schronienie wcale wygodne.
O jedno jeszcze proszę cię, kochany braciszku.
— O co takiego?
— Oddal służbę.
— Bardzo dobrze.
Książę schwycił dzwonek umieszczony w wydrążeniu kolumny i zadzwonił raz jeden.
— Czy w ten sposób oddalasz służbę? — zapytała królowa — sądzićby można, że ją przywołujesz.
— Gdybym drugi raz zadzwonił, stawionoby się niezwłocznie, lecz teraz, bądź spokojna, nikt a nikt nie przyjdzie.
— Widzę, że jesteś człowiekiem przewidującym powiedziała wesoło.
— Nie możecie przecież stać w przedsionku ciągnął książę — bądźcie łaskawe udać się na górę.
— Trzeba słuchać — powiedziała królowa — duch opiekuńczy tego domu nie zdaje się być złośliwym.
Na pierwszem piętrze hrabia d‘Artois zadzwonił, co znowu przestraszyło królowę i pannę de Taverney. Lecz zdziwienie ich rosło w miarę niespodzianek, bo oto drzwi pierwszego piętra rozwarły się same.
— Naprawdę, Andreo, — powiedziała królowa — ja zaczynam się bać, a ty?
— Ja z ufnością idę wszędzie za Waszą Królewską Mością.
— Nic tu niema nadzwyczajnego — mówił młody książę — drzwi naprzeciwko prowadzą do twojego apartamentu, siostrzyczko. Racz się przekonać.
I wskazał królowej śliczne ustronie, które musimy opisać.
Mały przedpokoik, wyłożony drzewem różanem, z etażerkami Boule‘a i sufitem Boucher‘a, łączył się z buduarem, obitym kaszmirem białym w złote bukiety, haftowane artystycznie.
Za buduarem był pokój sypialny, niebieski, cały z firanki koronkowej, łóżko paradne w ciemnej alkowie, ogień na kominku, białym marmurowym, dwanaście świec woskowych płonących w kandelabrach roboty Clodion’a, parawanik z laki chińskiej, lazurowy ze złoceniami, oto cuda, jakie ukazały się oczom zdziwionych kobiet.
Żywej duszy nie było widać, a wszędzie ciepło, wszędzie światło rozkoszne. Królowa minęła buduar i stanęła na progu sypialnego pokoju. Książę tłomaczył się grzecznie z konieczności przypuszczenia siostry do swoich tajemnic prywatnych. Królowa odpowiedziała z półuśmiechem znaczącym.
— Siostrzyczko kochana — dodał książę to moje mieszkanie kawalerskie; zawsze a zawsze sam jeden tu przebywam.
— Chcę ci wierzyć, ale...
— W buduarze jest sofa i kozetka, na których, wróciwszy późno z polowania, sypiam równie dobrze jak w mojem łóżku.
— Pojmuję, że hrabina d‘Artois może być niespokojną.
— Zapewne, lecz przyznaj, siostrzyczko, iż nocy dzisiejszej nie miałaby najmniejszego powodu.
— Tej nocy, tak, ale innych...
— A! moja siostro, cale nieszczęście, iż kto raz skłamie, temu drugi raz rzadko wierzą.
— Przestańmy o tem mówić — rzekła królowa, siadając na fotelu — strasznie zmęczona jestem; a ty, kochana Andreo?
— Upadam ze znużenia, i jeżeli Wasza Królewska Mość pozwoli...
— O naprawdę, jakaś pani blada — dodał książę.
— Siadaj, siadaj kochanko, a nawet połóż się; hrabia oddaje nam ten apartament; prawda, Karolu?
— Na własność, siostrzyczko.
— Chwilkę, hrabio, słówko jeszcze.
— Co rozkażesz?
— Jakim sposobem przywołać cię można?
— Nie jestem wam na nic przydatny; rozporządzajcie same całym domem.
— Czy jest więcej pokojów?
— Naturalnie; jest oto sala jadalna, którą życzę sobie zwiedzie.
— Stół nakryty zapewne?
— Ma się rozumieć. Znajdzie tam panna Tavernev skrzydełko jakiego ptaszka i wino Xeres, a ty, siostrzyczko, obfitość owoców smażonych w cukrze, które tak lubisz.
— I to wszystko bez służby?
— Tak jest.
— Zobaczymy. A potem?
— Potem?
— Jak powrócimy do zamku?

— Nie można myśleć o tem w nocy. Bramy dopiero o szóstej rano otworzą. Wejdziecie wtedy śmiało, wielką bramą, pójdziecie prosto do swoich pokojów i położycie się spać, nie myśląc o reszcie.

VII
SYPIALNIA KRÓLOWEJ

Nazajutrz, a raczej tego samego dnia, bośmy przecież skończyli rozdział poprzedni o drugiej nad ranem, kroi Ludwik XVI, gdy tylko wstał z łóżka, zaraz w negliżu, bez orderów i pudru, zapukał do przedpokoju królowej. Pokojowa uchyliła drzwi, a ujrzawszy monarchę, rzekła cicho:
— Najjaśniejszy panie...
— Królowa? — zapytał Ludwik XVI krotko.
— Jej Królewska Mość śpi jeszcze.
Król chciał wejść; pokojowa nie ruszała się z miejsca.
— Usuń się — powiedział król — widzisz, że chcę przejść.
Ludwik XVI miał niekiedy żywość poruszeń, nazywaną przez nieprzyjaciół grubjaństwem.
— Królowa spoczywa, Najjaśniejszy Panie objaśniła sługa nieśmiało.
— Żądam, abyś mnie wpuściła, — odparł król krotko.
Mówiąc to, odepchnął pokojową i wszedł pośpiesznie.
Przy drzwiach sypialni siedziała pani Misery, pierwsza pokojowa królowej, i modliła się z książki.
Powstała, ujrzawszy króla.
— Najjaśniejszy Panie — rzekła cicho, kłaniając się nisko — Jej Królewska Mość nie wzywała dotąd nikogo.
— Tak! doprawdy? — odrzekł król drwiąco.
— Ależ, Najjaśniejszy Panie, dopiero wpół do siódmej, a królowa nigdy nie dzwoni przed siódmą.
— Czy pewna jesteś, że królowa jest w łóżku? i śpi jeszcze?
— Nie zaręczam, Najjaśniejszy Panie, czy śpi, lecz wiem, że się w łóżku znajduje.
— Tak utrzymujesz?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
Król nie mógł się dłużej pohamować, pchnął drzwi i wpadł do pokoju żony.
W sypialni królowej, noc panowała zupełna; okiennice, firanki i story — zapuszczone hermetycznie, nie dopuszczały światła. Lampa nocna, ustawiona w kącie pokoju, nie rozjaśniała alkowy pogrążonej w ciemnościach, a szerokie firanki z białego jedwabiu, haftowane w złote lilje, spadały w fałdach malowniczych na rozrzuconą pościel.
Król przystąpił szybko do łóżka.
— O, pani Misery, jakżesz hałasujesz, obudziłaś mnie... wymówiła królowa.
Król osłupiał.
— To nie pani Misery — wyszeptał.
— Co widzę! to ty, Najjaśniejszy Panie — dodała Marja-Antonina, unosząc się na łóżku.
— Dzień dobry, królowo, — wycedził Ludwik XVI przez zęby.
— Czemuż zawdzięczam te odwiedziny, Najjaśniejszy Panie? zapytała królowa. — Pani Misery! pani Misery! otwórz okno co prędzej.
Pokojowe przybiegły i, według zwyczaju wprowadzonego przez królowę, pootwierały okna i drzwi.
Świeże powietrze, którem Marja-Antonina lubiła oddychać po przebudzeniu się, napływało obficie.
— Smacznie zasypiałaś Wasza Królewska Mość — rzekł król, siadając obok łóżka i badawczo spoglądając dokoła.
— Czytałam długo, i gdybyś mnie był nie obudził, Najjaśnieszy Panie, spałabym jeszcze.
— Dlaczego nie przyjęłaś wczoraj?...
— Kogo nie przyjęłam?... twojego brata, hrabiego Prowancji? przerwała królowa, uprzedzając podejrzenia męża.
— Tak właśnie, mego brata; pragnął cię powitać i nie chciano go wpuścić.
— Cóż z tego?
— Powiedzano, że cię niema.
— Czyżby tak mu powiedziano? — zapytała królowa niedbale. — Pani Misery! pani Misery!
— Wasza Królewska Mość mnie przywołuje.
— Tak. Czy powiedziano wczoraj hrabiemu Prowanrii że niema mnie w pałacu?
Pani Misery przeszła poza królem i podała krolowej tacę z listami. Trzymała palec na jednym z nich, a pismo to królowa poznała odrazu.
— Odpowiedz królowi, pani Misery — kończyła Marja-Antonina równie niedbale — Jego Królewska Mość chce wiedzieć, co powiedziano panu hrabiemu Prowancj, gdy przyszedł mnie odwiedzić. Ja nic a nic nie pamiętam.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł pani Misery podczas gdy królowa list otwierała — Jego Wysokość hrabia Piowancji, chciał wczoraj złożyć uszanowanie Njjasiniejszej Pani, ja zaś odpowiedziałam, że jej Królewska Mość ni przyjmuje.
— Z czyjego rozkazu?
— Z rozkazu królowej.
Przez ten czas królowa odpieczętowała list i przeczytała co następuje:\
„Wróciłyście wczoraj z Paryża do zamku o ósmej wieczorem. Laurent was widział...
Następnie królowa, otworzyła z pół tuzina listów i biletów, rzucając je na kołdrę.
— No cóż? — odezwała się do króla, podnosząc głowę.
— Dziękuję — rzekł tenże do pierwszej pokojowej.
Pani Misery wyszła.
— Wybacz mi, Najjaśniejszy Panie, lecz chcę wiedzieć rzecz jednę.
— Co takiego?
— Czy wolno mi przyjmować lub nie, hrabiego Prowancji?...
— O najzupełniej wolno; ale...
— Ale jego zarozumiałość męczy mnie, wiem także, że mnie nie lubi — i odpłacam mu się z procentem. Spodziewając się nudnej wizyty, poszłam do łóżka o ósmej, aby jej uniknąć.
— Aha! — wyrzekł król.
— Co ci się stało, Najjaśniejszy Panie?
— Nic, nic.
— Zdawałoby się, że nie wierzysz.
— Lecz...
— Lecz co?...
— Myślałem iż byłaś wczoraj w Paryżu.
— O której godzinie?
— O tej, o której udałaś się niby na spoczynek.
— Byłam istotnie w Paryżu. Ależ czy się nie powraca z Paryża?
— Ale o której godzinie?
— Aha! chcesz wiedzieć o której powróciłam?
— Tak.
— Nic łatwiejszego, Najjaśniejszy Panie.
Królowa zawołała:
— Pani Misery?
Pokojowa ukazała się.
— O której Rodzinie powróciłam wczoraj z Paryża?
— Około ósmej, Najjaśniejsza Pani.
— Niepodobna — rzekł król — mylisz się, pani Misery; dowiedz się lepiej.
Służebna, sztywna i prosta, zwróciła się do drzwi.
— Pani Duval! — zawołała.
— Słucham! — odpowiedziano.
— O której godzinie, Jej Królewska Mość, powróciła wczoraj z Paryża?
— Około ósmej, proszę pani — odrzekła druga pokojowa.
— Mylisz się pani Duval — powiedziała pani Misery.
Pani Duval zbliżyła się do okna przedpokoju i zawołała:
— Laurent!
— Co to za Laurent? — zapytał król.
— Odźwierny przy drzwiach, któremi Jej Królewska Mość powróciła.
— Laurent! — wołała Duval — o której godzinie Najjaśniejsza Królowa raczyła powrócić wczoraj?
— O ósmej — odpowiedział odźwierny z dołu.
Król się zamyślił.
Pani Misery i Duval wyszły z pokoju.
Małżonkowie zostali sami.
Ludwik XVI starał się pokryć pomieszanie: Marja Antonina nie robiła mu wymówek — rzekła tylko chłodno:
— No cóż, Najjaśniejszy Panie, co pragniesz wiedzieć jeszcze?
— Nic, już nic — zawołał król, ściskając ręce żony.
— Jednakże...
— Przebacz mi; szalony byłem! Wszak nie masz żalu do mnie? Nie gniewaj się, bo słowo szlacheckie daję byłbym w rozpaczy.
Królowa usunęła rękę.
— Co to znaczy? — zapytał Ludwik.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała Marja Antonina — królowa Francji nie kłamie nigdy!
— No więc? — zapytał król zdziwiony.
— Chcę powiedzieć, że nie powróciłam wczoraj o ósmej wieczorem!
Król się cofnął zdumiony.
— Chcę powiedzieć — ciągnęła królowa — że powróciłam dopiero dziś rano, o szóstej.
— Królowo!...
— I gdyby hrabia d‘Artois, nie był mnie przyjął z litości do swojego domu, byłabym jak żebraczka stała u drzwi pałacu.
— A więc nie powróciłaś — mówił król nachmurzony — więc miałem rację?
— Najjaśniejszy Panie, wybacz, lecz robisz wnioski jak matematyk, nie zaś jak człowiek dobrze wychowany.
— Dlaczego to?
— Bo dla przekonania się, czy wróciłam wcześnie lub późno, nie potrzebowałeś bram zamykać, ani rozkazów wydawać, lecz przyjść do mnie i wręcz zapytać: o której godzinie powróciłaś?
— Tak sądzisz?
— Miałeś dowód oczywisty, jak w błąd wprowadzić łatwo, jak łatwo podejrzenia usunąć. Widziałam przecie jak żałujesz, żeś gwałtu użył przeciw kobiecie, będącej w prawie swojem. Mogłam triumfować! Lecz znajduję postąpienie twoje niegodnem króla i nie mogę odmówić sobie przyjemności powiedzenia ci tego w oczy.
Król miął żabot i myślał nad odpowiedzią:
— O! mów co chcesz — rzekła królowa, wstrząsając głową — nie potrafisz się wytłomaczyć.
— Przeciwnie, z łatwością mi to przyjdzie. Czyż ktokolwiek przypuszczał, żeś nie powróciła?
— Zapewne, że nie...
— A zatem nie zrozumiano mego rozkazu, jako wymierzonego przeciw tobie. Że zaś wzięto go na karb hrabiego d‘Artois, lub jemu podobnych, to mnie nie obchodzi zupełnie.
— Co dalej, Najjaśniejszy Panie? — przerwała królowa.
— Otóż, po głębokiej rozwadze, przychodzę do wniosku następującego: Ponieważ zachowałem pozory, zatem mam słuszność i mówię: Nie masz racji, boś właśnie pozorów nie uszanowała; ja chciałem dać ci tylko nauczkę i sądzę z rozdrażnienia, w jakiem cię widzę, że wyjdzie ci ona na dobre. Z tej racji nie żałuję tego, com zrobił.
Królowa słuchała dostojnego małżonka, uspokajając się stopniowo; czuła, że walka zacznie się dopiero, potrzebowała zatem zimnej krwi.
— Bardzo dobrze! — powiedziała. Nie tłomaczysz się z tego, żeś kazał stać za drzwiami twego mieszkania, jak przybłędzie jakiej, córce Marji Teresy, żonie i matce dzieci twoich? Według ciebie, był to żarcik królewski, pełen dowcipu i moralności zarazem. W oczach twoich, naturalne to bardzo zmusić królowę Francji do spędzenia nocy w ustronnym domku, gdzie hrabia d’Artois przyjmuje aktorki i kobiety wesołe z dworu twojego?
Król zaczerwienił się gwałtownie.
— O! — mówiła królowa z gorzkim uśmiechem — jesteś królem bardzo moralnym! Lecz czy pomyślałeś — jaki sens moralny z tego wyniknie? Podług ciebie nikt nic wiedział, iż nie powróciłam? Ty sam myślałeś, że jestem u siebie! Czy powiesz, że i ten intrygant, hrabia Prowancji, ten podżegacz wierzył także temu? Albo może hrabia d‘Artois?... lub pokojowe moje, które z rozkazu mego kłamały?... albo Laurent przekupiony przez hrabiego d‘Artois i przeze mnie?... Króla, wiadomo, zawsze się słucha, ale czasem i królowej...
Jeżeli chcesz, Najjaśniejszy Panie; nasyłaj na mnie szpiegów i straż twoją, a ja będę ich przekupywać. Zaręczam, że po upływie czterech tygodni, (znasz mnie i wiesz, że nic nie będzie mnie w stanie powstrzymać); otóż po upływie tego czasu, pewnego poranku, jak dziś naprzykład, zsumujemy majestat tronu i godność małżeństwa razem, i zobaczymy ile nas to będzie kosztować...
Widoczne było, że słowa powyższe zrobiły na królu ogromne wrażenie.
— Wiesz dobrze — powiedział głosem zmienionym że jestem szczery i przyznaję się zawsze do winy.
Czy będziesz chciała dowodzić, iż miałaś rację wyjechać z Wersalu sankami, z ludźmi młodymi, z szaleńcami, którzy kompromitują cię w poważnych okolicznościach, w jakich obecnie żyjemy? Czy chcesz mnie przekonać, ze dobrze postąpiłaś, gdy znikłaś z nimi w Paryżu, ja na balu maskowym — odnalazłaś się późno w nocy, podczas gdy ja pracowałem, a wszyscy spali?
Mówisz o godności małżeństwa, o majestacie tronu i o prawach matki: a czy żona, królowa, matka, powinna tak postępować?
— Odpowiem ci w dwóch słowach, ale uprzedzam, ze z większą pogardą niż dotąd, bo twoje zarzuty nie zasługują na nic lepszego.
Udałam się do Paryża sankami dla pospiechu, wzięłam z sobą pannę de Taverney, której, chwała Bogu, nic zarzucić nie można, a pojechałam do Paryża, aby sprawdzić osobiście, czy król Francji, ojciec wielkiego narodu, król-filozof, podpora moralna otaczających, król, który żywił biednych nieznanych, ogrzewał żebrzących i zasłużył na miłość ludu przez swą dobroczynność, czy król ten, powtarzam, pozwalał naprawdę mrzeć z głodu i ginąć w zapomnieniu jednemu z członków rodziny królewskiej, potomkowi królów, którzy panowali we Francji?...
— Ja! — przemówił król zdziwiony.
— Weszłam — ciągnęła królowa — aż na poddasze, znalazłam tam wnuczkę królewską, siedzącą bez światła i bez pieniędzy, i dałam sto luidorów biednej ofierze zaniedbania. A ponieważ spóźniłam się, rozmyślając nad znikomością wielkości ludzkich, bo i ja potrafię być niekiedy filozofką, ponieważ ślizgawica była straszna i konie fiakra szły powoli...
— Jakto! więc fiakrem powróciłaś? — zawołał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, fiakrem Nr. 107.
— O! o! — mówił król, bujając prawą nogą, co było oznaką zniecierpliwienia — fiakrem?...
— I szczęście jeszcze, że go znalazłam — odpowiedziała królowa.
— Dobrze — przerwał król — bardzo dobrze postąpiłaś; posiadasz wzniosłe popędy, ale za mało trochę rozwag wina to gorącości uczuć, jaką się odznaczasz.
— Dziękuję, Najjaśniejszy Panie — odparła ironicznie królowa.
— Nie posądzałem cię — kończył król — o płochość i brak godności; obraził mnie wyjazd twój i pozory awanturnicze, nieodpowiednie majestatowi królowej... Robiąc dobrze drugim, zaszkodziłaś sobie. Powiadasz mi teraz, iż mam obowiązek wynagrodzenia kogoś, że powinienem zabezpieczyć byt komuś z rodziny królewskiej? Jestem gotow to uczynić; opowiedz mi tylko te niedole, a pośpieszę im z pomocą.
— Nazwisko de Valois, Najjaśniejszy Panie, nie musi ci być obce?.
— A! — zawołał Ludwik XVI, wybuchając śmiechem — już wiem co cię zajmuje. Pani de Valois, wszak prawda? hrabina de... Czekajno...
— De la Motte.
— Właśnie, de la Motte; jej mąż jest żandarmem?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— A! — zawołał Ludwik XVI, wybuchając śmiechem — nie obraża, ona to porusza niebo i ziemię; ona napastuje ministrów, zaczepia ciotki moje, mnie samego zasypuje prośbami, przedstawieniami i dokumentami genealogicznemui.
— Dowodzi to, że napróżno dotąd kołatała o prawa swoje.
— Nie przeczę temu bynajmniej.
— Powiedz mi, czy ona jest, czy nie jest panią de Valois?...
— Sądzę, że jest.
— A więc jej należy się pensja, a pułk mężowi, słowem stanowisko odpowiednie urodzeniu.
— Powoli, powoli, bo za wiele wymagasz. Valois potrafi bez twej pomocy skubać mnie porządnie. Mądry to ptaszek!... Chcesz wyjednać pensję dla niej!... A czy wiesz, ile tegoroczna zima pochłonęła osobistych moich funduszów?... Żądasz pułku dla żandarma, spekulującego na małżeństwie z panną de Valois?... Nie mam już niestety pułków do rozdawania, nawet tym, którzy za nie płacą, lub zasługują na nie rzeczywiście.
— Pomimo to, Najjaśniejszy Panie, Walezjusze nie mogą umierać z głodu...
— Dałaś im sto luidorów!...
— Skromna to jałmużna tylko!...
— Królewska prawdziwie!...
— Daj im ty drugie tyle.
— Ani myślę. Co dałaś, wystarczy za nas oboje.
— To wyznacz pensyjkę, chociaż niewielką.
— Nie przeznaczę im nic stałego. Znam ten rodzaj wyzyskiwaczy. Jak mi ochota przyjdzie — dam co, bez zobowiązywania się na przyszłość; dam, jak będę miał za dużo pieniędzy. Szkoda, że nie mogę powiedzieć ci wszystkiego, co wiem o Valois. Dobroć twoja zaślepia cię, droga Antonino.
Mówiąc to, Ludwik podał rękę żonie, a ona, ulegając pierwszemu uczuciu, do ust ją podniosła; następnie jednak odsunęła ją gwałtownie i powiedziała:
— Niedobry jesteś dla mnie i żal mam do ciebie...
— Gniewasz się — powiedział król, — otóż ja...
— O!.. tak, utrzymuj, żeś pełen dobroci, pomimo, że każesz mi zamykać przed nosem drzwi Wersalu, a o wpół do siódmej rano wpadasz do apartamentów moich przemocą i stajesz z miną groźną przede mną...
Król zaczął się śmiać wesoło.
— Bądź pewna — rzekł — że nie mam już ani najmniejszego żalu do ciebie.
— Tak mówisz?... Chcę wierzyć temu.
— Bardzo to będzie łatwo uczynić — odrzekł król — bo mam dowód w kieszeni.
— A!... — zawołała królowa, unosząc się na posłaniu; — masz mi ofiarować?... To bardzo ładnie z twojej strony; tylko powtarzam, że nie uwierzę — aż ujrzę dowód przed sobą. Bez żadnych wybiegów, mój panie... założyłabym się, że znowu obietnica tylko jakaś...
Król z serdecznym uśmiechem zaczął szukać w kieszeni, z powolnością, która zdwaja pożądliwość w kobiecie, pragnącej co prędzej ujrzeć podarek.
Nakoniec, wyjął pudełko z czerwonego safianu, wytłaczane artystycznie i zdobne złoceniami.
— Pudełko z klejnotami! — rzekła królowa.
Król złożył pudełko na łóżku; Marja Antonina żywo je ujęła. Otworzywszy, krzyknęła olśniona i oczarowana:
— A!... jakież to piękne!... Boże, jakie piękne!...
Wyjęła z pudełka naszyjnik z wielkich brylantów czystej wody, tak błyszczących i tak umiejętnie dobranych, że zdawały się potokiem ognistym, spływającym po ślicznych rączkach monarchini.
Naszyjnik falował jak wąż o łusce z błyskawic.
— Zadowolona jesteś?... — zapytał król.
— Nad wszelki wyraz, Najjaśniejszy Panie. Zanadto mnie uszczęśliwiasz.
— Naprawdę?...
— Patrz na ten pierwszy rząd, djamenty wielkie jak orzechy!...
— Rzeczywiście.
— A jak dobrane!... Niczem nie różni się jeden od drugiego. Co za stopniowanie umiejętne!...
Spuściła głowę i smutek przebiegł po jej twarzy, ale trwało to tak krótką chwilę, że Ludwik XVI nie spostrzegł wcale.
— A teraz zrób mi jednę przyjemność.
— Jaką?...
— Pozwól, żebym sam założył ci ten naszyjnik...
Królowa wstrzymała męża.
— To cacko niezmiernie drogie, nieprawdaż? — zapytała z wyraźnem drżeniem w głosie.
— Może być — odpowiedział król wesoło — ale mówiłem ci, że je przeceniasz. Naszyjnik ten, na właściwem dopiero miejscu, to jest na szyjce twojej, nabierze wartości prawdziwej.
Mówiąc to, Ludwik zbliżył się do królowej, a trzymał w ręku wspaniały naszyjnik z agrafą, zrobioną także z wielkiego brylantu.
— Nie, nie — powiedziała królowa — daj pokój. Schowaj naszyjnik z powrotem do pudełka.
— Nie chcesz, żebym go pierwszy zobaczył na tobie?
— Bóg widzi, Najjaśniejszy Panie, że nie odmówiłabym ci tej przyjemności, gdybym przyjęła podarek, ale...
— Ale... — powtórzył król zdziwiony.
— Ale... ani ty, Najjaśniejszy Panie, ani nikt inny, nie ujrzy na mojej szyi klejnotów takiej ceny.
— Odmawiasz mi? — Odmawiam zawieszenia na szyi miljona, albo półtora miljona, bo to tyle z pewnością kosztuje.
— Nie przeczę — odpowiedział król.
— Otóż, nie zawieszę na sobie półtora miljona, gdy skarb jest pusty, gdy król ograniczać musi miłosierdzie i mówić do biednych: „Nie mam, niech wam dobry Bóg pomaga!“
— Czy mówisz na serjo?
— Pan de Sartines powiadał mi dnia jednego, że za półtora miljona można zbudować okręt linjowy, a naprawdę, Najjaśniejszy Panie, królowi Francji daleko potrzebniejszy jest taki okręt, niż królowej naszyjnik.
— Oh! — wykrzyknął król ze łzami w oczach — jakże wzniosłem jest to, co powiedziałaś.
I pod wrażeniem uczuć serdecznych, dobry kroi zarzucił ręce na szyję Marji Antoniny i uściskał ją gorąco.
— Francja błogosławić cię będzie, gdy się dowie jak postąpiłaś!
Królowa westchnęła.
— Czas jeszcze — powiedział król żywo. — Powiedz, żałujesz może...
— Nie, nie, Najjaśniejszy Panie, to było inne całkiem westchnienie; zamknij pudełko i odeślij jubilerom. Dobrze się już namyśliłam. Stanowczo nie chcę naszyjnika, lecz pragnę czegoś innego.
— Czego więc życzysz sobie?
— Chcę być w Paryżu, na placu Vendome.
— Oho!
— U pana Mesmera.
Król podrapał się w ucho.
— Odmówiłaś fantazji miljon sześćkroćstotysięcznej — mogę ci na tę małą zezwolić! Jedź do pana Mesmera, lecz pod warunkiem....
— Jakim?...
— Że towarzyszyć ci będzie księżna krwi królewskiej.
Królowa zamyśliła się chwilę.
— To może pani Lamballe.
— Niechaj będzie pani Lamballe.
— Ja zaś natychmiast każę budować okręt linjowy i nazwać go „Naszyjnik królowej“. Zostaniesz jego matką chrzestną, następnie poślę go La Perouse‘owri.

Król ucałował ręce żony i opuścił jej sypialnię z sercem przepełnionem radością.

VIII
PRZYJĘCIE PORANNE U KRÓLOWEJ

Po odejściu króla, królowa podniosła się i stanąwszy w oknie, oddychała chłodnem powietrzem poranku.
— Nie trzeba zwlekać — zawołała królowa — jeżeli chcemy korzystać z lodu. Wszak prawda, pani Misery — dodała — że wiosna szybko się zbliża?
— Wasza Królewska Mość oddawna pragnęła użyć szlichtady na stawie Szwajcarskim — odrzekła pierwsza pokojowa.
— Zatem dzisiaj to urządzimy, bo jutro może być zapóźno.
— Na którą godzinę przygotować toaletę Waszej Królewskiej Mości?
— Natychmiast; zjem pośpiesznie śniadanie i zaraz wyjadę.
— Wasza Królewska Mość nie ma nic więcej do rozkazania?.
— Trzeba, aby się dowiedziano, czy panna de Taverney już wstała — i aby ją powiadomiono, że pragnę się z nią zobaczyć.
— Panna de Taverney jest już w buduarze Waszej Królewskiej Mości — odpowiedziała pokojowa.
— Niechże stawi się tutaj.
Andrea weszła zaniepokojona prawie.
Królowa uśmiechnęła się uprzejmie i to dodało otuchy baronównie.
— Moja dobra Misery — powiedziała Marja Antonina — przyślij mi Leonarda i krawca.
I przeprowadziwszy odchodzącą oczami, gdy portjera za nią opadła — rzekła do panny de Taverney.
— Nic się złego nie stało, król zupełnie rozbrojony! Ale czy wie o wszystkiem? — zapytała Andrea.
— Pojmujesz, Andreo, że się nie kłamie, gdy się jest królową Francji, i gdy nie ma się żadnej winy na sobie.
— Prawda — odpowiedziała, rumieniąc się Andrea.
— A jednakże, droga moja, zdaje się, żeśmy popełniły błąd.
— I to nie jeden zapewne — odpowiedziała panna de Taverney.
— Być może, ale największy ten, żeśmy użaliły się nad losem pani de la Motte; król jej nie lubi co do mnie, muszę przyznać, że mi się podoba.
— Jest Leonard — oznajmiła pani Misery, wracając.
Królowa zasiadła przed tualetą i znakomity fryzjer rozpoczął swoją czynność.
Marja Antonina miała włosy przepyszne, i cała jej zalotność na tem polegała, aby je pozwolić podziwiać.
Wiedział dobrze o tem Leonard i zamiast załatwiać się szybko, jakby to uczynił zapewne z każdą inną kobietą, przedłużał czesanie, by królowa sama sobą napawać się mogła.
Marja Antonina była dziś zadowolona, uradowana nawet, i wyglądała ślicznie; od czasu do czasu przesyłała Andrei spojrzenia pełne serdeczności.
— Ciebie wcale nie zburczano — mówiła — bo wolnej i dumnej, lękają się wszyscy potrosze. Zanadto jesteś nieprzystępna!...
— Ja, Najjaśniejsza Pani — nieśmiało odezwała się baronówna.
— A ty, ty... jesteś postrachem dla wszystkich szpaków dworskich. Boże! jakaś ty szczęśliwa — że jesteś panną, a nadewszystko żeś z tego zadowolona.
Andrea usiłowała się uśmiechnąć, smutną jej twarz pokrył rumieniec.
— Uczyniłam ślub — odrzekła.
— I dotrzymasz go... piękna westalko?... — zapytała królowa.
— Mama nadzieję.
— Ale, ale — zawołała królowa — przypominam sobie.
— Co takiego?
— Że nie będąc zamężną, masz jednak od wczoraj swego pana.
— Pana?...
— Tak, w osobie ukochanego brata; jakże to mu na imię?... Filip, zdaje mi się.
— Tak, Filip, Najjaśniejsza Pani.
— Więc przyjechał?
— Wczoraj.
— I nie widziałaś go jeszcze! Cóż za samolub ze mnie, zabrałam cię do Paryża i rozłączyłam tak kochającą się parę.
— O! Najjaśniejsza Pani — odrzekła z uśmiechem Andrea — przebaczamy to Waszej Królewskiej Mości... oboje z całego serca.
— Napewno?
— Zaręczam za niego i za siebie.
— W jakim on wieku?
— Ma teraz trzydzieści dwa lata.
— Ja znam go lat czternaście, ale nie widziałam od dziewięciu czy dziesięciu.
— Jeżeli Wasza Królewska Mość raczy przyjąć go, będzie się czuł prawdziwie szczęśliwym. Oddalenie nie przyniosło żadnej zmiany w jego pełnej szacunku wierności, którą poprzysiągł królowej.
— Czy mogę widzieć go zaraz?
— Za chwilę może być u nóg Waszej Królewskiej Mości.
— Dobrze, bardzo go pragnę zobaczyć.
Zaledwie królowa wypowiedziała te słowa, gdy ktoś zwinnie, żywo, lekko wsunął się a raczej wskoczył do gabinetu wysłanego kobiercem. Marja Antonina dojrzała twarz filuternie uśmiechniętą w lustrze.
— To ty, bracie d Artois — zawołała — przestraszyłeś mnie ogromnie.
— Dzień dobry Waszej Królewskiej Mości — zawoła! młody książę — jakże Wasza Królewska Mość noc spędziła?
— Bardzo niedobrze, dziękuję ci, mój bracie.
— A poranek?
— Wybornie.
— To najważniejsze. Domyśliłem się odrazu tego, bo spotkałem króla — rozpromienionego rozkosznie. Niema jak zaufanie!
Królowa się roześmiała, hrabia d‘Artois, nie wiedząc szczegółów, śmiał się także, lubo z innego całkiem powodu.
— Cóż ze mnie za roztrzepaniec — zawołał nie zapytałem dotąd panny de Taverney, jak czas przepędziła.
Leonard właśnie dokończył dzieła i Marja Antonina, uwolniona od peniuaru z muślinu indyjskiego, włożyła ubranie poranne.
Drzwi się otworzyły.
— A!... — powiedziała do hrabiego d‘Artois jeżeli chcesz się dowiedzieć czegoś o Andrei — to ją masz.
Andrea weszła, prowadząc za rękę pięknego mężczyznę o cerze ciemnej, oczach czarnych, pełnych szlachetności, smutku, dzielnego żołnierza o rozumnem czole, postawie pełnej godności.
Filip de Taverney miał na sobie ubranie ciemno-popielatego koloru, gustownie haftowane srebrem, lecz kolor ten wydawał się czarnym, a srebro żelazem: matowy biały krawat jasno odbijał na ciemnej kamizelce, a puder na włosach podnosił energję męskich rysów.
Zbliżał się mając jednę rękę w dłoni siostry, w drugiej trzymając kapelusz.
— Wasza Królewska Mość — przemówiła baronówna, schylając z szacunkiem głowę — oto brat mój, Filip de Taverney.
Oficer złożył poważny, przeciągły ukłon.
Kiedy podniósł głowę, królowa jeszcze miała wzrok w lustrze utkwiony. Widziała w niem doskonale Filipa, patrzyła mu nawet prosto w oczy.
— Witam cię, panie de Taverney — rzekła, zwracając się do niego. — Widocznie nam składasz pierwszą wizytę swoją. Dzięki ci za to.
— Mnie to, Najjaśniejsza Pani, należy złożyć podziękowanie — odparł Filip.
— Ileż to lat upłynęło, jak po raz ostatni widzieliśmy się z tobą; najpiękniejsze to były chwile życia, niestety!
— Dla mnie, to tak, Najjaśniejsza Pani, ale nie dla Waszej Królewskiej Mości...
— Widocznie bardzo polubiłeś Amerykę, panie de Taverney, skoro tak długo tam przebywałeś.
— Najjaśniejsza Pani — odrzekł Filip — pan de Lafayette, opuszczając Nowy Świat, potrzebował wytrawnego żołnierza, by mu powierzyć udział w dowództwie nad posiłkami. Mnie przedstawił generałowi Washingtonowi, a ten przyjąć mnie raczył.
— Okazuje się — odrzekła królowa — że ten Nowy Świat, o którym wspomniałeś, powraca nam samych bohaterów.
— Nie o mnie tu mowa, Najjaśniejsza Pani — z uśmiechem odpowiedział Filip.
— Dlaczego? — zapytała królowa.
I, zwracając się do hrabiego d’Artois, dodała:
— Spojrzyj, braciszku, co za piękny wygląd, co za rycerską postawę ma pan baron de Taverney.
Filip, widząc zwróconą na siebie uwagę hrabiego d’Artois, którego nie znał, postąpił ku niemu i poprosił, żeby mu się pozwolił powitać.
Hrabia skinął przyjaźnie ręką, Filip złożył mu głęboki ukłon.
— Piękny rycerzu — rzekł młody książę — szlachetny kawalerze, szczęśliwy jestem, że cię poznaję. Jakież są zamiary twoje?
— Wasza Wysokość, sprawa siostry mojej góruje nad moją; postanowienia moje od jej woli zawisły.
— Ale pan de Taevrney, ojciec żyje jeszcze wszakże, o ile wiem? — zapytał hrabia d’Artois.
— Tak, Wasza Wysokość — odpowiedział Filip.
— Mniejsza o to — przerwała żywo królowa — wolę opiekę brata nad siostrą, a nad bratem twoją, panie hrabio. Zajmiesz się panem de Taverney, nieprawdaż?
Hrabia d’Artois dał znak potwierdzający.
— Czy wiesz — ciągnęła dalej królowa — że łączą nas węzły bardzo silne?
— Jakto, siostrzyczko? powiedz mi to, bardzo proszę.
— Pan Filip de Taverney był pierwszym francuzem, którego spotkałam, przybywając w granice Francji, a przyrzekłam sobie przedtem zapewnić los temu, kogo pierwszego zobaczę.
Filip uczuł, że krew mu do skroni uderza, przygryzł wargi, by pohamować wzruszenie.
Andrea spojrzała na brata i spuściła głowę.
Marja Antonina dostrzegła spojrzenia zamienione pomiędzy bratem i siostrą; lecz czyż mogła odgadnąć — ile te spojrzenia pokrywały tajemnic bolesnych? Smutek brata i siostry — innym przypisała przyczynom. Skoro w roku 1774, tylu francuzów zapałało miłością do małżonki delfina, czemużby i pan de Tarerney nie mógł przecierpieć trochę z tej samej przyczyny?
Nic nie mogło podać w wątpliwość tego przypuszczenia pięknego dziewczęcia, przedzierzgniętego w kobietę i krółowę.
Marja Antonina przypisała westchnienie Filipa zwierzeniu. jakie mógł był uczynić siostrze.
Hrabia d‘Artois zbliżył się do Filipa, a królowa tymczasem naradzała się z Andreą nad przybraniem sukni myśliwskiej.
— Czy naprawdę ten Washington jest tak wielkim człowiekiem? — zapytał hrabia d‘Artois.
— Z pewnością. Wasza Wysokość.
— A jakie wrażenie sprawiali tam francuzi?
— Jak najlepsze, anglicy jak najgorsze.
— Pan, kochany panie de Taverney, jesteś zwolennikiem nowych poglądów; czy jednak zastanowiłeś się nad pewną rzeczą?
— Nad jaką. Wasza Wysokość? Przyznaję, że tam wśród zielonych przestrzeni, w stepie, nad brzegami jezior olbrzymich, nie miałem często czasu na zastanawianie się nad wielu rzeczami.
— Naprzykład nad tą, że nie przeciw indjanom i nie przeciw anglikom tam walczyłeś?
— A przeciw komu. Wasza Wysokość?
— Przeciw sobie samemu, panie de Taverney.
— To jest bardzo prawdopodobne.
— Przyznajesz?...
— Przyznaję, to niefortunny skutek wypadku, który ocalił monarchję.
— Tak, lecz może on stać się groźnym dla tych, co ciosu uniknęli zrazu.
— Niestety!... Wasza Wysokość...
— A wiesz, dlaczego ci pomagać będę ze wszystkich sił moich?...
— Z jakiejkolwiek stanie się to przyczyny, najżywszą będę miał za to wdzięczność dla Waszej Królewskiej Wysokości.
— Dlatego, kochany panie de Taverney, że nie należysz do bohaterów otrąbionych po naszych rynkach. Nieznanym jesteś w Paryżu i dlatego cię kocham, co najmniej... daję słowo!... panie de Taverney, co najmniej... jestem, jak widzisz, egoistą.
Powiedziawszy to, hrabia d‘Artois ucałował wesoło rękę królowej, ukłonił się Andrei z uprzejmością i szacunkiem widoczniejszym, niż go innym kobietom okazywał — i wyszedł.
— Przepyszna pogoda!... — zawołała radośnie królowa. — Pani Misery, do jutra lód stopnieje, muszę mieć sanki natychmiast.
Pierwsza pokojowa wyszła dla spełnienia rozkazu.
— Czekoladę dla mnie — dodała królowa.
— Najjaśniejsza Pani wyjedzie bez śniadania?... — rzekła pani Misery. — Wczoraj kolacji nie jadła!...
— Mylisz się, dobra moja Misery, byłyśmy wczoraj na kolacji, niech ci powie panna de Taverney.
— I to na doskonałej — odpowiedziała Andrea.
— Nie przeszkadza to jednak, abym wypiła czekoladę — dodała królowa. — Prędzej, prędzej kochana Misery, podnieca mnie to śliczne słońce: z pewnością będzie pełno osób na stawie Szwajcarskim.
— Czy Wasza Królewska Mość ma zamiar użyć przejażdżki na łyżwach?... — zapytał Filip.
— O!... śmiesznie ci się przedstawimy z pewnością, panie amerykaninie, który przebywałeś niezmierzone jeziora...
— Najjaśniejsza Pani — odparł Filip, — tutaj igra się z mrozem i przestrzenią; tam, umiera się od tego.
— Otóż i moja czekolada; Andreo, napijesz się przecież także.
Andrea ukłoniła się, zarumieniona z radości.
— Widzisz, panie de Taverney, że nie zmieniłam się wcale, nienawidzę, jak dawniej, etykiety. Czy przypominasz sobie dawne czasy, panie Filipie, czy pan nie zmieniłeś się także?...
Słowa te wstrząsnęły sercem młodzieńca.
— Nie, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział — nie zmieniłem się, sercem przynajmniej.
— Zatem, skoro zachowałeś serce, które było tak dobre, dziękujemy ci po swojemu: pani Misery, podaj pani filiżankę dla pana de Taverney.
— Najjaśniejsza Pani! — zawołał wzruszony Filip. — Taki zaszczyt... dla biednego, jak ja, i nieznanego żołnierza.
— Dawnyś pan przyjaciel — powiedziała królowa — to dosyć. Dzień dzisiejszy sprawia mi zawrót głowy przypomnieniem młodości; czuję się szczęśliwą, wolną, szaloną!...
Dzień ten przypomina mi pierwsze przechadzki moje w ukochanym Trianon, pierwsze wycieczki nasze z Andreą. Moje róże i poziomki, ptaszęta, z któremi się zaznajamiałam w klombach, wszystko aż do poczciwych ogrodników, których miłe oblicza oznajmiały mi zawsze nowy kwiat jakiś, lub owoc smakowity. A pan de Jussieux, a Rousseau, który już nie żyje... dziś... mówię wam, dziś... szaleję z radości! Lecz co ci to, Andreo? Skąd te kolory? Czemu pan, panie Filipie, tak pobladł?
Oblicza obojga młodych nie mogły przenieść próby wspomnień okrutnych.
— Wybacz, Najjaśniejsza Pani, sparzyłam się czekoladą — powiedziała Andrea.
— Ja zaś — rzekł Filip — nie mogę jeszcze oswoić się z myślą, że Wasza Królewska Mość zaszczyca mnie, jakby jakiego dostojnika.
Wreszcie królowa powstała.
Służebne podały jej prześliczny kapelusik, płaszcz gronostajowy i rękawiczki. Ubieranie się Andrei nie trwało długo. Filip, z kapeluszem pod pachą, podążył za damami.
— Panie de Taverney, nie chcę, abyś mnie dzisiaj opuszczał, ze względów politycznych życzę sobie skonfiskować amerykanina. Chodź z prawej strony.

Taverney — spełnił rozkaz, Andrea postępowała przy lewym boku królowej.

IX
STAW SZWAJCARSKI

Dobrze znają wszyscy kwadrat wody, w lecie jasnobłękitny, a śnieżno-biały zimą, zwany stawem Szwajcarskim.
Aleja z lip, wyciągających wesoło ku słońcu olbrzymie ramiona, okala brzegi tego stawu: w alei mnóstwo spacerowiczów wszelkich stanów i różnego wieku, przypatrujących się ciekawie sankom i łyżwiarzom.
Stroje dam, przedstawiają mieszaninę zbytku i mody współczesnej.
Fryzury wysokie, kapelusze jedwabne; okrycia futrzane i sute falbany sukien materjalnych dziwacznie odbijają od ubrań czerwonych i błękitnych surdutów, od żółtej liberji i białych długich kamizelek.
Lokaje niebiescy i czerwoni przecinają tłumy, niby maki polne i bławatki, falujące pod tchnieniem wiatru pośród kłosów zboża lub kwiatków koniczyny.
Niekiedy okrzyk podziwu wyrywa się z pośród zgromadzonych. Bo też Saint-George, sławny łyżwiarz, zakreślił takie kolo, że geometra, zmierzywszy je, nicby mu do zarzucenia nie znalazł.
A oto sanki zaprzężone wtrzy ogromne kundle, nakształt trójki ruskiej, mkną po lodzie.
Psy te, przybrane w kapy aksamitne herbami szyte, w piórach powiewnych, przypominają czarodziejstwa Goya.
Nagle wśród tych lekkich sylfów, które płyną raczej niż chodzą, robi się zamieszanie, podnosi się wrzawa wielka.
Królowa ukazała się nad brzegiem stawu. Poznali ją, ustępują miejsca, ona daje znak ręką, aby się nie niepokoili.
Rozlega się okrzyk: „Niech żyje!“^ Ośmieleni łaskawością monarchini, i ci co na łyżwach, i ci co w sankach, niby iskrą elektryczną pchnięci, zataczają krąg olbrzymi dokoła miejsca, na którem zatrzymała się Najjaśniejsza Pani. Oczy wszystkich na nią zwrócone zostały.
Mężczyźni zbliżają się, zręcznie manewrując, kobiety przybierają postać pełną uszanowania, każdy i każda stara się przyłączyć do grupy dostojników i oficerów wyższej rangi, podchodzących dla złożenia czołobitności królowej.
Pomiędzy osobami, które głównie obserwowała publiczność, znajduje się jedna bardzo wybitna. Zamiast iść za ogólnym popędem, zamiast podążać na spotkanie królowej, osoba ta, przeciwnie, poznawszy Marję Antoninę i jej otoczenie, wyskakuje z sanek, biegnie aleją przeciwną i znika razem z całą swą świtą.
Hrabia d‘Artois, należący do najwytworniejszych i najzręczniejszych łyżwiarzy, nie ostatni przebiegły przestrzeń dzielącą go od bratowej i pośpieszył rączki jej ucałować.
— Czy widzisz — rzekł półgłosem — jak cię książę Prowancji unika?
Powiedziawszy to, wskazał palcem Jego Królewską Wysokość, kroczącego spiesznie pomiędzy gęstwiną, przez lodem ścięte kałuże, aby się dostać do swej karety.
— Unika moich wymówek, — odrzekła królowa.
— Oh! co do wymówek, to się ich ode mnie spodziewa i wcale nie dlatego obawia się ciebie.
— Więc... może boi się własnego sumienia — rzekła wesoło królowa.
— Czego innego jeszcze, siostrzyczko.
— Cóż więc takiego?
— Dowiedział się, że pan de Suffren, świetny zwycięzca, przybywa dziś wieczorem, a że to nowina ważna, nie chce, abyś się o niej dowiedziała.
Królowa zauważyła w pobliżu kilku ciekawych, którzy nie potrafili powstrzymać się w przyzwoitem oddaleniu i mogli słowa szwagra dosłyszeć.
— Panie de Taverney — rzekła — bądź łaskaw zająć się mojemi sankami, a jeżeli spotkasz swego ojca, uściskaj go, zwalniam cię na kwadrans.
Filip skłonił się i zniknął w tłumie, aby spełnić otrzymany rozkaz.
Tłumy zrozumiały także: miewają one czasami zadziwiające instynkty; koło się rozszerzyło i królowa z hrabią d‘Artois pozostali swobodni.
— Wytłomacz mi, proszę cię, mój bracie, co hrabia Prowancji zyska na tem, jeżeli nie udzieli mi wiadomści o przybyciu pana de Suffren?
— O! siostrzyczko, czyż podobna, byś ty, kobieta, królowa, nieprzyjaciółka, nie pojęła odrazu zamiaru przewrotnego dyplomaty. Pan Suffren, bohater mórz indyjskich jako taki ma prawo do świetnego przyjęcia w Wersalk. Król nie wie o niczem; więc, tak jak i ty, niechcący go zaniedbuje. Książę Prowancji tymczasem, powiadomiony o przyjeździe, wdzięczy się, przemawia czterowierszem — i ocierając się o bohatera Indji, staje się bohaterem Francji.
— Tak, to prawda — powiedziała królowa.
— O jednym tylko szczególe zapomniałeś, drogi nowiniarzu.
— O jakim?
— Skąd odgadłeś ten piękny zamiar naszego brata i szwagra?
— Wiem doskonale o wszystkiem, co robi. To może się na coś przydać i mnie, i tobie, siostrzyczko!
— Dzięki za przymierze — a król?
— I król został już powiadomiony.
— Przez ciebie?
— Bynajmniej!... przez ministra marynarki, którego doń w tym celu posłałem. Pojmujesz, że to do mnie nie należy, zanadto jestem przecież lekkomyślny, aby zajmować się rzeczami tak wielkiej wagi.
— Więc i minister marynarki nic nie wiedział?
— Siostrzyczko droga, dosyć wszak poznałaś ministrów od lat czternastu, aby nabrać przekonania, że ci panowie nie wiedzą nigdy o rzeczach najważniejszych. Ja go o tem co się święci, objaśniłem, i jest tem zachwycony.
— Wierzę bardzo.
— Pojmujesz, droga siostro, że będzie mi wdzięczna przez całe życie, a właśnie potrzeba mi tego.
— Z powodu?
— Chcę traktować o pożyczkę.
— O! — zawołała ze śmiechem królowa — zepsułeś cały swój wzniosły czyn.
— Wszak i ty, siostro — rzekł poważnie hrabia d’Artois — bardzo potrzebujesz pieniędzy. Słowo syna Francji, że oddam ci do rozporządzenia połowę sumy, jaką dostanę.
— Nie, nie, braciszku! — wykrzyknęła królowa — zachowaj całą dla siebie! Mnie, dzięki Bogu, na niczem w tej chwili nie zbywa!
— No, no, nie zapominaj tylko o przypomnieniu mi tej mojej obietnicy, droga siostro.
— Dlaczego?
— Bo mógłbym znaleźć się w niemożności dotrzymania słowa.
— W takim razie muszę i ja postarać się o odkrycie jakiej tajemnicy stanu.
— Widzę, że zziębłaś, droga siostro — powiedział książę — buzia ci posiniała, ostrzegam.
— Otóż właśnie, pan de Taverney powraca z mojemi sankami.
— Czyż ci nie jestem już potrzebny?
— Nie.
— W takim razie odpędź mnie, siostrzyczka, proszę cię o to...
— Dlaczego? czy myślisz, że przeszkadzasz mi w czemkolwiek?
— Bynajmniej, ale ja potrzebuję być wolnym.
— A więc bywaj zdrów, mój kochany.
— Do widzenia, siostro jedyna.
— Kiedy się zobaczymy?...
— Wieczorem.
— Bardzo dobrze, do wieczora zatem!
Po tych słowach, młody książę pożegnał bratową.
Filip de Taverney przez czas trwania tej rozmowy szukał ojca swego. Ujrzawszy go wreszcie, chciał podejść dla powitania go po dziesięcioletniej nieobecności, lecz ten usunął go ręką, mówiąc:
— Później, później; po skończonej służbie przyjdź do mnie, porozmawiamy.
Filip więc wrócił do królowej.
Królowa wsiadła do sanek i kazała Andrei zająć przy sobie miejsce, gdy zaś dwóch wielkich hajduków podeszło do popychań, rzekła:
— Nie, nie, tak nie chcę używać przejażdżki. Czy pan jeździ na łyżwach, panie de Taverney?
— Wybacz, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Filip.
— Podajcie łyżwy kawalerowi — rozkazała królowa; i zwracając się do brata Andrei, dodała:
— Coś mi mówi, że ślizgasz się równie dobrze, jak pan Saint-Georges.
— Dawniej — powiedziała Andrea — ślizgał się bardzo zręcznie.
— A dziś... nie ma sobie równego, wszak prawda, panie de Taverney?
— Najjaśniejsza Pani — odrzekł Filip — ponieważ Wasza Królewska Mość pokłada we mnie zaufanie, będę usiłował godnie mu odpowiedzieć.
Mówiąc to, stanął na łyżwach — błyszczących i cienkich, jak ostrze noża. Okrążył sanki i pchnął je z tylu jedną ręką. — Pomknęły.
Ciekawy widok przedstawił się wtedy oczom wszystkie! widzów.
Saint-Georges, ten król gimnastyków, ten wykwintny mulat, ten człowiek będący w modzie a górujący nać wszystkimi zadziwiającemi ćwiczeniami, odgadł rywali w młodzieńcu, usiłującym zuchwale wchodzić mu w drogę.
Rozpoczął więc natychmiast obroty lekkie i posuwiste dokoła sanek królowej, składał jej ukłony wyrażające najgłębszy szacunek, a tak pełne wdzięku, że dworzanie najwytrawniejsi nie potrafiliby zdobyć się na podobne wśród wersalskich salonów; zataczał dokoła kręgi jak najbardziej prawidłowe, a z taką błyskawiczną szybkością, że jeden pierścień, zakładając się na drugi, tworzył ogniwa najdokładniej z sobą złączone, każde nowe zagięcie tuż tuż, poprzedzało pędzące sanie. Przepuszczał je naprzód, a zaraz znowu potem, za pomocą silnego odbicia się łyżew wężem eliptycznym zabiegał im drogę. Niepodobieństwem było podążać za nim wzrokiem, bez doznania zawrotu głowy z zachwytu i olśnienia.
Filip, grą tą podniecony, powziął naraz zuchwałe postanowienie, puścił sanie w bieg tak niezwykle szybki, że Saint-Georges, podwakroć zmuszony był kończyć swe pierścienie poza nim, zamiast, jak przedtem, przed saniami. Pęd taki spowodował okrzyki przerażenia z piersi widzów.
— Jeżeli Wasza Królewska Mość rozkaże — powiedział Filip — stanę lub zwolnię biegu przynajmniej.
— Nie, nie, — zawrołała Marja Antonina z zapałem ognistym, właściwym jej w pracy i w zabawie — nie boję się; prędzej, prędzej, kawalerze, jeżeli możesz...
— I owszem, dzięki ci za pozwolenie, Najjaśniejsza Pani; polegaj na mnie, dość jestem silnym.
Powiedziawszy to, Filip de Taverney wyprężył muskularną rękę i pchnął sanie z taką siłą, że aż podskoczyły. Rzecby można, że uniósł je w powietrzu.
Wtedy drugą ręką, której dotąd nie używał, puścił sanie w bieg szalony. Od tej chwili przecinał każdy pierścień Saint-Georges‘a większym jeszcze pierścieniem, sanki wirowały, jakby baletmistrz jaki.
Saint-Georges gładszy, wykwintniejszy i poprawniejszy w swoich ewolucjach, począł się niepokoić. Ślizgał się już od godziny. Filip dostrzegł, że jest spocony, zauważył, że mu drżą kolana z wysiłku — i postanowił pobić go zmęczeniem.
Zaniechał więc zataczania kół i puścił sanie prosto przed siebie.
Pomknęły jak strzała.
Saint-Georges, gdyby zrobił jeszcze jeden wysiłek, byłby go dopędził, lecz Filip skorzystał z chwili, drugiem pchnięciem spotęgował pierwsze — i skierował sanki na lód jeszcze nietknięty.
Saint-Georges, rzucił się w pogoń, lecz Filip sunął na samych kończynach łyżew tak zręcznie, że minął znów przeciwnika; potem — ruchem herkulesowym zawrócił sanki na miejscu i — puścił w przeciwną stronę. Saint-Georges, nie mogąc zatrzymać się w rozpędzie, pozostał w kole i został ostatecznie pokonany.
Oklaski wstrząsnęły powietrzem, Filip zarumienił się ze wstydu.
Jakież jednak było jego zdziwienie, gdy królowa przestawszy klaskać w rączki, zwróciła się doń i z rozkosznie omdlewającym wyrazem w oczach rzekła:

— O! panie de Taverney, teraz gdy zwyciężyłeś — błagam cię, daruj mi życie.

X
KUSICIEL

Filip na ten rozkaz, a raczej prośbę królowej, wyprężył muskuły ze stali, zarył w lodzie łyżwy i sanie stanęły jak wryte, jak koń arabski w piaskach pustyni.
— Odpocznij pan teraz — powiedziała królowa, wysiadając cała rozpromieniona. — Nigdy nie przypuszczałam, aby taki lot był tak upajający, o małoś mnie pan do szaleństwa nie przywiódł.
I cała drżąca, wsparła się na ramieniu Filipa.
Szmer podziwu, jaki się rozszedł w tłumie uzłoconym i wyszamerowanym, ostrzegł ją, że raz jeszcze przekroczyła granice etykiety! straszny błąd wobec zazdrosnych i służalców!...
Filip zaś, oszołomiony tym zaszczytem najwyższym, nigdy by nie czuł się tak onieśmielonym i niepewnym, choćby go nawet władczyni publicznie znieważyła.
Spuścił oczy, a serce o mało piersi mu nie rozsadziło.
Niezwykłe wzruszenie, z powodu jazdy zapewne, owładnęło królową, bo wysunęła rękę z pod jego ramienia i oparła się na pannie Taverney, żądając krzesła.
Przyniesiono je.
— Przepraszam cię, panie Taverney — powiedziała do Filipa.
I dodała gwałtownie:
— Boże mój!... Cóż to za nieszczęście wiecznie być otoczoną przez ciekawych... i głupców — dokończyła zcicha.
Panowie służbowi i damy honorowe, połączywszy się z nią, pożerali Filipa oczami, a on, dla pokrycia rumieńca, schylił się i odpinał łyżwy.
Dokonawszy tej czynności, cofnął się, aby ustąpić miejsca dworzanom.
Królowa, pogrążona w chwilowej zadumie, nagle podniósłszy głowę:
— Czuję, że, siedząc, łatwo przeziębić się mogę — powiedziała — pojedziemy jeszcze.
I powróciła do sań.
Filip daremnie oczekiwał rozkazu.
Nadbiegło dwudziestu panów.
— Nie, niech przyjdą hajducy moi — rzekła, dziękuję wam, panowie.
A kiedy ci już stanęli za saniami:
— Wolniutko — powiedziała im — wolniutko.
I przymnkąwszy oczy, pogrążyła się w cichem marzeniu.
Sanki powoli się oddalały, pociągając za sobą tłumy ciekawych i zazdrosnych.
Filip pozostał sam, ocierając wilgotne od potu czoło.
Upatrywał Saint-Georges‘a, aby złagodzić jego porażkę, choć słowem uprzejmem.
Lecz odebrał on od księcia Orleańskiego, swego protektora, zlecenie i opuścił plac boju.
Filip, trochę smutny, poczęści znużony, sam przerażony nieledwie tem, co nastąpiło, stał nieruchomy, przeprowadzając oczyma oddalające się sanie królowej, gdy poczuł, że coś się o jego bok obciera. Obrócił się i zobaczył ojca.
Staruszek, skulony niby karykaturka Hoffman‘a, zakutany w futro jak samojed, trącał go łokciem, ażeby nie wydobywać ręki z zarękawka, wiszącego mu na szyi.
Oczy jego, rozszerzone od zimna i radości, wydawały się pałającemi.
— Cóż — czy nie uściskasz mnie, mój synu? — powiedział.
Wymówił te słowa tonem, jakim odezwałby się ojciec atlety greckiego, składający mu podziękowanie za zwycięstwo, w cyrku odniesione.
— Z całego serca, drogi ojcze, — odpowiedział Filip.
Pomimo tej czułej formy, pewien chłód przebijał jednakże w oświadczeniu.
— La, la, a teraz, kiedyś mnie uściskał, ruszaj żwawo.
I popchnął go naprzód.
— Dokąd? — zapytał Filip.
— Ależ tam, u djabła!...
— Gdzie tam?...
— No, za królową.
— Nie, mój ojcze, dziękuję ci.
— Jakto... nie?... co to... dziękuję?... Oszalałeś, czy co?... Nie chcesz iść za królową?...
— Rozumie się, że nie, żartujesz chyba, mój ojcze?
— Jakto, nie pójdziesz za królową, która cię oczekuje?
— Oczekuje?...
— Ależ tak; pragnie cię mieć obok siebie.
— Pragnie?...
I Filip wpatrzył się w barona.
— Zdaje mi się, mój ojcze, że się bardzo zapominasz.
— To nie do pojęcia!... na honor! — zawołał starzec, prostując się i tupiąc nogą. — Słuchaj, Filipie, powiedz mi z łaski swej, skąd przybywasz?
— Mój ojcze — odezwał się smutno Filip — lękam się pewnego przypuszczenia.
— Jakiego?..
— Że żartujesz sobie ze mnie, albo że...
— Co takiego.
— Albo że, tylko się nie gniewaj, ojcze, albo, że zmysły postradałeś.
Starzec pochwycił rękę syna ruchem tak gniewnym, że młody człowiek zmarszczył brwi z bólu.
— Posłuchaj, panie Filipie — odezwał się z widocznem rozsierdzeniem — Ameryka to kraj bardzo od Francji oddalony, wiem o tem dobrze.
— Zapewne, mój ojcze; nie rozumiem jednakże, do czego chcesz prowadzić, mów jaśniej, proszę cię o to...
— Ameryka to kraj, w którym niema ani króla, ani królowej.
— Ani poddanych, także...
— Tak, ani poddanych, mój filozofie. Nie przeczę ci wcale, bo mi to jest zupełnie obojętne, ale to, co mi sprawia przykrość, co mnie obraża, to obawa, że...
— Sądzę, że obawy nasze całkiem są różnej natury.
— Obawiam się, żeś gamoń, mój synu, a to nie przystoi na chłopca tak jak ty, prześlicznie zbudowanego; ależ patrz, patrzajże tam!...
— Widzę, mój ojcze!...
— Królowa po raz trzeci się już obraca za tobą... tak, tak, mój panie, o!... znowu patrzy się w tę stronę, szuka cię widocznie, panie gamoniu, panie purytaninie, panie z Ameryki, uf!...
I staruszek, w braku zębów, gryzł dziąsłami popielatą łosiową rękawiczkę, tak wielką, że nie jedna, ale dwie jego ręce bezpiecznieby się w niej schowały.
— A gdyby, co zresztą jest nieprawdopodobne, gdyby królowa naprawdę mnie szukała?... Gdyby tak było... gdyby naprawdę mnie szukała... przedrzeźniał starzec, tupiąc nogami — ależ ten niedołęga to nie moja krew, to nie Taverney, doprawdy!...
— Nie jestem z twojej krwi, mój ojcze — oburknął Filip złośliwie.
I, wznosząc oczy ku niebu, dodała pocichu;
— Jakże Bogu za to dziękuję!
— Jeszcze raz mówię ci, mój panie, że królowa cię wzywa, że cię szuka...
— Masz widzę dobry wzrok, mój ojcze, — odparł sucho Filip.
— Zaczekaj — zaczął łagodniej starzec, usiłując pohamować zniecierpliwienie — zaczekaj, niech ci się jaśniej wytłumaczę. Przyznaję, że masz swoją rację, lecz ja mam doświadczenie; mój drogi Filipie, spróbuj-że mnie nareszcie zrozumieć.
— Od kwadransa już staram się o to napróżno, mój ojcze — odpowiedział młody człowiek.
— O! — pomyślał starzec — spadniesz ty wkrótce z obłoków, mój panie amerykaninie, mój kolosie; masz ty pewną słabą stronę, poruszę cię, gdy jej dotknę staremi mojemi szponami. Zobaczymy!
I zaczął znowu:
— Powiedz mi, czyś nie zauważył pewnej rzeczy?...
— Jakiej?
— Takiej, która naiwności twoje] zaszczyt przynosi?...
— Słucham cię, ojcze.
— Rzecz bardzo prosta, powracasz z Ameryki, a wyjechałeś tam w chwili, w której był tylko król, a królowej nie było; była pani Dubarry, majestat nieszczególny; powróciłeś, ujrzałeś królową i powiedziałeś sobie: szanujmy ją.
— Nieinaczej.
— Biedne dziecko! — powiedział z ironją stary Tavernej, tłumiąc zarękawkiem wybuch śmiechu z kaszlem zmieszanego.
— Jak możesz, ojcze, litować się nade mną, z powodu, że czczę majestat królewski, jak możesz tak postępować, ty, Taverney de Maison-Rouge, ty, prawdziwy szlachcic francuski?
— Powoli... powoli... mój paniczu, nie mówię wcale o królewskości, mówię o królowej tylko...
— Czy w twojem przekonaniu, nie jedno to i to samo, mój ojcze?...
— Królewskość, kochanku, to korona; tego nie tykaj! Ale czemże jest królowa? Kobietą. Kobietą tylko; a to co innego zupełnie, tej można bezpiecznie się dotknąć.
— Można? — wykrzyknął Filip, czerwieniąc się z gniewu i oburzenia.
— Nie wierzysz! no to dobrze, to zapytaj — ciągnął starzec tonem nikczemnym i dzikim prawie, z uśmiechem pełnym cynizmu — nie wierzysz, no to zapytaj pana de Coigny, pana de Lauzun. pana de Vaudreuil nareszcie.
Filip spochmurniał.
— Nie mówiłeś tego serjo, coś powiedział, nieprawdaż, ojcze?
— To bydlę powątpiewa jeszcze o tem — wybuchnął Taverney.
— Czy mówisz to tak, jakbyś przed Bogiem mówił?
— Naturalnie...
— Przed Bogiem, przed którego obliczem stanąć możesz niebawem?...
— Zdaje mi się, że jestem choć trochę szlachcicem, mój panie synu, i że nie kłamię... czasami.
Pomimo, że to „czasami“ było zabawne, nie rozśmieszyło Filipa.
— A zatem — powiedział Filip — przekonany jesteś, ojcze, że królowa miała kochanków, których wymieniłeś?
— Zapewne i innych jeszcze... czy ja mogę wiedzieć, zapytaj u dworu i w mieście. Trzeba powrócić z Ameryki, aby nie wiedzieć, co mówią.
— Ale któż to mówi? Nikczemni oszczercy jedynie.
— O! czy i mnie nie masz wypadkiem za oszczercę?
— Nie, ale to jest właśnie całem nieszczęściem, że tacy, jak ty, ludzie, powtarzają nędzne niegodziwości, które w razie przeciwnym, rozwiałyby się jak wyziewy szkodliwe przyciemniające czasami jasną tarczę słoneczną. Ty, mój ojcze, i podobni tobie, powtarzając te oszczerstwa, nadajecie podłym gadaninom znaczenie. O! ojcze, jeżeli masz Boga w sercu, nie powtarzaj takich rzeczy.
— A ja je jednak powtarzam.
— Poco, dlaczego?... — krzyknął młodzieniec, uderzając nogą o ziemie.
— E! — rzekł starzec, chwyciwszy za ramię syna i patrzac mu w oczy z uśmiechem szatańskim — ej, Filipku, powtarzam ci, że się nie mylę, ze królowa patrzy za tobą, że królowa szuka cię i że cię pragnie... Pędź, leć, bo czeka na ciebie!
— Na boga! — zawołał Filip, kryjąc twarz swą w dłoniach na boga! przestań ojcze, bo doprowadzisz mnie do szaleństwa.
— Nie pojmuję cię doprawdy, Filipie — odrzekł starzec — czyż miłość to zbrodnia? Miłość dowodzi serca, a w oczach tej kobiety, w jej głosie, w jej ruchach, przebija wyraźnie ta miłość. Ona cię kocha, ja ci to mówię, ależ ty filozof, purytanin, kwakier, amerykanin, człowiek niezdolny do miłości. Niech więc patrzy, niech zwraca się ku tobie, niech cię oczekuje; znieważaj ją, pogardzaj nią, odpychaj ją od siebie. Filipie, a właściwie Józefie de Taverney, winszuję ci... winszuję ci, niedołęgo!...
I po tych słowach, nacechowanych dziką ironją, widząc, że sprawił pożądane wrażenie, zniknął jak szatan kusicie, po nasunięciu pierwszej myśli zbrodniczej.
Filip, pozostał sam z wezbranem sercem, z krwią, kipiącą w żyłach. Nie zauważył, ze od pół godziny stał w tem samem miejscu; że królowa skończyła przejażdżkę, że powracała, patrzyła ku memu, aż przejeżdżając obok, zawołała na niego:
— Dosyć przecież odpoczywałeś, panie de Taverney... chodź-że już, ty jeden tylko utniesz wozić królową po królewsku.
Filip popędził oślepiony, odurzony, pijany.

Położył rękę na oparciu sanek, i uczuł ogień w żyłach; dotknął włosów Marji-Antoniny i zadrżał całem ciałem.

XI
SUFFREN

Wbrew wszelkim zwyczajom dworskim, tajemnica była zachowana przed królem i księciem d‘Artois.
Nikomu nie było wiadomo, o której godzinie, ani też z której strony przybędzie pan de Suffren.
Król zapowiedział na ten wieczór grę w karty.
O siódmej wszedł z książętami i księżniczkami z rodziny.
Królowa przybyła, prowadząc za rękę królewnę, mającą lat zaledwie siedem.
Zebranie było liczne i świetne.
Zanim wszyscy miejsca swoje zajęli, hrabia d‘Artois zbliżył się nieznacznie do Marji-Antoniny i szepnął:
— Spójrz, siostrzyczko, uważnie dokoła.
— No... — odpowiedziała królowa — patrzę.
— I cóż widzisz?
Królowa powiodła oczami, zatrzymała je na ścieśnionych grupach, spojrzała w próżnię i, dostrzegłszy wszędzie dworzan, a pomiędzy niemi Andreę i jej brata, odpowiedziała.
— Widzę twarze dworzan, szczerze mi życzliwe.
— Nie patrz na tych, co są, siostrzyczko, szukaj kogo brakuje.
— A! prawda, daję słowo — zawołała.
Hrabia d‘Artois roześmiał się serdecznie.
— Niema go jeszcze — powiedziała Marja Antonina — czyż zawsze wystraszać go będę?
— Nie, nie to, tylko żarcik się przewleka. Hrabia Prowancji wyjechał do rogatki na spotkanie komandora de Suffren.
— W takim razie, mój bracie, nie widzę powodu do śmiechu.
— Nie zgadujesz, z czego się śmieję?
— Naturalnie, że nie, jeżeli bowiem hrabia Prowancji czeka na pana de Suffren przy rogatkach, widocznie sprytniejszy był od nas, bo pierwszy go powita i pierwszy winszować mu będzie.
— Widzę, moja siostro — odpowiedział wesoło młody książę — że masz bardzo liche wyobrażenie o naszej dyplomacji. Że hrabia Prowancji czeka na rogatce Fontainebleau, to prawda; lecz że my mamy kogoś na stacji Villejuif, to również prawda!
— Czy być może?
— Kochany pan hrabia Prowancji najniepotrzebniej wymrozi się przy rogatce Fontainebleau, bo pan de Suffren, okrążywszy Paryż, przybędzie prościuteńko do Wersalu, gdzie go oczekujemy.
— Wybornie pomyślane!...
— To też zupełnie jestem zadowolony z siebie. Rozpocznij grę, siostrzyczko. Król, który, dla hamowania gry książąt i panów dworskich, grywał zwykle o talara sześciofrankowego, w roztargnieniu wydobył wszystko złoto, które miał w kieszeni, i postawił.
Królowa, oddana swej roli, usiłowała przykuć do siebie uwagę obecnych sztucznym zapałem, z jakim się grze oddawała.
Filip, dopuszczony do partji i siedzący wprost Andrei, chłonął wszystkiemi zmysłami niesłychane, zadziwiające wrażenia łaski, wynoszącej go tak niespodziewanie.
Słowa ojca świdrowały mu w mózgu, dzwoniły w uszach.
Zadawał sobie pytanie, czy starzec, który patrzył na trzy czy cztery rządy ulubienic, nie mógł znać dokładnie historii czasu i obyczajów. Zapytywał siebie, czy ten purytanizm, graniczący z ubóstwieniem, nie był tylko jedną ze śmieszności, przywiezionych przezeń z krain dalekich.
Czy królowa tak poetyczna, tak piękna, tak go po bratersku traktująca, nie była ostatecznie okrutną kokietką, pragnącą dołączyć do swych wspomnień jeszcze jednę namiętność, jak naturalista zawieszający o jednego więcej motyla przy brelokach, bez względu na to, co cierpi biedne stworzenie, szpilką przebite.
A jednak Marja-Antonina nie była kobietą pospolitą, nie była umysłem powszednim. Spojrzenia jej miały znaczenie, każde z nich miało swoją doniosłość.
— Coigny, Vaudreuil — powtarzał w duchu Filip — kochającą królową i są przez nią kochani.
I spojrzał na przeciwny koniec stołu, na panów de Coigny i de Vaudreuil, którzy, dziwnem zrządzeniem wypadku, siedzieli obok siebie, obojętni i o nic się nietroszczący, z uwagą zwróconą w stronę wprost przeciwną tej, gdzie siedziała królowa.
I pomyślał sobie znowu, że niepodobna, aby ci dwaj ludzie, jeżeli naprawdę kochali, byli tak spokojni, i tak obojętni. O! gdyby jego pokochała królowa, oszalałby z radości, a gdyby potem zapomniała o nim, zabiłby się z rozpaczy.
I odwrócił wzrok od tych panów, i utkwił go w monarchini. Rozmarzony, badał to jasne czoło, te usta dumnie zacięte, to wyniosłe spojrzenie i chciał z tych czarów kobiety — wysnuć dla siebie odkrycie tajemnicy królowej.
— O! to fałsz! to oszczerstwo! wszystkie te domysły krążące pomiędzy ludźmi, nienawiść tylko i intrygi dworskie nadały im znaczenie.
Gdy Filip zatopiony był w tem rozważaniu, w sali gwardyjskiej zegar wybił trzy kwadranse na ósmą. W chwili tej niespodzianie dał się słyszeć ruch wielki i rozległy się szybkie kroki. Kolby karabinów uderzyły o posadzkę. Pomieszane głosy, dochodzące przez drzwi, zbudziły uwagę króla. Dał on znak jakiś potajemny królowej.
Zrozumiawszy o co chodzi, Marja-Antonina podniosła się od stołu.
Biesiadnicy nie wiedzieli, co im zrobić należy, ale królowa dala im zaraz wskazówkę.
Przeszła do sali przyjęć.
Król ją tam poprzedził.

Adjutant pana de Castries, ministra marynarki, podszedł do Ludwika XVI i szepnął mu coś do ucha.
— A... jakież to piękne!...
— Dobrze — odpowiedział król — i zwracając się do królowej, dodał:

— Wszystko idzie jak najlepiej.
Każdy z obecnych pytał spojrzeniem sąsiada, co te słowa „wszystko idzie jak najlepiej“, miały właściwie znaczyć?...
Pan de Castries niezwłocznie wszedł do sali i wygłosił:
— Wasza Królewska Mość raczy przyjąć pana komandora de Suffren, przybywającego z Tulonu?...
Nazwisko to, wymówione głosem donośnym, sprawiło w całem zgromadzeniu zamieszanie niewypowiedziane.
— Z całą przyjemnością — odpowiedział król.
Pan de Castries wyszedł.
Tłumy rzuciły się ku drzwiom, za któremi zniknął de Castries. By wyjaśnić zapał, jaki we Francji wzbudzał de Suffren, i zrozumieć, dlaczego król, królowa i cała ich rodzina, pragnęli go najpierwsi zobaczyć, wystarczy te oto słów kilka.
Od czasów wojny z Anglją, czyli od ostatniego okresu bitew, które pokój poprzedziły, komendant Suffren stoczył siedem wielkich bitew morskich, a nie przegrał ani jednej. Po zapasach wojennych, wśród których narażał życie jak najzwyczajniejszy majtek, stawał się Suffren ludzkim, szlachetnym, litościwym; był typem prawdziwego marynarza, typem zapomnianym od czasów Jana Barta i Dygnay-Tronin‘a.
Zapał, z jakim zebrani w Wersalu przyjęli wiadomość o tej wizycie, trudny jest do odmalowania.
Gdy wszedł do sali gwardyjskiej, ktoś szepnął słówko jakieś panu de Castries, przechadzającemu się wzdłuż i wszerz niespokojnym krokiem, a ten zawołał:
— Panowie!... Pan de Suffren!...
Natychmiast straż rzuciła się do muszkietów i sprezentowała broń jak przed królem, a gdy komandor przeszedł, uszykowała się w czwórki, gotowa służyć mu za orszak.
Pan de Castries uścisnął dłoń Suffrena i poprowadził go przed Ludwika XVI.
Król, ujrzawszy gościa — zawołał rozpromieniony: z prawdziwą rozkoszą witam cię, panie komandorze, w Wersalu. Jesteś prawdziwą chwałą naszą, dajesz nam wszystko, co bohater może dać współczesnym swoim na ziemi. Ucałuj mnie, komandorze.\
Pan Suffren zgiął kolano, król go podniósł i tak czule uściskał, że szmer zachwytu i radości obiegł całe zgromadzenie.
Król zwrócił się do królowej.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — oto pan Suffren, zwycięzca z pod Trinquemale i Gondelour, postrach sąsiadów naszych, anglików, oto mój Jan Bart prawdziwy!...
— Szlachetny komandorze — odpowiedziała królowa — nie mam słów odpowiednich, aby cię powitać godnie. Proszę cię więc tylko, ażebyś wierzył, iż każdy twój wystrzał armatni, chwale Francji poświęcony, odbija się w sercu mojem echem wdzięczności i uwielbienia dla ciebie.
Hrabia d‘Artois podszedł z synkiem, księciem d‘Angouleme.
— Synu mój — rzekł — przedstawiam ci bohatera. Przypatrz mu się dobrze, bo takich ludzi bardzo rzadko spotyka się na świecie.
— Ojcze — odpowiedział młody książę — czytałem przed chwilą „Wielkich ludzi“ Plutarcha, ale ich nie widziałem. Dziękuję ci, żeś mi dał poznać pana de Suffren.
Szmer, powitały dokoła chłopięcia, dał mu do zrozumienia, że wyrzekł słowa pamiętne.
Król ujął pod rękę pana de Suffren i chciał prowadzić do swego gabinetu na rozprawę geograficzną.
Ale komandor z najgłębszym szacunkiem powstrzymał Ludwika XVI.
Najjaśnieiszy Panie — rzekł — ponieważ Wasza Królewska Mość tyle jest łaskaw na mnie, niechajże pozwolić mi raczy...
— Ależ!... — zawołał król — nie potrzebujesz prosić mnie, panie de Suffren!...
— Najjaśniejszy Panie, jeden z oficerów moich dopuścił się ważnego wykroczenia przeciwko dyscyplinie, a w rzeczy tej Wasza Królewska Mość jedynie sędzią być może.
— Sądziłem — panie de Suffren — odparł Ludwik XVI — sądziłem, że pierwszem twojem żądaniem będzie łaska, nie kara.
— Miałem zaszczyt uprzedzić Cię, Najjaśniejszy Panie, że tylko Wasza Królewska Mość może być sędzią w tym wypadku.
— Słucham zatem...
— Oficer ten, podczas ostatniej bitwy, należał do załogi Sewera.
— Do załogi statku, który opuścił banderę — powiedział król i brwi zmarszczył...
— W samej rzeczy, Najjaśniejszy Panie — odrzekł Suffren z głębokiem ukłonem — kapitan Sewera, opuścił banderę i admirał angielski, Hugues, wyprawił już łódź z załogą, aby go zająć, ale pomocnik kapitana, gdy ujrzał... banderę opuszczoną, a kapitana gotowego się poddać... wtedy... błagam Cię o przebaczenie, Najjaśniejszy Panie, wtedy... w młodym człowieku krew francuska w żyłach zagrała!... Chwycił banderę w jednę, a młotek w drugą rękę i zakomenderowawszy: Ognia!... przygwoździł herby nad ogniem ziejącemi armatami. Dzięki temu, Sewer został dla Waszej Królewskiej Mości zachowany.
— Piękny czyn!... — zawołał król.
— Dzielny czyn!... — dodała królowa.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, tak, Najjaśniejsza Pani; ale jednocześnie zuchwałe to przestępstwo przeciwko karności wojskowej. Rozkazu wydanego przez kapitana porucznik jest obowiązany święcie słuchać. Błagam o łaskę dla oficera tego, Najjaśniejszy Panie, błagam o nią tem usilniej, że to mój siostrzeniec właśnie...
— Twój siostrzeniec!... — wykrzyknął król — i nic mi o tem nie mówiłeś.
— Złożyłem raport panu ministrowi marynarki, ale go prosiłem, aby nie przedstawiał takowego Waszej Królewskiej Mości, dopóki nie uzyskam ułaskawienia dla winnego.
— Ułaskawiam — zawołał król — a w dodatku przyrzekam protekcję moją wszystkim podobnie niekarnym, wszystkim, którzy w taki sposób potrafią bronić honoru Francji i króla. Powinieneś mi był przedstawić tego dzielnego oficera, panie komandorze.
— Jest tutaj, Najjaśniejszy Panie!... — odrzekł de Suffren — i jeżeli Wasza Królewska Mość zezwala...
— Zbliż się, panie de Charny — powiedział Suffren, zwracając się do siostrzeńca.
Królowa zadrżała, nazwisko Charny obudziło zanadto świeże i wcale niezatarte jeszcze jej wspomnienie.
Młody oficer wystąpił ze świty pana de Suffren, postąpiła naprzód ku młodemu człowiekowi, lecz naraz zatrzymała się i pobladła.
Panna de Taverney, również blada, patrzyła z niepokojem na królowę.
Co do pana de Charny, ten, jakby nic nie widział, co się dzieje dokoła, z twarzą nie zdradzającą nic, prócz najgłębszego uszanowania, przyklęknął przed królem, który dał mu do ucałowania swoją rękę i następnie cofnął się zaraz skromny i drżący pomiędzy oficerów, zasypujących go powinszowaniami.
Nastała chwila ciszy.
Król był rozpromieniony, królowa uśmiechnięta i niepewna, pan de Charny, ze spuszczonemi oczami, a Filip de Taverney zaniepokojony i badawczy.
— Chodźmy, panie de Suffren — odezwał się nakoniec król — pomówimy trochę; jestem spragniony usłyszeć cię i dowieść ci, jak bardzo myślałem o tobie.
— Najjaśniejszy Panie, tyle łaski...
— Pokażę ci moje mapy, komandorze; pokażę ci naznaczoną każdą wyprawę twoją, przewidzianą, lub odczutą przeze mnie. Chodź już, chodź.
Postąpił kilka kroków i zwrócił się do królowej:
— Ale, ale, Najjaśniejsza Pani — rzekł — wiadomo Waszej Królewskiej Mości, że rozkazałem zbudować okręt o stu działach; ale zmieniam zdanie co do nazwy.... zamiast tej, którą postanowiliśmy....
Marja Antonina, przyszedłszy już do siebie, pochwyciła w lot myśl króla.
— Tak, tak — zawołała — nazwiemy go „Suffren“ i ja z panem komandorem, będziemy mu rodzicami chrzestnymi.
Okrzyki, powstrzymywane dotąd, wybuchły gwałtownie:
— Niech żyje król!... niech żyje królowa!...
— Niech żyje Suffren — dodał uprzejmie Ludwik XVI, nikt bowiem nie ośmielił się w jego obecności odezwać się podobnie....

— Niech żyje Suffren!... — powtórzono z zapałem — a król, skłoniwszy się na podziękowanie za tak dobrze przyjętą myśl jego, uprowadził komandora do siebie.

XII
PAN DE CHARNY

Po odejściu króla, pobiegli wszyscy do sali, gdzie książęta i księżniczki otoczyli królową. Suffren wychodząc dał do zrozumienia siostrzeńcowi, ażeby czekał na niego, pan de Charny więc, skłoniwszy się na znak posłuszeństwa, pozostał na miejscu, jakie zajmował poprzednio. Królowa zamieniła z Andreą kilka znaczących spojrzeń i, nie spuszczając oczu z młodzieńca, powtarzała w duchu:
— Tak, to on, napewno on....
Filip widział dobrze pomieszanie królowej i usiłował badać wyraz twarzy panów de Coigny i de Vaudreuil, aby się upewnić, czy nie oni byli jego przyczyną, lecz przekonywał się coraz wyraźniej, że zachowywali się najobojętniej w świecie, zajęci zupełnie rozmową z hrabią de Haga, przebywającym na dworze wersalskim. Wtem postać we wspaniałym stroju kardynalskim wkroczyła do sali w otoczeniu dostojników wojskowych i duchownych. Królowa poznała pana Ludwika de Rohan; i odwróciła natychmiast głowę, nie starając się wcale ukryć niezadowolenia. Prałat przeszedł pomiędzy zgromadzonymi, skierował się wprost do królowej, i złożył jej ukłon światowca — witającego kobietę, nie zaś poddanego — składającego hołd monarchini. Później wypowiedział nader zalotny komplement Jej Królewskiej Mości, która, zaledwie odwróciwszy głowę, mruknęła parę chłodnych, ceremonjalnych wyrazów i kontynuowała rozmowę z paniami de Lambolle i de Polignac.
Książę Ludwik nie zwracał niby uwagi na nieuprzejme zachowanie królowej. Dopełniwszy pokłonów, oddalił się zwolna i z wytwornym dźwiękiem zwrócił do ciotek królewskich, z któremi rozmawiał długo.
Kardynał Ludwik de Rohan był człowiekiem w pełni sił, postawy imponującej i szlachetnej, rysy jego wyrażały rozum i łagodność, na ustach malowały się dowcip i skrytość, ręce miał prześliczne; czoło trochę ogołocone oznajmiało zmysłowość lub pracę umysłową; książę de Rohan zawdzięczał brak włosów przyczynie jednej i drugiej Był to człowiek poszukiwany przez kobiety, lubiące nadskakiwanie bez natręctwa i hałasu; znana też była jego hojność. W istocie, mając miljon sześćset tysięcy liwrów dochodu, nieraz czuł się zupełnie ubogim.
Król lubi! go, jako uczonego; królowa nienawidziła.
Przyczyny tej nienawiści nie były nigdy wiadome dokładnie, ale podwójne robiono co do tego przypuszczenia. Najpierw, gdy pełnił obowiązki ambasadora w Wiednia książę Ludwik pisywał podobno do Ludwika XV listy bardzo ironiczne, których Marja Teresa nigdy mu przebaczyć nie mogła.
Prócz tego, a to jest najprawdopodobniejsze, ambasador pisał także jakoby do Ludwika XV, w kwestji małżeństwa młodej arcyksiężniczki z delfinem; list ten, czytany przy kolacji u pani Dubarry, zawierał szczegóły bardzo obrażające miłość własną dziewczęcia. Marja Antonina nie mogła dowieść publicznie, że stała się ofiara złośliwości, poprzysięgła sobie jednakże prędzej czy później ukarać autora.
Przy każdem spotkaniu doznawał przyjęcia równie lodowatego, jak to, które dopiero co odmalowaliśmy.
Czy to, że nie dbał o tę pogardę, czy, że czuł się na siłach, czy też z zasady przebaczenia nieprzyjaciołom swoim, Ludwik de Rohan nie pomijał żadnej sposobności zbliżenia się do Marji Antoniny, a sposobności tych nie brakowało mu nigdy, był bowiem wielkim jałmużnikiem dworu. Nigdy się nie uskarżał na to nikomu.
I teraz przesunął się jak cień, a skoro się tylko oddalił, oblicze Marji Antoniny znów się wypogodziło:
— Czy wiesz — odezwała się do księżnej de Lambolle — że czyn tego młodego oficera, siostrzeńca komandora, jest w tej wojnie jednym z czynów najznakomitszych? Jak to on się nazywa?
— De Charny, zdaje mi się — odrzekła księżna.
— Wszak tak?... panno de Taverney — zapytała monarchini...
— Tak, Wasza Królewska Mość, — odrzekła Andrea.
— Trzeba — dodała Królowa — aby pan de Charny opowiedział nam osobiście swój epizod, ze wszystkiemi szczegółami. Niechaj kto pójdzie po niego. Czy jest tu jeszcze?
Jeden z oficerów pośpieszył z rozkazem królowej. Jednocześnie Marja Antonina, rozglądając się dokoła, spostrzegła Filipa i niecierpliwa jak zwykle zawołała:
— Panie de Taverney, zobacz no pan...
Filip zaczerwienił się mocno; czuł, że powinien był uprzedzić życzenia monarchini. I puścił się na poszukiwania szczęśliwca, którego od chwili prezentacji nie spuszczał z oka ani na chwilę. Poszukiwanie było łatwe. Pan de Charny stawił się wkrótce w otoczeniu dwóch wysłańców królowej. Był to młodzieniec dwudziestokilkoletni, zręczny i szczupły, ramiona miał szerokie, nogę kształtną. Oblicze jego, rozumne i zarazem łagodne, stawało się dziwnie męskie za każdym razem, gdy zabłysły oczy jego wielkie i błękitne. Pomimo to, że powracał z wyprawy indyjskiej, płeć miał o tyle białą, o ile Filip ciemną; piękna i muskularna jego szyja jaśniejszą była, niż śnieżnej białości krawat. Zbliżywszy się do królowej, nie dał wcale poznać po sobie, że poznał królową i jej towarzyszkę. Zarzucany pytaniami oficerów — odpowiadał chętnie i uprzejmie, i zdawał się zapominać, że był król, z którym rozmawiał, królowa, która na niego patrzyła. Ta elegancja w obejściu zajęła bardzo Marję Antoninę.
— Panie de Charny — rzekła ona — te panie pragną gorąco, co jest zupełnie naturalne, bo i ja także bardzo sobie tego życzę, usłyszeć opowiadanie pańskie w sprawie okrętu Sewera; słuchamy więc.
— Najjaśniejsza Pani — odpowiedział młody marynarz — błagam Waszą Królewską Mość, nie przez skromność, lecz z pobudek wyższych, donioślejszych, o uwolnienie mnie od opowiadania o tem, czego dokonałem jako porucznik, na „Sewerze“. Dziesięciu oficerów, kolegów moich, zamierzało to samo zupełnie, jednocześnie ze mną uczynić. Pierwszy wziąłem się do dzieła, i oto cała moja zasługa. Nie chcę nadawać temu wypadkowi znaczenia legendy. Nie, Najjaśniejsza Pani, to niepodobna i serce Waszej Królewskiej Mości pojmie to z pewnością dobrze. Były komendant „Severa“ jest żołnierzem dzielnym, chociaż tego dnia stracił zupełnie głowę. Niestety! Najjaśniejsza Pani, nieraz najdzielniejszy może się zachwiać na chwilę. Wystarczyłoby było dziesięć minut jeszcze, aby był przyszedł do siebie; dlatego też zaklinam Waszą Królewską Mość, aby nie przeceniała zasługi mojego czynu, byłoby to potępieniem nieszczęsnego żołnierza, opłakującego chwilę zapomnienia.
— Dobrze! zgoda! — rzekła królowa, wzruszona do głębi i jaśniejącą radością, z powodu szlachetnego znalezienia się młodego oficera — dobrze!... Panie de Charny, jesteś człowiekiem prawdziwie zacnym, nie zawiodłam się na tobie.
Na te słowa de Charny podniósł głowę, szkarłat oblał jego młodą twarz; a oczy spoczęły na królowej i Andrei z rodzajem przestrachu.
— Trzeba — odezwała się po chwili królowa, — trzeba, abyście wiedzieli wszyscy, że pan de Charny, ten nieznany i świeżo przybyły, zanim został przedstawiony nam dzisiaj, dobrze już był nam znany, i zasłużył na podziw wszystkich kobiet. Wyobraźcie sobie, moje panie, że pan de Charny jest równie względny dla dam, jak nieubłagany dla anglików. Opowiadano mi o nim historję, która, uprzedzam zgóry, przynosi mu w mojem przekonaniu najwyższy zaszczyt.
— Najjaśniejsza Pani! — wyszeptał młody oficer.
Słowa królowej i obecność tego, do którego się odnosiły, podwoiły ogólną ciekawość.
Charny, z czołem oblanem potem, byłby dał cały rok życia, żeby mógł w tej chwili znajdować się w Indjach.
— Rzecz tak się miała — ciągnęła królowa — dwie damy, znajome moje, zapóźniły się i zostały przez tłumy zaskoczone. Niebezpieczeństwo zagrażało im wielkie Pan de Charny, wypadkiem, a raczej trafem szczęśliwym, przechodził właśnie tamtędy; rozproszył tłumy i nie znając swych protegowanych, bo trudno mu było poznać ich stanowisko, wziął obie pod swoją opiekę, i odprowadził bardzo daleko... bo dziesięć mil za Paryż, o ile mi się zdaje...
— Wasza Królewska Mość przecenia zasługę moją — powiedział z uśmiechem de Charny, uspokojony obrotem, jaki opowiadanie przybrało.
— Mniejsza, przypuśćmy, że było pięć mil tylko i nie mówmy o tem więcej, — przerwał hrabia d’Artois, wtrącając się do rozmowy.
— Dobrze, kochany bracie, — dokończyła królowa; — lecz najpiękniejszą jest ta okoliczność w tem wszystkiem, że pan de Charny nie usiłował wcale dowiedzieć się nazwiska dwóch nieznajomych, którym wyświadczył przysługę, że odwiózł je do miejsca, jakie mu wskazały, że oddalił się, nie odwróciwszy głowy, tak, iż panie obie wymknęły mu się z pod opieki, nie będąc wcale niepokojone.
— Wzniosie! prawdziwie wzniosie!... — wykrzyknięto chórem.
— Panie de Charny, — odezwała się królowa — król pomyśli niezawodnie o wywdzięczeniu się panu Suffren, twojemu wujowi; ja zaś z mej strony chciałabym bardzo uczynić coś dla siostrzeńca tego wielkiego człowieka.
I podała mu rękę. Gdy Charny, blady z rozkoszy, usta do niej przycisnął, Filip, blady z bólu, ukrył się w obszernych fałdach firanek salonu. Andrea pobladła również, ani się domyślała wszakże, ile jej brat przecierpiał w tej chwili. Odezwanie się hrabiego d‘Artois położyło koniec tej scenie, bardzo obiecującej dla badacza.
— Ah! mój bracie, kochany hrabio Prowancji — zawołał — przybywajże, przybywaj, straciłeś już i tak sposobność asystowania przy przyjęciu pana de Suffren. Szkoda, wielka szkoda, bo pewno, chwila ta zostanie niezatarta w sercu każdego francuza! Jakim sposobem, u licha, mogłeś się spóźnić, ty, człowiek tak ścisły we wszystkiem?
Hrabia Prowancji przygryzł wargi, powitał z roztargnieniem królową i zaledwie zdobył się na jakąś rozmowę ogólną. Potem szepnął cicho panu de Favras, kapitanowi straży.
— Jak on, u djabła, znalazł się w Wersalu?

— Wasza Wysokość — odpowiedział zapytany — od godziny łamię sobie nad tem głowę napróżno.

XIII
STO LUIDORÓW KRÓLOWEJ

Po odejściu królowej pani de la Motte, jak wiemy, przeliczyła z zadowoleniem sto luidorów, które tak cudownie z nieba jej spadły.
Pięćdziesiąt pięknych sztuk, po czterdzieści osiem liwrów każda, rozłożone na prostym stoliku, połyskujące przy świetle lampy, zdawały się urągać nędznym gratom, stanowiącym umeblowanie strychu. Ponad przyjemność posiadania, nie było już teraz dla pani de la Motte większej rozkoszy, niż możność popisania się swym skarbem. Ponieważ służąca była niepożądaną powiernicą jej niedostatku, zapragnęła jej pochwalić się przedewszystkiem.
— Klotyldo!...
Stara ukazała się we drzwiach.
— Chodźno i zobacz.
— O! pani — zawołał sługa, składając ręce i wyciągając szyję.
— Byłaś już w strachu o pensję swoją? — powiedziała hrabina.
— Ależ, proszę pani, ani słówka przecie nigdy nie pisnęłam o tem. Że zapytałam panią hrabinę, kiedy mi będzie mogła zapłacić, to nic dziwnego; od trzech miesięcy ani grosza nie dostałam.
— Jak myślisz, czy wystarczy to na zaspokojenie twojej należności?
— Jezusie! gdybym to miała, byłabym już na całe życie bogata.
Pani de la Motte spojrzała na starą i wzruszyła ramionami z niewysłowioną pogardą.
— Dobrze — rzekła — że niektórzy przynajmniej pamiętają, czem są i jakie nazwisko noszą, gdy tymczasem ci, co powinni o tem pamiętać, zapominają bardzo często.
— I na co pani użyje tych pieniędzy? — zapytała pani Klotylda.
— Na wszystko!
— Co do mnie — powiedziała stara — uważałabym za rzecz najważniejszą porządne zaopatrzenie kuchni, bo pewno teraz, kiedy mamy pieniądze, zechce pani wydawać obiady i urządzać przyjęcia...
— Cicho! — powiedziała pani de Motte — ktoś stuka.
— Zdaje się pani — odpowiedziała stara, zawsze niechętna do chodzenia.
— No, może i teraz jeszcze nic także nie słyszałaś?... A jeżeli to te panie wracają?...
Ta ostatnia uwaga przekonała panią Klotyldę, więc odrazu ruszyła ku drzwiom.
— Czy słyszysz? — zawołała pani de la Motte.
— Słyszę — odpowiedziała stara; — idę, idę.
Pani de la Motte zgarnęła z pośpiechem złoto do szuflady, a zasuwając ją szepnęła:
— Boże! gdyby jeszcze z tysiączek choćby luidorów.
W trakcie tego drzwi od schodów otworzyły się, i rozległy się kroki męskie w przedpokoju.
Po chwili stara powróciła z listem w ręku. Hrabina przypatrzyła się uważnie pismu, kopercie i pieczęci i podniosła głowę.
— Służący? — zapytała.
— Tak, pani.
— W liberji?
— Nie.
— Szarak jakiś zatem?
— Tak, proszę pani.
— Znam ten herb — ciągnęła pani de la Motte, patrząc jeszcze na pieczęć i zbliżając ją do lampy.
— Tarcza o dziewięciu złotych kotwicach, czyjeż to?
Szukała chwilę w pamięci, ale daremnie.
— Zobaczymy, co list zawiera! — powiedziała.
I otworzywszy ostrożnie kopertę, ażeby nie uszkodzić pieczęci, przeczytała co następuje:
„Pani, wiadoma osoba może być jutro wieczorem u pani, jeżeli jej zechcesz drzwi swoje otworzyć“.
— I to wszystko?...
Hrabina znowu zaczęła szukać w pamięci.
— Do tylu osób pisałam. Zaraz, do kogo pisałam?.. Bóg wie do kogo. Czy to męzczyzna mi odpowiada, czy kobieta?... Pismo zwyczajne... charakter prawdziwie sekretarski... A styl?... Protekcjonalny, płaski i stary.
Powtórzyła:
— „Wiadoma osoba może być...“
— Frazes trochę poniżający. To niezawodnie kobieta...
Czytała dalej: jutro wieczorem u pani, jeżeli jej zechcesz drzwi swoje otworzyć.
— Kobieta powiedziałaby: jutro wieczorem oczekiwać cię będzie. To napewno mężczyzna...
Któż to pieczętuje się tarczą o dziewięciu złotych kotwicach? O! — wykrzyknęła — czy rozum straciłam, czy co? Toż to herb Rohanów! Tak, pisałam do pana de Guéménée i do pana de Rohan; jeden z nich mi odpisuje, to przecież rzecz bardzo prosta... Tarcza nie jest szkarłatna, więc list od kardynała pochodzi. Dobrze! może być zupełnie pewny, drzwi zostaną mu otwarte... Kiedyż to? aha! jutro wieczorem. Zamyśliła się. Dama miłosierdzia, dająca sto luidorów, może być przyjęta na poddaszu, lecz książę de Rohan, powiernik buduarowy, zdobywca serc! Nie, nie... potrzeba, ażeby nędza, odwiedzana przez takiego jałmużnika, miała w sobie więcej zbytku, niż go się spotyka u niektórych bogaczy.
By rozmyślać swobodniej, hrabina odprawiła służącą.
Joanna Walezjanka przez całą noc snuła plany przerozmaite. Przy slabem światełku lampki nocnej spisywała różne notatki ołówkiem; a nareszcie, spokojna o jutro, zasnęła smacznie około trzeciej. Pani Klotylda która także oka nie zmrużyła, już o świcie wyrwała ją z błogiego spoczynku. Około ósmej pani hrabina kończyła już toaletę, złożoną ze strojnej sukni jedwabnej i gustownego kapelusika. Wykwintnie obuta, z muszką na lewym policzku, w długich haftowanych rękawiczkach, posłała po rodzaj lektyki na dwóch kółkach, na plac, gdzie się znajdowały przyrządy tego rodzaju do lokomocji służące, czyli na ulicę Pont-aux Choux.
Ekwipaż dzielnego owerniaka odebrał rozkaz wysadzić panią hrabinę na placu królewskim, gdzie, pod arkadami południowemi, na parterze starego, opuszczonego pałacu, mieszkał Fingret; tapicer dekorator, utrzymujący różne meble i spręty, na sprzedaż i do wynajęcia.

Owerniak popędził ostro z damą z ulicy świętego Klaudjusza na plac królewski.

XIV
PAN FINGRET

W magazynie pana Fingret można było zakupić lub wynająć wszystko, poczynając od mebli a kończąc na strojach i bieliźnie. Towar nie był nowy, napis na szyldzie głosił to otwarcie, lecz zebrane wszystko razem, podnosiło się w cenie, przedstawiając całość więcej daleko wartą, niż najwybredniejsi nabywcy żądaćby mogli.
Pani de la Motte, rozpatrzywszy się w tych bogactwach, dostrzegła na czem jej zbywało przy ulicy Ś-go Klaudjusza. Nie miała salonu do ustawienia w nim sofy, foteli i berżerek. Nie miała sali jadalnej, w której możnaby umieścić kredens, etażerki i różne stoliczki. Nie miała buduaru o firankach perskich, gierydonach i ekranach. Ale czego brak najbardziej czuła, to pieniędzy, za które mogłaby to wszystko pomieścić w nowym apartamencie. Z paryskimi tapicerami jednak można było wchodzić w ugody po wszystkie czasy. Nigdy nie było przykładu, aby młoda i ładna kobieta odeszła z progu ich drzwi, nic nie wskórawszy. W Paryżu, czego się nie kupi, to się wynajmuje, a lokatorowie pokoi umeblowanych puścili w obieg przysłowie: Widzieć, znaczy mieć. Pani de la Motte podobał się niezmiernie garnitur jedwabny, złocisto żółty. Była brunetką. Ale garnitur ten, z dziesięciu sztuk złożony, nie byłby się w stanie pomieścić na czwartem piętrze, przy ulicy Ś-go Klaudjusza. Wypadałoby wynająć mieszkanie na trzeciem piętrze, składające się i przedpokoju, sali jadalnej, saloniku i sypialni. W takim razie przyjmowałoby się jałmużny kardynalskie na trzeciem piętrze, a na czwartem — z biura miłosierdzia, czyli, że, pośród zbytku brałoby się wsparcia od tych, co je udzielają z próżności, w ubogiem zaś otoczeniu, od ludzi przesądnych, co nie lubią obdarzać niepotrzebujących.
Powziąwszy takie postanowienie, hrabina zwróciła oczy w ciemną stronę remizy, gdzie znajdowały się przedmioty najbogatsze: kryształy, złocenia, lustra. Ujrzała tam osóbkę, wyczekującą z zarozumiałym uśmiechem, istny typ mieszczanina paryskiego, który wprawiał w ruch wirowy ogromny klucz, zawieszony na dwóch wskazujących palcach, złączonych paznogciami. Jegomość ten, był to pan Fingret, uprzedzony już przez subjektów o wizycie pięknej damy, przybyłej w lektyce na kółkach. Ci sami subjekci uwijali się w podwórzu w obcisłych bluzach bawełnianych lub kamlotowych, przyczem cienkie ich łydki wystawione były na działania powietrza przez śmiejące się dziurami pończochy. Zajmowali się naprawą mebli najstarszych, mianowicie zaś — paproszeniem sof, foteli i taboretów, z których dobywali włos koński i pierze, służyć mające do wypchania sprzętów mniej zgrzybiałych. Jeden skubał włos, hojnie go z pakułami mieszając, drugi czyścił fotele będące w dobrym stanie; trzeci prasował materje, wywabiane z plam mydłami aromatycznemi. Tym sposobem fabrykowano ze starych meble nowe, tak piękne, że wprawiły w podziw panią de la Motte.
Pan Fingret spostrzegł, że klijentka jego, po przypatrzeniu się tej operacji, poweźmie mniej pochlebne wyobrażenie o jego interesie, zamknął więc oszklone drzwi, prowadzące na podwórze, w obawie, aby pył nie zaszkodził oczom szanownej klijentki.
— I uciął na tym rzeczowniku, klijentki.
Było to znakiem pytającym.
— Hrabina de la Motte Walezjanka — zarekomendowała się od niechcenia Joanna.
Na tytuł pięknie brzmiący, pan Fingret rozpiął paznogcie, klucz schował do kieszeni — i podszedł bliżej.
— O!... nic tu takiego niema, coby godnem było pani. Mam nowości wspaniałe, piękne. Niech pani hrabina nie raczy wyobrażać sobie, że na placu Royal, w magazynie Fingreta, niema równie pięknych rzeczy jak u tapicerów królewskich. Wyjdźmy stąd, szanowna pani, jeżeli łaska — i udajmy się do drugiego składu.
Joanna zarumieniła się mocno. Wszystko bowiem, co tu widziała, wydało jej się tak pięknem, że straciła nadzieję, aby mogła kiedykolwiek przyjść do posiadania czegoś podobnego. Pochlebiało jej, że pan Fingret tak dobrze o niej trzymał, lecz obawiała się, by środków jej nie przeceniał. Przeklinała swoją pychę, żałowała, że się za prostą mieszczankę nie podała. Ale mądrej głowie dość na słowie, potrafi ona wyciągnąć dla siebie korzyść z najtrudniejszego nawet położenia.
— Zupełnie nowych mebli wcale sobie nie życzę — powiedziała.
— Pani hrabina mebluje mieszkanie komuś ze znajomych.
— Zgadłeś pan. Pojmujesz zatem, że takie mieszkanie...
— Rozumiem. Racz pani wybrać tylko — odpowiedział Fingret, szczwany jak każdy kupiec paryski, a obojętny na to czy nowe czy stare rzeczy sprzedaje, byle tylko na jednych i drugich zyskać jak najwięcej.
— Ten garnitur złotego koloru naprzykład — zapytała hrabina.
— O!... to wcale niedrogie, składa się tylko z dziesięciu sztuk.
— Do pokoju średniej wielkości — odrzekła hrabina.
— Nowiuteńki, proszę patrzeć.
— Nie nowy... przerobiony.
— Nie przeczę — odparł, śmiejąc się pan Fingret; — lecz tak, jak go pani widzi, wart jest osiemset franków.
Usłyszawszy tę cenę, hrabina zdrętwiała; jak tu się przyznać, że ona, pochodząca z rodziny Walezjuszów, poprzestać musi na meblach odnawianych i w dodatku, że nie jest w stanie poświęcić na nie ośmiuset franków. Udała nieukontentowanie.
— Któż tu mówi o kupnie. Skąd panu przyszło do głowy, żebym chciała nabywać tę starzyznę?... Chodzi mi o wynajęcie, a przytem...
Fingret skrzywił się, kupująca zaczynała tracić w jego wyobrażeniu. Nie chodziło jej więc o kupno mebli nowych lub przerabianych, lecz o wynajem poprostu.
— Życzyłaby pani zatem, wynająć ten garnitur złocisty — zapytał, — czy rocznie, łaskawa pani?...
— Nie, miesięcznie. Dla kogoś przybyłego z prowincji.
— Sto franków na miesiąc, szanowna pani.
— Żartuje pan chyba; mój panie, tym sposobem, po upływie ośmiu miesięcy, garnitur do mnieby należał...
— Nie przeczę, pani hrabino.
— No więc?...
— Gdyby należał do pani, przestałby być moją własnością i nie myślałbym, nie troszczyłbym się o naprawy i odświeżania, które kosztują...
— Sto franków na miesiąc — odpowiedziała hrabina — to drogo; trzeba mi się dobrze zastanowić, może po upływie miesiąca wypadnie to oddać, a nowe obstalować. Sądziłam, że to wszystko wyniesie mi pięćset, do sześciuset franków; pozwólmy sobie, wydajmy sto talarów — dodała w myśli.
— Biorę — oświadczyła głośno — te meble złocistego koloru do salonu, z takiemiż firankami.
— Służę pani.
— A dywany?
— Służę pani.
— A co do drugiego pokoju ma pan dla mnie?
— Sofki oto te zielone, ta wielka szafa dębowa, stół na nogach wygiętych i firanki zielone adamaszkowe.
— Dobrze, a co do pokoju sypialnego?
— Łóżko piękne i szerokie, leżankę wyśmienitą, kapę na łóżko aksamitną, srebrem i jedwabiem różowym haftowaną, firanki błękitne, przybory kominkowe gotyckie, bogato złocone.
— W jakiej cenie to wszystko?
— Na miesiąc?
— Tak.
— Czterysta franków.
— Zastanów się pan, panie Fingret i nie bierz mnie za gryzetkę. Takich jak ja, byle czem pan nie olśnisz. Oblicz pan, jeżeli łaska, że czterysta franków miesięcznie, czynią cztery tysiące osiemset rocznie, i że cały pałac mogłabym za tę cenę umeblować.
Fingret podrapał się po uchu.
— Zrażasz mnie pan zupełnie do swego zakładu — dodała pani de la Motte.
— Bardzo mi przykro, pani hrabino...
— Nie dam więcej nad sto talarów za cały sprzęt Joanna wypowiedziała te słowa z taką wyniosłością, że kupiec mimowolnie pomyślał o przyszłości.
— Ha! niechże tak będzie, pani hrabino.
— I to z warunkiem, panie Fingret.
— Z jakim?
— Że to wszystko będzie ustawione i urządzone, we wskazanym przeze mnie lokalu, licząc od tej chwili do godziny trzeciej po południu.
— Dziesiąta już teraz, proszę pani, proszę zwrócić na to uwagę; sama dziesiąta.
— Tak, czy nie?
— A gdzie proszę pani?
— Ulica św. Kluudjusza.
Tapicer otworzył drzwi na podwórze i począł wołać: Sylwan! Landry! Nadbiegło nie dwóch ale trzech subjektów jednocześnie, zachwyconych tem, że przerwą robotę i przypatrzą się pięknej damie.
— Dalej, moi panowie, bierzcie nosze i wózki! Bémy, pakuj meble złocistego koloru, Sylwan, przedpokój do wózka, a ty, jako najprzezorniejszy, zajmij się pokojem sypialnym.
W godzinę mieszkanie na trzeciem piętrze było już przez nią wynajęte, a nim dwie następne minęły, salon, sypialnię i przedpokój meblowano i drapowano jednocześnie.
W tak przeistoczonem mieszkaniu, z ogniem płonącym na kominku, usiadła Joanna przed tualetą, rozkoszując się miękkością kobierca. Wchłaniała w siebie ciepłą atmosferę i lekką woń lewkonji, które kąpiąc łodygi w wazonach japońskich, chyliły główki upojone wyziewami wody.
Płomień, kwiaty, światło świec woskowych, oto czem upiększyła pani Joanna raj, przeznaczony dla Jego ekscelencji.
Nie zapomniała i o tem, aby drzwi od sypialni, uchylone zalotnie, przepuszczały łagodne różowe światło, przy którem połyskiwały złocone nogi foteli, wypolerowane ściany łóżka i ruszt kominka.
Strój Joanny był tak wyszukany, że pan de la Mctte, nieobecny małżonek, zobaczywszy go, zażądałby zapewne wyjaśnień. Pani de la Motte godna była apartamentu i umeblowania wynajętego od pana Fingret.
Po posiłku lekkim, by umysłu nie obciążyć i nie spędzić zajmującej bladości, powlekającej twarzyczkę, Joanna zagłębiła się w fotelu, w pokoju sypialnym przy kominku. Z książką w ręku, z nóżkami na taborecie, czekała i przysłuchiwała się turkotowi powozów, przerywającemu ciszę ubożuchnej ulicy. Czekała. Zegar wydzwonił dziewiątą, dziesiątą, jedenastą nareszcie, i nikt nie przybył, ani piechotą, ani powozem. Nareszcie i północ wybiła na zegarze pobliskiego klasztoru. Nic i nic — ani prałata, ani powozu.. Świece gasnąć zaczynały, niektóre z nich pokryły powłoką przejrzystą profilki z miedzi złoconej. Ogień przeistoczył się w zarzewie, następnie w popioły. W pokojach panował upał afrykański.
Stara Klotylda mruczała niezadowolona, bo świeży czepiec, przywdziany na tę uroczystość, ucierpiał silnie podczas tego, gdy, czekając w przedpokoju, zdrzemnęła się pomimowoli. Kokardy nie wyszły z tej próby zwycięsko, przysmaliły się fatalnie od płomieni świecy. O pół do pierwszej Joanna, wściekła, zerwała się z fotela i po raz setny tego wieczora poszła otworzyć okno i zapuścić wzrok w głęboką ciemność ulicy. W całej dzielnicy panowała cisza, jakby przed stworzeniem świata. Kazała się rozebrać, odmówiła kolacji i... odprawiła służącą, bo jej pytani) drażnić ją zaczynały. Sama jedna, wśród jedwabiów, pod pięknemi kotarami, w wykwintnem łóżku, nie lepiej spali niż nocy poprzedniej, bo wtedy niepokój jej był o wiek szczęśliwszym: powstawał z nadziei. Jednak po długich udręczeniach i buntach przeciw losowi, znalazła coś m usprawiedliwienie kardynała.
Po pierwsze: był kardynałem i wielkim jałmużnikiem, miał więc tysiące spraw nagłych, ważniejszych z pewnością, aniżeli wizyta przy ulicy św. Klaudjusza.

Po drugie, nie zna on jeszcze przecież milutkiej hrabiny de la Motte Walezjanki. Wymówka ta, bardzo była dla pani Joanny pocieszająca. O! byłaby wtedy dopiero z pewnością niepocieszona, gdyby pan de Rohan, po pierwsze; wizycie, nie dotrzymał jej słowa.

XV
KARDYNAŁ DE ROHAN

Nazajutrz, Joanna, nie tracąc nadziei, rozpoczęła nanowo toaletę swoją i porządkowanie apartamentu. Wybiła siódma, ogień płonął w salonie na kominku, gdy wtem kareta jakaś zaturkotała u wjazdu w ulicę świętego Klaudjusza. Tym razem Joanna nie miała czasu wyjrzeć już oknem. Po chwili rozległ się dzwonek, a serce pani de la Motte zabiło tak gwałtownie, że uderzenia jego możnaby słyszeć dokładnie. Zawstydzona tem nierozsądnem wzruszeniem, pani hrabina nakazała sobie milczenie, ułożyła zręcznie haft na stoliczku, nowe nuty na klawikordzie, a gazetę rzuciła na krzesło przy kominku.
Po upływie kilku sekund Klotylda oznajmiła:
— „Osoba, która pisała przedwczoraj“.
— Prosić! — odpowiedziała Joanna.
Chód lekki, trzewiki skrzypiące, głowa wzniesiona, postać dorodna, w aksamity i jedwabie przybrana, a wydająca się niezwykle wysoką w tym szczupłym apartamencie, oto co przedstawiło się oczom hrabiny, gdy powstała na przyjęcie. Dotknęło ją przedewszystkiem nieprzyjemne incognito przybyłego.
— Z kim mam zaszczyt? — odezwała się z ukłonem protektorki raczej, niż protegowanej.
Książę zerknął za siebie ku drzwiom, za któremi została stara.
— Kardynał de Rohan — oświadczył następnie.
W odpowiedzi na to, pani de la Motte, z miną wyrażającą wielkie onieśmielenie, odpowiedziała ukłonem tak niskim, jaki się tylko królowi oddaje.
Następnie podsunęła fotel gościowi, sama zaś, zamiast według wymagań etykiety, zająć miejsce na krześle, usiadła w drugim wielkim fotelu.
Kardynał zrozumiał, że może być swobodny, położy więc kapelusz na stole i, patrząc prosto w oczy Joanny która w nim utkwiła spojrzenie, przemówił:
— Więc to prawdą jest, moja panno?...
— Moja pani — przerwała Joanna.
— Przepraszam... Zapomniałem... więc to prawdą jest proszę pani?...
— Mąż mój, hrabia de la Motte, Ekscelencjo.
— Wiem, wiem, proszę pani, żandarm króla czy królowej.
— Tak jest, Ekscelencjo!
— Pani więc jest z domu Walezjanka?
— Tak, Ekscelencjo.
— Świetne nazwisko!... — powiedział kardynał, zakładając nogę na nogę. — Nazwisko świetne... wygasłe.
Joanna zrozumiała wątpliwości kardynała.
— Wcale nie wygasłe, Ekscelencjo, i ja je noszę i mam brata, barona Walezjusza.
— Racz mnie pani objaśnić cokolwiek o tem pochodzeniu. Lubię bardzo heraldykę.
Joanna opowiedziała od niechcenia historję, znaną już naszym czytelnikom. Kardynał słucha! i patrzył. Nie zadawał sobie trudu, aby ukrywać wrażenia. Nie wierzył ani w zasługę, ani w wartość Joanny; wiedział, że jest ładna i biedna; patrzył na nią, to dosyć. Joanna, której uwadze nic nie uszło, odgadła myśli swego przyszłego protektora.
— Zatem — odezwał się znowu niedbale pan Rohan — byłaś pani prawdziwie nieszczęśliwą?
— Nie skarżę się, Ekscelencjo.
— W rzeczywistości, przesadzono mi trudne pani położenie. Mieszkanko wygodne, urządzenie bardzo przyjemne i odpowiednie...
— Dla gryzetki — wtrąciła szorstko Joanna, pragnąc dojść nareszcie do rzeczy.
Kardynał poruszył się.
— Jakto! pani to otoczenie nazywasz otoczeniem gryzetki?
— Nie sądzę, Ekscelencjo, abyś mógł je uznawać za otoczenie księżnej.
— A! pani jesteś księżną, — powiedział z lekkim odcieniem ironji.
— Jestem z domu Walezych, tak samo jak Wy, Ekscelencjo de Rohan. Oto wszystko, co mi wiadomo — odparła.
Słowa te, wypowiedziane z majestatem nieszczęścia, buntującego się w majestacie kobiety, czującej, że jest zapoznaną, były tak harmonijne i pełne godności zarazem, iż księcia obrazić nie mogły, a musiały wzruszyć mężczyznę.
— Pani — rzekł — zapomniałem, że pierwszym moim obowiązkiem było poproszenie pani o przebaczenie. Zawiadomiłem, że przybędę wczoraj; zmuszony asystować w Wersalu, przy recepcji pana de Suffren, zmuszony się też znalazłem odłożyć na dziś przyjemność odwiedzenia pani.
— Ekscelencja uczynił mi wielki zaszczyt i tak, iż dziś raczył sobie o mnie przypomnieć, to też hrabia de la Motte, małżonek mój, tem więcej złorzeczyć będzie wygnaniu, do którego nędza go przykuła, że nie miał szczęścia obecnym być przy tak dostojnej wizycie.
Słowo małżonek zbudziło uwagę kardynała.
— Pani sama mieszka? — zapytał.
— Zupełnie sama, ekscelencjo.
— To pięknie, jak na kobietę młodą i ładną.
— To zupełnie naturalne, jak na kobietę, która nie na swojem miejscu byłaby w każdem towarzystwie, prócz tego, od którego oddala ją ubóstwa.
Kardynał zamilkł.
— Heraldycy jednakowoż nie stwierdzają widocznie genealogji pani?
— Naco mi to? — odrzekła wzgardliwie Joanna, odgarniając zręcznym ruchem upudrowane loczki ze skroni.
— Pani — rzekł — chciałbym wiedzieć, w czem jej mogę być pożytecznym?
— Ależ w niczem, ekscelencjo.
— Jakto w niczem?
— Wasza eminencja zaszczyca mnie...
— Mówmy otwarciej.
— Szczerszą, niż teraz jestem, już być nie potrafię.
— Przed chwilą użalała się pani — powiedział de Rohan, spoglądając dokoła, jakgdyby chciał przypomnieć Joannie, co mówiła o urządzeniu mieszkania.
— Zapewne, że się użalałam.
— I cóż dalej, proszę pani?
— Nic, ekscelencjo, widzę, że macie zamiar wesprzeć mnie jałmużną, czy nie tak?
— O! pani!...
— Jałmużnę przyjmowałam wprawdzie — ale odtąd przyjmować jej już nie będę.
— Jak to mam rozumieć?
— Dość już zniosłam upokorzeń, ekscelencjo; znosić je dłużej jest niepodobieństwem.
— Pani nadużywa, jak mi się zdaje, wyrażeń. Nieszczęście nigdy nie upokarza nikogo...
— Z mojem nazwiskiem nawet! Pomyśl, czy odważyłbyś się żebrać, ty, książę de Rohan?
— Nie mówię wcale o sobie — odparł dumnie zaambarasowany trochę kardynał.
— Ja, ekscelencjo, znam tylko dwa rodzaje prośby o wsparcie: w karecie, lub u drzwi kościoła; w złocie i aksamitach, albo też w łachmanach. Obecnie, nie spodziewałam się wcale tak zaszczytnej dla mnie wizyty, sądziłam, że zostałam zapomnianą.
— A! więc pani wiedziałaś, że to ja pisałem? — zawołał kardynał.
— Widziałam wszak pieczęć na liście.
— Udawałaś pani jednakże, żeś mnie nie poznała.
— Bo, anonsując się, nie zaszczyciłeś mnie pan wszakże wymienieniem swego nazwiska.
— Zachwyca mnie duma pani — odparł z żywością kardynał i patrzył z widoczną przyjemnością w oczy pełne ognia, w piękną twarzyczkę Joanny.
— Objaśniam zatem — ciągnęła dalej hrabina — że zanim poznałam pana, postanowiłam sobie zrzucić ten nędzny płaszcz, osłaniający moje ubóstwo, pokrywający nagość mojego imienia, postanowiłam sobie pójść w łachmanach, jak każda żebraczka chrześcijańska, i prosić o kawałek chleba, nie przez pychę, lecz z miłosierdzia przechodniów podany.
— Mam nadzieję, że pani nie jesteś tak zupełnie pozbawioną środków?
Joanna zamilczała.
— Posiadasz może jaki kawałek ziemi, choćby obdłużonej; klejnoty rodzinne, jak oto ten, naprzykład?
I wskazał na pudełeczko, którem igrały białe, delikatne paluszki młodej kobiety.
— To? — zapytała.
— Niezwykłe jakieś pudełeczko, daję słowo. Czy pani pozwoli?
Powiedział to i wziął sprzęcik w ręce.
— A! minjatura — zawołał zdziwiony.
— Czy znasz pan oryginał tego portretu? — zapytała Joanna.
— To portret cesarzowej austrjackiej.
— Doprawdy? — zawołał Joanna — czy tylko pan się nie myli?
Kardynał przypatrywał się z wielką uwagą sprzęcikowi.
— Skąd się to pani dostało? — zapytał.
— Od damy, która była tutaj przedwczoraj.
— U pani?
— U mnie.
— Od damy...
I kardynał na nowo wpatrywać się zaczął.
— Źle powiedziałam, Eminencjo — odparła hrabina — było ich dwie...
— I jedna z nich dała pani to pudełko? — zapytał de Rohan z niedowierzaniem.
— Wcale mi go nie dała.
— Jakimże więc sposobem się tu znajduje?
— Zapomniano go u mnie.
Kardynał tak się zamyślił, że to panią de la Motte mocno zaintrygowało, uznała więc za stosowne mieć się na baczności. Nareszcie, de Rohan podniósł głowę i, z uwagą wpatrując się w hrabinę, rzekł:
— A jak się nazywa ta dama? Wybaczy mi pani zapewne, że zadaję jej to pytanie; że stawiam się w roli sędziego śledczego.
— Gdybym znała damę, która to zostawiła...
— To cóż?
— Odesłałabym była zgubę w tej chwili. Dla niej ma to wartość prawdopodobnie, i nie chciałabym narażać jej na czterdzieści osiem godzin niepokoju za uprzejmą wizytę.
— Nie zna jej pani, zatem...
— Nie; wiem tyle tylko, że jest przełożoną stowarzyszenia miłosierdzia w Wersalu. Od kobiet przyjmuję wsparcie, nie poniża ono kobiety ubogiej; a dama ta, powiadomiona o mojem smutnem położeniu, odwiedziwszy mnie, pozostawiła mi sto luidorów nad kominkiem.
— Sto luidorów! — zawołał zdziwiony kardynał. — Wybacz pani — dodał — nie dziwi mnie, że udzielono jej tak znaczną sumę. Przeciwnie, zasługuje pani na wszelakie a wszelkie współczucie ludzie dobroczynnych. Dziwi mnie tylko tytuł damy miłosierdzia; bo rozporządzają one mniejszemi daleko środkami. Czy mogłabyś, hrabino, odmalować mi portret tej damy?
— Trudno mi to będzie — odparła Joanna w celu wzbudzenia tem większej ciekawości kardynała.
— Jeżeli jednakże była tutaj?
— Naturalnie, że była — ale nie życzyła sobie widocznie być poznaną, bo twarz miała osłoniętą gęstym woalem a oprócz tego okryta była szerokiem futrem. Pomimo to wszakże...
— Pomimo to? — powtórzył kardynał.
— Zdawało mi się... lecz nie ręczę.
— Co takiego?
— Że oczy miała błękitne.
— Usta?
— Małe, wargi przygrube nieco, dolna mianowicie.
— Wysoka, czy średniego wzrostu?
— Średniego.
— Ręce?
— Prześliczne.
— Szyja?
— Długa i cienka.
— Wyraz twarzy?
— Surowy i szlachetny.
— Wymowa?
— Jakby niewprawna trochę.
— Czy może ją znasz, ekscelencjo?
— Skąd wnosisz, że mógłbym ją znać, hrabino?... — odparł żywo kardynał.
— Z pytań zadawanych mi, a także przez sympatję którą łączy pracowników na niwie dobroczynności.
— Nie, pani, nie znam jej wcale.
— Może masz choćby jakie przypuszczenia, ekscelencjo?...
— Z jakiej racji?
— Z racji tej minjatury, naprzykład!
— Ą! — z pośpiechem odparł kardynał, w obawie by nie był odgadniętym — zapewne, ta minjatura.
— Cóż takiego?
— Zdaje mi się być...
— Portretem cesarzowej Marji Teresy?
— Tak przypuszczam.
— I co stąd wnosisz, Ekscelencjo?
— Że miałaś pani wizytę jakiejś damy niemieckiej, i tych naprzykład, które założyły stowarzyszenie dobroczynności...
— W Wersalu?
— Tak, pani.
Nastała cisza. Widoczne było, że kardynał miał jeszcze pewne wątpliwości, i że obecność pudełeczka w domu hrabiny de la Motte wzbudzała w nim podejrzenia.
Na dworze wiadomą było rzeczą, iż kardynała mocno obchodziły sprawy królowej, a nadmienialiśmy już, że byli tacy, co usiłowali niecić nieprzyjaźń pomiędzy monarchinią a jej wielkim jałmużnikiem. Jakim sposobem pudełeczko z portretem, tak mu dobrze znane, tyle razy widziane w rękach Marji Antoniny, znaleźć się mogło w posiadaniu Joanny żebraczki?
Czy królowa rzeczywiście była w tem biednem mieszkaniu? Prałat wątpił coś o tem. Wątpił już wczoraj; samo nazwisko „Walezjanka“ nakazywało mu mieć się na ostrożności, a tu naraz się okazuje, że nie chodzi o kobietę w nędzy, ale o księżniczkę, osobiście przez królową wspomaganą. Byłażby do tego stopnia miłosierną Marja Antonina?
Podczas gdy kardynał zagłębiał się w zwątpieniach, Joanna, śledząca każdy rys jego fizjognomji, siedziała jak na mękach. Bo straszna to zaprawdę męczarnia dla sumienia obciążonego fałszem, widzieć niedowierzanie tych, których pragnie się przekonać. Milczenie ciążyło obojgu — przerwał je kardynał nowem zapytaniem:
— Czy przypatrzyłaś się pani towarzyszce swojej dobrodziejki? czy możesz mi powiedzieć jak wyglądała?
— O! tę to widziałam doskonale — odparła hrabina — wysoka i ładna, wyraz twarzy stanowczy, płeć olśniewająca, kształty pełne.
— Czy starsza dama, nie nazywała jej po imieniu?
— I owszem, raz jeden.
— Jak?
— Andrea.
— Andrea! — wykrzyknął kardynał poruszony.
Wiadome było, że królowa jeździła onegdaj z panną de Taverney do Paryża. Głuche pogłoski o opóźnieniu, o bramie zamkniętej, o małżeńskiem nieporozumieniu pomiędzy królem i królową, obiegały po Wersalu. Książę de Rohan odetchnął swobodniej teraz. Nie było ani zasadzki, ani spisku przy ulicy św. Klaudjusza. Pani de la Motte wydała mu się piękną i czystą, jak anioł niewinności. Ale, jako dyplomata, postanowił użyć jeszcze jednej próby, ostatniej.
— Hrabino — rzekł — jedna rzecz zadziwia mnie... przyznaję.
— Co takiego, ekscelencjo?
— Że z twojem nazwiskiem i prawami, nie udałaś się pani do króla.
— Do króla?
— Tak.
— Ależ, monsiniorze, dwadzieścia podań, dwadzieścia próśb mu posłałam.
— I bez skutku?
— Bez odpowiedzi jakiejkolwiek.
— Pomijając zatem króla, wszyscy książęta domu królewskiego, zwróciliby uwagę na domagania się pani.
— Zwracałam się do wszystkich, nikt mi jednak nie pomógł — odparła.
— To dziwne! — rzekł kardynał.
Potem nagle, jakby teraz dopiero myśl ta zabłysła mu w głowie, dodał:
— Ależ, Boże mój! zapominamy o udzielającej łask wszelkich, o tej, która nigdy nie odmówiła nikomu pomocy zasłużonej, o królowej. Czy widziałaś ją pani?
— Nigdy — odparła Joanna z przedziwną prostotą.
— Jakto, nigdy nie zanosiłaś próśb do królowej?
— Nigdy.
— Nie starałaś się pani o uzyskanie jej posłuchania?...
— Starałam, lecz mi się nie udało.
— Mówisz mi, pani, rzeczy trudne do uwierzenia.
— Ale zupełnie prawdziwe, dwa. razy tylko byłam w Wersalu i dwie osoby tylko tam widziałam: doktora Luis, który w szpitalu doglądał był ojca mojego — i barona de Taverney, któremu byłam polecona.
— Cóż baron powiedział pani?... jemu właśnie łatwoby przyszło zbliżyć cię do królowej.
— Odpowiedział mi, że postępuję bardzo niezręcznie.
— Jakto?...
— Że za tytuł do łaski królewskiej przedstawiam pokrewieństwo, które może tylko przykrość sprawić Jej Królewskiej Mości, bo ubodzy krewni nigdy nie są pożądam.
— To doskonale maluje barona, egoistę i gbura — zauważył książę.
I, przypomniawszy sobie wizytę Andrei u hrabiny, pomyślał:
— To dziwne, ojciec usuwa proszącą, a królowa przyprowadza jego córkę. Coś z tych sprzeczności musi wyniknąć przecież.
— Słowo szlacheckie!... — odezwał się głośno de Rohan — że nie mogę wyjść z podziwu, patrząc na osobę z najwyższej sfery, która nigdy ani króla, ani królowej nie widziała.
— Na portretach jedynie — wtrąciła ze śmiechem Joanna.
— A zatem! — zawołał kardynał, przekonany ostatecznie o szczerości hrabiny, — ja, jeżeli będzie tego potrzeba, zawiozę panią do Wersalu i wszystkie drzwi każę ci otworzyć.
— O! monsiniorze, tyle dobroci!... — wykrzyknęła hrabina, rozradowana.
Kardynał przysiadł się bliżej.
— Niepodobna — rzekł — aby wkrótce cały świat nie zajął się panią.
— Niestety! — odparła Joanna z rozkosznem westchnieniem — czy książę szczerze w to wierzy?...
— Jestem zupełnie tego pewny.
— Pochlebiasz mi, ekscelencjo — powiedziała i spojrzała uważnie na kardynała.
Rzeczywiście, nagła bardzo zmiana mogła zadziwić hrabinę, traktowaną przed dziesięcioma minutami z lekceważeniem prawdziwie książęcem.
Pan de Rohan, znawca kobiet, zmuszony był przyznać w duchu, że niewiele widział osób równie ponętnych.
— Na honor!... — pomyślał sobie w duchu, wierny nawyknieniu dworaków wykształconych w dyplomacji — byłoby to i niepojętem i nad wyraz szczęśliwem, gdybym w tej kobiecie, uczciwej i dość zdaje się przebiegłej, znalazł wszechwładną protektorkę.
— Panie — przerwała syrena — milczenie twoje niepokoi mnie czasami; przebacz mi, że to mówię.
— Dlaczego, hrabino?... — spytał kardynał.
— Dlatego, że człowiek taki, jak pan, zdolny jest do niegrzeczności wobec dwóch tylko rodzajów kobiet: wobec kobiet, które kocha się bardzo, lub których się nie szanuje dostatecznie.
— Hrabino, hrabino, zawstydzasz mnie pani... Miałżebym uchybić w czemkolwiek pani?...
— Przypuszczam!...
— Nie mów tego, hrabino, bo to byłoby okrutne!...
— Prawdę mówię, monsiniorze, bo przecież nie kochasz mnie pan, ja zaś prawa do lekceważenia mnie, nie dałam... dotąd przynajmniej.
Kardynał, przytrzymał rękę hrabiny.
— Od dziś — rzekł — życzliwość moja dla pani nie zmieni się nigdy.
— Dosyć, dosyć, ekscelencjo — rzekła hrabina, nie cofając bynajmniej rączki z objęć kardynała.
— Co pani chce powiedzieć?...
— Ażebyś mi pan nie przyobiecywał swojej protekcji.
— Niech mnie Bóg zachowa i broni od wymówienia tego słowa: „protekcja!“... Nie ciebie, pani, lecz mnieby ono poniżało.
— Przypuśćmy zatem, panie kardynale, że przez grzeczność jedynie, złożyłeś wizytę pani de la Motte. Tylko przez grzeczność.
— Ależ to święta prawda — odparł kardynał z galanterją.
I podnosząc do ust paluszki Joanny, wycisnął na nich dość długi pocałunek.
— Przekonanie — kończyła hrabina — że zajmę choć najmniejsze miejsce w umyśle człowieka tak wzniosłego i tak zajętego, jak Wasza Eminencja, pocieszy mnie na rok cały, przysięgam.
— Na jeden rok tylko, hrabino! Pozwól mi liczyć na czas dłuższy, szanowna pani...
— Nie odpowiadam nie! panie kardynale, — odparła i uśmiechom Walezjanka.
Panie kardynale było wyrażeniem poufałem, którem pani de la Motte po raz drugi już zgrzeszyła.
Książę de Rohan, drażliwy w swej dumie, mógłby być istotnie zdziwiony, ale rzeczy tak stanęły, iż nietylko, że się nie zdziwił, ale był zupełnie z tego zadowolony.
— A! — zaufanie — zawołał, bliżej się jeszcze przysuwając. — Tem lepiej, tem lepiej. — Tak, monsiniorze, mam do ekscelencji zaufanie, bo przeczuwam w Waszej Eminencji...
— Przed chwilą mówiłaś mi „panie“, hrabino.
— Trzeba mi wybaczyć, monsiniorze; nie znam obyczajów dworu. Powiedziałam, że mam do pana zaufanie, bo czuję, że zdolny jesteś zrozumieć umysł mój, awanturniczy i śmiały, ale serce przy nim czyste. Pomimo ubóstwa, pomimo walk staczanych z niecnymi wrogami, Wasza Eminencja potrafi znaleźć we mnie to, co godne być może takiego dostojnika. Wasza Eminencja, zaszczyci mnie zresztą pobłażaniem.
— Jesteśmy więc przyjaciółmi? Podpisano i zaprzysiężono?
— Co do mnie, bardzo pragnę tego.
Kardynał powstał i postąpił ku pani de la Motte; lecz, że jak na zwyczajną przysięgę, zanadto rozszerzył ramiona... lekka i zwinna hrabina uniknęła otoczenia niemi.
— Przyjaźń we troje! — powiedziała z niezrównanym odcieniem drwinek i niewinności.
— Jakto, przyjaźń we troje? — zapytał kardynał.
— Rozumie się; czyż nie istnieje gdzieś, na krańcach świata, biedny żandarm, wygnaniec, którego hrabią de la Motte nazywają?
— Wiesz, hrabino, dlaczego nie mówię z tobą o panu de la Motte?
— Bardzom ciekawa.
— Bo on sam z pewnością, dosyć jeszcze mówić będzie o sobie; mężowie nie zapominają o tem nigdy, proszę mi wierzyć.
— A jeżeli będzie mówił?
— Wtedy zaczną mówić i o pani, zaczną mówić o nas.
— Nie rozumiem?
— Powiedzą, dajmy na to. że hrabia de la Motte uważa to za dobre, lub za złe, że kardynał de Rohan trzy, cztery, pięć razy na tydzień składa jego żonie wizyty przy ulicy świętego Klaudjusza.
— Czyż zabronisz ludziom mówić, panie kardynale! Wiesz przecie, że to jest niepodobieństwem.
— Zabronię.
— Jakim sposobem?
— Bardzo prostym; czy słusznie, czy niesłusznie, ludność paryska zna mnie doskonale.
— O! z pewnością, że słusznie.
— Ale nie ma szczęścia znać pani.
— Cóż stąd?
— Odwróćmy więc kwestję.
— W jaki sposób?
— Gdyby, oto, naprzykład...
— Co takiego?
— Gdyby pani... zamiast mnie, przyjeżdżała?
— Ja, do twojego pałacu, Eminencjo?...
— Przychodziłabyś pani do ministra.
— Czy minister nie jest mężczyzną?
— Zachwycającą jesteś; nie chodzi wcale o mój pałac, mam dom.
— Domek, mówmy otwarcie.
— Wcale nie; mam dom, który do pani należy.
— Do mnie?... A gdzież on, proszę? Wcale nie wiedziałam, że jestem właścicielką domu.
Kardynał powstał.
— Jutro, o dziesiątej rano, przyślę pani adres.
Hrabina zarumieniła się, kardynał wziął ją za rękę.

Tym razem, pocałunek był z szacunkiem, czułością i zuchwalstwem złożony. Następnie, pożegnali się wzajemnie, z tą resztą wesołej etykiety, bliską zażyłości gorętszej.

XVI
MESMER I SAINT-MARTIN

Była epoka w Paryżu, nie zaprzątniętym w danej chwili żadnemi ważniejszemi sprawami, że zajmowano się kwestjami, które w naszych czasach są wyłącznym monopolem bogatych — pasorzytami zwanych — i uczonych, uważanych za próżniaków. W roku 1784, to jest w czasie, do którego dotarliśmy pomału, kwestją będącą w modzie, górującą ponad wszystkiem — był mesmeryzm. Wiedza ta, tajemnicza, niedostatecznie była określona przez wynalazców, którzy, nie czując potrzeby popularyzowania jej w samym zaczątku, dali jej nazwę od człowieka, dali jej tytuł arystokratyczny, że się tak wyrazić godzi; nie ochrzcili jej jednym z tych terminów naukowych, z greckiego pochodzących, za pomocą których wrodzona skromność uczonych współczesnych rozpowszechnia dzisiaj wszelką zasadę naukową.
Ale bo, nacóż przydałoby się popularyzować wiedzę w roku 1784? Lud, którego od półtora wieku nie pytał nikt o zdanie, czy mógł mieć jakie znaczenie? Nie; była to ziemia, rodząca plony niezmiernie bogate. Właścicielem tej ziemi był król; żeńcami, szlachta. Dziś wszystko się zmieniło.
Otóż w roku 1784, nazwa od człowieka pochodząca, była dobrą rekomendacją. Dziś przeciwnie — o powodzeniu, stanowiłaby nazwa od rzeczy martwej wyprowadzona.
Doktór Mesmer przebywał w Paryżu, jak wiemy o tem od Marji Antoniny, proszącej króla, aby go pozwolił jej odwiedzić.
Nie od rzeczy będzie zapewne dać tu kilka słów o tym Mesmerze, którego imię, przechowujące się dziś w pamięci nielicznych jego adeptów, onego czasu znajdowało się na wszystkich ustach.
Około r. 1777 przywiózł on był z Niemiec, krainy mglistych marzeń, naukę brzemienną chmurami i błyskawicą. Przy świetle owych błyskawic widzieć mógł chmury jedynie, chmury, tworzące nad jego głową czarne sklepienie. Ludzie pospolici błyskawice jeno widzieli.
Mesmer dał się poznać w Niemczech dowodzeniami swemi o wpływie planet. Usiłował on dowieść, że ciała niebieskie, dzięki sile swej przyciągającej, wywierają na twory organiczne, a przeważnie na ich system nerwowy, duży wpływ za pomocą płynu niedojrzanego, zapełniającego cały świat. Pierwsza ta teorja — była naturalnie bardzo oderwana. Aby ją zrozumieć, potrzeba było dobrze być wtajemniczonym w naukę Galileusza i Newtona. Była to mieszanina różnych zagadnień astronomicznych i mrzonek astrologicznych, które ani się spopularyzować dawały, ani do arystokracji nawet trafić nie mogły. Mesmer odstąpił zatem od założenia pierwotnego, aby się przerzucić w dziedzinę magnetyzmu. Silę tę bardzo w epoce owej studjowano. Jej własności, przyciągające i odpychające, nadawały kruszcom życie, podobne do życia istot ludzkich, wlewały w nie wielkie dwie namiętności: miłość i nienawiść. Stąd przypisywano magnesom zadziwiające własności leczenia chorób. Mesmer siłę magnesu dołączył do pierwotnego systemu swego i próbował, co z tego połączenia da się osiągnąć. Na nieszczęście, przybywszy do Wiednia, zastał w nim silnego współzawodnika. Był to Hall, utrzymujący, że Mesmer wykradł mu jego metodę. Ten pomysłowy człowiek, ogłosił wtedy, że magnes jest rzeczą nieużyteczną, że nie będzie odtąd leczył magnetyzmem mineralnym, lecz zwierzęcym jedynie. Słowa te, lubo niesłyszane dotąd, nie były wszelako odkryciem nowem; magnetyzm, znany przez starożytnych, stosowany w tajemnicach egipskich i wyroczniach delfickich, przechował się w formie podania aż do wieków średnich; kilka ocalałych strzępków tej nauki stworzyło czarowników trzynastego, czternastego i piętnastego stulecia. Mesmer słyszał o cudach tej nauki, puścił się w pogoń za tą wiedzą rozstrzeloną i wymykającą się, niby błędne ogniki, skaczące na bagnach wśród nocnych ciemności. Pochwycił je i utworzył skończoną teorję, system jednolity, któremu dał nazwę mesmeryzmu.
Doszedłszy do pewnych wyników, przedstawił system swój akademji nauk w Paryżu, stowarzyszeniu królewskiemu w Londynie i akademji berlińskiej. Dwie pierwsze instytucje zbyty go milczeniem, trzecia uznała za warjata. Przypomniał sobie wtedy owego filozofa greckiego, który zaprzeczał ruchowi i którego, chodząc, pokonał jego przeciwnik. Przybył do Francji, wziął z rąk doktora Storeka i okulisty Werozla młodą, siedemnastoletnią dziewczynę, dotkniętą chorobą wątroby i stężeniem nerwu wzrokowego, i, po trzymiesięcznem leczeniu, chora wyzdrowiała, niewidoma przejrzała. Uzdrowienie to przekonało wielu ludzi, a, pomiędzy innymi, lekarza Deslon. Z wroga stał się apostołem, krzewicielem nowej potęgi Od tej chwili rosła sława Mesmera, akademja oświadczyła się przeciwko nowatorowi, ale dwór go protegował, i ministerjum rozpoczęło układy, dążące do skłonienia mistrza, iżby dla szczęścia ludzkości ogłosił swoją doktrynę.
Doktor drożył się. Pan de Breteuil ofiarował mu w imieniu króla dwadzieścia tysięcy franków pensji dożywotniej, i dziesięć tysięcy wynagrodzenia za praktyczne wykształcenie trzech osób, przez rząd mu wskazanych. Ale Mesmer oburzył się na oszczędność królewską, odmówił i wyjechał do wód w Spa z niektórymi ze swoich pacjentów. Groziła mu nieprzewidziana katastrofa.
Delson, jego uczeń, posiadacz sławnej tajemnicy, której zdradzenia odmówił za trzydzieści tysięcy renty rocznej, otworzył u siebie leczenie metodą Mesmera.
Wtenczas jeden z jego pacjentów, pan de Bergasse, powziął szczęśliwą myśl skorzystania z nauki sławnego profesora dla zawiązania spółki komandytowej: został utworzony komitet ze stu osób z kapitałem trzykroć czterdzieści tysięcy franków, pod warunkiem wtajemniczenia akcjonarjuszów. Mesmer przystał, zabrał pieniądze i powrócił do Paryża.
Chwila bardzo mu sprzyjała.
Był to jeden z okresów, w którym umysły doprowadzone przez filozofów do realizmu, a raczej do rozczarowania, nękają się ową możliwością przejrzenia istoty wszelkiej rzeczy, i, postąpiwszy jeden krok zaledwie naprzód usiłują już przebyć granice świata rzeczywistego, aby się przedostać do krainy marzeń i złudzeń.
Bo jeżeli dowiedzione jest, że prawdy jasne, przejrzyste, są jedynemi, które rozpowszechniają się szybko, równie niemniej jest pewnem, iż wszelkie tajemnice są potężną siłą przyciągającą.
Naród francuski porwany został tajemniczością nauki Mesmera, dającej zdrowie chorym, rozum umysłom pomieszanym, a mądrym szaleństwo. Wszędzie zajmowano wówczas się Mesmerem. — Co zrobił?... na kim wywierał boskie swoje cuda?... któremu magnatowi przywróci! wzrok lub siły?... jakiej damie, grą i balowaniem zmęczonej, nerwy uspokoił?... jakiej młodej dziewicy w uśpieniu magnetycznem rozkazał przepowiadać przyszłość?...
Voltaire umarł, śmiech zamarł we Francji, śmiał się jeden tylko Beaumarchais, lecz śmiech ten więcej był jeszcze goryczą przesiąkły, niż śmiech Voltaire‘a. Rousseau umarł — i przepadła we Francji filozofja religijna. On jeden pragnął być podporą Boga; lecz gdy go nie stało, nie było nikogo, ktoby zdobył się na tę odwagę, z obawy, aby nie zostać zmiażdżonym.
Niegdyś wojna była dla francuzów ważnem zajęciem. Królowie osobiście podtrzymywali bohaterstwo narodowe; obecnie jedyną wojną była wojna amerykańska, a w tej król żadnego nie brał udziału. Czyż nie walczono o coś co amerykanie zwą niepodległością, a co francuzi zamienili na abstrakcję: wolności?... W dodatku owa wojna daleka, wojna, nietylko innego ludu, lecz innego świata, skończyła się. Rozważywszy to wszystko, czyż nie lepiej było zająć się Mesmerem, lekarzem niemieckim, który w przeciągu lat sześciu po raz drugi Francję roznamiętniał, aniżeli lordem Cornwalis lub Waschingtonem, którzy byli tak daleko, że nikt ich nigdy prawdopodobnie ujrzećby nie potrafił. Mesmer tymczasem był na miejscu: można go było widywać, dotykać, a najwyższem właśnie marzeniem trzech czwartych paryżan było przedewszystkiem, aby być przez niego dotykanym.
Ten człowiek zatem, który po przybyciu do Paryża nie znalazł żadnego poparcia, nawet u królowej, rodaczki swojej, tak skłonnej do popierania swoich ziomków; ten człowiek, który, gdyby nie doktór Deslon, byłby na zawsze pozostał w cieniu, ten człowiek kierował teraz opinją publiczną, pozostawiając za sobą króla, o którym nie mówiono wcale, pana de Lafayette‘a, o którym nie mówiono jeszcze, i Neckera, o którym już nie mówiono.
Przeciwko Mesmerowi, apostołowi materjalizmu, wystąpił Saint-Martin, spirytysta. Doktryna tego ostatniego miała pocieszać dusze, dotknięte materjalizmem doktora niemieckiego. Proszę sobie wyobrazić ateusza z religją słodszą, niż sama religja, republikanina pełnego uszanowania dla królów, szlachcica, czule rozkochanego w ludzie; proszę sobie wyobrazić napaść tego człowieka, obdarzonego wymową i logiką, najzgubniejszą dla wszystkich wierzeń na ziemi.

Występował on przeciw prawu społecznemu jedynie z tej racji, że karze wyniki, nie oceniając przyczyn. Koło Mesmera grupowało się wszystko, co było dobrobytem i zmysłowością życia, cały elegancki materjalizm wyrodków narodu; około księgi pomyłek i prawdy zgromadzały się dusze bogobojne, miłosierne, kochające, dusze spragnione rzeczywistości, po nasyceniu się chimerą. Być może, iż wciągnęliśmy czytelników naszych w przydługą trochę rozprawę, ale niepodobna było, mówiąc o owej epoce, nie dotknąć piórem tych zagadnień, pełnych znaczenia, zagadnień, będących ciałem i życiem tej epoki.

XVII
APARAT

I król Ludwik XVI, jeżeli nie zaciekawiony, to ceniący nowości, sprawiające wrzawę w poczciwym Paryżu, pozwolił królowej, pod warunkiem, iż towarzyszyć jej będzie księżna z krwi królewskiej, pójść i ujrzeć to, czem się stolica napawała. Działo się to w dwa dni po wizycie, jaką kardynał de Rohan złożył pani hrabinie de la Motte! Powietrze się ociepliło, nastała odwilż. Zastępy stróżów z miotłami, dumnych, że przetrwali nareszcie zimę, zmiatały z zapałem ostatnie śniegi. Na pogodnem i przejrzystem niebie zapalały się pierwsze gwiazdy w chwili, gdy pani de la Motte, wykwintnie ubrana, z pozorami bogactwa, przybyła na plac Vendome i zatrzymała się przed okazałym domem, którego wielkie okna frontowe płonęły jaskrawem światłem. Był to dom doktora Mesmera. Dwustu do trzystu pieszych dreptało w błocie, oczekując na wyjście chorych uzdrowionych, lub wejścia przybywających po uzdrowienie. Wszyscy bogaci i utytułowani przybywali w powozach herbowych i kazali się wynosić lokajom, a te nowego rodzaju tłomoki, owinięte w futra lub atłasowe płaszcze, niemałą były pociechą dla nieszczęśliwych zgłodniałych i półnagich, czatujących u drzwi na nieomylny dowód, że Bóg, zsyłający na ludzi zdrowie i chorobę, nie radzi się drzewa genealogicznego.
Gdy który z takich chorych o twarzy wybladłej zniknął w wielkich drzwiach wchodowych, rozchodził się szmer pośród obecnych. Dla ciekawej i nieokrzesanej tłuszczy, cisnącej się nieraz u wejścia na bale i do teatrów i mającej jedyną w tem przyjemność, bardzo pożądany był widok księcia ze sparaliżowaną ręką lub nogą, feldmarszałka, któremu obie nogi wymówiły posłuszeństwo, prawdopodobnie wskutek przebywania u dam z wielkiej opery lub komedji włoskiej. Ta oto pani, którą zobaczono na rękach jej hajduków, z głową zwieszoną, z zamarłem nieruchomem spojrzeniem, ta pani, przypominająca jednę z owych dam rzymskich, które po uczcie wynosili Tesalczycy, ta dama, podlegająca cierpieniom nerwowym, lub wycieńczona nadużyciem i bezsennością, dama, która nie mogła być uleczoną czy wskrzeszoną, przez szarlatanów, będących w modzie, przychodziła, aby osiągnąć przy aparacie Mesmera to, czego gdzieindziej poszukiwała daremnie.
Wiele z tych dam i z tych panów znanych było powszechnie, niektórzy też z przybywających kryli swe oblicza pod atlasową maską, pragnąc uniknąć niepożądanego rozgłosu. Było właśnie półpoście, zapowiedziany był bal maskowy w salach opery, i niektóre z tych dam zamierzały z placu Vendome udać się wprost do Palais-Rryal Pośród tej tłuszczy, przeklinającej i drwiącej naprzemian, przeszła pani hrabina de la Motte, wyprostowana i dumna, z maską na twarzy, a przejściem swem wywołała uwagę:
— E! co ta, to chyba nie chora!... — pomimo to nie obeszło się bez komentarzy.
Bo jeżeli nie była cierpiąca, poco przychodziła do Mesmera? Gdyby te tłumy wiedziały cokolwiek o wydarzeniach, któreśmy opowiedzieli, nie byłyby się dziwiły. Wistocie pani de la Motte długo rozważała rozmowę swoją z panem de Rohan, w szczególności zaś długo medytowała nad tem, dlaczego kardynał zaszczycił taką szczególną uwagą pudełko z minjaturą, zgubione, czy też pozostawione u niej. Ponieważ zaś nieznane właścicielki tego sprzęciku spowodowały nagłą uprzejmość Eminencji, pani de la Motte nakreśliła sobie dwa plany, według których mogłaby poznać ich imię. Najpierw postanowiła wprowadzić w wykonanie sposób łatwiejszy.
Udała się do Wersalu z zamiarem wywiedzenia się o biurze dobroczynności dam niemieckich. Tam, jak łatwo się domyślić, nie zdobyła żadnego objaśnienia. Wiele bardzo pań niemieckich zamieszkiwało w Wersalu, bo królowa okazywała swoim rodaczkom szczególną sympatję. Liczono niemek sto pięćdziesiąt do dwustu. Wszystkie pełniły uczynki miłosierne, ale żadna nie zdradzała nazwiska w biurze dobroczynności. Nadaremno więc Joanna domagała się wskazówek co do dwóch dam, które ją odwiedziły, nadaremno dowodziła, że jedna z nich nosiła imię Andrei. Nie znano żadnej damy niemieckiej tego imienia. Te poszukiwania zatem żadnego nie odniosły skutku. Zapytać wręcz pana de Rohan, co mianowicie podejrzewał, byłoby to zdradzić się ze swojemi na niego zamiarami; byłoby to pozbawić się przyjemności i zasługi odkrycia. Skoro tajemnica jakaś była w postępku dam względem Joanny, tajemnica w zdziwieniu i powściągliwości pana de Rohan, w tajemnicy zatem wypadało dojść do rozwiązania zagadki. W charakterze Joanny był to nieprzeparty pociąg do walki z nieznanem. Posłyszała że w Paryżu mieszkał od pewnego czasu człowiek natchniony, człowiek, cuda czyniący, mistrz, usuwający choroby z ciała ludzkiego skinieniem woli swojej. Słyszała, że człowiek ten wyrywał również z duszy nurtujące ją bolesne tajemnice. Słyszała, że pod jego wszechwładnem zaklęciem, najsilniejsza wola pacjenta miękła i zamieniała się w uległość niewolnika; słyszała, że gdy uczony lekarz uspokoił organizm, choćby najsilniej wzburzony, i pogrążył go w słodkim śnie zapomnienia, duch zachwycony spoczynkiem, oddawał się całkiem na usług: czarodzieja i ulegał mu zupełnie. Słyszała, że każda myśl tej, wdzięcznością przejętej, duszy objawiała się wtedy w mowie, mającej tę wyższość nad zwykłą mową ludzką iż nie kłamała nigdy.
Co więcej, opuszczając więzy cielesne, dusza ta, na rozkaz chwilowego swego władcy, łączyła się z innemi duszami; badała je bez wytchnienia, bez przerwy, niby wyżeł, tropiący zwierzynę w zaroślach, badała aż dotąd dopóki nie wydobywała z nich najgłębszych tajników serca i dopóki ich nie złożyła u stóp swego pana.
Dzięki temu setki nadzwyczajnych tajemnic wychodziły na światło dzienne, dzięki temu, pani de Duras odnalazła dziecię skradzione; pani de Chantoné wyżełka angielskiego, wielkości pięści, którego opłakać nie była w stanie; zaś pan de Vaudreuil pukiel włosów, za który byłby chętnie oddał połowę, a choćby nawet i całe swoje mienie.
Odkryć tych dokonywali jasnowidzący i jasnowidza pod wpływem Mesmera. Pani hrabina de la Motte liczyli też na to, iż spotka mistrza na posiedzeniu i przy pomocy jego odnajdzie właścicielkę pudełeczka, które w tej chwili było przedmiotem, najbardziej ciekawość jej palącym.
Z gorączkowym też pośpiechem wchodziła do sali, gdzie byli zebrani chorzy.
Apartament lekarza cudotwórcy miał dwie duże sale. Z przedpokojów, po wylegitymowaniu się woźnym, pozostającym na służbie, przechodziło się do sali, której okna szczelnie zamknięte nie dopuszczały powietrza i światła w dzień, a hałasu i chłodu nocą. Pośrodku sali, pod pająkiem, w którym świece paliły się słabym, gasnącym prawie płomieniem, stała obszerna fasa, szczelnie zamknięta pokrywą. Naczynie to było kształtów bardzo pierwotnych; żaden ornament, żadna draperja, nie zdobiły jego metalowych boków. Fasę tę nazywano aparatem Mesmera.
Jakie aparat posiadał własności, ławo to bardzo wytłumaczyć.
Było to naczynie, napełnione wodą, przesyconą pierwiastkami siarczanemi. Woda ta koncentrowała swe wyziewy pod pokrywą i przesycała niemi butelki, ustawione rzędem w głębi aparatu a w położeniu odwrotnem. W ten sposób otrzymywano krzyżowanie się prądów tajemniczych, których wpływom chorzy zawdzięczali uzdrowienie. Do pokrywy aparatu przylutowany był żelazny pierścień, przytrzymujący długą linę, której przeznaczenie zrozumiemy, gdy rzucimy okiem na chorych. Ci, których widzieliśmy przed chwilą, jak wchodzili do pałacu, siedzieli na fotelach, około fasy, razem mężczyźni i kobiety. Wszyscy, obojętni, poważni lub zaniepokojeni, oczekiwali rezultatu próby. Służący okręcał koniec owej liny około członków chorych, tak, że wszyscy, jednym łańcuchem złączeni, odczuwali jednocześnie przebiegające po nich prądy elektryczności, nagromadzonej w aparacie.
Następnie, aby nie przerywać działania prądów zwierzęcych, zastosowywanych do każdej natury, chorzy starali się dotykać jeden do drugiego łokciami, ramionami lub nogami, i w ten sposób ze zbawczego aparatu czerpać bez przerwy ciepło i życie. Zajmujący był widok tej „ceremonji medycznej“, nic też dziwnego, że tak drażnił ciekawość paryżan. Dwadzieścioro czy trzydzieścioro chorych siadało rzędem dokoła fasy, a służący oplatali ich liną, niby zwojami wężowemi Laokona i synów jego. Skoro tylko posiedzenie zostało otwarte, łagodne ciepło napełniało salę, a pod dobroczynnem jego działaniem wytężone fibry chorych wolniały; ciepłota podnosiła się stopniowo i roztaczała dziwną woń jakąś, usypiającą umysły, najtrudniejsze nawet do zawładnięcia. Widoczne było poddawanie się chorych rozkosznym wpływom tej atmosfery, a pokonywały ich niemniej czyste i drżące dźwięki niewidzialnych instrumentów, rozpływające się, jak płomienie łagodne, w tej powodzi ciepła i woni. Muzyka ta, czysta jak kryształ, z którego brała początek, potrącała o nerwy z siłą nieprzepartą.
Do harmonji tej przyłączały się następnie głosy dziwnie melodyjne, rozpierzchające się na różne tony i spadające, niby deszcz kwiatowy, na głowy obecnych. Na wszystkich twarzach, ożywionych zrazu niespodzianką, malowało się zadowolenie coraz wyraźniejsze. Duch łagodniał, występował z kryjówki, w której się chronił przed cierpieniami ciała, i, rozlewając się swobodny i radosny po całym organizmie, pokonywał ostatecznie materję. Działo się to w chwili, gdy każdy z chorych ujął rózgę żelazną, przymocowaną do pokrywy aparatu i skierował ją ku piersi, sercu lub głowie, stosownie do miejsca, w którem cierpienia obrały sobie siedlisko.
A teraz jeszcze kilka słów o pacjentach. Dzielili się oni na dwie kategorje. Jedni przybywali tu, aby być uleczonymi, i całem sercem pragnęli cel ten osiągnąć; inni, niedowiarki lub ciekawi, niedotknięci żadną chorobą, wciskali się do domu Mesmera, jak do teatru, bądź dla spróbowania wrażenia przy naczyniu zaczarowanem, bądź dla studjowania systemu, dla przypatrywania się cierpiącym i tym, którzy, zdrowymi będąc, kurację jednak przedsiębrali.
Pomiędzy pierwszymi, zapalonymi stronnikami Mesmera, wyróżniała się młoda kobieta, pięknie zbudowana, o twarzy klasycznej, kobieta, trochę dziwacznie przybrana, która, poddając się działaniom prądu, kierowała trzymaną w ręku rózgę na głowę i dolną część żołądka. Kobieta ta zaczynała przewracać swe piękne oczy, jakgdyby wszystko w niej omdlewało, a ręce jej drżeć zaczynały od nerwowego łaskotania, co oznaczało, że ulegała zupełnemu opanowaniu przez magnetyczny płyn. Kiedy głowa jej opadła na tylne oparcie fotela, blade czoło, drgające nerwowo usta i śnieżna, przepiękna szyja zabarwiały się lub bielały, stosownie do szybszego przypływu lub odpływu krwi. Wtedy niektórzy z obecnych, co mieli w nią utkwione spojrzenia, pochylali głowy ku sobie, dzieląc się jakąś uwagą niezwykłą zapewne, bo ciekawość ich wzrastała widocznie. W liczbie tych była pani de la Motte.
Pani de la Motte ze wszystkiego, co tu widziała, za najgodniejszą uwagi uznała twarz młodej kobiety, uśpionej prądem Mesmera.
Fizjonomja ta tak ją rzeczywiście uderzyła, ze stanęła jakby nieruchoma, jakby przykuta do miejsca nieprzepartą żądzą patrzenia i badania.
— O!... — wyszeptała nareszcie — to ta dama miłosierdzia, która była u mnie i dzięki której tak się mną pan de Rohan zainteresował.
Przekonana, że się nie myli, a pragnąca skorzystać z przypadku, który nastręczał jej sposobność odkrycia tajemnicy, jakiej wyświetlić żadnym innym sposobem nie była w stanie, podeszła bliżej. W tej chwili atoli, młoda dama przymknęła oczy, zacisnęła usta i słabym ruchem rąk zaczęła chwytać powietrze. Tylko, ze te ręce nie były tak delikatne i tak kształtne, i nie miały tej białości matowej, jakie panią de la Motte tak zachwycały kilka dni temu. Kryzys udzielił się wszystkim prawie. Wkrótce tez mężczyźni i kobiety, pociągnięci przykładem młodej towarzyszki, zaczęli wydawać westchnienia, szmery, krzyki i, wymachując rękami, nogami i głowami, ostatecznie wpadali w paroksyzm, któremu mistrz nadawał nazwę przesilenia. Kiedy się to działo, jakiś mężczyzna zjawił się w sali w taki sposób, że nikt nie umiałby powiedzieć jak i którędy się tu znalazł.
W ręku miał laskę długą, opartą, a raczej zanurzoną w owym sławnym aparacie.
Dał znak, drzwi się rozwarły i dwudziestu nadbiegłych lokai, schwyciwszy wprawnie i zwinnie każdego z chorych, zaczynających tracić równowagę na fotelach, przeniosło ich do sali sąsiedniej.
Gdy się czynność ta odbywała, pani de la Motte, która razem z innymi przeszła do tej drugiej sali, posłyszała wykrzyknik mężczyzny:
— To ona, to niezawodnie ona!...
— Kto taki?...
Ale naraz weszły dwie damy, wsparta jedna na drugiej, a za niemi, w pewnej odległości, mężczyzna, wyglądający na zaufanego sługę, lubo miał na sobie mieszczańskie ubranie.
Postawa jednej z tych dam tak uderzyła hrabinę, że zbliżyła się ku niej.
Naraz atoli straszny okrzyk w drugiej sali, okrzyk, który się wyrwał z piersi uśpionej młodej kobiety, pociągnął wszystkich w jej stronę.
Jednocześnie, mężczyzna, który raz był już powiedział: „To ona!“ stojąc blisko pani de la Motte, głosem głuchym i tajemniczym zawołał:
— Ależ, panowie, przypatrzcie się tylko, toż to królowa.
Usłyszawszy to, Joanna zadrżała.
— Królowa! — ozwały się wystraszone głosy.
— Królowa u Mesmera!...
— Królowa w ataku przesilenia!... — powtórzyły inne głosy.
— To niepodobna! — odezwał się ktoś inny.
— Przypatrzcie się — powiedział ze spokojem nieznajomy — znacie królowę, czy nie?...
— Istotnie — odezwali się ciszej niektórzy z przytomnych, — podobieństwo uderzające. Pani de la Motte, jak wszystkie kobiety, które od Mesmera udać się miały na bal do Opery, miała maskę, nałożyła ją i mogła bezpiecznie się przypatrywać.
— Mój panie — odezwała się do sąsiada, mężczyzny z twarzą pełną i czerwoną, oczami błyszczącemi i dziwnie badawczemi, — wszak to pan mówiłeś, że królowa....
— Ależ, to żadnej nie ulega wątpliwości — odpowiedział zagadnięty.
— I gdzież ona?
— No, ta młoda kobieta, ot tam, na tych poduszkach fiołkowych, ta w ataku tak gwałtownym, że nie jest w stanie pokonać uniesień swoich, to królowa.
— Na czem pan jednakże opierasz przekonanie, że ta kobieta to królowa?
— Na tem poprostu, że jest królową — odpowiedział stanowczo mężczyzna z twarzą pełną i czerwoną.
I oddalił się od hrabiny de la Motte, aby rozszerzać nawinę pomiędzy zgromadzonymi.
Joanna odwróciła oczy od widoku, jaki sprawiała epileptyczka, zaledwie jednak parę kroków ku drzwiom postąpiła, spotkała się oko w oko z dwoma damami, które przed przejściem do drugiej sali, oglądały z wielkiem zajęciem aparat ze wszystkiemi jego przyborami.
Zaledwie Joanna ujrzała twarz starszej, wydała okrzyk zdziwienia.
— Co to znaczy? — zapytała dama.
Joanna zdjęła szybko maskę i dobyła z kieszeni pudełeczko z minjaturą.
— Panie — rzekła — zostawiłyście to u mnie.
— Choćby tak jednakże było — powiedziała starsza — to pocóż takie wzruszenie?...
— Wzruszona jestem niebezpieczeństwem, jakie zagraża Waszej Królewskiej Mości.
— Wytłómacz się pani jaśniej.
— Nie prędzej, aż Wasza Królewska Mość raczy włożyć tę maskę.
I podała maskę swoją królowej, która wahała się chwilę jeszcze, sądząc, że pod swym kapturkiem zabezpieczona jest dostatecznie.
— Przez litość!... — zawołała pani de la Motte, — niema chwili do stracenia.
— Niechaj pani raczy zgodzić się na to — szepnęła królowej towarzysząca jej dama.
Marja Antonina machinalnie włożyła maskę.
— A teraz, chodźcie panie, chodźcie, — rzekła Joanna.
I tak szybko wyszła z niemi, że nie zatrzymały się aż u drzwi, na ulicę prowadzących, u których znalazły się w przeciągu kilku sekund.
— Cóż to jednakże ma znaczyć? — zapytała królowa, odetchnąwszy swobodniej.
— Czy Wasza Królewska Mość przez nikogo nie była widziana?
— Tak sądzę.
— Tem lepiej.
— Wytłómacz się pani jednakże, nakoniec?
— Będę miała zaszczyt powiedzieć wszystko Waszej Królewskiej Mości, jeżeli udzielić mi raczysz godzinę posłuchania. Rzecz w kilku słowach streścić się nie uda, a tymczasem Wasza Królewska Mość łatwo może być poznana.
Dostrzegłszy zaś w królowej pewne oznaki zniecierpliwienia, dodała:
— O! pani — rzekła, zwracając się do księżnej de Lamballe — dopomóż mi, pani, błagam cię, dopomóż mi skłoni Jej Królewską Mość do natychmiastowego odjazdu.
Księżną spojrzała błagalnie na monarchinię.
— Jedźmy zatem — odparła Marja Antonina — skoro koniecznie chcecie tego.
Następnie zwróciła się do pani de la Motte i powiedziała:
— Żądałaś pani posłuchania, wszak prawda?...
— Pragnę, abym mogła mieć zaszczyt wyjaśnić Wasi; Królewskiej Mości znalezienie się moje...
— A więc, proszę mi odnieść to pudełeczko, zgłaszaj się do odźwiernego Wawrzyńca. Będzie on uprzedzony.
I, zwracając głowę w stronę ulicy:
— Kommen sie da, Weber! — zawołała po niemiecku.
Natychmiast zajechała kareta i dwie damy wskoczyły do niej.
Pani de la Motte nie ruszyła się z miejsca, dopóki nii straciła ich z oczu.

— O! — szepnęła — dobrze się siało to, co się stało lecz co dalej... zobaczymy.

XVIII
PANNA OLIWJA

W trakcie tego człowiek, który wskazał obecnym rzekomą królowę, uderzył po ramieniu jednego z widzów.
— Dla pana, jako gazeciarza, — rzekł — wyborny temat do artykułu!
— Jakto? — spytał dziennikarz.
— Żądasz pan treści sensacyjnej?
— I owszem.
— Dam ją do artykułu: „O niebezpieczeństwie przebywania w kraju, w którym król jest rządzony przez królowę, gorliwą zwolenniczkę mesmeryzmu“.
— A Bastylja? — spytał dziennikarz.
— Co znowu! Czyż niema sposobów na ominięcie cenzury królewskiej, a pytam też czy kiedykolwiek cenzor zabroni komukolwiek opowiedzieć historję księcia Silon i księżnej Etteniotna, władczyni Norfolku? Cóż pan na to.
— Ano, tak, — zawołał zachwycony gazeciarz — pyszna myśl!
— Idźże pan zatem, i zredaguj to najlepszym, jaki masz, atramentem.
Gazeciarz uścisnął rękę nieznajomego.
— Czy mam przysłać panu kilka numerów? — zapytał. — Zrobię to z przyjemnością, jeżeli zechcesz pan powiedzieć mi swoje nazwisko.
— Aha! Wyborna myśl, a wykonana przez pana, sto od sta zysków przyniesie. W ilu egzemplarzach rozchodzą się zwykle pańskie małe pamflety?
— W dwóch tysiącach.
— Wyświadcz mi pan zatem przysługę.
— Chętnie.
— Przyjmij te pięćdziesiąt luidorów i każ mi odbić sześć tysięcy egzemplarzy.

~ Ależ, panie; zawstydza mnie pan swoją hojnością. Niechże poznam przynajmniej nazwisko tak wspaniałego protektora literatury.
— Dowie się pan, gdy przyślę po tysiąc egzemplarzy po dwa franki za sztukę, za tydzień, nieprawdaż?
— Dzień i noc pracować będę, szanowny panie.
— Tylko, żeby to było zabawne. Ale, ale, korespondencję datuj pan z Londynu.
— Do usług.
Nieznajomy o twarzy tłustej, czerwonej, pożegnał pismaka który, z pięćdziesięcioma luidorami w kieszeni zniknął lekki, jak ptak złowróżbny i zajrzał jeszcze raz do sali uśpionych, popatrzył na młodą kobietę, która z najwyższej ekstazy wpadła w zupełną bezwładność, a której służąca, przeznaczona do usługi spazmującym paniom obciągała spódniczki, za bardzo trochę wzniesione. Raz jeszcze przypatrzył się tej wyszukanej piękności, tym rysom kształtnym i zmysłowym, a potem, odchodząc już powiedział:
— Podobieństwo jest niesłychane. Bóg miał w tem widocznie swoje widoki; widocznie zgóry już skazał tamte do której ta — jest tak podobna.
W chwili, gdy kończył tę swoją groźną myśl, młoda kobieta zwolna się z pośród poduszek podniosła, i zajęła się doprowadzeniem do ładu swojej toalety, bardzo nadwerężonej. Zarumieniła się, dostrzegłszy zwróconą na siebie uwagę obecnych, z zalotną grzecznością odpowiedziała na poważne i uprzejme pytania Mesmera — potem, przeciągając okrągłe rączki i kształtne nóżki, jak przebudzona kotka, przeszła przez trzy salony, nie straciwszy ani jednego ze spojrzeń drwiących, pożądliwych lub wystraszonych, jakiemi ją obrzucali obecni. Zdziwiło ją i pobudziło do śmiechu to, że przechodząc koło jednej z grup, zajętej cichą rozmową w jednym z rogów salonu, zamiast spojrzeń zbyt śmiałych i słówek zaczepnych spotkała rząd ukłonów tak uniżonych, że żaden dworzanin francuski nie zdobyłby się na bardziej wyszukane i poważne powitanie królowej.

W rzeczywistości, ta gromadka kłaniających się,
...Dostrzegła siedzącego najspokojniej człowieka...
została naprędce zebrana przez niezmordowanego nieznajomego, który poza nią ukryty, ponowił półgłosem:

— Nic to nam nie przeszkadza, panowie, to królowa Francji: kłaniajmy się, a nisko.
Osóbka, przedmiot nieoczekiwanego szacunku przebiegła z pewnym niepokojem ostatni przedsionek i wyszła na dziedziniec. Zmęczone jej oczy szukały fiakra lub lektyki; ale nie znalazła ani jednego ani drugiej; po chwilce wahania, gdy maleńką nóżkę postawiła na bruku, zbliżył się do niej lokaj.
— Powóz dla pani! — zawołał.
— Nie mam powozu — odpowiedziała kobieta.
— Fiakrem pani przyjechała?
— Tak.
— Z ulicy Dauphine?
— Tak.
— Odwiozę panią na miejsce.
— Owszem, proszę mnie odwieźć — odrzekła osóbka z miną zdeterminowaną, bez cienia niepokoju, jakimby każdą inną natchnęła propozycja tak nieprzewidziana.
Lokaj dał znak i elegancka kareta zajechała po damę.
Konie szybko ruszyły i gdy damulka była już na Point-Neuf, żałowała, że nie mieszka w ogrodzie botanicznym. Powóz zatrzymał się. Stopień został opuszczony; lokaj, znający służbę, sięgnął ręką po klucz od zatrzasku z pomocą którego wchodzili do siebie mieszkańcy trzydziestu tysięcy domów, nie będących pałacami, i nie mających z tego powodu ani odźwiernych, ani szwajcarów. Służący otworzył drzwi, aby oszczędzić paluszków damy, a kiedy już wchodziła w ciemny korytarz, ukłonił się jej i drzwi zamknął. Kareta potoczyła się dalej.
— Doprawdy! — wykrzyknęła młoda kobieta — to wcale przyjemna awanturka. Nader to uprzejme znalezienie się ze strony pana Mesmera. O! jakżem ja zmęczona. Przewidział to widocznie. O! co to za znakomity lekarz.
Mówiąc to, doszła do drugiego piętra — i stanęła na platformie, na którą wschodziło dwoje drzwi.
Jak tylko zastukała, otworzyła jej stara jakaś kobiecina.
— Dobry wieczór, mamusiu, a co, czy kolacja gotowa?
— Ba, ostygła już nawet.
— Czy on jest tutaj?
— Niema go jeszcze; ale jest zato ten pan...
— Co za pan?
— Ten, z którym miałaś się widzieć dzisiaj.
— Ja?...
— Tak, ty.
Rozmowa ta odbywała się w małym oszklonym przedpokoiku, odgradzającym platformę od dużego pokoju frontowego. Przez szyby widać było lampę, oświecającą pokój, którego wygląd jeżeli nie zadawalniający, to znośny był przynajmniej. Firanki stare z żółtego jedwabiu, wypłowiałe ze starości, kilka krzeseł krytych Utrechtem, wielka komoda o dwunastu szufladach, stara żółta sofa, oto cała okazałość apartamentu.
Młoda kobieta otworzyła drzwi i podeszła do sofy, na której dostrzegła siedzącego najspokojniej człowieka powierzchowności przyzwoitej, tęgiego raczej niż szczupłego, człowieka, który piękną białą ręką igrał z bogatym koronkowym żabotem. Damulka nie zdążyła rozpocząć rozmowy. Osobliwa osobistość powitała ją półukłonem i błyszczącem a życzliwem spojrzeniem.
— Zgaduję, o co będę pytany; lepiej jednak będzie, gdy pierwszy zadam pytanie. Wszak to pani Oliwja?
— Tak jest, panie.
— Kobieta zachwycająca, bardzo nerwowa, i wielka zwolenniczka metody Mesmera.
— Wracam właśnie od niego.
— Zechciej pani usiąść z łaski swojej; bo gdybyś stała, jak teraz, czułbym się obowiązanym zrobić to samo i nie moglibyśmy rozmawiać wygodnie.
— Ma pan, widzę, osobliwy jakiś sposób postępowania — odrzekła młoda kobieta, którą odtąd nazywać będziemy Oliwją, skoro na to imię odpowiedziała swemu nieznanemu gościowi.
— Przed chwilą widziałem panią u Mesmera i znalazłem cię taką, jaką pragnąłem.
— Panie!
— Proszę się nie obawiać; nie mówię, że znalazłem cię zachwycającą; bo mogłabyś to pani wziąć za oświadczyny miłosne, a zamiaru tego nie mam wcale. Nie odsuwaj się pani, proszę, albo zmusisz mnie, abym wrzeszczał jak głuchy.
— Czego pan chce zatem? — odezwała się szorstko Oliwja.
— Nie decyduj pani, zanim mnie nie wysłuchasz... Co byś pani powiedziała, gdybym jej zaproponował małą umowę?...
— Umowę?... Przecież pan widzi...
— Znowu mnie pani nie pojmuje. Nie mówię o związku, lecz o umowie tylko. Nie o miłość, lecz o interes mi chodzi.
— Cóż to za interes? — zapytała Oliwja, której ciekawość zdradzała się prawdziwem osłupieniem.
— Czem się pani zajmuje?
— Ależ...
— Nie obawiaj się pani niczego; nie myślę cię potępiać; mów, co się podoba.
— Nic nie robię, a przynajmniej bardzo mało.
— Lubisz bywać w teatrach, na balach?
— Ogromnie.
— Dobrze jeść?
— Nadewszystko.
— Gdybym ci ofiarował dwadzieścia pięć luidorów miesięcznie, czy przyjęłabyś pani?
— Panie!
— Droga panno Oliwjo, widzę, że znów zaczynasz wątpić. Mówię dwadzieścia pięć luidorów, mógłbym powiedzieć pięćdziesiąt...
— Wolałabym pięćdziesiąt, niż dwadzieścia pięć; lecz co przekładam nad pięćdziesiąt, to prawo wyboru kochanka.
— Do kaduka! wszak uprzedziłem już także, że nie mam żadnej pretensji do tego. Niech panią wcale o to głowa nie boli.
— A więc, u kaduka także, jak mam tę sumę zarobić?
— Czyśmy powiedzieli... pięćdziesiąt?
— Tak.
— Zgoda, niech będzie pięćdziesiąt. Będziesz mnie pani przyjmować, będziesz się wdzięczyć do mnie, będziemy wychodzić pod rękę, ile razy będę tego żądał, będziesz oczekiwać na mnie tam, gdzie ci wskażę...
— Ależ, mój panie, ja mam kochanka.
— Wypędź go pani do licha!
— Nie, bo go kocham.
— O!
— Trochę.
— I to zanadto.
— Tak sobie.
— Zatem pomińmy go.
— Coś bardzo szybko pan się załatwiasz.
— Lecz nic nie żądam darmo; czy przystaje pani na warunki?
— Czy już pan wszystkie wymienił?
— Posłuchaj, droga moja, wiesz już wszystko, co ci miałem na teraz do powiedzenia.
— Słowo honoru?
— Słowo honoru! A jednak pojmujesz...
— Co takiego?
— Że gdybym potrzebował wypadkiem, abyś rzeczywiście była moją kochanką...
— A co! Wszak nigdy miało się nie potrzebować tego.
— Chodzi o to tylko, żeby to tak pozornie wyglądało.
— O! jeżeli tak, to czemu nie?
— A więc zgoda!
— Zgoda.
— Proszę zatem, za pierwszy miesiąc.
Podał jej rulon z pięćdziesięcioma luidorami, nie dotknąwszy nawet końców jej paluszków, a ponieważ wahała się, wsunął jej pieniądze do kieszeni sukni, nie musnąwszy wcale ręką jej kibici okrągłej i ruchliwej. Zaledwie złoto dosięgło dna kieszeni, słyszeć się dały dwa silne uderzenia, wymierzone w drzwi od ulicy. Oliwja rzuciła się ku oknu.
— Wielki Boże! — krzyknęła — uciekaj pan prędko to on.
— On. Kto?
— Beausire... mój kochanek... Uciekaj pan. Czy pan słyszy, jak wybija? jak drzwi wywala?
— Każ mu otworzyć. Cóż u djabła, czemu nie dasz mu klucza od zatrzasku?
I nieznajomy rozciągnął się na sofie, mówiąc:
— Muszę zobaczyć tę figurę, muszę ją poznać.
— Idź-że matko, otwórz — ze złością powiedziała Oliwja. — A co do pana, jeżeli cię jakie spotka nieszczęście...
— Niechaj będzie! — odrzekł niewzruszony nieznajomy, wygodniej jeszcze rozciągając się na sofie.

Oliwia, cała drżąca, nasłuchiwała nad schodami.

XIX
PAN BEAUSIRE

Oiiwja zastąpiła drogę rozwścieczonemu mężczyźnie, który z rękami wyciągniętemi, blady, w ubraniu bezładnem, zamierzał wtargnąć do mieszkania ze strasznemi wymysłami.
— Ehe! był tu jakiś mężczyzna... i dlatego nie chciano mi otworzyć.
Wiemy, że nieznajomy człowiek, o twarzy pełnej i czerwonej, leżał sobie na sofie w pozycji spokojnej i nieruchomej, co pan Beausire mógł łatwo wziąć za niedecyzję lub nawet za przestrach. Stanął przed nim złowróżbnie i zaczął zgrzytać zębami.
— Chcę wiedzieć... co robisz tułaj?... a najpierw kto jesteś?...
— Jestem człowiekiem nader spokojnym, na którego niepotrzebnie patrzysz tak przerażająco, a następnie, rozmawiałem z panią bardzo grzecznie i przyzwoicie...
— Rozumie się — mruknęła Oliwja, — że grzecznie i przyzwoicie.
— Milczeć, ladacznico!... — wrzasnął Beausire.
— No, no! nie traktuj tylko w ten sposób kobiety najzupełniej niewinnej, a jeżeli jesteś w złym humorze...
— No tak, jestem.
— Pewno zgrałeś się w karty — rzekła półgłosem Oiiwja.
— Obdarty jestem zupełnie, do wszystkich djabłów! — zaryczał Beausire, zaciskając pięści.
— I nie gniewałbyś się z pewnością, gdybyś mógł kogoś w odwecie obedrzeć — dodał śmiejąc się nieznajomy łatwe to do zrozumienia, kochany panie Beausire.
— Dosyć już... tych głupich żartów... opasie jakiś!... Wynoś mi się stąd... natychmiast.
Beausire zamierzył się szpadą, ramieniem i klingą i zakreślił koło najmniej dziesięć stóp średnicy mające.
— Wstawaj, szołdro!... — krzyknął — bo cię do tej poręczy przygwożdżę.
— No, mniej przyjemnym, to już być niepodobna — burknął nieznajomy, wydobywając lewą ręką swoją szpadę, i kładąc ją za sobą, na sofie.
Oliwja zaczęła krzyczeć przeraźliwie.
— Ależ, cicho bądź, moja panno — odezwał się flegmatycznie mężczyzna, nie wstając z siedzenia — cicho bądź, bo możesz dwie rzeczy spowodować: ogłuszyć pana Beausire tak, że pozwoli się nadziać, jak na rożen; albo ściągniesz tu patrol, który cię zabierze i zaprowadzi do kozy.
Widok był niezmiernie ciekawy. Beausire pijany, rozczochrany, trzęsący się z wściekłości, nacierał na niemego przeciwnika, bez żadnego skutku, przeciwnik zaś ten, siedzący na sofie z jedną ręką wspartą na kolanie, drugą uzbrojoną, odparowywał ciosy z zupełnym spokojem i z uśmiechem, któryby potrafił samego nawet św. Jerzego przerazić. Beausire zaczął uczuwać zmęczenie i sapać, zaczął się zastanawiać, ze gdyby malutka szpadka utkwiła w nim. to złamałaby się przy wydobywaniu i jużby było po nim, po Beausirze! Niepewność jakaś nim owładnęła, zaczął bronić się słabo, unikając jedynie razów przeciwnika. Ten zaś uderzył teraz z całą siłą i wytrącił szpadę z ręki Beausira, tak, że poleciała w górę niby piórko. Okrążyła pokój dokoła i, wybiwszy szybę w oknie, zniknęła w ciemnościach. Beausire zgłupiał.
— Słuchaj no, panie Beausire, — rzekł nieznajomy — jeżeli szpada upadnie śpiczastym końcem, a ktoś przechodzić będzie w tej chwili, to śmierć gotowa.
Beausire oprzytomniał, pobiegł do drzwi i rzucił się na schody, aby zapobiec nieszczęściu, mogącemu poróżnić go z policją. Oliwja porała wtedy zwycięzcę za rękę i rzekła: — O! panie, jesteś wyjątkowo mężny, ale Beausire jest zawzięty. Pozostając tu — skompromitujesz mnie; tobie, nic się nie stanie, ale mnie Bóg wie co spotkać może.
— Zastanów się nad jedną rzeczą, moja piękna pani; jeżeli wyjdę — to go spotkani na dole, albo zaczajonego na schodach i nastąpi bitwa. A tam nie można tak swobodnie władać szpadą, więc, albo ja zabiję pana Beausira, albo on mnie położy.
— Na miłość Boską! wyjdź pan; zatrzymaj się na wyższem piętrze, dopóki Beausire nie powróci. Będzie myślał, że tu pana znajdzie i nie będzie cię szukał gdzieindziej. Niech tylko wejdzie, zamknę natychmiast drzwi na dwa spusty i klucz schowam do kieszeni. Uciekaj pan wtedy i basta...
— Zachwycająca z ciebie dziewczyna; do widzenia...
— Do widzenia, kiedy się jednakże zobaczymy?
— Nawet tej jeszcze nocy, jeżeli tylko tego żądasz.
— Czyś pan oszalał?
— Powtarzam, dzisiejszej nocy. Dziś przecież bal w Operze?
— Pomyśl pan, że to już północ.
— Wiem, ale co mnie to obchodzi?...
— Trzeba mieć przecież domino.
— Beausire pójdzie po nie, jeżeli wywalisz go należycie.
— Ma pan słuszność!... — odparła Oliwja ze śmiechem.
— Proszę, jeszcze dziesięć luidorów na kostjumy rzekł nieznajomy, śmiejąc się ciągle.
— Żegnam pana! adieu! dziękuję!
I popchnęła go ku wyjściu.
— Masz tobie! słyszę, że drzwi na dole zamyka.
— Nie, nie, rygiel tylko z zewnątrz zasuwa się. Adieu! Adieu! bo wchodzi już na górę.
— A jeżeli zostaniesz pobita wypadkiem, jakże mnie powiadomisz o tem?
Oliwja zamyśliła się.
— Musi pan przecież mieć lokai? — powiedziała.
— Mam... i jednego postawię pod waszemi oknami.
— Dobrze, niech patrzy w górę, dopóty, dopóki mu nie spadnie na nos bilecik.
— Zgoda. Do widzenia!...
Nieznajomy wszedł na wyższe piętro. Rzecz była prosta zupełnie, schody były ciemne, a Oliwja, krzycząca głośno do Beausire‘a, przygłuszała odgłos kroków wspólnika.
— Czy idziesz, czy nie idziesz, potępieńcze?... — wołała na kochanka, który, drapiąc się na górę, dumał nad wyższością moralną i fizyczną intruza, co tak bezczelnie rozgospodarował się w cudzem mieszkaniu.
Doszedł nareszcie do piętra, gdzie go oczekiwała Oliwja.
Szpadę miał w pochwie i mruczał coś przez zęby.
Oiiwja porwała go za ramiona, popchnęła do przedpokoju i zamknęła drzwi na dwa spusty, jak obiecała.
Nieznajomy, oddalając się, posłyszał początki walki, posłyszał klapsy, kułaki i trzaskania dłoni. Z odgłosem klapsów mieszał się grzmiący głos Beausire‘a i niezwykle donośny głosik Oliwji. Nieznajomy mówił sobie, odchodząc.
— Nigdybym nie przypuszczał, ażeby ta kobieta, tak onieśmielona przybyciem swego kochanka, na taki opór zdobyć się mogła.
Nie myślał jednak tracić czasu na oczekiwanie rezultatów zajścia.
Podążył na róg małej uliczki Anjou-Dauphine, gdzie znalazł oczekującą karetę.

Szepnął słówko jednemu ze swoich ludzi, a ten odszedł zaraz, aby zająć pozycję naprzeciw okien Oliwji, zagłębić się w ciemnej framudze muru i oczekiwać.

XX
ZŁOTO

Beausire‘a mocno zdziwiło to, iż drzwi zamknęły się za nim na dwa spusty, potem zdziwiło go, iż Oliwja krzyczała tak głośno — nareszcie, najwięcej to, że, gdy wszedł do pokoju, nie zastał już wstrętnego rywala. Rozpoczął poszukiwania, groźby, wołania. Jeżeli schował się, to znaczy, że stchórzył, jeżeli stchórzył, to Beausire był zwycięzcą. Oliwji udało się nareszcie zmusić pijanego do zaniechania poszukiwań i do odpowiedzi na pytania. Beausire. przycichłszy na chwilę, znowu jednak zaczął się srożyć i głos podnosić. Oliwia, nie poczuwając się do winy, ponieważ przedmiot zajścia został usunięty, krzyczała tak głośno, iż Beausire, zniecierpliwiony, chciał ręką zamknąć usta kochanki. Źle jednak nieborak obliczył: Oliwia inaczej zrozumiała jego gest, dążący do zgody. Ręce ku twarzy skierowanej, stanęła w drodze jej ręka tak zwinnie i tak szybko, jak przedtem szpada nieznajomego. Ruchem błyskawicznym odbiła rękę pijanego i wymierzyła mu potężny policzek. Beausire nie pozostał dłużnym i wycisnął pięć swoich palców na jej rumianym buziaku. Był to jeden ustęp z rozmowy, jaką nieznajomy, odchodząc, pochwycił uchem. Wyjaśnienie, zaczęte w ten sposób, szybko doprowadza do rozwiązania. Oliwja na uderzenie Beausir‘a odpowiedziała ciężkim i niebezpiecznym pociskiem — dzbankiem fajansowym; ten młyńcem laski odparł pocisk, ale laska, frunąwszy w powietrze, stłukła w przelocie kilka filiżanek, zmiażdżyła świecę i utknęła na ramieniu młodej kobiety. Poprowadzona do wściekłości, rzuciła się na Beausir‘a i wpiła mu w szyję swoje palce.
Beausire, powziąwszy dobre przekonanie o męstwie Oliwji, uciekł się do słownych argumentów.
— Niegodziwa jesteś, rujnujesz mnie i kwita.
— To ty mnie doprowadzasz do ruiny... — odparła Oliwja.
— Patrzcie!... ja ją rujnuję, kiedy nie ma nic a nic.
— Powtórz no mi jeszcze, że nic nie mam. Powiedz raczej, że wszystko, co miałam, sprzedałeś, przepiłeś lub przegrałeś.
— I ty śmiesz mi wyrzucać moje ubóstwo?
— A dlaczegoś ubogi? dlatego, że pijesz, dlatego, że grasz!
— Gram, aby żyć.
— I ślicznie na tem wychodzisz; z głodu poprostu umieramy. Ładny przemysł... niema co mówić!...
— Twój wcale nie lepszy, grosza nigdy nie masz! Nie umiesz sobie radzić, do licha!...
— Lepiej, niż ty!... — krzyknęła wściekła — a oto dowód!..
Wydobyła z kieszeni garść złota i rozrzuciła po całym pokoju. Luidory potoczyły się i jedne pod sprzęty się pochowały. drugie poleciały pod drzwi, niektóre nareszcie pozostały na środku, błyszcząc, jak iskry ogniste. Beausire doznał zawrotu głowy a raczej zgryzoty sumienia.
— Luidory, luidory podwójne!... — zawołał przygnębiony.
Oliwja drugą już garść luidorów trzymała w ręku.
I rzuciła niemi w twarz Beausir‘a, oślepionego tym pociskiem.
— O!... o!... — zawołał, — a to bogaczka, ta Oliwja.
— Widzisz, co mi mój przemysł przynosi — powiedziała cynicznie.
— Szesnaście... siedemnaście... osiemnaście... liczył Beausire, dysząc z radości.
— Podły!... mruknęła Oliwja.
— Dziewiętnaście... dwadzieścia... dwadzieścia jeden... dwadzieścia dwa...
— Nikczemnik!
— Dwadzieścia trzy„. dwadzieścia cztery... dwadzieścia pięć...
— Łajdak!...
Czy, że posłyszał to, czy że i bez tego wstyd mu się zrobiło, Beausire zerwał się na nogi.
— A zatem — rzekł tonem tak poważnym, że nic nie było w stanie dorównać jego komizmowi — a zatem, moja panno, robiłaś oszczędności, gdy mnie na najpotrzebniejszych rzeczach zbywało?... Pozwalałaś mi chodzić w spłowiałych pończochach, w zrudziałym kapeluszu, nędznym surducinie z wytartą i poobrywaną podszewką, gdv miałaś w skrzynce luidory!... A skądże one pochodzą?... Ze sprzedaży moich rupieci, jakiej dokonałem, łącząc smutną moją egzystencję z twojem przeznaczeniem.
— Oszust!... — mruknęła cicho Oliw ja.
I rzuciła na niego pełne pogardy spojrzenie. Nie obeszło go to zupełnie.
— Przebaczam ci, nie skąpstwo twoje, lecz rządność.
— A chciałeś mnie przed chwilą zabić?...
— Wtedy miałbym słuszność zupełną, teraz błądbym popełnił.
— Dlaczegóż to, jeżeli łaska?...
— Bo teraz jesteś prawdziwą gospodynią, pomagasz mi w utrzymaniu gospodarstwa.
— Mówię ci, że podły jesteś...
— Nie gniewaj się, Oliwietko!...
— Oddaj mi złoto.
— O!... najdroższa moja!...
— Oddaj mi je, bo inaczej przebiję cię własną twoją szpadą.
— Podaruj mi je, moja droga!...
— Oh!... nikczemniku!... oh!... stworzenie przebrzydłe!... Żebrzesz, gotów jesteś zyski ciągnąć z mojego złego prowadzenia!... I to nazywa się mężczyzna!... Zawsze cię nienawidziłam, rozumiesz?...
— Ten, który daje — odparł z powagą Beausire — może dawać widocznie, jest zatem szczęśliwy. Ja także dawałem ci, Nicolino.
— Nie chcę, byś mnie nazywał tem imieniem.
— Przepraszam, Oliwjo. Mówiłem zatem, że dawałem ci, dopóki mogłem.
— Ogromna hojność!... kolczyki srebrne, sześć lutdorów, dwie suknie jedwabne i trzy chustki do nosa.
— Jak na żołnierza, to wcale dużo.
— Cicho bądź; kolczyki ukradłem innej — by je mnie ofiarować, luidory pożyczyłeś i nie oddałeś ich więcej suknie jedwabne...
— Oliwjo!... Oliwjo!...
— Oddawaj mi moje pieniądze.
— A co chcesz za nie?...
— Dwa razy tyle.
— Dobrze!... zgoda — powiedział łotr z powagą. — Idę grać na ulicę de Bussy; przyniosę ci nietylko dwa, ale pięć razy tyle.
Ruszył ku drzwiom. Pochwyciła go za połę starego przetartego ubrania.
— Masz tubie!... — zawołał — podarłaś mi surdut.
— Tem lepiej, będziesz miał nowy...
— Sześć luidorów, Oliwjo, sześć luidorów.
Oiiwja z całym spokojem oberwała mu drugą połę. Rozjątrzyło to Beausira.
— Cóż u wszystkich djabłów!... — krzyknął — chcesz chyba, żebym cię zabił? Pięknie mnie traktuje ladacznica. Zupełnie teraz wyjść nie mogę!...
— Przeciwnie, wyjdziesz i to natychmiast.
— Ciekawym jak, bez ubrania?...
— Włóż zimowy surdut!...
— Dziurawy, łatany!...
— No, to go nie kładź, ale wyjdziesz.
— Nigdy.
Oliwja dobyła resztę złota z kieszeni, około czterdziestu luidorów — i w dwóch dłoniach podrzucać je zaczęła. Beausire o mało nie oszalał; ukląkł raz jeszcze.
— Rozkazuj — zawołał — rozkazuj!
— Pobiegniesz do magazynu Capucin Magique przy ulicy de Sine, gdzie sprzedają domina na bale maskowe.
— Co dalej?...
— Kupisz dwa garnitury — dwie maski i dwa domina.
— Dobrze.
— Dla ciebie czarny, dla mnie biały atlasowy.
— Rozumiem.
— Dwadzieścia minut czasu daję ci na to.
— Na bal pójdziemy?...
— Na bal.
— Lecę, — odparł, nie ruszając się zresztą.
— Cóż to, jeszcześ tutaj?...
— A na wydatki...
— Masz dwadzieścia pięć luidorów.
— Jakim sposobem mam mieć dwadzieścia pięć luidorów. Co ci się przywidziało?...
— Ależ te, coś pozbierał.
— Oliwjo, Oliwjo, czyż to pięknie?...
— Co przez to rozumiesz?...
— Oliwjo, dałaś mi je przecież.
— Nie mówię, żebyś ich nie dostał; lecz gdybym ci je dała teraz, to nie powróciłbyś. Idźże już i wracaj prędko.
— Do licha!... masz rację — rzekł nicpoń. — Miałem zamiar nie wrócić...
— Dwadzieścia pięć minut czasu, czy słyszysz?... — zawołała.
— Słyszę.
Wyszedł w surducie bez pół, na miejscu których samotna szpada kołysała się swobodnie, koszula wystawała mu wielką bufą pomiędzy kamizelką i pasem dolnego ubrania, według mody z czasów Ludwika XIII.
Podczas gdy nicpoń zdążał w stronę ulicy de la Seine, Oliwja skreśliła następujące słowa:
„Pokój podpisany, podział zrobiony, bal przyjęty. O drugiej będziemy w Operze. Będę miała białe domino z błękitną kokardą na lewem ramieniu“.
Owinęła w papier odłamek stłuczonego dzbanka i, wychyliwszy głowę przez okno, rzuciła go na ulicę.
Lokaj chwycił zdobycz i uciekł.

Beausire w trzydzieści minut był już zpowrotem, a ciągnęło za nim dwóch chłopców krawieckich, niosących dwa wykwintne domina w cenie osiemnastu luidorów, pochodzące z magazynu dostawcy królowej i jej dam honorowych.

XXI
USTRONNY DOMEK

Pozostawiliśmy panią Joannę de la Motte we drzwiach pałacu, śledzącą za odjeżdżającym powozem królowej, który szybko znikał jej z oczu. Gdy nawet turkot rozpłynął się w powietrzu, hrabina wsiadła do fiakra i powróciła do siebie, aby włożyć domino i inną maskę, i dowiedzieć się zarazem, czy u niej co nowego nie zaszło. Pani de la Motte obiecywała sobie, że nocą wytchnie po dniu pełnym wzruszeń, bo postanowiła, jako zuch kobietka, użyć po kawaler>ku rozkosznej swobody. Czekała ją jednakże przeciwność na tej drodze, na której zamierzała pierwszy krok postawić.
U odźwiernego zastała posłańca, oczekującego na nią. Posłaniec przybywał od księcia de Rohan, i miał od niego bilecik, zawierający te słowa:
„Pani hrabino!
„Wiadomo pani, że mamy pilne sprawy do załatwienia. Ja przynajmniej, pamiętam o tem, bo wogóle nigdy nie zapominani tego, co mi sprawia przyjemność. Mam zaszczyt oczekiwać na panią w miejscu, do którego doprowadzi ją oddawca, jeżeli raczysz na to zezwolić“.
List podpisany był krzyżem.
Zrazu dotknęło to trochę Joannę, lecz pomyślawszy, powzięła decyzję z charakteryzującą ją szybkością.
— Usiądź obok mojego woźnicy — rzekła do posłańca — albo też daj mu adres.
Posłaniec siadł na kozioł, pani de la Motte do powozu.
W dziesięć minut hrabina znalazła się już na przedmieściu świętego Antoniego, w zagłębieniu świeżo doń wcielonem, gdzie stare i olbrzymie drzewa kryty przed oczami ludzkiemi ładny domek.
— O! o! ustronny domek — mruknęła hrabina — bardzo to dobre dla pana de Rohan, ale bardzo poniżające dla Valezjank1. A zresztą! — Niewiadomo czy wykrzyknik ten wywołała rezygnacja, czy też zniecierpliwienie, ale faktem jest, że ambicja i szalona pożądliwość pani de la Motte zerwały wiążące je dotąd pęta. Zanim przestąpiła próg pałacyku, miała jasno już sformułowane postanowienia. Prowadzono ją z pokoju do pokoju, aż wprowadzono do małej sali jadalnej, urządzonej ze smakiem przedziwnym. Zastała tam oczekującego kardynała.
Książę przerzucał broszury, bardzo wyglądające na zbiór pamfletów, których powódź zalewała Francję w owej epoce..
Zobaczywszy wchodzącą — powstał natychmiast.
— Jesteś nareszcie, hrabino, dzięki ci za to.
Zbliżył się, by ucałować rękę pani Joanny.
Cofnęła się z miną pogardliwą i urażoną.
— Co takiego! co pani jest? — zapytał de Rohan.
— Nieprzyzwyczajony jesteś, nieprawdaż, mości książę, spotykać się z podobnem obliczem u kobiet, które zaszczycasz zaprosinami?
— Ależ pani hrabino!
— Znajdujemy się w pańskim domku ustronnym, wszak tak, Eminencjo? — rzekła hrabina, rzucając pogardliwym wzrokiem dokoła.
— Ależ pani hrabino.
— Sądziłam, monsiniorze, iż nie zapominasz o tem, do czego daje mi prawo moje urodzenie.
— Sądziłam, że Wasza Eminencja raczysz zapamiętać, że Bóg biedną mnie uczynił. ale wlał w duszę moją tę dumę szlachetną, jaka właściwą jest mojemu pochodzeniu.
— Cóż znowu, hrabino, miałem cię za kobietę wyższą nad przesądy — odezwał się kardynał — to jest za kobietę, która słucha, gdy do niej mówią, lub nie zaczyna mówić, nie wysłuchawszy pierwej.
— A więc słucham, zobaczymy.
— Chciałem naradzić się z panią w przedmiotach nader ważnych.
— I dlatego zaprosiłeś mnie, Eminencjo, do stołowego pokoju?
— Czy wolałabyś, hrabino, abym cię oczekiwał w buduarze?
— Różnica jest dość drażliwa.
— Tak sądzę, hrabino.
— Chodzi więc o to, abym spożyła kolację z Waszą Eminencją?
— Zapewne...
— Spodziewam się, że będziesz miał apetyt, eminencjo.
— A ty, hrabino?
— Ta wcale nie jestem głodna.
— Jakto, odmawia mi pani towarzystwa przy kolacji?
— Co takiego?
— Wypędza mnie, pani?...
— Nie rozumiem cię, monsiniorze.
— Posłuchaj mnie, droga hrabino.
— Słucham.
— Gdybyś nie była tak rozognioną powiedziałbym ci, że próżne twe usiłowania, że nie możesz nie być łaskawą dla mnie, czarodziejko, że jednak każdy komplement grozi mi klęską, milczę zatem...
— Lękasz się, monsiniorze?... Doprawdy, że stajesz się niezrozumiałym.
— Jednak to, co jest, nadzwyczaj jest przejrzyste i jasne.
— Wybacz mi moje olśnienie, monsiniorze!
— Słuchaj zatem, hrabino! niedawno wszak przyjęłaś mnie u siebie z niemałem zakłopotaniem: znajdowałaś bowiem, że mieszkanie, które zajmujesz, nie jest odpowiednim dla osoby twego stanowiska i pochodzenia. Zmusiło mnie to do zaprzestania odwiedzin moich — a wpłynęło na chłodne twoje dla mnie usposobienie. Ale przyszło mi na myśl, że gdybym dał ci właściwie otoczenie, wróciłbym powietrze ptakowi, zamkniętemu przez fizyka w machinie pneumatycznej.
— I cóż? — zapytała z niepokojem hrabina, zaczynała bowiem pojmować, o co chodzi.
— To, piękna hrabino, pozwoliłoby pani przyjmować mnie bez zakłopotania, mnie zaś — odwiedzać cię bez kompromitacji twojej, lub mojej osoby... Miałem nadzieję, że zechcesz przyjąć ten skromny domek. Proszę zauważyć, hrabino, że nie nazwałem go domkiem ustronnym...
— Jakto? dajesz mi ten dom, monsiniorze? — wykrzyknęła hrabina, której serce zabiło z dumy i chciwości zarazem.
— Bagatelka to, hrabino, bagatelka, doprawdy; lecz gdyby ofiara była hojniejsza, nie przyjęłabyś jej pani!...
— W każdym razie, monsiniorze, — odrzekła hrabina.
— Nie rozumiem, proszę pani.
— Mówię, że niepodobna, abym dar ten przyjęła.
— Pani, ten dom należy do ciebie, klucze są tam, na tej tacy drogocennej. Przyjmuję tu panią, jak zwycięzcę. Czy pomimo to widzi pani w tem jaką ujmę dla siebie?
— Nie, ale...
— Przyjmij zatem, hrabino, przyjmij.
— Monsiniorze, wszak już powiedziałam.
— Jakto, więc pani, która piszesz prośby do ministra o wyznaczenie pensji; która przyjmujesz w datku sto luidorów od dwóch dam nieznanych...
— To zupełnie co innego, monsiniorze. Kto przyjmuje...
— Kto przyjmuje, ten obowiązuje, hrabino — przerwał z godnością książę. — Jak widzisz, oczekiwałem w sali jadalnej; ani buduaru, ani pokojów innych nie widziałem i przypuszczam tylko, że się znajdują.
— Wybacz mi, wybacz, monsiniorze; zmuszasz mnie bowiem do uznania, że niema na świecie delikatniejszego od ciebie człowieka.
I dość już długo panująca nad sobą hrabina zarumieniła się z radości na myśl, że będzie mogła mówić: „mój dom“. Naraz, spostrzegłszy się, że mięknie i spostrzegłszy pewien ruch księcia:
— Monsiniorze — powiedziała, cofając się — proszę kazać podać mi kolację.
Kardynał zsunął płaszcz, który miał dotąd na ramionach, podał krzesło hrabinie i w ubraniu spacerowem w którem nadzwyczaj mu było do twarzy, zabrał się do pełnienia obowiązków marszałka dworu. Kolacja podaną została w jednej chwili.
Gdy słyszeć się dały kroki lokajów, Joanna nałożyła maskę.
— To ja winienbym się zamaskować — rzekł de Rohan — pani bowiem jest u siebie, pośród swojej służby, ja zaś jestem tu przybyszem tylko.
Joanna roześmiała się, lecz nie zdjęła maski, chociaż wzruszona tem niespodziewanem szczęściem, zaczęła pełnić obowiązki gospodyni.
Kardynał, jak nieraz już mieliśmy sposobność powiedzieć. był człowiekiem wielkiego serca i potężnego umysłu.
Kardynał czuł też dobrze wyższość swoją nad Joanną. Ta parafjanka, napuszona pretensjami i nie umiejąca pod fałszywą dumą — ukryć swojej chciwość, wydała mu się zdobyczą łatwą, z powodu urody swej pożądaną, a sprytną i wyzywającą, co ludzi przeżytych pociąga. Być może, że tym razem pomylił się trochę; pewnem jest atoli, że ładna Joanna żadnej w nim nie wzbudzała nieufności. Stało się to zgubą dla tego niepospolitego człowieka. Nie zmalał, lecz pigmejczykiem się zrobił; zbyt wielki był przedział pomiędzy Marją Teresą a Joanną de la Motte, aby dostojnik tego rodzaju, co Rohan, chciał trud sobie zadawać w walczeniu z tą ostatnią.
Joanna pilnowała się troskliwie aby nie zdradzić swej rzeczywistej wyższości, bezustannie odgrywała rolę zalotnej parafjanki i naiwnej kobietki, by tem łatwiej ujarzmić przeciwnika. De Rohan, widząc jak Joanna chwilami nie hamuje radości, sądził, że jest upojona losem jaki jej zgotował. Nie mylił się, bo istotnie, teraźniejszość przechodziła nietylko nadzieje, ale nawet wymagania Walezjanki. Zapomniał o tem tylko, że on sam nie odpowiadał dążeniom i próżności takiej, jak pani de la Motte, kobiety.
— Słuchaj, hrabino — odezwał się kardynał, nalewaiąc jej wina cypryjskiego do czary kryształowej, złotem nakrapianej — skoro umowę naszą podpisałaś, nie sroż się już na mnie przecież.
— Czyż ja się srożę? — Eminencjo.
— Czy zechcesz mnie tu przyjmować czasami, bez zbytniej odrazy?
— Nigdy do tego stopnia niewdzięczna nie będę, aby zapomnieć, że jesteś u siebie, monsiniorze.
— U siebie?... Szaleństwo!
— Tak, u siebie, najzupełniej u siebie.
— Strzeż się hrabino, nie sprzeczaj się ze mną! postawię ci inne warunki.
— Wszak ja jestem tutaj panią?
— Więc?
— Więc, jeżeli warunki twoje wydadzą mi się niewłaściwemi, przvyołam moich ludzi...
Kardynał począł się śmiać.
— A widzisz, Eminencjo!
— Nic nie widzę — odparł kardynał.
— I owszem, widzisz, że żartowałeś sobie ze mnie!
— Pora po temu, jak sądzę.
— Naturalnie, wiesz bowiem, że gdybym zawołała na tych „moich“ ludzi, nie pokazałby się żaden.
— A gdyby tak było! Niech mnie djabli...
— Fi! mjtisiniorze.
— Cóż tak złego zrobiłem?
— Zakląłeś, Eminencjo.
— Nie jestem w tej chwili kardynałem, hrabino; jestem u ciebie... cywilnym.
I de Rohan znowu śmiać się zaczął.
— Poczciwe człowieczysko — pomyślała w duchu hrabina.
— Ale, ale — odezwał się nagle kardynał, jakgdyby zapomniana myśl jakaś wypadkowo przyszła mu do głowy — co to mi mówiłaś kiedyś, hrabino, o tych dwóch damach miłosierdzia, o tych dwóch niemkach jakichś?
— U tych z portretem? — zapytała Joanna — ponieważ bowiem widziała królową, miała się na baczności i przygotowana była na odpowiedź.
— Tak; o tych z portretem.
— Monsmiorze — odezwała się pani de la Motte, patrząc bystro w oczy kardynałowi — znasz je lepiej niż ja... o zakład.
— Ja? hrabino?... przykrość mi doprawdy sprawiasz; wszak sama pragnęłaś się dowiedzieć kto one?
— Panie kardynale — powiadam ci, że znasz doskonale te damy.
— Nie.
— Jeszcze jedno nie, a nazwę cię wytrawnym kłamcą.
— O! pomściłbym się za zniewagę.
— W jaki sposób, jeżeli łaska?
— Całując cię, hrabino.
— Panie ambasadorze wiedeński! serdeczny przyjacielu cesarzowej Marji Teresy!... zdaje mi się, że powinieneś znać dokładnie portret tej dostojnej pani, chyba, że zupełnie niepodobna do niego.
— Jakto! czy to być może, byłżeby to portret Marji Teresy?
— Nie udawaj niewiniątka, panie dyplomato!
— Mniejsza o to — gdyby tak nawet było, gdybym rzeczywiście poznał portret cesarzowej, to czego dowiedziałbym się?
— Czy to byłoby co tak bardzo dziwnego, zobaczywszy portret matki, pomyśleć, że nie mógł znajdować się w niczyich innych rękach, jak...
— Dokończ, hrabino.
— Jak w rękach córki, naturalnie...
— Królowa! — wykrzyknął Ludwik de Rohan z taką prawdą w głosie, że oszukał Joannę. — Królowa! Czyżby... Najjaśniejsza Pani... była u ciebie, hrabino?
— Czyż naprawdę jeszcze się pan nie domyślił?...
— Ależ nie, wielki Boże! — odparł kardynał najnaturalniejszym w święcie tonem — wcale nie, zwłaszcza, że na Węgrzech istnieje zwyczaj, iż portrety panujących przechodzą w spadku rodowym. Tym sposobem i ja, nie będąc ani synem, ani córką, ani krewnym Marji Teresy, mam jednak jej portret przy sobie.
— Przy sobie, monsiniorze?
— Oto jest — odrzekł chłodno kardynał.
I wydobył z kieszeni tabakierkę, i pokazał ją zmieszanej Joannie.
— Widzisz zatem, hrabino — dodał — iż jeżeli ja mam ten portret, pomimo, że nie mam szczęścia należeć do rodziny cesarskiej austrjackiej, to i ktoś inny także, nie należący do tego dostojnego domu, mógł go u pani pozostawić.
Joanna zamilkła. Posiadała w wysokim stopniu instynkty dyplomatyczne; ale nie miała praktyki.
— Zatem, według pani, — ciągnął dalej książę Ludwik — była u niej królowa Marja Antonina?
— Królowa, w towarzystwie drugiej damy.
— Jeżeli zatem naprawdę Najjaśniejsza Pani odwiedziła cię, hrabino, możesz być pewna Jej protekcji. Pierwszy to a nieomylny krok do szczęścia.
— Przypuszczam, monsiniorze.
— Czy Najjaśniejsza Pani, proszę mi wybaczyć to pytanie, hojną się okazała — hrabino?
— Pozostawiła mi sto luidorów, jak mi się zdaje.
— Czy okazywała zainteresowanie pani losem?
— Dosyć żywe nawet.
— Bardzo dobrze, zatem — rzekł kardynał w zamyśleniu, zapominając o protegowanej z powodu protektorki — jedno tylko jeszcze pozostaje do spełnienia.
— Co takiego?
— Dostać się do Wersalu.
Hrabina uśmiechnęła się ponętnie.
— Ale nie łudźmy się, hrabino, to rzecz niezmiernie trudna.
Pani de la Motte jeszcze się raz uśmiechnęła.
Kardynał uśmiechnął się również.
— Doprawdy, że wy, wszystkie panie z prowincji, nigdy o niczem me wątpicie. Ponieważ widziałyście otwarte bramy Wersalu i schody, po których się wchodzi, wyobrażacie sobie, że stoją one otworem dla każdego, że wszyscy po nich mogą wstępować.
— Wasza eminencja zechce mi dopomóc.
— Spróbuję, ale to nie tak łatwo przyjdzie. Przedewszystkiem, gdybyś tam imię moje wspomniała, po dwóch wizytach już stałoby ci się nieprzydatne, hrabino.
— Na szczęście, osłonięta jestem bezpośrednią protekcją królowej — i jeżeli dostałabym się do Wersalu, weszłabym tam z dobrym kluczem.
— Z jakim kluczem?
— A! panie kardynale, to moja tajemnica... Nie, nie, źle powiedziałam, gdyby moją była, powiedziałabym ci ją bez wahania, mnie wolno mieć tajemnic przed najlepszym przyjacielem.
— Jest zatem jakieś „ale“ hrabino?
— Tak, niestety! monsiniorze, jest ale, tajemnica nie do mnie należy i muszę ją zachować. Dość będzie, monsiniorze, gdy ci powiem, że...
— Że co takiego?
— Że jutro jadę do Wersalu, że będę przyjęta i że mam wszelkie powody liczyć na przyjazne przyjęcie.
Kardynał spojrzał na młodą kobietę, której pewność siebie wydała mu się następstwem dość obficie zakrapianej kolacji.
— Jutro zatem, hrabino, miej się dobrze na baczności. Oświadczam, że honor twój zależy od dostania się do Wersalu.
— Tak jest... do małych apartamentów, monsiniorze.
— Daję słowo, hrabino, żeś jest dla mnie żyjącą zagadką. Zagadką zresztą tak piękną, że z rozkoszą całuję jej ręce.
— Błagam cię, monsiniorze, nie zapominaj — odparła chłodno Joanna — że ani gryzetką, ani aktorką nie jestem; że jeżeli nie do mojego męża, to wyłącznie do siebie tylko należę, że gdy uważam się za równą każdemu osobnikowi tego królestwa, wybiorę sobie jawnie i nieprzymuszenie, wtedy gdy zechcę, mężczyznę, który podobać mi się potrafi. Szanuj mnie więc, monsiniorze, a uszanujesz tym sposobem szlachetne rody, do których należymy oboje.
Kardynał powstał.
— Chcesz zatem, hrabino, bym cię pokochał, stale i poważnie?
— Tego nie mówię — kardynale — mówię tylko, że ja chcę pokochać ciebie. Wierzaj mi, że jeżeli czas ten nadejdzie, sam to odgadniesz łatwo; — w przeciwnym razie, chętnie cię uwiadomię. Bo czuję się dość młodą jeszcze i nie lękałabym się pierwsza dać ci zachętę. Człowiek uczciwy nie odepchnie mnie, jak sądzę.
— Hrabino — odparł kardynał — zaręczam, że jeśli tylko to odemnie będzie zależeć, pokochasz mnie i pewnością.
— Zobaczymy.
— Hrabino, jesteś kobietą, którą szczerze uwielbiałbym...
Westchnął.
— Którą szczerze uwielbiałbym... — powtórzyła Joanna — gdyby?...
— Gdyby pozwoliła na to — pośpieszył kardynał z odpowiedzią.
— Monsiniorze, pozwolę ci na to może, gdy szczęście uśmiechać mi się będzie. Nie chcę nagle sprowadzać cię do moich kolan.
— Wynika z tego — odrzekł kardynał — że zamykasz mnie w kole niemożliwości.
— Jakto?
— Nie pozwalasz mi starać się o twoje względy.
— Bynajmniej. Czyż klęczenie i sztuki kuglarskie — ją jedynym na to sposobem?
— Pomówmy zatem otwarcie, hrabino. Na cóż mi zechcesz pozwolić?
— Na wszystko, co się zgadza z mojemi upodobaniami i obowiązkami.
— O! o! wybierasz pani podstawy najbardziej chwiejne na świecie.
— Proszę mi nie przerywać, monsiniorze, jeszcze coś dodać miałam.
— Cóż takiego? dobry Boże!
— Kaprysy moje.
— Zgubiony jestem, hrabino!
— Cofasz się, monsiniorze?
Kardynał był w tej chwili pod czarem wyzywającej kusicielki.
— Nie — odparł — nie cofam się przed niczem.
— Nawet przed obowiązkami mojemi, Eminencjo?
— Ani przed upodobaniami i kaprysami.
— Żądam dowodu.
— Mów, hrabino.
— Chcę być dzisiaj... na balu Opery.
— To zależy od ciebie, hrabino, wolna jesteś jak ptaszek, możesz iść zatem na bal Opery.
— Cierpliwości; posłyszałeś dopiero połowę mojego żądania, monsiniorze; drugą zaś jest, abyś ty ze mną poszedł także.
— Ja! do Opery?... Ależ! hrabino!
I kardynał wykonał ruch, na prostego śmiertelnika bardzo zwykły, na Rohana, bardzo dziwny.
— Widoczne jest, że nie tak nadzwyczajnie ci chodzi o to, aby mi się przypodobać, monsiniorze! — rzekła hrabina.
— Kardynał nie może bywać na balach opery, hrabino, czy ja mógłbym ci zaproponować wejście do... publicznej fajczarni?
— Kardynał nie tańczy także nigdy, nieprawdaż?
— Nigdy.
— A kardynał de Richelieu tańczył sarabandę?
— Przed Anną austrjaczką, to prawda... tak... — wyrwało się kardynałowi.
— Prawda, że to przed królową — powtórzyła Joanna, wpatrując się w kardynała. — Widocznie, uczyniłbyś to także, ale tylko dla królowej, monsiniorze.
Książę pomimo całej zręczności i panowania nad sobą, nie mógł powstrzymać rumieńca.
Czy, że pani Joanna ulitowała się nad nim, czy, że kłopotanie go dłuższe — w grę jej nie wchodziło, dodali z pośpiechem:
— Musi to przecież mnie obrażać, monsiniorze, jeżeli po tylu zapewnieniach przyjaznych dajesz mi uczuć, ii jestem przez ciebie cenioną mniej, niż królowa. A właściwie chodzi o bagatelę tylko, proszę, abyś, ukryty pod maską i dominem, dał dowód uprzejmości, którą potrafię ocenić.
— Dla ciebie, hrabino, — odpowiedział kardynał — nawet niepodobieństwa stają się możliwemi. Służę ci, hrabino, ale w dominie.
— Będziemy przejeżdżać przez ulicę Saint-Denis, sąsiadującą z Operą, wejdę zamaskowana do magazynu, kupię domino i maskę, i przebierzesz się w karecie, Eminencjo.
— Znakomita jesteś, hrabino!...
— Zawstydzasz mnie, monsiniorze, swoją dobrocią... Ale czy Wasza Eminencja w pałacu de Rohan, nie znalazłbyś domina bardziej odpowiedniego, niż to, które mamy kupić?
— Złośliwość nie do przebaczenia, hrabino! Pójdę na bal opery, ale chciej w jednę rzecz uwierzyć..
— W jaką, monsiniorze?
— Że znalazłszy się tam, będę równie zdziwiony, jak pani, spożywająca sam na sam kolację z obcym męzczyzną.

Joanna, czując, że nie znajdzie odpowiedzi, skinęła tylko główką.

XXII
KILKA SŁÓW O OPERZE

Opera, świątynia rozkoszy Paryża, spaliła się w czerwcu 1781 roku.
Dwadzieścia osób zginęło pod jej zgliszczami, a ciągu lat osiemnastu nieszczęście to przytrafiło się po raz drugi już, z gmachu Palais-Royal przeniesiono ją w myśl rozkazu królewskiego, do mniej zacieśnionej i bardziej oddalonej dzielnicy.
Miejsce zostało wybrane przy Porte-Saint-Martin. Król, strapiony, że poczciwy Paryż przez długi czas zmuszony będzie obchodzić się bez Opery, posmutniał tak samo jak wtedy, kiedy dowóz zboża nie dopisywał, lub chleb podnosił cię w cenie. By pocieszyć króla, a potrosze i królowę, wskazano Ich Królewskim Mościom budowniczego, pana Lenoir, który obiecywał złote góry. Człowiek ten miał plan otoczenia gmachu dokoła korytarzami tak, ażeby w razie pożaru nikt nie mógł się udusić dymem. Proponował nadto osiem wyjść, nie licząc pierwszego piętra, o pięciu oknach szerokich, a tak niskich, że najtchorzliwsi mogli wyskakiwać na chodniki, narażając się najwyżej na zwichnięcie nogi lub ręki. Pan Lenoir proponował, zamiast pięknej sali de Moreau i malowideł Durameaux, budynek o dziewięćdziesięciu sześciu stopniach, wychodzący frontem na bulwary; proponował fronton, ozdobiony ośmioma karjatydami, przypartemi do słupów i tworzącemi trzy bramy wjazdowe; proponował dalej osiem kolumn na stojących podstawach, płaskorzeźby nad gzymsami — i balkon o trzech oknach z wypukłym ornamentem. Foyer przyozdobione być miało zwierciadłami i dekoracją. Przez całą szerokość sali, pod orkiestrą, miał pan Lenoir urządzić olbrzymi zbiornik wody z dwoma wielkiemi pompami, przy których czynnych być miało stale dwudziestu gwardzistów. W dodatku, budowniczy, żądał wszystkiego siedemdziesięciu pięciu dni i tyluż nocy na wykonanie budowy. Ani jednej godziny więcej! To ostatnie wydawało się gaskonadą, blagą, śmiech wzbudzającą, ale król, po porozumieniu z panem Lenoir, zgodził się na wszystko. Architekt zabrał się do dzieła i wypełnił zobowiązanie. Gmach stanął w oznaczonym przeciągu czasu.
Publiczność atoli zaczęła dowodzić, że budynek był ciesielską jedynie robotą i dlatego stanął tak prędko, ale że pośpiech nie może dawać rękojmi, aby nowa Opera mocno była zbudowana. Wynikło z tego, że teatr, tak gorąco oczekiwany, odstraszał teraz po ukończeniu tych wszystkich, co miejsca już naprzód zamawiali. Nikt iść do niego nie chciał. Najśmielsi wyczekiwali na pierwsze przedstawienie Adeli de Ponthieu, Pieciniego, ale, na wszelki wypadek, pospisywali testamenty.
Widząc to, strapiony budowniczy odniósł się do króla i otrzymał taką radę:
— Największymi tchórzami we Francji — są ci, którzy płacą. Pomiń ich, a zaproś zuchów, którzy nie płącą. Królowa obdarzyła mnie delfinem, miasto oddaje się radości. Każ ogłosić, że z powodu szczęśliwego przyjścia na świat następcy tronu, w Operze dane będzie widowisko bezpłatne: jeżeli zaś dwa tysiące pięćset osób nie wystarczy do wypróbowania trwałości gmachu, namów łotrzyków, aby trochę podrygali. Wiesz przecież, kochany Lenoir, że każde ciało staje się pięć razy cięższem, gdv spada z wysokości czterech tylko cali. Owa tysiące pięćset osób tańczących, wystarczy za piętnaście tysięcy siedzących; daj tedy bal po widowisku.
— Dzięki ci, Najjaśniejszy Panie — odrzekł architekt.
— Zastanów się tylko dobrze przedtem, bo ciężar będzie nielada.
— Najjaśniejszy Panie, zbyt jestem pewny siebie i sam będę na tym balu.
— Co do mnie — odparł król — przyrzekam, że będę na drugiem przedstawieniu.
Budowniczy poszedł za radą królewską. Wystawiono Adellę de Ponthieu wobec trzech tysięcy plebejuszów, sypiących gorętszemi oklaskami, niż królowie.
Ci plebejusze z przyjemnością też puścili się w tany po widowisku i ubawili się znakomicie. Zamiast pięć, dziesięć razy powiększyli swój ciężar, gmach ani drgnął jednakże.

W tej to sali, w trzy lata po jej otwarciu, miał się znaleźć pan de Rohan z panią de la Motte.

XXIII
W OPERZE

Bal był w pełni, gdy kardynał Ludwik de Rohan i pani de la Motte wsunęli się nieznacznie pomiędzy tysiące najróżnorodniejszych masek. I zniknęli wkrótce wśród tłumów, jak nikną drobne podmuchy wśród szalonych huraganów. Z początku, usiłowali stawić opór żywym falom płynącym, ale zrozumiawszy, że to daremne wysiłki, postanowili schronić się pod lożę królowej, gdzie nie tak było tłoczno, i gdzie ściana stanowić mogła pewien punkt oparcia.
Domina, jedno czarne, drugie białe, postać wysoka i średniego wzrostu, mężczyzna i kobieta, szli obok, pierwszy — torując przejście łokciami, druga — obracając głowę na wszystkie strony.
Domina te prowadziły nader ożywioną rozmowę.
— Mówię ci, Oliwjo, że na kogoś oczekujesz; twoja szyja? to chorągiewka, wykręcająca się za każdym podmuchem wiatru, jakgdyby wiejącego ze wszystkich stron świata.
— Cóż z tego? co dziwnego, że mam głowę w ruchu?... nato przecież jestem!...
— Panno Oliwjo!
— Nie krzycz tylko tak głośno. Wiesz, że nie boję się twego basowego głosu, a przedewszystkiem — nie nazywaj mnie po imieniu. Nic niema niewłaściwszego nad to, w tem miejscu.
Czarne domino rzuciło się gniewnie, gdy naraz stanęło przed niem inne, niebieskie, dość wysokie i kształtnej postawy.
— Ho, ho, mój panie — oderwało się żartobliwie — pozwólże tej pani pobawić się swobodnie. Nie zawsze u djabła jest półpoście, nie zawsze też bywają bale w Operze!...
— Patrz lepiej swego nosa — odparło grubjansko czarne domino.
— E! mój jegomość! zapamiętaj to sobie raz na zawsze, że trochę uprzejmości nigdy nie zawadzi.
— Nie znam cię — odrzekło czarne domino — pocóż u djabła mam z tobą robić ceremonje?
— Nie znasz mnie, lecz...
— Lecz co?
— Lecz ja cię znam, panie Beausire.
Domino, usłyszawszy swoje nazwisko, zadygotało, zadrżał mu nawet jedwabny jego kapturek.
— Ależ... nie lękaj się, panie Beausire, nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz.
— A kogóż to ja się lękam? Czy wypadkiem nie odgadłeś mojej myśli, tak jak nazwiska?
— Być może.
— Cóż więc myślę? Nigdy nie widziałem czarownika i przyjemnie mi go będzie poznać.
— Wziąłeś mnie zatem — za wysłańca pana de Crosne?...
— Pana de Crosne?...
— No!... tak, o tem tylko myślisz i basta!... O panu de Crosne, inspektorze policji...
— Panie!...
— Bardzo pięknie, drogi panie Beausire; co to... sięgasz po szpadę do boku? A cóż za jakaś wojownicza natura! Uspokój się, drogi Beusire, szpadę zostawiłeś w domu i bardzo dobrze się stało. Mówmy o czem innem.
— Czy zechcesz mi odstąpić ramię tej pani?...
— Ramię tej pani?...
— Tak, tej pani.
— Czy na długo żądasz tego ramienia?...
— Drogi Beausire, jaki ty jesteś szkaradnie ciekawy: może na dziesięć minut, może na godzinę, a może i na całą noc.
— Wolne żarty, mój panie.
— Powiedz tak, albo nie...
— Nie.
— No, no, nie udawaj tylko zawziętego.
— Czemuż to?...
— Bo, mając już jednę maskę, nie masz potrzeby nakładać drugiej.
— Panie!...
— Znowu się gniewasz, u djabła, a niedawno tak byłeś łagodny?...
— Kiedy?... gdzie?...
— Przy ulicy Dauphine.
Beausire skamieniał. Oliwja parsknęła śmiechem.
— Milcz!... — zasyczało czarne domino, a potem, zwracając się do niebieskiego, dodało:
— Nie rozumiem, co mówisz, mój panie. Intryguj mnie szlachetniej, jeżeli potrafisz.
— Zdaje mi się. panie Beausire, że nic niema szlachetniejszego nad prawdę, czy tak — panno Oliwjo?...
— A!... pan i mnie zna także?...
— Przecież ten pan... nazwał cię tem imieniem przed chwilą?...
— A cóż tu jest prawdą? — odezwał się Beausire, powracając do rzeczy.
— To, że, bliski zabicia tej biednej damy, niema bowiem godziny całej — jak chciałeś ją życia pozbawić, powstrzymałeś się na dźwięk dwudziestu luidorów.
— Dosyć, panie!
— I owszem; odstąp mi zatem ramię tej pani, skoro masz dosyć.
— Widzę ja dobrze — mruknął Beausire, — że porozumieliście się ze sobą.
— Daję ci słowo, że nie.
— A!... jak można tak mówić?... — zawołała Oliwja.
— Zresztą — dodało domino błękitne — gdybyśmy się nawet porozumieli, to dla twojego dobra jedynie.
— Dla mojego dobra?... — Czy nie możnaby dać mi na to dowodu?...
— Chętnie.
— Ciekawym.
— Dowiodę ci zatem — kończyła błękitne domino — że obecność twoja tutaj o tyle jest dla ciebie niebezpieczna, o ile zniknięcie byłoby korzystne.
— Jakto?...
— Jesteś członkiem pewnej akademji, czy tak?...
— Tylko nie gniewaj się, panie Beausire, nie mówię przecież o akademji francuskiej. Przy ulicy Pat-de-Fer, trochę niżej niż parter, czy nie tak, drogi panie Beausire?..
— Cicha!... cicho!.. jakiż z pana okropny człowiek.
— Wcale nie zasługuję na tę nazwę. Powróćmy do naszej akademji.
Błękitne domino dobyło piękny, brylantami zdobny zegarek, na którym — jak dwie gorejące pochodnie, spoczęły źrenice Beausir‘a.
— Cóż dalej?... — zapytał ten ostatni.
— Otóż w owej akademji, drogi panie Beausire, przy ulicy Pat-de Fer, będzie miała miejsce za kwadrans rozprawa — dotycząca rozdania dwóch miljonów pomiędzy dwunastu stowarzyszonych, z których jednym ty jesteś, panie Beausire.
— A pan drugim, jeżeli...
— Dokończ.
— Jeżeli nie jesteś łapaczem.
— Doprawdy, panie Beausire, sądziłem, że jesteś sprytny, a widzę z boleścią, że jesteś głupcem tylko. Gdybym należał do policji, byłbym cię już dwadzieścia razy mógł przytrzymać, za sprawki, trochę mniej honorowe, niż spekulacja dwumiljonowa, nad którą debatować będą za kilka minut w akademji.
Beausire zamyślił się.
— Niech mię djabli porwą — zawołał, — jeżeli nie masz racji.
Potem spostrzegłszy się, dodał:
— Więc, mój panie, chcesz mnie wyprawić na ulicę Pat-de-Fer, a może myślisz, że nie wiem dlaczego?
— Naprzykład?...
— Żeby mnie tam przyłapać. Niegłupim.
— Idjota z ciebie, mój Beuasire!...
— Panie!...
— Gdybym chciał zrobić to, o czem mówisz, gdybym miał władzę odgadywania tego, co się knuje w akademji waszej — pocóżbym tu przychodził prosić cię o pozwolenie porozumienia się z tą panią?... Kazałbym cię uwięzić i uwolniłbym i siebie i tę kobietę od twojej miłej osoby.
— Tak mi się coś bardzo zdaje — krzyknął nagle Beausire, puszczając ramię Oliwji — że to pan, przed dwoma godzinami, siedziałeś na sofie u tej pani?... No!... odpowiedz.
— Na jakiej sofie?... — zapytało błękitne domino uszczypnięte przez Oliwję w mały palec — co się sofy tyczy, znam jednę tylko, sofę pana Crébillon syna.
— Zresztą wszystko mi jedno — odparł Beausire, — zabieraj panią pod rękę, jeżeli popchnąłeś do złego szlachetnego, jak ja, człowieka, niech wina spadnie na ciebie!..
Błękitne domino uśmiechnęło się na epitet „szlachetnego człowieka“, którym się Beausire obdarzył; a potem uderzając go po ramieniu, dodało:
— Bądź dobrej myśli, Beausire; posyłając cię tam gazie cię posyłam, czynię cię uczestnikiem stu tysięcy liwrów przynajmniej. Gdybyś nie stawił się dziś w akademji, byłbyś — stosownie do zwyczajów — wykluczonym z podziału, idąc tam...
— Niechże i tak będzie!... — mruknął Beausire, skłonił się nieznajomemu, wykręcił na pięcie i zniknął.
Błękitne domino wzięło w posiadanie ramię panny Oliwji, swobodne po oddaleniu się Beausir‘a.
— Teraz z nami sprawa, mój panie, — odezwała się Oliwja. — Nie przeszkadzałam ci w intrygowaniu biednego Beausire‘a; uprzedzam jednak, że ze mną będzie trochę trudniej. Ponieważ rozmowy przerywać nie można, wymyśl coś bardzo szczególnego, bo inaczej...
— Nie znam nic bardziej zajmującego, droga panno Nicolino — odpowiedziało błękitne domino — nad twoją własną historję...
Posłyszawszy to imię, szepnięte sobie do ucha, kobieta wydała przytłumiony okrzyk.
Ale zaraz zapanowała nad wzruszeniem i zapytała: Cóż to za imię: Nicolina!... Czy to o mnie niby mowa?... Jeżeli tak, to ostrzegam cię, mój panie, że toniesz nie wypłynąwszy z przystani, że się o pierwszą skałę rozbijesz. Wcalem nie Nicolina.
— Obecnie, wiem o tem, nosisz imię Oliwji. Tamto zanadto trąciło wioską. W tobie są dwie kobiety, i o tem również wiem dobrze: Oliwja i Nicolina. Niebawem będziemy mówić o pierwszej, teraz pomówmy o drugiej. Zapomniałażbyś tych czasów, gdy cię ostatniem nazywano?... nie przypuszczam tego wcale. Imię, które się miodem dziewczęciem nosiło, zachowuje się w głębi serca, jakiekolwiek byłoby inne, które trzeba było przybrać, aby o pierwszem zapomniano. Biedna Oiiwja. Szczęśliwa Nicolina!
W tej chwil maski tak się zbiły około tych dwojga spacerujących, że Nicolina, czy też Oliwja, zmuszona była bardziej się jeszcze przycisnąć do swego towarzysza.
— Powiedziałeś: biedna Oliwja!...
— Tak.
— Więc nie wierzysz, abym była szczęśliwa?
— Trudno być szczęśliwą — z takim jak Beausire człowiekiem.
Oliwja westchnęła.
— Szczęśliwą też wcale nie jestem.
— Skoro tak, to go porzuć.
— Nie chcę.
— Dlaczegóż?
— Bo żałowałabym tego natychmiast.
— I czegóż mogłabyś żałować w tym pijaku, karciarzu, w człowieku, który cię bije, w rzezimieszku, który lada dzień znajdzie się na galerach?
— Bodaj, że nie zrozumiesz tego, co ci powiem.
— Mów jednakże.
— Żałowałabym hałasu, jaki dokoła mnie czyni.
— Powinienem był to odgadnąć. Oto co znaczy spędzić młodość pomiędzy ludźmi spokojnymi.
— A czy znasz młodość moją?
— Doskonale.
— Panie drogi! — powiedziała Oliwja z niedowierzaniem, potrząsając głową.
— Porozmawiajmy więc o twojej młodości, panno Nicolino.
— I owszem: uprzedzam wszakże, iż nie będę odpowiadać na zapytania.
— Nie żądam tego bynajmniej.
— Czekam.
— Nie zacznę od dzieciństwa, bo nie wchodzi ono w rachunek życiowy, zacznę od chwili, w której poczułaś, że Bóg dał ci serce do kochania...
— Kogo?
— Gilberta.
Imię to, przejęło drżeniem młodą kobietę.
— O! skąd wiesz o tem? — zawołała.
Zatrzymała się nagle i utkwiła w towarzyszu palące spojrzenie. Domino pozostało milczące. Oliwja, a raczej Nicolina, westchnęła.
— A! panie — rzekła, nie usiłując walczyć dalej, wspomniałeś imię, bardzo bogate dla mnie we wspomnienia. Znasz więc Gilberta?
— Zachwycający chłopak, daję słowo! Kochałaś go?
— Był piękny... nie... to nie to... był rozumny, równy mi urodzeniem... lecz nie, mylę się, nie był mi równym nigdy. Dopóki chcieć tylko tego będzie, żadna kobieta mu nie dorówna...
— Nawet panna de Ta...?
— Wiem, co chcesz powiedzieć — przerwała Nicolina — widzę, że wiesz o wszystkiem, mój panie; tak, Gilbert sięgnął wyżej, niż biedna Nicolina.
— Nie skończyłem jeszcze, moje dziecię!
— O tak, znasz straszne tajemnice — rzekła Oliwja, drżąc na całem ciele — a teraz...
Badawczo spojrzała na nieznajomego.
— A teraz, co się z nim stało?
— Sądzę, iż lepiej niż ktokolwiek objaśnićbyś mnie mogła.
— Dlaczego?
— Boć, jeżeli on, przybył za tobą z Taverney do Paryża, to ty za nim podążyłaś z Paryża do Trianon.
— To prawda, lecz to już dziesięć lat temu; nie o tych czasach ja mówię, lecz o tych dziesięciu, które upłynęły od ucieczki mojej i jego zniknięcia. Boże mój! ileż rzeczy stać się mogło w przeciągu tego czasu!
Niebieskie domino milczało.
— Panie — nalegała Nicolina, błagając prawie — powiedz mi — co stało się z Gilbertem? Milczysz, odwracasz się? Czyżby wspomnienie to ranić cię miało, zasmucać? Rzeczywiście, błękitne domino opuściło głowę, jakgdyby ciężar tych wspomnień za wielkim miał być dla jego towarzyszki.
— Kiedy Gilbert kochał pannę de Taverney... zaczęła Oliwja.
— Ostrożnie z nazwiskami szepnęło domino.
— Czyż nie zwróciłaś uwagi, że ja nie wymieniam ich nigdy?...
— Kiedy tak był rozkochany — ciągnęła z westchnieniem Oliwja, — że każde drzewo w Trianon wiedziało o jego miłości...
— Tyś go już nie kochała wtedy?
— Przeciwnie, więcej niż kiedykolwiek; i ta miłość mnie właśnie zgubiła. Urodziwa i dumna, umiem być i zuchwałą w razie potrzeby. Położyłabym raczej głowę na pniu, ażeby mi ją ucięto, niżbym dozwoliła aby powiedziano, iż ją schyliłam.
— Dzielna jesteś, Nicolino.
— Byłam... w owych czasach — odparła z westchnieniem dziewczyna.
— Zasmuca cię ta rozmowa?
— Nie... i owszem, miło mi wybiec myślą w epokę młodości mojej. Z życiem dzieje się to samo, co z rzekami; najbardziej mętne przy ujściu, mają zawsze źródła czyste. Mów dalej, nie zwracając uwagi na moje biedne westchnienia.
— O! — odrzekło domino — o tobie, o Gilbercie i o jednej jeszcze osobie, wiem wszystko, co i ty, biedne dziecię, wiedzieć możesz.
— Powiedz mi chociaż — zawołała Oliwja — dlaczego Gilbert uciekł z Trianon, a jeżeli mi to powiesz...
— Zostaniesz przekonana nareszcie? Otóż nie powiem ci tego, a jednak będziesz przekonana.
— Jakto?
— Pytasz mnie, dlaczego Gilbert opuścił Trianon, nie dlatego, aby się przekonać o prawdzie moich słów, ale dlatego, że sama nie wiesz przyczyny i chciałabyś się o niej dowiedzieć.
— Prawda.
Wzruszona Nicolina pochwyciła nieznajomego za obie ręce:
— Boże! — zawołała, — Boże!
— Co ci jest? Nicolina zdawała się opamiętywać.
— Nie...
— A jednak, chciałaś mnie o coś zapytać.
— Tak jest, powiedz mi otwarcie, co się stało z Gilbertem?
— Nie słyszałażeś, iż umarł?
— Tak, ale...
— A więc nie żyje!
— Nie żyje? — powtórzyła Nicolina z niedowierzaniem.
Potem — z nagłem wzruszeniem zawołała:
— Panie, błagam cię, wyświadcz mi przysługę!
— Dwie, dziesięć, ile zechcesz, Nicolino.
— Przed dwoma godzinami widziałam cię u siebie, boć to pan byłeś?
— Nieinaczej.
— Wtenczas nie starałeś się ukrywać przede mną.
— Bynajmniej; przeciwnie, starałem się, abyś mnie dobrze poznała.
— O! jakżem ja szalona, jaka warjatka! ja, która ci się tak przypatrywałam. Szalonam i bezrozumna!... Kobieta!... nic więcej tylko kobieta, jak Gilbert powiadał.
— Jeżeli tak myślisz, to w wielkim jesteś błędzie, nie daj sobie obciąć pięknych swoich włosów, bo jesteś najzupełniej przy zdrowych zmysłach.
— Nie, nie, bo przecież tak długo patrzyłam na ciebie, a nic nie widziałam...
— Nie rozumiem.
— Czy wiesz, czego żądam od ciebie?
— Powiedz, zgodzę się na wszystko.
— Zdejmij maskę.
— Tutaj?... niepodobna.
— O! przecież to nic nie zaszkodzi, gdy moje a nie czyje inne oczy cię ujrzą; tam, za tą kolumną, w cieniu tej galerji nikt cię, prócz mnie, nie zobaczy.
— Otóż jest jeszcze coś... co mi przeszkadza.
— Obawiasz się, abym cię nie poznała?
— Ja?
— I ażebym nie krzyknęła: Toś ty Gilbert!
— Doprawdy, żeś szalona! Nicolino!...
— Zdejmij maskę.
— Dobrze, zgoda; lecz pod warunkiem...
— Przystaję zgóry na niego.
— Że gdybym zkolei zażądał, abyś ty swoją zdjęła...
— Zdejmę. Jeżeli zaś nie, to mi ją zerwiesz.
Błękitne domino, nie dając się prosić dłużej, skręciło w miejsce ocienione, które wskazała młoda kobieta — i zdjąwszy maskę, ukazało się Oliwji.
— Niestety! nie... powiedziała, tupiąc nogą, i szarpiąc dłonie paznogciami. — Niestety! To nie Gilbert.
— Więc któż ja jestem?
— Co mnie to obchodzi! skoro nim nie jesteś.
— A gdybym by! Gilbertem? — zapytał nieznajomy, wkładając maskę.
— O! Gdybyś był Gilbertem — wykrzyknęła namiętnie dziewczyna.
— To co?...
— Gdybyś odezwał się do mnie: Nicolino, Nicolino, czy pamiętasz Taverney-Maison-Rouge?... O! wtedy!
— Wtedy?
— Beausire nie istniałby dla mnie na świecie.
— Wszak powiedziałem ci już, drogie dziecię,, że Gilbert nie żyje.
— Może to i lepiej — westchnęła Oliwja.
— Tak, bo jakkolwiek piękną jesteś, onby cię już z pewnością nie kochał.
— Czy chcesz powiedzieć, że by się mną brzydził?
— Nie, lękałby się tylko.
— Być może. Byliśmy niejako podobni do siebie, a on znał się tak dokładnie, żem go przejmowała strachem.
— Mówisz zatem, że to lepiej, iż nie żyje.
— Naco słowa moje powtarzać? W ustach twoich, ranią mnie one boleśnie. Powiedz, dlaczego byłoby lepiej?
— Bo dzisiaj, droga Oliwjo, zauważ, że przestają mówić o Nicolinie, bo dzisiaj masz przed sobą przyszłość szczęśliwą, bogatą, świetną.
— Tak sądzisz?
— Tak, jeżeli przystaniesz na to, co będzie w stanie doprowadzić cię do wskazanego przeze mnie celu.
— Możesz być zupełnie spokojny.
— Tylko, nie trzeba tak wzdychać, jak przed chwilą.
— Zgoda. Wzdychałam za Gilbertem; a że on jeden tylko był na świecie i umarł, wzdychać odtąd nie będę.
— Gilbert był młody, miał wady i zalety młodości. Dziś...
— Dziś nie jest starszym, aniżeli przed dziesięcioma laty.
— Zapewne, że nie, skoro umarł.
— Widzisz więc, że umarł; tacy, jak on, nie starzeją się, umierają tylko.
— O! — zawołał nieznajomy — młodości! odwago? piękności! epoko miłości, heroizmu i poświęcenia, kto cię utrąca, życie traci! Młodość, to raj, niebo, wszystko!. To, co później mamy od Boga, jest tylko smutnem wynagrodzeniem młodości. Tym skarbem, któremi wiek młodzieńczy obsypuje człowieka, nic i nigdy nie dorówna.
— Gilbert był tego samego zdania, które tak pięknie wypowiedziałeś — zauważyła Oliwja — lecz przestańmy już o tem mówić.
— Dobrze, pomówmy teraz o tobie. Dlaczego uciekłaś z Beausirem?
— Bo chciałam opuścić Trianon — i trzeba było z kimś odjechać. Niepodobieństwem mi było pozostać tam dłużej, wzgardzonej przez Gilberta.
— Dziesięć lat wierności — rzekło domino błękitne — to za duża ofiara.
Oliwja śmiać się zaczęła.
— Wiem, z czego się śmiejesz — odparł poważnie nieznajomy. — Śmiejesz się, że człowiek, utrzymujący, iż wie o wszystkiem, przypuszcza, że byłaś wierną przez lat dziesięć, gdy tymczasem nie poczuwasz się wcale do podobnej naiwności. Nie mówię atoli o wierności czysto materjalnej, wiem bowiem, co trzymać o niej. Wiem, że z Beausirem byłaś w Portugalji, przebywałaś tam dwa lata, następnie, już bez niego, popłynęłaś do Indji, z pewnym kapitanem fregaty, który cię ukrył w swej kajucie, a następnie zapomniał w Chandernagor — i zostawił na lądzie w chwili, gdy powracał do Europy. Wiem, że w domu pewnego nababa, który uwięził cię za potrójnemi kratami, miałaś do wydania dwa miljony rupji. Wiem, że przeskoczyłaś te kraty po ramieniu niewolnika. Wiem nakoniec, żeś bogata, bo uniosłaś ze sobą dwie bransolety z pereł drogocennych, dwa djamenty i trzy wielkie rubiny, wiem, że powróciłaś do Francji — do Brestu, gdzie przy wylądowaniu twój zły genjusz dał ci spotkać Beausire‘a, wiem że o mało nie zemdlał, gdy cię zobaczył zczerniałą i zbiedzoną, powracającą do Francji, nieszczęśliwa wygnanko!
— O! — wyszeptała Nicolina — któż jesteś ty, co wiesz o wszystkiem tak dokładnie?
— Wiem i to nareszcie, że Beausire cię zabrał, że sprzedał twoje kosztowności i do nędzy doprowadził...
Oliwja opuściła głowę, przysłoniła oczy rękami, a przez paluszki tej rączki przeciekły dwie łzy, cenniejsze, niż owe perły kosztowne.
— I tę kobietę tak dumną, tak szczęśliwą dodała — pan nabyłeś dzisiaj za pięćdziesiąt luidorów wszystkiego.
— O, wiem dobrze, iż to za mało, proszę pani — odrzekł nieznajomy z tym wytwornym wdziękiem, z jakim człowiek dobrze wychowany przemawia do kobiety najniższej choćby wartości moralnej. — O wiele więcej warta jesteś i dowiodę ci tego. Nie odpowiadaj mi teraz, bo mnie nie zrozumiałaś, a zresztą — dodał nieznajomy, pochylając się...
— A zresztą?
— A zresztą, w tej chwili muszę skupić całą moją uwagę.
I puścili się pomiędzy tłumy, ona wyprostowana z podniesioną głową, szyją wdzięcznie wygiętą, z ruchami, które znawców zachwycały, bo na balach Opery, w tych czasach łatwych zdobyczy, z zajęciem, równającem się ciekawości lubowników pięknych koni, przypatrywano się ruchom pięknie zbudowanej kobiety.
Po upływie kilku minut, Oliwja próbowała zawiązać na nowo rozmowę.
— Cicho! — rzekł nieznajomy — albo raczej mów, ile ci się podoba, bylebyś mnie nie zmuszała do odpowiedzi. Mówiąc, zmieniaj głos, trzymaj głowę do góry i wachlarzem pocieraj się po szyi.
Zastosowała się do żądania. W tej chwili przechodzili koło grupy, pośrodku której mężczyzna eleganckiej powierzchowności, o ruchach zręcznych i swobodnych, rozmawiał z trzema towarzyszami, słuchającymi go z widocznem uszanowaniem.
— Kto jest ten młody człowiek? — zapytała Oliwja. — Cóż za piękne domino perłowego koloru!

— To hrabia d‘Artois, — odparł nieznajomy — przestań mówić, zmiłuj się!

XXIV
BAL W OPERZE

W chwili, gdy Oliwja, zdumiona znakomitem imieniem które wymówiło błękitne domino, stanęła wyprostowana ażeby przypatrzeć się lepiej, dwa inne domina, unikając gwarnego tłumu, schroniły się u wejścia do galerji.
— Oprzyj się o ten filar, hrabino — odezwał się głos, który uczynił silne wrażenie na blękitnem dominie.
Jednocześnie wielkie domino pomarańczowe, które znamionowało raczej siłacza, aniżeli gładkiego dworaka, przebiło się przez tłumy i szepnęło błękitnemu:
— To on!
— Dobrze — odpowiedziało błękitne.
I skinieniem oddaliło żółte domino, poczem, zwracając się do Oliwji, szepnęło do ucha:
— Słuchaj, malutka, teraz na nas przyszła kolej pobawić się trochę. Teraz właśnie nastręcza się ku temu sposobność.
— Jaka?
— Czy widzisz to czarne domino? jest to pewien niemiec, a mój przyjaciel. Zwiódł mnie, iż nie przyjdzie na bal, tłumacząc się migreną.
— A ty powiedziałeś mu także, że nie będziesz?
— Tak.
— On jest z kobietą?
— Tak.
— Kto ona?
— Nie znam jej. Podejdźmy do nich. Udasz, że jesteś niemką i ust nie otworzysz nawet, aby nie poznano cię po paryskim akcencie.
— Wybornie. A ty będziesz intrygować?
— O! bądź tego pewną. Słuchaj, zacznij teraz wskazywać mi na niego końcem wachlarza.
— Czy tak?
— Tak, bardzo dobrze; a teraz mów mi co do ucha.
Oliwja tak sprytnie wywiązała się z poleceń, że zachwyciła swego towarzysza.
Czarne domino stało, plecami do sali obrócone, rozmawiając ze swoją damą. Ta zaś, a oczy jej błyszczały z pod maski, dostrzegła gest Oliwji.
— Patrz, monsiniorze — szepnęła — te dwie maski zajmują się nami.
— O! nie obawiaj się niczego, hrabino, niepodobna, aby nas poznano tutaj. Dozwól mi, skoro już jesteśmy na drodze do zguby, dozwól, niech raz jeszcze ci powtórzę, że nie znam postawy tak zachwycającej, spojrzenia tak palącego, jak twoje; pozwól, niech ci powiem...
— To, co zwykle pod maską się mówi.
— Nie, hrabino; wszystko co się mówi pod...
— Nie kończ, bo duszę swoją potępiłbyś... A zresztą, co większem jest jeszcze niebezpieczeństwem, szpieg mógłby nas podsłuchać.
— Jest ich aż dwóch! — zawołał kardynał zmieszany.
— Tak, już idą ku nam.
— Zmień głos, hrabino, jeżeli wyciągną cię na rozmowę.
— I ty także, monsiniorze.
Oliwja zbliżała się ze swoim towarzyszem.
Ten. zwracając się do kardynała, rzekł:
— Maseczko.
I pochylił się do ucha Oliwji, która odpowiedziała mu potwierdzającym ruchem głowy.
— Czego chcesz? — zapytał kardynał, zmieniając głos.
— Ta dama — odpowiedziało błękitne domino — poleciła mi, ażebym ci zadał kilka pytań.
— Nie zwlekaj więc — odparł pan de Rohan.
— Tylko dyskretnie — dodał cieniutki głosik pani de la Motte.
— Niedyskretnie i do tego stopnia, że nie zrozumiesz ich, ciekawa.
I znowu pochylił się do ucha Oliwji, która ten sam manewr powtórzyła.
Następnie nieznajomy zapytał kardynała najczystszą niemczyzną:
— Monsiniorze, czy jesteś kochankiem tej kobiety, która ci towarzyszy?
Kardynał zadrżał.
— O ile mi się zdaje, powiedziałeś — monsiniorze? — odparł.
— Tak, monsiniorze.
— Mylisz się więc, nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz.
— O! monsiniorze, trudna rada; nie zapieraj się nadaremnie; choćbym ja cię nie poznał, to dama, której służę za towarzysza, poleciła mi powiedzieć, że poznaje cię wybornie.
Oliwji zaś szepnął do ucha:
— Daj znak potakujący i uczyń to samo za każdym razem, gdy ścisnę cię za rękę.
— Zadziwiasz mnie — odparł kardynał, zbity z tropu — któż jest ta dama?
— O! monsiniorze, sądziłem, żeś ją poznał. Ona odrazu cię odgadła, może zazdrość...
— Pani zazdrosna jest o mnie?... — zawołał kardynał.
— Tego nie mówimy — odezwał się nieznajomy wyniośle.
— Co on tam takiego prawi? — żywo zagadnęła pani de la Motte, którą ta rozmowa niemiecka, a tem samem dla niej niezrozumiała, drażniła do najwyższego stopnia.
— Nic, nic.
Pani de la Motte z niecierpliwością tupnęła nogą.
— Pani — rzekł kardynał — błagam o jedno słówko tylko z ust twoich, a zaręczam, że ono da mi Cię poznać Kardynał mówił po niemiecku.
Oliwja, nie zrozumiawszy ani słowa, pochyliła się ku niebieskiemu dominu.
— Zaklinam cię, pani, nie odpowiadaj — wykrzyknęło domino.
Tajemniczość ta podniecała ciekawość kardynała. Dodał więc:
— Jedno tylko słówko niemieckie! czyżby to mogło skompromitować panią?...
Błękitne domino, udając, że pyta o rozkazy Oliwji — odrzekło niezwłocznie.
— Panie kardynale, oto są własne słowa pani:
— Ten, którego myśl zasypia, w czyjej wyobraźni obecność ukochanego przedmiotu nie czuwa ustawicznie, ten kłamie, mówiąc, że kocha.
Kardynał oniemiał. Cała jego postawa wyrażała zdziwienie, szacunek, najwyższe przywiązanie; wrażeniami temi przybity, opuścił ręce.
— To niepodobna — wyszeptał po francusku.
— Co niepodobnego? — zawołała pani de la Motte, która z całej tej rozmowy zaledwie te kilka słów zrozumiałych dla niej pochwyciła.
— Nic, nic, pani.
— Doprawdy, monsiniorze, widzę, że niezbyt wesołą rolę każesz mi odgrywać — odezwała się urażona.
I puściła rękę kardynała. Ten nietylko nie przytrzymał jej, lecz zdawał się nie zwracać na to uwagi, tak całkowicie był zajęty niemiecką damą.
— Pani — rzekł do tej ostatniej, zawsze wyniosłej te słowa, wypowiedziane w twojem imieniu, są to wiersze niemieckie, które czytałem w domu, znanym ci, być może?
Nieznajomy ścisnął rękę Oliwji.
— Tak — odpowiedziała skinieniem głowy.
Kardynał się zatrząsł.
— Dom ten — mówił z wahaniem — nazywał się Shoenbrun.
— Tak — dała znak Oliwja.
— Były one wyryte ręką dostojną na stole z drzewa wiśniowego... złocistym rylcem.
— Tak — skinęła Oliwja.
Kardynał zamilkł. Coś dziwnego w mm zaszło. Zachwiał się, ręką szukając oparcia.
Pani de la Motte, o parę kroków stojąca, wyczekiwała rozwiązania tej dziwnej sceny. Ręka kardynała spoczęła na ramieniu błękitnego domina.
— Oto — rzekł — co dalej tam było napisane:
„Lecz ten, który wszędzie widzi przedmiot ukochany, co zgaduje go w kwiecie, w jego woni, pod gęstą zasłoną, ten może milczeć, głos serca jego zrozumiały jest dla drugiego serca i szczęśliwym je czyni“.
— O! o! tu po niemiecku mówią, jak widzę! — odezwał się młody i świeży głos z małej gromadki, która zbliżała się do kardynała. — Posłuchajmy, marszałku, czy rozumiesz po niemiecku?
— Nie, Wasza Wysokość.
— A ty, Charny?
— Wybornie, Wasza Wysokość.
— Hrabia d‘Artois! — szepnęła Oliwja. opierając się o błękitne domino, bo cztery te maski obiegły ją nader natarczywie.
W tejże chwili zagrzmiały trąby orkiestry — i pył posadzki, zmieszany z pudrem głów, wzbił się tumanem pod sklepienia sali, gdzie, otoczywszy gorejące światłem pająki, przybrał tęczowe barwy od zwieszających się przy nich kryształów.
W tem zamieszaniu ktoś potrącił błękitne domino.
— Ostrożnie! panowie — odezwało się ono rozkazująco.
— Panie — odpowiedział zawsze zamaskowany książę — widzisz przecież, że i my popychani jesteśmy. Wybaczcie nam, panie!
— Jedźmy już, jedźmy — zcicha odezwała się hrabina do kardynała.
Naraz zaszeleściał kapturek Oliwji, ręką niewidzialną wtył pociągnięty, maska odwiązana opadła; na sekundę ukazały się jej rysy w półcieniu galerji. Błękitne domino wydało okrzyk udanego niepokoju; Oliwja zaś okrzyk przestrachu. Kilka głosów, wyrażających najwyższe zdziwienie, odpowiedziało tym wykrzyknikom. Kardynał bliski był zemdlenia. Padając, byłby upadł na kolana. Pani de la Motte go podtrzymała. Fala masek oddzieliła kardynała i panią de la Motte od hrabiego d’Artois. Błękitne domino błyskawicznym ruchem poprawiło kapturek — nałożyło maskę Oliwji i ściskając rękę kardynała:
— Widziałeś pan to niczem niepowetowane nieszczęście, i wiesz, że cześć tej damy od ciebie zależy.
— O! panie!... — wyszeptał książę Ludwik z ukłonem.
I chusteczką w drżącej ręce przesunął po spotniałem czole.
— Jedźmy — odezwało się domino do Oliwji.
I zniknęli w tłumie.

— Rozumiem teraz, co było niepodobnem dla kardynała — rzekła do siebie pani de la Motte — on tę kobietę wziął za królowę, a jakie wrażenie to podobieństwo czyni na nim, to dobrze widać. Bogatsza jestem o jedno spostrzeżenie.

XXV
SAFO

Wkrótce pani de la Motte wraz z kardynałem opuściła bal. Wsiedli do czekającej na nich karety.
— Dokąd wiezie mnie ta kareta? — zapytała.
— Nie obawiaj się niczego, hrabino: wyjechałaś ze swego domu i do siebie powracasz.
— Mój dom!... na przedmieściu?....
— Tak, hrabino... Bardzo maleńki domek na pomieszczenie tylu wdzięków!
To mówiąc, książę pochwycił rękę Joanny i ogrzał ją gorącym pocałunkiem. Powóz zatrzymał się przed ustronnym domkiem. Joanna lekko wyskoczyła z karety, kardynał to samo gotów był uczynić.
— Szkoda zachodu, monsiniorze — cicho szepnęła mu szatan — kobieta.
— Jakto, hrabino — szkoda zachodu, aby kilka godzin z tobą spędzić?
— Lepiej iść spać, monsiniorze!
— Spodziewam się, że znajdziesz u siebie kilka pokoi sypialnych, hrabino.
— Dla siebie, zapewne, lecz dla was...
— A dla mnie, nic?
— Nie teraz jeszcze — odparła z minką tak rozkoszną i wyzywającą, że odmowa ta więcej była warta, niż obietnica.
— Zatem, do widzenia — odpowiedział kardynał, tak podniecony, że na chwilę zapomniał o zajściu balowem.
Joanna sama weszła do swego nowego domu. Sześciu lokajów, których sen został przerwany przybyciem pani, stanęło rzędem w przedsionku. Joanna powiodła po nich wzrokiem spokojnej wyższości, jaką nie wszyscy bogacze posiadają.
— A gdzie są pokojowe? — zapytała.
Jeden z lokai wystąpił z uszanowaniem.
— Dwie służące czekają na panią w pokoju — rzekł.
— Przywołać je.
W minutę nadeszły.
— Gdzie nocujecie zwykle? — zapytała Joanna.
— Ależ... my jeszcze nie wiemy — odparła starsza z nich nocować będziemy tam, gdzie pani rozkaże.
— Gdzie klucze?
— Oto są.
— Dobrze, dzisiejszej nocy spać wszyscy będziecie poza domem.
— Kiedy mamy powrócić? — nieśmiało zapytał jeden z lokajów.
— Jutro w południe.
Lokaje i służebne spojrzeli po sobie; potem, pożegnani rozkazującym wzrokiem Joanny, skierowali się ku drzwiom.
Joanna odprowadziła ich, wyprawiła za drzwi i za nimi je zamknęła.
— Idźcie wszyscy, dobranoc — powiedziała.
I dobyła kieski:
— A to na początek służby waszej u mnie.
Szmer dziękczynny był jedyną odpowiedzią, ostatniem słowem tych sługusów; wszyscy odeszli, kłaniając się do ziemi. Joanna przez drzwi przysłuchiwała się odchodzącym; mówili pomiędzy sobą, że los dał im panią wielką fantastyczkę. Skoro odgłos ich kroków rozpłynął się w oddali, Joanna pozasuwała rygle i rzekła do siebie tryumfująco:
— Sama! sama jedna i u siebie!
U świec, płonących w przedsionku, zapaliła trzyramienny świecznik, i znowu zaryglowała ciężkie drzwi przedpokoju.
Joanna zwiedziła swoje państwo; podziwiała wszystko, szczegóły nabierały wartości w jej oczach, odkąd stała się ich właścicielką. Parter, wykładany drzewcem rzeźbionem, zawierał łazienkę, pokoje służbowe, jadalne, trzy salony i dwa gabinety do przyjmowania gości. Urządzenie tych komnat nie było tak bogate, jak u Guimarda, lub tak zalotne, jak u przyjaciół Soubisa, lecz tchnęło wielkopańskim zbytkiem; nie wyglądało wcale na nowe. Dom ten nie byłby tak przypadł Joannie do gustu, gdyby nosił cechę dopiero wczorajszą. Wszystkie te bogactwa starożytne, wzgardzone przez modne damy, wykwintne sprzęty z rzeźbionego hebanu, pająki z kryształami, których złocone gałęzie strzelały kwiatami lilji, a z ich wnętrza płonęły różowe świece; zegary gotyckie, cyzelowane i emaljowane artystycznie; parawany, haftowane dziwadłami chińskiemi, wazony japońskie, napełnione rzadkiemi roślinami i kwiatami; malowidła szare lub kolorowe Bouchera i Watteau nad drzwiami, wszystko to wprawiało nową właścicielkę w niewysłowiony zachwyt.
Wszystko świadczyło nie o usilności, jakiej dokłada bogaty dorobkiewicz, ażeby zaspokoić swoje lub kochanki swojej zachcianki, lecz o długiej i cierpliwej pracy odwiecznych bogaczy, gromadzących wszystkie te skarby po przodkach swoich — dla następców. Joanna naprzód przeglądała całość, przeliczała pokoje; następnie przypatrywała się oddzielnym przedmiotom. A ponieważ zawadzało jej domino, ściskała sznurówka z fiszbinami, weszła do sypialni, zrzuciła wszystko z siebie i przywdziała milutki jedwabny szlafroczek. Oswojona z samotnością, pewna, że niczyje, nawet lokaja oko, jej nie śledzi, wpadała z pokoju do pokoju, dozwalając rozwiewać się szlafroczkowi, ukazującemu jej śliczne kolanka.
Wreszcie wyczerpana, zadyszana, z dopalającem się światłem w ręku, powróciła do sypialni, wysłanej błękitnym atłasem, haftowanym w kwiaty dziwaczne. Widziała już wszystko, wzrokiem i dotykiem pieściła; teraz pozostało jej tylko podziwiać siebie samą. Postawiła świecznik na gerydonie z serwskiej porcelany ze złotą galeryjką.
Nagle oczy jej spoczęły na Endymionie z marmuru, kształtnym i rozkosznym posągu Bouchardona, który w upojeniu miłosnem spoczywał na podstawie z szaro czerwonego porfiru. Joanna zamknęła drzwi i opuściła portjery, zasunęła gęste firanki i stanęła przed posągiem, pożerając oczami tego pięknego kochanka Feby, darzącej go, przed powrotem do nieba, ostatnim pocałunkiem. Ogień, suto płonący na kominku, ogrzewał pokój, w którym wszystko żyć się zdawało, wszystko, prócz upojenia rozkoszy. Joanna czuła, jak nóżki jej, w miękkiej wełnie kobierca zagłębione, poczęły dygotać i uginać się pod nią niemoc jakaś, nie znużeniem ani sennością będąca, uciskała, jakby objęcia kochanka, a żar jakiś, nie z ognia kominkowego, lecz żar wewnętrzny, zaczął przebiegać po żyłach, jak iskra elektryczna, pełna życia, która u zwierząt zwie się zaspokojeniem żądzy, a u ludzi miłością. W chwili tej ujrzała się w wielkiem lustrze, stojącem za Endymionem. Suknia jej z ramion na kobierzec się zsunęło. Mgliste batysty, pociągnięte jej ciężarem, odsłoniły okrągłe ramiona. Dwoje oczu czarnych, mgłą łagodną zaszłych, a żądzą palących, tych oczu dwoje poruszyło Joannę do głębi serca; ujrzała się piękną, poczuła w sobie ogień młodości: uznała, że wszystko, co ją otacza, że sama nawet Febe, nie była tak, jak ona, godną kochania. Zbliżyła się do zimnego marmuru, chcąc się przekonać, czy Endymion nie zadrga życiem i czy dla ziemianki nie pogardzi boginią. Upojona zachwytem, drżąc cała, pochyliła głowę na ramię przycisnęła wargi do własnego ciała, w którem krew szybkiem szumiała tętnem, i nie przestawała patrzeć we własne oczy, które, w lustrze się odbijając, jakgdyby ją ku sobie wołały. Naraz oczy te mgła przesłoniła, głowa z westchnieniem opadła na piersi i Joanna osunęła się na loże, senna, bezwładna.

Świecznik strzelił ostatnim płomieniem dogorywających świec i wyzionął ostatek woni i światła.

XXVI
AKADEMJA PANA BEAUSIRA.

Beausire, ściśle zastosowawszy polecenie błękitnego domina, udał się z Opery wprost do tak zwanej akademji. Godny przyjaciel Oliwji, rozłakomiony olbrzymią cyfrą dwóch miljonów, tem mocniej obawiał się wykluczenia, jakiego koledzy dopuścili się względem niego dzisiejszego wieczora, nie dopuszczając go do tak korzystnych planów. Pośród stowarzyszonych miał Beausire opinję strasznego człowieka.
Ani trudne to nie było, ani też dziwne. Beausire służył w wojsku; nosił mundur; z miną rycerską brał się jedną ręką pod bok, a drugą chwytał rękojeść szpady. Przy najmniejszem przemówieniu naciskał na oczy kapelusz, a wszystkie te nawyknienia wydawały się przerażającemi ludziom średnio odważnym, zwłaszcza, jeżeli ludzie ci mieli powody do unikania rozgłosu z pojedynku lub nie chcieli, aby ciekawa sprawiedliwość wglądała w ich sprawy. Beausire obiecywał sobie, iż za lekceważące pominięcie, jakie go spotkało, zemści się przynajmniej tak, że porządnie nastraszy swoich kolegów z szulerni przy ulicy Por-de-Fer. Przybrał minę junacką, buńczuczną, choć, będąc w dominie, nie miał ani kapelusza na głowie, ani szpady u boku. Wejście jego do akademji sprawiło pewne wrażenie.
W pierwszym salonie, całym szarym, z licznemi stołami do gry, znajdowało się około dwudziestu graczów, którzy zapijali piwo, wino i uśmiechali się zuchwale do kilku kobiet, przeraźliwie wyróżowanych, które zaglądały im w karty. Na widok butnie stąpającego domina kilka kobiet poczęło drwinkować, nawpół żartobliwie, nawpół wyzywająco. Pan Beausire wyglądał wcale nieźle i miał szczęście do kobiet. Szedł dalej, jakgdyby nic nie widział i nie słyszał, a stanąwszy przy stole, czekał w milczeniu sposobności okazania swego złego humoru. Jeden z graczów, z miną starego podejrzanego spekulanta, ale nie bez pewnej dobroduszności w wyrazie twarzy, pierwszy nastręczył okazję Beausir’owi.
— Do pioruna, kawalerze — odezwał się poczciwiec — przychodzisz z balu z miną niezbyt wesołą.
— To prawda — zawtórowały damy.
— E!... kochany kawalerze — spytał znów inny z graczów — czy to domino nie kłuje cię czasem.
— Nie domino mnie kłuje — odparł szorstko Beausire.
— La, la, la... — zanucił bankier, zgarnąwszy tuzin luidorów — pan de Beausire sprzeniewierzył się nam. Czyż nie widzicie, że był na balu w Operze, a z miny znać, że go jakaś dobra gratka ominęła. Jedni się śmieli, inni niby się litowali.
— To fałsz, że nie jestem wierny moim przyjaciołom — odparł Beausire — do tego jestem niezdolny!... Nie ja, lecz inni to potrafią.
I, ażeby słowom tym dodać powagi, uczynił ruch, jakgdyby kapelusz na oczy chciał nacisnąć. Na nieszczęście zgniótł tylko kawałek materji, który się spłaszczył tak dziwnie, że poszerzył mu głowę i zamiast poważnego, śmieszne wywołał wrażenie.
— Co chcesz przez to powiedzieć, kochany kawalerze?... — odezwało się kilka naraz głosów.
— Sądziłem, iż mam tu przyjaciół — powiedział.
— Ależ... tak, — ozwało się kilka głosów.
— Nie!... omyliłem się.
— Dlaczego?...
— Dlatego, że wiele rzeczy robi się beze mnie. Ale niech się tylko dowiem, a fałszywi przyjaciele zaraz będą ukarani.
Sięgnął po rękojeść szpady, lecz natrafił tylko na kieszonkę od kamizelki, pełną luidorów, które zdradziły się, wydając dźwięk niedyskretny.
— Ho!... ho!... — zawołały dwie damy — pan de Beausire ma się dzisiaj dobrze.
— A tak — odparł ze źle ukrytą niechęcią bankier — zdaje mi się, że jeśli stracił, to nie wszystko, a jeżeli sprzeniewierzył się prawowiernym, niewierność ta może im być wynagrodzoną. Dalejże, stawiaj, drogi kawalerze.
— Dziękuję!... — sucho odezwał się Beausire — skoro każdy pozostaje przy swojem, ja także, co moje, dla siebie zachowam.
— Co ty gadasz, u djabła — szepnął mu jeden z grających.
— Wkrótce wytłumaczę się jaśniej i zrozumiecie mnie.
— No grajże — odezwał się bankier.
— Postaw pan choć luidora — rzekła jedna z dam, głaszcząc Beausir‘a po ramieniu, aby tem samem być jak najbliżej jego kieszonki.
— Ja tylko gram o miljony — odparł wyniośle Beausire — nie pojmuję takiej gry, jak tutaj, o nędzne luidory... Ja gram o miljony!... Dalejże, panowie z Pot-de-Fer! precz ze stawką na luidory!... Na miljony, miljony!...
Beausire znajdował się w jednej z takich chwil uniesienia, które wyprowadzają człowieka poza granice zdrowego rozsądku. Szał jakiś niebezpieczny upajał go więcej, niż wino. Nagle dostał takie kopnięcie ztyłu, że zamilkł odrazu. Odwrócił się szybko i ujrzał dużą twarz oliwkową, kościstą i pokiereszowaną, z oczami czarnemi, błyszczącemi, jak dwa rozżarzone węgle.
— Portugalczyk!.. — zawołał Beausire, osłupiały na widok człowieka, który go tak zaczepił na powitanie.
— Portugalczyk!... — powtórzyły damy, opuszczając Beausir‘a, aby umizgać się do nowoprzybyłego.
Portugalczyk ów był pieszczoszkiem tych pań, bo, choć nie mówił po francusku, zawsze przynosił im łakocie, zawinięte nieraz w bilety bankowe, wartości co najmniej pięćdziesięciu liwrów. Beausire znał go, jako jednego ze stowarzyszonych. Zawsze przegrywał do uczęszczających do szulerni. Stawiał zwykle po sto luidorów tygodniowo, i pieniądze te zabierano mu jak najregularniej. Był wędką w ręku stowarzyszonych. Bo kiedy i obcym pozwalał się obierać ze złotych piórek, inni gracze, stowarzyszeni, tem bezpieczniej ogrywać mogli z pieniędzy postronnych gości. Stowarzyszeni zatem uważali go za człowieka pożytecznego, a gościa przyjemnego. Beausire uczuwał dlań mimowolne uszanowanie, jakie się ma często dla nieznajomych, choćby się im nawet trochę nie ufało. Dostawszy więc owo kopnięcie nogą od Portugalczyka, Beausire zamilkł i usiadł. Portugalczyk także usadowił się przy grze, położył dwadzieścia luidorów na stole i w sześciu pociągnięciach, które kwadrans zaledwie trwały, pozbawiony został tej sumy przez szczęśliwych graczy. W tejże chwili weszło dwóch lokai, a bankier wpuścił pieniądze w podwójne dno stołu, bo ustawy stowarzyszenia takiem zaufaniem nacechowane były względem swoich członków, że nie dozwolały żadnemu z nich zarządzać funduszami stowarzyszenia. Podczas gry, pieniądze, według przepisów, wpadały przez mały otworek w podwójne dno stołu, a nadto ustawa opiewała, że bankierowi nie wolno nosić długich rękawów, ani też i pieniędzy przy sobie. To znaczy, że zabronione mu było chować luidory w rękawy, a członkom szulerni przysługiwało prawo rewidowania kieszeni bankierskich. Lokaje przynieśli członkom okrycia, płaszcze i szpady. Kilku szczęśliwych graczy wzięło damy pod rękę, a nieszczęśliwi kazali się nieść w lektykach, będących jeszcze w użyciu naówczas w tej dzielnicy oddalonej, i salę gry zaległy ciemności. Beausire także owinął się dominem, jakgdyby się wybierał w podróż do wieczności; nie wyszedł jednak głównemi schodami, lecz, gdy dorożki, lektyki i piesi już zniknęli, udał się do sali, do której wróciło także dwunastu stowarzyszonych.
— Teraz porozumiejmy się — rzekł wreszcie Beausire.
— Zapal nawpół kinkiety i nie mów tak głośno — odezwał się chłodno i dobrą francuszczyną portugalczyk, sam zapalając stojącą na stole świecę. Beausire kilka słów zamruczał, na co nikt uwagi nie zwrócił: portugalczyk usiadł na miejscu bankiera, obejrzano okiennice, firanki, i drzwi, czy zamknięte szczelnie; poczem wszyscy usadowili się w cichości, oparli łokcie na suknie i czekali z ciekawością, co usłyszą.
— Mam coś powiedzieć wam — rzekł portugalczyk — szczęście, że wczas przyszedłem, bo pana de Beausire zawsze język świerzbi...
Beausire chciał zaprzeczać.
— No, no!... spokojnie!... — odezwał się portugalczyk — bez próżnych słów. Już tyle nagadałeś więcej, niż niedorzecznych. Znasz zamiary moje, to dobrze. Jesteś człowiekiem sprytnym, mogłeś je więc odgadnąć; lecz zdaję mi się, że nigdy miłość własna nie powinna iść przed rachubą.
— Nic nie rozumiem — odrzekł Beausire.
— I my nic nie rozumiemy — odezwało się szanowne zgromadzenie.
— Mniejsza o to. Pan de Beausire chciał dowieść, ze pierwszy zwąchał interes.
— Jaki interes?... — spytali obecni.
— Interes dwumiljonowy!... — zawołał Beausire wyniośle.
— Dwumiljonowy!... — powtórzyli stowarzyszeni.
— A najpierw — pośpieszył dodać portugalczyk — przesadzasz pan, niepodobna, ażeby interes takiej sumy dosięgnął. Zaraz panu dowiodę.
— Ależ nikt z nas nie wie jeszcze, o czem chcesz mówić — zauważył bankier.
— Tak, chociaż tem niemniej z uwagą słuchamy — dodał inny.
— Pan pierwszy mów — rzekł Beausire.
— I owszem.
I portugalczyk nalał sobie ogromną szklanicę wina i wychylił ją spokojnie.
— Wiedzcie o tem — rzekł — że nie mówię dla pana de Beausire, którego naszyjnik niewart więcej nad miljon pięćkroć sto tysięcy liwrów.
— A! jeżeli o naszyjnik tu chodzi — odezwał się Beausire.
— Tak, panie, czyż nie taki jest pański interes?
— Być może.
— Udaje teraz tajemniczego, gdy sam się już wygadał.
I portugalczyk wzruszył ramionami.
— To coś rzecz zawikłana — pomyśleli zgromadzeni, wrzący z ciekawości — naszyjnik! miljon pięćkroć sto tysięcy liwrów! Co to ma znaczyć?
— Wszystko w dwóch zamyka się słowach — rzekł portugalczyk. — Panowie Bochner i Bossange zrobili dla królowej naszyjnik brylantowy, wartości miljona pięciukroć stu tysięcy liwrów. Królowa go nie przyjęła. Jubilerzy, nie wiedząc, co z nim począć, chowają go. Wielki mają kłopot, bo naszyjnik wymaga szkatuły królewskiej; otóż ja wynalazłem osobę koronowaną, która kupi ten naszyjnik, a tem samem wydobędzie go z kasy ogniotrwałej panów Bochner i Bossange.
— Któż to?... — zapytali wszyscy.
— To moja miłościwa władczyni, królowa portugalska.
I portugailczyk się nadął.
— Jeszcze mniej, niż przedtem rozumiemy — odezwali się słuchacze.
— Ani ja — pomyślał Beausire.
— Wytłumacz się jaśniej, drogi panie Manoël — powiedział — niechęć bowiem osobista powinna ustąpić dobru publicznemu. Jesteś twórcą tego pomysłu, szczerze to uznaję. Ja, zrzekam się wszelkich praw ojcostwa; lecz, na miłość Boską! bądź-że zrozumialszy.
— Jak najchętniej — odrzekł Manoël, pochłaniając drugi łyk wina. — Kwestję jasno postawię. Chodzi tylko o to, abyście uważali, co mówię. Ambasada partugalska wakuje. Jest to chwila wyczekiwania; nowy ambasador, pan de Souza, przyjedzie za tydzień.
— Dobrze! — podskoczył Beausire.
— Nic jednak nie przeszkadza, ażeby ambasador, któremu pilno poznać Paryż, przybył tutaj wcześniej i zamieszkał.
Obecni spojrzeli po sobie, pootwierawszy usta ze zdziwienia.
— Zrozumiejcie nareszcie — niecierpliwie powiedział Beausire — don Manoël chce przez to powiedzieć, że przyjechać może prawdziwy ambasador albo fałszywy.
— O! właśnie — dodał portugalczyk. — Gdyby ten ambasador zjawił się i okazał chęć kupienia naszyjnika dla królowej portugalskiej, nie miałżeby do tego prawa?
— Do djabła! — wykrzyknęli obecni.
— Wtedy umawiać się on będzie z panami Bochner i Bossange.
— A tak.
— Ale przy targowaniu trzeba zapłacić — zauważył bankier faraonowy.
— Naturalnie! — odparł portugalczyk.
— Panowie jubilerzy nie oddadzą naszyjnika w ręce ambasadora, choćby nim był prawdziwy Souza, jeżeli nie będą mieli gwarancji.
— O! ja to już dobrze obmyśliłem — bronił się przyszły ambasador.
— A to jak?
— Ambasada, jak już powiedziałem, jest opróżnienia?
— No tak.
— Pozostał tylko przy niej naczelnik kancelarji, poczciwy francuz, kiepsko mówiący po portugalsku.
— Cóż stąd? — przerwał Beausire.
— Otóż my, panowie! przedstawimy się temu poczciwcowi, przybrawszy wszelkie pozory poselstwa.
— Pozory też coś warte — zauważył Beausire — lecz papiery legitymacyjne najwięcej.
— Będą i papiery — lakonicznie odparł don Manoël.
— Ależ to niepodobna zaprzeczyć, że don Manoël jest człowiekiem genjalnym — rzekł Beausire.
— Pozorami i papierami przekonawszy sekretarza o prawdziwości poselstwa, zainstalujemy się w ambasadzie.
— Ho! ho! to bardzo śmiała sztuka — przerwał Beausire.
— To już konieczne — kończył portugalczyk.
— A nawet bardzo proste — potwierdzili inni.
— Ale naczelnik? — sprzeciwiał się Beausire.
— Już mówiłem, że go przekonamy.
— A gdyby nie był zbyt łatwowierny, na dziesięć minut przedtem, nim wątpić zacznie, dostanie dymisję. Sądzę, iż ambasador ma prawo zmienić naczelnika kancelarji?
— Niezawodnie.
— Zatem jesteśmy panami ambasady, a pierwszą naszą czynnością będzie złożyć wizytę panom Bochner i Bossange.
— Nie, wcale nie — żywo przerwał mu Beausire — zdaje się, że nie wiesz pan jeszcze o punkcie głównym, który ja znam jak się należy, ja, który bywam na dworach. Ceremonja przybycia ambasadora nie może się obyć przedewszystkiem bez posłuchania u króla, i w tem, na honor, jest całe niebezpieczeństwo. Sławny ów Riza-Bey, który otrzymał posłuchanie u Ludwika XIV, jako ambasador Szacha perskiego, i miał odwagę ofiarować jego arcychrześcijańskiej Królewskiej Mości turkusy wartości trzydziestu franków, Riza-Bey, mówię, był bardzo mocny w języku perskim, i djabli wiedzą, czy znalazłby się uczony we Francji, który byłby w stanie dowieść mu, że nie pochodzi z Ispahanu. Lecz my bylibyśmy poznani odrazu. Powiedzianoby nam natychmiast, że mówimy po portugalsku, zkiepska po francusku, a gdybyśmy się spierali, posłanoby nas prosto do Bastylji. Miejmy się więc na baczności.
— Wyobraźnia twoja za daleko cię prowadzi, drogi kolego — odpowiedział portugalczyk — nikt się z nas naoślep nie rzuci na wszystkie te niebezpieczeństwa, każdy z nas będzie się miał na baczności.
— I pan Bochner nie weźmie nas za portugalczyków ani ciebie za ambasadora.
— Pon Bochner zrozumie, że, przybywamy do Francji z najzwyczajniejszą misją kupienia naszyjnika i że gdy nastąpiła zmiana ambasadora, myśmy już byli w drodze do Paryża. Wydany został tylko rozkaz, ażeby go zastąpić. Rozkaz ten, w razie potrzeby, okażemy panu Bossange, a poprzednio już przedstawiony będzie naczelnikowi kancelarji; starać się tylko trzeba o to, aby nie pokazywać go ministrom króla, bo ci są nieufni, ciekawi i zawracaliby nam głowy niezliczoną ilością drobnych formalności.
— Tak, tak — potwierdziło całe zgromadzenie — lepiej zdaleka od ministerjum.
— A gdyby panowie Bochner i Bossange zażądali...
— Czego? — pytał Manoël.
— Zadatku — odpowiedział Beausire.
— Toby utrudniło sprawę — odrzekł zakłopotany portugalczyk.
— Cała sprawa na tem właśnie szwankuje — kończył Beausire.
— Ty zawsze coś wynajdziesz — rzekł kwaśno Manoël — zawsze widzisz to, co mogłoby sprawę popsuć, a nigdy nic takiego, co mogłoby jej dopomóc.
— Dlatego też właśnie wytykam trudności, ażeby znaleźć na nie lekarstwo — odparł Beausire. — I mam je.
Wszystkie głowy pochyliły się ku sobie.
— Każdy skarb państwa posiada kasę.
— Tak, kasę i kredyt...
— Nie mówmy o kredycie — odparł Beausire — bo nic niema trudniejszego nad pozyskanie kredytu. Nato trzeba mieć konie, powozy, służbę, meble, mieszkanie wspaniałe, wszystko to jest podstawą każdego kredytu. Mówmy lepiej o kasie. Co myślisz o kasie ambasady?
— Miałem zawsze moją władczynię za szczodrobliwą królowę. Musiała ją więc zaopatrzyć dobrze.
— To się pokaże; ale przypuśćmy, że nic tam w kasie niema.
— I to prawdopodobne — odezwali się z uśmiechem stowarzyszeni.
— To zrobimy inaczej. My, jako ambasadorowie, zapytujemy panów Bochner i Bossange, jakiego bankiera mają w Lizbonie i dajemy im przekaz, zaopatrzony pieczęcią na ten dom bankierski i to na taką sumę, jakiej zażądają.
— Ot, to wyborny plan — rzekł tonem uroczystym don Manoël ja zająłem się samym pomysłem i do szczegółów się nie zniżyłem.
— A on je obmyślił wyśmienicie — zauważył bankier faraonowy, aż się oblizując.
— Teraz — przystąpmy do rozdania ról — wniósł Beausire. — Don Manoël będzie ambasadorem.
— A pan de Beausire moim sekretarzem tłumaczem dodał Manoël.
— Ależ ja bardzo źle mówię po portugalsku rzekł Beausire.
— E! o tyle dobrze, aby cię za paryżanina nie wzięto.
— To prawda, lecz...
— A zresztą — dodał don Manoël, zatrzymując przeciągłe spojrzenie na Beausirze — najpożyteczniejszym działaczom dostanie się największe wynagrodzenie.
— Tak, tak — potwierdzili stowarzyszeni.
— Więc rzecz skończona, jestem sekretarzem-tłumaczem.
— To mówmy już o wszystkim — przerwał bankier jakże podzielone będą zyski?
— Bardzo zwyczajnie — odrzekł don Manoël jest nas dwunastu.
— Tak, dwunastu — rzekli obecni.
— A więc każdy dostanie dwunastą część — dodał don Manoël.
— Wszystko więc załatwione — rzekł Beausire — ze szczegółami do jutra, bo już późno.
Myślał o Oliwji, pozostałej na balu z błękitnem dominem, ku któremi pomimo łatwości, z jaką sypał zlotem, kochanek Nicoliny nie czuł się usposobionym do ślepego zaufania.
— Nie, nie — zawołali stowarzyszeni — najlepiej skończyć odrazu. Jakież będą owe szczegóły?
— Kareta podróżna z herbami Souzy — odrzekł Beausire.
— Malowanie zajmuje wiele czasu i kareta schnąć długo musi — zauważył Manoël.
— No, to mamy i na to sposób — krzyknął Beausi. — Kareta pana ambasadora połamie się w drodze i zmuszony będzie wsiąść do karety swego sekretarza.
— O! to rzeczywiście upraszcza wszystko. Niech będzie masa kurzu i błota na tarczy, a na tyle karety aż grubo; naczelnik kancelarji zobaczy tylko kurz i błoto.
— A reszta personelu ambasady? — zapytał bankier.
— Reszta przybędzie wieczorem, pora najdogodniejsza, a ty nazajutrz, kiedy drogi będą przez nas utorowane.
— Bardzo dobrze.
— Każdy ambasador prócz sekretarza musi mieć pokojowca zauważył don Manoël — obowiązki to wcale delikatne.
— Panie komandorze — rzekł bankier, zwracając się do jednego z łotrzyków — pan bierzesz rolę pokojowca.
Komandor się ukłonił.
— A fundusze na koszta? — zapytał Manoël — bo ja jestem goluteńki!
— Cóż tam jest w kasie? — odezwali się stowarzyszeni.
— Panowie! proszę o klucze — zawołał bankier.
Każdy dobył kluczyka, otwierającego jeden z dwunastu zamków, które zamykały podwójne dno niezwykłego stołu, tak, że w tem szlachetnem towarzystwie nikt nie mógł zajrzeć do kasy, bez zezwolenia jedenastu swoich kolegów.
Zaczęto rachować.
— Sto dziewięćdziesiąt osiem luidorów funduszu rezerwowego — wygłosił dobrze pilnowany bankier.
— Oddaj je panu de Beausire i mnie, ale czy to nie za wiele? — zapytał Manoël.

— Daj z nich dwie trzecie, a jednę trzecią zostawić reszcie ambasady — wspaniałomyślnie zadeklarował Beausire, zyskując tem ogólne uznanie.

XXVII
AMBASADOR

Nazajutrz, około wieczora, przez rogatkę Piekielną wjeżdżała kareta podróżna, zapylona i biotem obryzgana o tyle, że nikt na niej herbów nie mógł rozróżnić. Kareta zatrzymała się przy ulicy Jusienne, przed pałacem dość pokaźnej powierzchowności.
W bramie pałacu stało dwóch ludzi; jeden z nich w dość wyszukanem ubraniu, jakby ceremonjalnem, drugi zaś w liberji pospolitej, jaką po wsze czasy nosili wozni rozmaitych biur paryskich.
Mężczyzna w ubraniu ceremonjalnem z uszanowaniem podszedł do drzwiczek karety i lekko drżącym głosem rozpoczął przemowę w języku portugalskim.
— Kto jesteś? — odezwał się z wnętrza głos, także po portugalsku i to zupełnie poprawnie.
— Niegodny sługa ambasady, Ekscelencjo.
— Bardzo dobrze. Źle mówisz naszym językiem, mój drogi naczelniku. No, którędy się wchodzi.
— Tędy, panie, tędy.
— Smutne przyjęcie — rzekł sinior don Manoël, opierając się z miną nadętą na ręku sekretarza i pokojowca.
— Wasza ekscelencja raczy mi wybaczyć — odezwa się naczelnik kancelarji zkiepska po portugalsku — dziś o drugiej dopiero przybył kurjer waszej ekscelencji, oznajmiając nam wasze przybycie. Ja przebywałem poza domem, w interesach poselstwa. Po powrocie moim dopiero zastałem list waszej ekscelencji. Zaledwie miałem czas wydać rozkazy, ażeby otwarto apartamenta, właśnie je oświecają.
— Dobrze, dobrze.
— A! jakąż radością przejmuje mnie widok osoby naszego ambasadora.
— Cicho! nic nie rozgłaszajmy jeszcze, dopóki nowe rozporządzenia z Lizbony nie nadejdą. Zechciej pan tylko zaprowadzić mnie do sypialni mojej, upadam ze znużenia. Porozumiesz się z moim sekretarzem, on ci moje rozkazy oznajmi.
Urzędnik nisko się skłonił Beausirowi, który powitał go protekcjonalnie i, z miną uprzejmie ironiczną, rzekł:
— Mów pan po francusku, będzie to dla mnie i dla ciebie dogodniej.
— Tak, zapewne — ciszej odrzekł tenże — bo przyznam się panu, że wymowa moja...
— Już ja to widzę — odparł zarozumiale Beausire.
— Skorzystam z tej sposobności, skoro tak łaskaw jesteś, panie sekretarzu — z wdzięcznością dodał naczelnik kancelarji — aby pana o coś zapytać... Jak pan sądzisz, czy pan de Souza nie będzie się krzywił na mnie za to, że kaleczę tak jego mowę?
— Wcale nie, jeżeli tylko władasz czystym językiem francuskim.
— Ja! — radośnie zawołał urzędnik — ja! paryżaninem jestem z ulicy Saint-Honore!
— No, to doskonale — rzekł Beausire. — Jakże się pan nazywasz? Ducorneau, o ile mi się zdaje.

~ Tak, panie sekretarzu, Ducorneau; nazwisko dość właściwe, bo kończy się nawet po hiszpańsku. Pan zna moje nazwisko, to mi pochlebia bardzo.
— Tak, dobrze pan jesteś notowany, tak dobrze, że ta opinja wstrzymała nas od przywiezienia z Lizbony innego naczelnika kancelarji.
— O! niekończenie wdzięczny jestem, panie sekretarzu, jakiemże szczęściem jest dla mnie nominacja pana de Souza.
— Ale, zdaje mi się, że pan ambasador dzwoni.
— Biegnijmy.
Pobiegli. Pan ambasador, dzięki gorliwości pokojowca, zdjął z siebie ubranie. Przywidział wspaniały szlafrok. Sprowadzony naprędce golibroda, kończył swoją czynność. Kilka pudełek i neseserów podróżnych leżało na stołach i konsolach. Suty ogień płonął w kominku.
— Proszę wejść, panie naczelniku — odezwał się ambasador, zanurzając się w wielkim wyścielanym fotelu, który stał przed kominkiem.
— Czy pan ambasador nie rozgniewa się, jeżeli po francusku mu odpowiem — cicho zapytał naczelnik kancelarji Beausira.
— Nie, nie, śmiało.
Ducorneau powitał go po francusku.
— Ależ, prześlicznie mówisz po francusku, panie du Corno.
— Bierze mnie za portugalczyka — pomyślał naczelnik kancelarji, upojony radością.
I ścisnął za rękę Beausira.
— Cóż — zawołał Manoël — czy będzie kolacja?
— O! natychmiast, ekscelencjo. O dwa kroki stąd jest Palais-Royal, doskonały tam restaurator, który wyborną kolację przyśle waszej ekscelencji.
— Tak jakby to dla ciebie było, panie du Corno.
— Dobrze, sinior... jak dla mnie, a jeżeli ekscelencja pozwoli ofiarować sobie kilka butelek wina krajowego, jakiemu równe znajdzie się chyba tylko w Porto...
— O! nasz naczelnik ma dobrą piwnicę? — rubasznie odezwał się Beausire.
— Jest to mój jedyny zbytek — pokornie odpowiedział poczciwiec, u którego Beausire i Manoël po raz pierwszy zauważyli przy świetle oczki żywe, wypukłe policzki i nos kwitnący.
— Rób, jak ci się podoba, panie du Corno — rzekł ambasador — przynieś nam swojego wina i zasiądź z nami do kolacji.
— Taki zaszczyt...
— Bez etykiety, dziś jestem podróżnym, jutro dopiero będę ambasadorem. Wtedy pomówimy o interesach.
Ducorneau, zachwycony, opuścił ambasadę, pędząc co tchu, aby choć o dziesięć minut skrócić oczekiwanie ekscelencji. Tymczasem trzech łotrów, w sypialni zamkniętych, rozpoczęło przegląd sprzętów i papierów urzędowych.
— Czy naczelnik sypia w pałacu? — zapytał Manoël.
— Pewnie, że nie, ten błazen dobrą ma piwnicę i musi gdzieś mieć żonę a raczej gospodynię, bo to stary kawaler.
— A szwajcar?
— Trzeba go będzie się pozbyć.
— Tego to ja się podejmę.
— A inni służący pałacu?
— To sami tylko posługacze, których nasi towarzysze jutro zastąpią.
— A kuchnia? a oficyny?
— Pustki! pustki! Poprzedni ambasador nie zjawiał się nigdy w pałacu. Miał swój dom w mieście.
— A jakże z kasą?
— Co do kasy, trzeba zapytać naczelnika kancelarji, to dość drażliwe.
— I to biorę na siebie — wyrzekł Beausire — jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi w świecie.
— Cicho! otóż i on.
Rzeczywiście Ducorneau wracał zadyszany. Zamówił kolację u restauratora z ulicy des Bons-Enfants i zabrał ze swego gabinetu sześć pokaźnych butelek wina, a jego rozjaśnione oblicze wyrażało najżywsze zadowolenie.
— Czy wasza ekscelencja nie zejdzie do sali jadalnej? — zapytał.
— Nie, nie, razem tu sobie zjemy kolację w pokoju przy kominku.
— Pan ambasador mnie uszczęśliwia. Oto wino.
— Co za cudny kolorek topazu! — zawołał Beausire, podnosząc naprzeciw światła butelkę.
— Siadaj, panie naczelniku, zanim służący mój położy nakrycie.
Ducorneau usiadł.
— Którego dnia przyszły ostatnie depesze? — zapytał ambasador.
— Na dzień przed wyjazdem waszego... poprzednika waszej ekscelencji.
— Dobrze. Czy ambasada jest w dobrym stanie?
— O! tak, ekscelencjo.
— Nie krucho tam z pieniędzmi?
— Ja o tem nie wiem przynajmniej.
— Niema długów?... powiedz pan. Gdyby były jakie, zaczniemy od spłacania. Poprzednik mój jest prawdziwym szlachcicem, za którego solidarnie odpowiedzialnym być mogę.

— Dzięki Bogu, nie będzie tego potrzeba; już trzy tygodnie temu długi zostały spłacone, a nazajutrz po
Réteau wzięty byt tedy w dwa ognie.
wyjeździe byłego ambasadora, przysłano tutaj sto tysięcy liwrów.

— Sto tysięcy liwrów! — wykrzyknęli razem Beausire i don Manoël, oszołomieni radością.
— I do tego w złocie — odpowiedział naczelnik kancelarji.
— W złocie — powtórzyli ambasador, sekretarz, aż do pokojowca nawet.
— Tym sposobem — rzekł Beausire, tłumiąc wzruszenie — kasa zawiera...
— Sto tysięcy trzysta dwadzieścia osiem liwrów, panie sekretarzu.
— To mało — chłodno powiedział don Manoël — szczęście, że Jego Królewska Mość dał nam fundusz do rozporządzenia.
Od chwili, kiedy wiadomość ta została udzielona, wesołość ambasady poczęta wzrastać.
Dobra kolacja, złożona z łososia, raków ogromnych, mięsiwa i kremów, niemało spotęgowała dobry humor panów portugalskich.
Pan Ducorneau dziękował niebu, iż zesłało mu ambasadora, który język francuski nad portugalski przekładał.
Wreszcie pan de Souza oświadczył mu, że już może iść spać. Ducorneau powstał, w ukłonach czepiając się o sprzęty, jak gałązka dzikiej róży o liście gęstwiny, i za drzwi się wytoczył.

Trzej stowarzyszeni zaś puścili się na zwiady w pałacu, upewniwszy się poprzednio, że szwajcar śpi snem twardym.

XXVIII
PANOWIE BOCHNER I BOSSANGE

Nazajutrz ambasada zbudziła się z letargu. Biura, pudła, kałamarze, w dziedzińcu tętent końskich kopyt, wszystko oznajmiało o życiu tam, gdzie wczoraj jeszcze czuć było dogorywanie i śmierć. W dzielnicy rozeszła się pogłoska, że wielki dygnitarz, poseł z Portugalji, przyjechał w nocy. Rozgłos ten był dla oszustów źródłem coraz to nowych obaw. Istotnie, policja panów de Crosne i de Breteuil miała długie uszy, których w podobnych wypadkach nie zatykała i oczy argusowe, którychby nie zamknęła z pewnością, gdyby chodziło o panów dyplomatów z Portugalji. Lecz don Manoël twierdził, że, byle zachować się zuchwale, można będzie nie dopuścić poszukiwań policji i podejrzeń, przynajmniej przez tydzień. Dwa tygodnie zaś co najmniej upłyną, zanim podejrzenia zamienią się w pewność; tak więc choć przez dni dziesięć nic nie utrudni działalności stowarzyszenia. Stowarzyszenie przy swej energji, na dobrą sprawę, może wszystko załatwić przed upływem sześciu dni.
Zaledwie zaczęło świtać, gdy dwa najęte powozy przywiozły do pałacu dziewięciu łotrzyków, mających tworzy i skład osobisty ambasady. Pałac został zaludniony przez nowych przybyszów, którzy mieli nie dopuszczać profanów.
Około południa don Manoël, czyli Souza, ubrany odpowiednio do swej godności, wsiadł do nader przyzwoitej karety, którą Beausire wynajął za pięćset liwrów miesięcznie, płacąc za dwa tygodnie naprzód. Wyruszył do panów Bochner i Bossange w towarzystwie sekretarza i pokojowca. Naczelnik kancelarji otrzymał rozkaz, aby załatwił wszystkie interesy, dotyczące paszportów, ubezpieczenia, pomocy, z tem wszakże zastrzeżeniem, ażeby nie płacił rachunków, ani kwitów nie wydawał, bez porozumienia się z panem sekretarzem. Oszuści pragnęli pozostawić nietkniętą sumę stu tysięcy liwrów, która była główną sprężyną wszystkich operacyj.
Pan ambasador wiedział, że jubilerzy koronni mieszkali na bulwarze Szkolnym i przyjmowali klijentow o pierwszej popołudniu.
Pokojowiec zapukał delikatnie do drzwi jubilera, zamkniętych na mocne rygle i nabitych wielkiemi gwoździami, jak brama więzienna.
Otworzyło się małe zasuwane okienko i głos z poza niego zapytał, czego żądano.
Pan ambasador portugalski życzy sobie pomówić z panami Bochner i Bossange — odpowiedział pokojowiec.
Niezwłocznie ukazała się na pierwszem piętrze głowa, potem ktoś schodził z pośpiechem nadół. Drzwi się otworzyły. Don Manoël powoli, z godnością, wysiadał z karety. Pan Beausire pierwszy z niej wyskoczył, aby podać rękę jego ekscelencji. Mężczyzną zaś, z takim pośpiechem wybiegającym na spotkanie portugalczyków, był sam Bochner, który usłyszawszy, jak powóz zatrzymał się przed domem, wyjrzał oknem, a gdy mu się obiło o uszy słowo ambasador, wyskoczył natychmiast. Gdy don Manoël wchodził na schody, jubiler przesadzał się w grzecznościach. Pan Beausire zauważył, iż stara sługa, tęga i silnie zbudowana, zamykała za nimi rygle i zamki, których przy drzwiach od ulicy moc była ogromna. Ponieważ spostrzeżenia uczynił z pewną ostentacją, pan Bochner rzekł doń:
— Wybacz, panie, tak bardzo jesteśmy narażeni w naszym nieszczęsnym zawodzie, iż z nawyknienia musimy być na każdym kroku ostrożni.
Don Manoël zachowywał się obojętnie; Bochner zauważył to i zwrócił się do niego z tem samem tłumaczeniem, na które Beausire uśmiechnął się uprzejmie. Ambasador oka nawet nie zmrużył na znak, że rozumie.
— Proszę o przebaczenie, panie ambasadorze — powtórzył raz jeszcze skonfundowany Bochner.
— Jego ekscelencja nie mówi po francusku — wtrącił Beausire — nie rozumie zatem pana; lecz przełożę mu usprawiedliwienia pańskie, jeżeli tylko — dodał z pośpiechem — pan sam nie mówi po portugalsku.
— Nie, panie, nie.
— Wyręczę więc pana.
I zamieniwszy parę słów z don Manoëlem, zwrócił się znów do jubilera.
— Jego ekscelencja hrabia de Souza, ambasador najwierniejszy Jego Królewskiej Mości, łaskawie przyjmuje tłumaczenie pańskie i poleca mi zapytać was, czy to prawda, że jesteście jeszcze w posiadaniu pięknego naszyjnika z djamentów?...
— Naszyjnik z djamentów — zwolna odrzekł Bochner — bardzo piękny naszyjnik...
— Tak, ten sam, który był ofiarowany królowej francuskiej — dodał Beausire — a o którym jej Królewska Mość słyszała.
— Pan jesteś przybocznym pana ambasadora?...
— Sekretarzem, panie.
Don Manoël rozsiadł się z miną wielkiego pana, przypatrując się malowidłom ściennym pokoju, wychodzącego na bulwar.
— Zdaje mi się, że pan nie zrozumiał ani słowa — z tego, co mówiłem — odezwał się Beausire do jubilera.
— Jakto, panie? — odparł Bochner zmieszany niecierpliwym tonem Beausir‘a.
— Ponieważ widzę, że jego ekscelencja niecierpliwić się zaczyna, panie jubilerze.
— Przepraszam najmocniej — odparł Bochner, cały czerwony — lecz nie mogę pokazywać naszyjnika bez wspólnika mojego, pana de Bossange.
— To każ pan go tu sprowadzić.
Don Manoël zbliżył się i z miną lodowatą, noszącą cechę wielkości, rozpoczął po portugalsku przemowę, poczem obrócił się plecami i wpatrywał się w szyby.
— Jego ekscelencja mówi, że dziesięć minut już czeka, a nie przywykł do tego nigdzie, nawet u panujących.
Bochner ukłonił się, ujął za sznurek od dzwonka i pociągnął. Wszedł jego wspólnik, pan Bossange. Bochner w dwóch słowach go objaśnił. Bossange zmierzył portugalczyków oczami, — wreszcie zażądał od wspólnika klucza od kasy ogniotrwałej.
Zdaje mi się — pomyślał Beausire — że i porządni ludzie, tak samo jak złodzieje, zachowują względem siebie ostrożności.
W parę minut powrócił pan Bossange, niosąc pudełko w lewej ręce, prawą zaś miał ukrytą pod ubraniem. Beausire widział tam dwa, wyraźnie wydobywające się pistolety.
— Nie traćmy fantazji — odezwał się poważnie don Manoël, po portugalsku — ale ci kupcy biorą nas za oszustów raczej, niż za ambasadorów.
Mówiąc to, patrzył bystro na jubilerów, aby wyczytać z ich twarzy, czy przypadkiem nie rozumieją po portugalsku. Nic jednak nie dostrzegł, nic prócz naszyjnika, tak czarująco pięknego, że blaskiem swoim olśniewał.
Z całą ufnością podano pudełko do rąk don Manoël‘a, który gniewnie odezwał się do Beausir‘a:
— Powiedz pan tym błaznom, że nadużywają swobody, jaką mają kupcy, aby być głupcami. Ja żądam djamentów, a oni szkła mi pokazują. Powiedz im, że wniosę skargę do ministerjum francuskiego i że, w imieniu mojej królowej, wsadzić każę do Bastylji gburów, którzy ambasadora portugalskiego ośmielają się zwodzić.
Jubilerzy usprawiedliwiali się, jak mogli, mówiąc, że we Francji nie pokazywano oryginalnych djamentów, a kopje tylko, do oglądania, ażeby ludzi uczciwych zadowolić, a złodziei nie kusić. Pan de Souza zawrócił się energicznie i ku drzwiom ruszył, prowadzony niespokojnym wzrokiem kupców.
— Jego ekscelencja polecił mi panom powiedzieć, iż żałuje, że ludzie, noszący tytuł jubilerów korony francuskiej, nie są w stanie odróżnić ambasadora od pierwszego lepszego chłystka i że odjeżdża do swego pałacu.
Panowie Bochner i Bossange znacząco po sobie spojrzeli, i, kłaniając się, zaręczali o swoim szacunku. Pan Souza wyszedł, depcząc im nieledwie po nogach. Beausire z dumą kroczył za swym panem.
Stara otworzyła zamki u drzwi.
— Do pałacu ambasady, ulica Jusienne! — krzyknął Beausire do lokaja.
Bochner usłyszał to przez okienko.
— Nie udało się!... — mruczał lokaj.

— Przeciwnie, wszystko idzie jak najlepiej — odpowiedział Beausire — za godzinę będą u nas ci głupcy!

XXIX
W AMBASADZIE

Wróciwszy do pałacu, panowie ci zastali Ducorneau, najspokojniej obiadującego w kancelarji. Beausire poprosił go na górę do ambasadora, mówiąc do niego w te słowa:
— Pojmujesz, drogi naczelniku, że taki człowiek, jak pan de Souza, nie jest ambasadorem pospolitym.
— Widzę to — odparł naczelnik.
— Jego ekscelencja — ciągnął dalej Beausire — chce zająć poczesne miejsce w Paryżu, pomiędzy bogaczami i ludźmi dobrego tonu, to znaczy, że pobyt jego w tym obmierzłym pałacu nieznośny jest dla niego, a stąd wynika, iż trzeba szukać rezydencji prywatnej dla pana de Souza.
— To utrudni stosunki dyplomatyczne — rzekł naczelnik — będziemy zmuszeni biegać z każdym podpisem.
— E! jego ekscelencja da panu karetę, kochany naczelniku.
Ducorneau o mało nie zemdlał z radości.
— Karetę dla mnie! — zawołał.
— Przykro mi, żeś pan nieprzyzwyczajony do tego — ciągnął dalej Beausire — naczelnik kancelarji, znający swoją wartość, powinien mieć karetę; lecz o szczegółach tych mówić będziemy we właściwym czasie. Jak na teraz, zdajmy panu ambasadorowi sprawę ze spraw zagranicznych. Gdzież jest kasa?
— Na górze, panie, w mieszkaniu pana ambasadora.
— Tak daleko od pana?
— To z ostrożności, trudniej złodziejom dostać się ni pierwsze piętro, aniżeli na parter.
— Złodzieje — z pogardą wymówił Beausire — złodzieje łakomiliby się na taką mizerną sumę.
— Sto tysięcy liwrów! — odezwał się Ducornau. — Do licha! zaraz poznać, że pan de Sauza bogaty.
— Może sprawdzimy — rzekł Beausire — bo mi pilno do moich interesów.
— W tej chwili, panie, w tej chwili — rzekł Ducorneau, idąc na górę.
Przy sprawdzeniu okazało się, że suma ta była do połowy w złocie, do połowy w srebrze. Ducorneau podał klucz, któremu przez chwilę przypatrywał się Beausire, podziwiając skomplikowane ząbki. Nieznacznie odcisnął go na wosku. Następnie, oddając go naczelnikowi, rzekł:
— Panie Ducorneau, niechaj on będzie lepiej w pańskiem ręku, niż u mnie, teraz chodźmy do ambasadora.
Zastano don Manoëla sam na sam z narodową czekoladą. Wydawał się bardzo zajęty jakimś papierem, pokrytym cyframi. Na widok urzędnika, zapytał:
— Czy pan zna alfabet sekretny do korespondencji?
— Nie, ekscelencjo.
— Otóż życzę sobie, abyś się wtajemniczył niezwłocznie; tym sposobem uwolnisz mnie od wielu nudnych szczegółów. A cóż kasa? — zapytał Beausire.
— W porządku, jak wszystko u pana Ducorneau — odparł Beausire.
— Dobrze, siadaj pan, panie Ducorneau, musisz mi dać pewną wskazówkę.
— Jestem na rozkazy waszej ekscelencji — rzekł rozpromieniony naczelnik.
I zacny naczelnik z krzesłem się przysunął.
— Sprawa nader ważna, w której potrzebuję, abyś mnie oświecił. Czy znasz w Paryżu uczciwych jubilerów?
— Są, panowie Bochner i Bossange, jubilerzy nadworni — odparł naczelnik.
— To właśnie ci, z którymi nie chcę mieć do czynienia — powiedział don Manoēl — rozstałem się z nimi na zawsze.
— Czyżby mieli nieszczęście w czemkolwiek narazić się waszej ekscelencji?
— O! i bardzo, panie Corno, bardzo.
— A, gdybym mógł się odważyć, gdybym śmiał...
— Mów pan śmiało.
— Tobym zapytał, jakim sposobem ci ludzie, cieszący się taką dobrą opinją...
— To są wierutni żydzi, panie Corno, a brzydki ich postępek naraża ich na stratę jednego albo dwóch miljonów.
— O! — zawołał Ducorneau z wyrazem chciwości.
— Byłem upoważniony przez Jej Królewską Mość do traktowania o naszyjnik djamentowy.
— Może jabym uczynił pewne kroki?
— Panie Corno!
— O! dyplomatycznie, ekscelencjo, bardzo dyplomatycznie.
— Byłoby to może nieźle, ale gdybyś zna tych ludzi.
— Bossange jest ze mną spokrewniony.
Don Manoēl i Beausire zamienili ze sobą spojrzenie. Nie odezwał się jednak żaden. Portugalczyk zamyślił się.
Naraz jeden z lokai otworzył drzwi, oznajmiając:
— Panowie Bochner i Bossange.
Don Manoël zerwał się z siedzenia i zawołał rozzłoszczonym głosem:
— Odprawić mi tych ludzi!
Lokaj się cofnął, aby spełnić rozkaz.
— Albo raczej ty sam ich wypędź, panie sekretarzu — kończył ambasador.
— Na miłość Boga! — błagalnie odezwał się Ducorneau — mnie pozwólcie rozkaz ekscelencji spełnić; złagodzę go przynajmniej, skoro nie mogę go zmienić.
— Jak ci się podoba — rzekł niedbale don Manoël.
Beausire zbliżył się do niego w chwili, gdy Decorneau spiesznie wychodził.
— Masz tobie, to już chyba takie przeznaczenie, ażeby się ta sprawa nie udała — rzekł don Manoël.
— Wcale nie. Naprawi ją Ducorneau.
— Poplącze, zamąci ją, nieszczęsny. U jubilerów tylko co mówiliśmy po portugalsku; powiedziałeś przecie, że ani słowa po francusku nie rozumiem. Ducorneau popsuje wszystko.
— Idę sam zaraz.
— Może to niebezpieczne, ażebyś się pokazywał, Beausire.
— Przekonasz się, że nie; zostaw mi swobodę działania.
Beausire wyszedł.
Ducorneau zastał na dole jubilerów, których grzeczność i zaufanie, od chwili wejścia do ambasady, zwiększyły się jeszcze.
Nie spodziewali się ujrzeć tam twarzy znajomej i sztywno trzymali się w pokoju przyjęć.
Spostrzegłszy Ducorneau‘a, Bessange wydał okrzyk radosnego zdziwienia:
— Ty tutaj! — zawołał.
I zbliżył się, aby go uściskać.
— Ho! ho! — bardzo to uprzejmie z twojej strony — odezwał się Ducorneau — poznajesz mnie tutaj, bogaty mój kuzynie. Czy dlatego, że jestem przy ambasadzie?
— Tak, na honor — odrzekł Bossange — wybacz mi, że zdaleka dotąd byliśmy, i wyświadcz mi przysługę.
— Jaką?
— Udziel mi objaśnienia.
— Jakiego i o kim?
— O ambasadzie.
— Jestem tu naczelnikiem kancelarji.
— O! wybornie. Chcemy pomówić z ambasadorem.
— Przychodzę od niego.
— Od niego! aby nam powiedzieć?...
— Że prosi was, abyście zaraz stąd wyszli, moi panowie, i to niezwłocznie.
Dwaj jubilerzy, zawstydzeni, spojrzeli po sobie.
— Bo — ciągnął z przejęciem Ducorneau — byliście niegrzeczni i ubliżyliście mu, jak się okazuje.
— Wysłuchaj-że nas.
— To rzecz daremna — odezwał się naraz głos Beausira, który stanął na progu dumny i obojętny. — Panie Ducorneau, Jego ekscelencja powiedział, abyś odprawił tych panów. Odprawże ich.
— Panie sekretarzu...
— Słuchać — rzekł wyniośle Beausire.
I przeszedł. Naczelnik ujął krewniaka za prawę ramię, wspólnika za lewe i popchnął ich lekko ku drzwiom.
— No — powiedział — sprawa przepadła.
— E! — odparł uparty niemiec — jak nie dostaniemy jego pieniędzy, to i on naszego naszyjnika mieć nie będzie.
Zbliżali się do drzwi, prowadzących na ulicę. Ducorneau zaczął się śmiać.
— Czy wy wiecie, co to jest portugalczyk? — odezwał się wzgardliwie — wiecież wy, co to ambasador, mieszczuchy jakieś? Pewno, że nie. Otóż ja wam powiem: Pan de Souza zakupić może, gdy zechce, kopalnie brazylijskie, aby w ich głębokościach znaleźć djamenty takiej wielkości, jak wasze wszystkie, razem wzięte. Wyda na to swój dochód dwudziestoletni, dwadzieścia miljonów; lecz cóż go to może obchodzić, on nie ma dzieci. No, wiecie teraz!
I zamykał już drzwi za nimi, gdy Bossange, zmieniając zamiar:
— Napraw to — rzekł — a dostaniesz...
— Tu niema sprzedajnych — odparł Ducorneau, zatrzaskując drzwi.
Tego samego wieczora ambasador otrzymał list następującej treści:

Ekscelencjo!

„Człowiek, który na rozkazy wasze oczekuje i pragnie złożyć najpokorniejsze usprawiedliwienie, stoi u drzwi pałacu; na rozkaz waszej ekscelencji, złoży do rąk jednego z waszych ludzi naszyjnik, który miał szczęście zwrócić uwagę waszej ekscelencji“.
„Racz przyjąć, ekscelencjo, zapewnienie głębokiego szacunku, ect. ect.“

Bochner i Bossange.

— No! więc naszyjnik do nas już należy! — rzekł don Manoël, po przeczytaniu powyższego pisma.
— Wcale nie — odparł Beausire — nie będzie nasz, dopóki go nie kupimy; kupmy go więc!
— Co?
— Wasza ekscelencja nie mówi po francusku, to wiadome; lecz najpierw uwolnijmy się od pana naczelnika.
— Jakim sposobem?
— Jak najprostszym; trzeba mu dać jakąś ważną misję dyplomatyczną, to już do mnie należy.
— Mylisz się — rzekł don Manoël — on będzie tu naszą gwarancją.
— A jak powie, że tak samo po francusku mówisz, jak Bossange i ja?
— Nie powie tego; ja go poproszę.
— Zgoda, niech zostanie. Każ tu wprowadzić tego człowieka z djamentami.

Wprowadzono go; był to sam Bochner we własnej osobie, Bochner, który przesadzał się w grzecznościach i usprawiedliwieniach najpokorniejszych.
XXX
TARG

Nareszcie pan ambasador zgodził się na zobaczenie naszyjnika. Pan Bochner pokazywał każdą cząstkę i uwydatniał wszystkie ich piękności.
— Ułożeniu tych kamieni — odezwał się Beausire, do którego don Manoël coś po portugalsku mówił — pan ambasador nic nie ma do zarzucenia; całość jest zadawalająca. Co do samych djamentów, to znowu co innego; jego ekscelencja naliczył dziesięć wyszczerbionych i trochę ze skazami.
— O! — wykrzyknął Bochner.
— Jego ekscelencja — przerwał mu Beausire lepiej, niż pan, zna się na djamentach; dostojnym Portugalczykom w Brazylji djamenty służą do zabawy tak, jak szkiełka dzieciom tutejszym.
Istotnie don Manoël dotknął palcem kilku djamentów, z dziwną biegłością zwracając uwagę na niedostrzegane wady, którychby nawet najwybredniejszy znawca nie odkrył.
— Jednakże i taki, jakim jest — rzekł Bochner, lekko zdziwiony, widząc w wielkim panu tak biegłego jubilera — naszyjnik ten zawiera najznakomitszy zbiór djamentów w całej Europie.
— To prawda — odrzekł don Manoël i, na dany znak, Beausire dodał:
— Zatem, panie Bochner, Jej Wysokość królowa portugalska słyszała o tym naszyjniku, poleciła więc jego ekscelencji przeprowadzić układ o kupno, po obejrzeniu djamentów. Podobały się one jego ekscelencji; za jaką cenę chcesz go sprzedać?
— Miljon sześćset tysięcy liwrów — odparł jubiler. Beausire powtórzył cyfrę ambasadorowi.
— To za drogo o sto tysięcy liwrów — odpowiedział don Manoël.
— Ekscelencjo — rzekł jubiler — niepodobna ściśle oznaczyć zysków na tak cennym przedmiocie; aby ułożyć naszyjnik takiej wartości, trzeba było poszukiwań i podróży, które przeraziłby tych, coby je tak znali, jak ja.
— O sto tysięcy liwrów za drogo — powtórzył zacięty Portugalczyk.
Bochner okazał pewną chwiejność. Podejrzliwość kupca najlepiej uspakaja to, gdy kupujący targuje się zawzięcie.
— Nie jestem w możności — rzekł po chwili wahania — przystać na obniżenie ceny, bo w takim razie straciłbym cały zysk.
Don Manoël wysłuchał tego w przekładzie Beausira i powstał. Beausire zaś zamknął futerał i zwrócił go Bochnerowi.
— W każdym razie porozumiem się jeszcze z panem Bossange; czy ekscelencja na to przystaje?
— A co to ma znaczyć?... — zapytał Beausire.
— Pan ambasador zgadza się na miljon pięćkroć sto tysięcy liwrów, za naszyjnik, nieprawdaż?...
— Jego ekscelencja, co raz powie, nie cofa nigdy — z portugalska odparł Beausire — lecz nie znosi nudnych targowań.
— Ależ pojmuje pan sekretarz, że obowiązany jestem, pomówić ze swoim wspólnikiem?
— O! i owszem, panie Bochner.
— I owszem — powtórzył po portugalsku don Manoël, który pochwycił znaczenie słów Bochnera — lecz i mnie potrzebna prędka wiadomość.
— Więc dobrze, ekscelencjo, jeżeli wspólnik mój zgodzi się na obniżkę ceny, ja zgadzam się na nią z góry.
— Dobrze.
— Pozostaje jeszcze sposób wypłaty.
— Pod tym względem żadnej nie będziesz miał pan trudności — rzekł Beausire. — Jak pan chcesz być zapłaconym?
— Ależ — rzekł, śmiejąc się, Bochner — gotówką, jeżeli można.
— Co nazywasz pan gotówką? — chłodno zapytał Beausire.
— O! ja to wiem, że nikt nie ma półtora miljona do wyliczenia na stół! — z westchnieniem wyrzekł Bochner.
— Sam miałbyś z nim kłopot, panie Bochner.
I, zwracając się do don Manoëla:
— Wasza ekscelencja, jakąby dała zaliczkę panu Bochner?
— Sto tysięcy liwrów — odparł portugalczyk.
— Sto tysięcy liwrów — rzekł Beausire do Bochnera — przy podpisaniu umowy.
— A resztę? — zapytał jubiler.
— Zaraz po przesianiu przekazu Jego ekscelencji z Paryża do Lizbony, chyba żebyś pan wolał poczekać na przysłanie przekazu z Lizbony do Paryża.
— O! — odpowiedział Bochner — mamy w Lizbonie stosunki bankierskie; po napisaniu tam...
— Zapewne — odparł Beausire, śmiejąc się szyderczo — napiszcie, panowie, do nich, zapytajcie, czy pan de Souza jest odpowiedzialny i czy Jej Wysokość królowa zdobędzie się na. miljon czterysta tysięcy liwrów.
— Ależ, proszę pana... — wyjąkał zmieszany Bochner.
— Więc zgadzasz się pan, czy też wolisz inne warunki?
— Te, które pan sekretarz raczył postawić mi na początku, wydają mi się najodpowiedniejsze. Czy terminy spłaty będą oznaczone?
— Byłoby ich trzy, panie Bochner, po pięćsety tysięcy liwrów rata; odbyłbyś pan kilkakrotnie bardzo zajmującą podróż do Lizbony.
— Podróż do Lizbony?
— Przecież dla odebrania półtora miljona warto się pofatygować?
— Tak, ale...
— Wreszcie podróż odbędziesz pan kosztem ambasady, w mojem lub naczelnika kancelarji towarzystwie.
— Mam odwieźć djamenty?
— Rozumie się, chyba że wolałbyś pan wysłać stąd przekazy wekslowe a djamenty wyprawić do Portugalji.
— Sam nie wiem... sądzę... że.... podróżby się przydała i że....
— I ja jestem tego zdania — odrzekł Beausire. — Umowa tu będzie podpisana. Odbierzesz pan swoje sto tysięcy liwrów gotówką, podpiszesz, żeś djamenty sprzedał i sam je odwieziesz królowej. Któż tam jest panów bankierem?
— Panowie Nunez Balboa bracia.
Don Manoël podniósł głowę, mówiąc z uśmiechem:
— To są moi bankierzy.
— To są bankierzy jego ekscelencji — rzekł Beausire, uśmiechając się także.
Bochner był rozpromieniony, nie miał nawet cienia podejrzeń; ukłonił się na podziękowanie i pożegnanie zarazem.
Nagle jakaś myśl zawróciła go z drogi.
— Cóż tam jeszcze? — niespokojny zapytał Beausire.
— Więc słowo już dane? — odezwał się Bochner.
— Tak, dane.
— Z warunkiem...
— Z warunkiem potwierdzenia układu przez pana Bossange, wszak o tem już mówiliśmy.
— Zachodzi jeszcze jedna okoliczność — dodał Bochner.
— A!
— Panie, jest to rzecz nader subtelna, a honor imienia portugalskiego zanadto potężny, aby jego ekscelencja myśli mojej nie zrozumiał. Naszyjnik był ofiarowany Jej Wysokości królowej francuskiej. Nie możemy, panie, wypuścić na zawsze naszyjnika z Francji, nie uprzedziwszy o tem królowej. Szacunek, uczciwość sama, wymagają, abyśmy dali pierwszeństwo Jej Wysokości królowej francuskiej.
— To słuszne — rzekł z godnością don Manoël. — Chciałbym bardzo, aby kupiec portugalski tak samo się wyrażał, jak pan, panie Bochner.
— Jestem bardzo szczęśliwy i bardzo dumny z uznania, jakie jego ekscelencja okazać mi raczył. Oto są dwa wypadki przewidziane: potwierdzenie warunków przez pana Bossange i drugi — ostateczna odmowa Jej Wysokości królowej francuskiej. W ciągu trzech dni te kwestje załatwię.
— Z naszej zaś strony — odrzekł Beausire — sto tysięcy liwrów zadatku i trzy przekazy wekslowe po pięćset tysięcy liwrów na poufne zlecenie. Pudełko z djamentami oddane będzie panu naczelnikowi kancelarji amabasady, albo mnie, bo gotów jestem towarzyszyć panu do Lizbony, do panów Nunez Balboa braci. Wyplata najpunktualniejsza w ciągu trzech miesięcy. Koszta podroży ponosimy.
— Dobrze, ekscelencjo, dobrze — odrzekł Bochner.
Don Manoël z miną wielkopańską pożegnał jubilera. Dwaj stowarzyszeni zostali sami...
— Zechciej mi wytłómaczyć — z pewnem ożywieniem odezwał się don Manoël do Beausira co za mysi miałeś u djabla, aby nie dopuścić zostawienia tu djamentow: Podróż do Portugalji! czyś ty oszalał? Czyż nie można było dać jubilerom zaliczki, przekazów i zaraz zabrać djamenty.
— Zanadto poważnie traktujesz swoją rolę ambasadora — odparł Beausire.
— Ależ... Chyba ten głupiec nie ma żadnych podejrzeń?...
— Myśl, jak chcesz. Wszystko być może, lecz każdy, kto, posiadając pieniądze, na kawałek papieru je zamienia, chce wiedzieć najpierw, czy ten papier wart cośkolwiek.
— Ależ papiery te będą miały podpis Souzy!
— A co, czy nie mówiłem, że on ma się już za Souzę! — krzyczał, uderzając w ręce Beausire.
— No, więc musimy na to się zgodzie, że sprawa się nie powiodła — odparł don Manoēl.
— Bynajmniej. Chodź no tu, panie komandorze — odezwał się Beausire do ukazującego się we drzwiach lokaja. — Wszak wiesz, o co chodzi?
— Tak.
— Podsłuchiwałeś?
— Rozumie się.
— Bardzo dobrze. Czy i ty jesteś tego zdania, że zrobiłem głupstwo?
— Jestem tego zdania, że masz rację sto tysięcy razy.
— Mów, dlaczego?
— A to dlatego, że pan Bochner nie przestawałby śledzić pałacu i ambasadora.
— Cóż dalej?
— A mając pieniądze w ręku i djamenty przy boku, nie będzie doznawał już najmniejszego podejrzenia i spokojny puści się w podróż do Portugalji. A my nie pojedziemy tak daleko, panie ambasadorze! Nieprawdaż, panie Beausire?
— Ot sprytny chłopak! — zawołał kochanek Oliwji.
— Opowiedzże swój plan — odparł don Manoël chłodno.
— O kilkanaście mil za Paryżem — rzekł Beausire — ten sprytny chłopiec, naturalnie w masce, pokaże dwie lufy pistoletów naszemu pocztyljonowi; skradnie nam weksle, nasze djamenty, kilka kułaków wpakuje panu Bochner, i figiel będzie skończony.
— Mnie się inaczej ta rzecz przedstawia — odezwał się pokojowiec. — Ja widzę panów Beausire i Bochner, odpływających z Bayonne do Portugalji.
— Wybornie!
— Pan Bochner, jak wszyscy niemcy, przepada za morzem i spaceruje po pokładzie. Przy pierwszem wzburzeniu bałwanów, wychyla się z pokładu i wpada w morze. Pudełko, djamenty utoną z nim razem, i koniec. Czemużby morze nie miało przyjąć brylantów choćby za miljon franków, skoro w swych głębiach potrafiło ukryć okręty z Indji hiszpańskich, wiozących ładunek złota.
— Tak, teraz rozumiem — powiedział portugalczyk.
— Nareszcie — mruknął Beausire.
— Ale — ciągnął don Manoël — za ulotnienie się brylantów zamykają w Bastylji, a za to, gdy kto każe patrzeć w morze panu jubilerowi, wieszają.
— Za kradzież brylantów czeka więzienie, tak — odrzekł komandor — lecz ani na chwilę posądzonym być nie można, że się utopiło człowieka.

— Zresztą, zobaczymy jak przyjdzie co do czego — dodał Beausire. — A teraz każdy do swego dzieła. Kierujmy amabasadą, jak wzorowi portugalczycy, ażeby powiedziano o nas: chociaż nie byli prawdziwymi ambasadorami, ale na nich wyglądali. Zawsze to pochlebne. Przeczekajmy te trzy dni.

XXXI
DOM DZIENNIKARZA

Przy ulicy Montorgeuil, w głębi kratą otoczonego podwórza, wznosił się długi i wąski domek. Był to dom dość głośnego dziennikarza. Redaktor zajmował pierwsze piętro. Parter służył na skład gazet. Dwa wyższe piętra należały do ludzi spokojnych, którzy płacili tanio za nieprzyjemności słyszenia kilka razy do roku zajść hałaśliwych, jakie miewał dziennikarz z agentami policyjnymi i obrażonemi osobami prywatnemi. Dnia tego mieszkańcy domu za kratami, jak go nazywano w dzielnicy, zamykali okna frontowe, aby nie słyszeć kłótni dziennikarza, który, zwykle unikając pogoni, chronił się na ulicę Augustjańską oddzieliłem wyjściem ze swego pokoju. Drzwiczki ukryte otwierały się i zamykały natychmiast; wrzask ustawał, człowiek zagrożony znikał; oblegający znajdowali się sami, oko w oko z czterema strzelcami gwardji francuskiej, których stara sługa sprowadzała naprędce z pobliskiego odwachu na odsiecz.
Dzięki tym zajściom, spokój w domu za kratami wszedł w przysłowie. Pan Réteau wychodził zrana, krążył po bulwarach, placach i ulicach, podpatrywał tam różne śmieszności i różne występki, notował sobie dla pamięci, a potem opisywał w gazecie. Było to pismo tygodniowe. Pan Réteau przez cztery dni polował na wiadomości, przecz trzy następne kazał je drukować, a w dniu ukazania się numeru używał wczasu.
W dniu, o którym mówimy, gazeta ukazała się w siedemdziesiąt dwie godziny po balu w Operze.
Pan Réteau, wstawszy o ósmej, dostał numer świeży, wilgotny jeszcze, z wonią farby drukarskiej pod okładką brudno czerwonego koloru. Zabrał się spiesznie do przeczytania go z pilnością ojca, rozważającego przymioty lub wady swojego ukochanego syna.
Skończywszy czytanie, odezwał się do starej sługi:
— Patrz, Aldegondo, jaki ładny numer, czy go czytałaś?
— Nie jeszcze; zupa mi się jeszcze nie ugotowała — odparła stara.
— Prawdziwie zadowolony jestem z niego — rzekł gazeciarz, wyciągając na mizernem posłaniu mizerniejsze jeszcze ramiona.
— Tak — odparła Aldegonda — ale czy pan wie, co w drukarni o panu mówią?
— Cóż takiego?
— Mówią, że tym razem pan z pewnością nie wywinie się od Bastylji.
— Za dzisiejszy numer kupię ci na fartuchy — odrzekł gazeciarz, owijając się podejrzanej białości prześcieradłem. — Czy już dużo rozkupiono egzemplarzy?
— Nie jeszcze, i fartuchy moje nie będą zbyt ładne, jeżeli tak dalej pójdzie. Czy przypomina sobie pan ten pyszny numer przeciw panu de Broglie: nie było jeszcze dziesiątej, a sto numerów było już sprzedanych.
— A ja aż trzy razy musiałem zmykać na ulicę Augustjańską — mruknął Réteau — każdy szelest nabawiał mnie gorączki. Co wojskowi to gbury.
— A ja powiadam panu — ciągnęła uparta Aldegonda — że dzisiejszemu numerowi ani się równać z tamtym o panu de Broglie.
— Mniejsza o to — rzekł Réteau — ale nie będę miał tyle bieganiny i przynajmniej spokojnie zjem zupę. — A wiesz ty dlaczego, Aldegondo?
— Doprawdy nie, proszę pana.
— Bo zamiast napadać na pojedyńczego człowieka, napadam na całą partję, zamiast jednego wojskowego, atakuję panią królowę.
— Królowę! Bogu niech będą dzięki — mruknęła stara. — Kiedy tak, to może pan być spokojny; jeżeli napadasz na królowę, będzie pan obnoszony w triumfie, wyprzedamy numery, a ja będę miała paradne fartuchy.

 Dzwonią — rzekł Réteau, wracając do łóżka.

Stara pospieszyła do kantoru, znajdującego się na parterze.
Za chwilę powróciła rozjaśniona, zwycięska.
— Tysiąc egzemplarzy — mówiła — od jednego razu tysiąc.
— Dla kogo? — żywo zapytał Réteau.
— Nie wiem.
— Trzeba wiedzieć; biegnij żywo.
— O! mamy czas; to nie mała rzecz odliczyć i zapakować tysiąc numerów.
— Biegnij żywo, kiedy ci mówię, i zapytaj lokaja... Czy to lokaj?....
— Posłaniec, owerniak.
— Dobrze! wypytaj go, dowiedz się, dokąd te numery zanieść.
Posłaniec odpowiedział, że ma to zanieść na ulicę Saint-Gilles do hrabiego Cagliostro. Gazeciarz rzucił się z radości tak, że o mało nie zawalił łóżka. Podniósł się i poszedł sam przyspieszyć wybranie numerów, gdyż w kantorze był tylko jeden subjekt, podobny do cienia głodowego, a przezroczystszy od zadrukowanego papieru. Pan Réteau z zadowolenia rozcierał ręce, gdy nowy odgłos dzwonka rozległ się w podwórzu.
— Idź no zobacz, Aldegondo, nie zdaje mi się, aby to było po numery.
— A dlaczegóżby nie — odpowiedziała stara, schodząc nadół.
— Nie wiem, ale zdaje mi się, że widzę za kratą człowieka z ponurą twarzą.
Aldegonda poszła jednak otworzyć. Pan Réteau wyglądał z zajęciem, które łatwo zrozumiane będzie, odkąd nakreśliliśmy jego osobistość i jego przygody. Aldegonda otworzyła drzwi mężczyźnie, skromnie ubranemu. Zapytał, czy zastał redaktora gazety.
— Co pan ma za interes? — z nieufnością zapytała Aldegonda, uchylając drzwi zaledwie i gotowa zatrzasnąć je przy pierwszej oznace niebezpieczeństwa. Mężczyzna zabrzęczał talarami w kieszeni. Na dźwięk ten serce starej zmiękło.
— Przychodzę zapłacić za tysiąc egzemplarzy gazety dzisiejszej, które zabrano dla hrabiego Cagliostro.
— A! jeżeli tak, to proszę wejść.
Mężczyzna wszedł za kratę; lecz, zanim ją zamknięto drugi gość, młody, wysoki i pięknej postawy, przytrzymał kratę, mówiąc:
— Przepraszam pana.
I, nie pytając o pozwolenie, wślizgnął się za płatnikiem, przysłanym przez hrabiego Cagliostro. Aldegonda, cala zatopiona w myślach o zysku, oczarowana dźwiękiem talarów, przyszła do swego pana.
— Wszystko dobrze idzie — powiedziała — otóż i pięćset liwrów od tego pana, który kupił tysiąc egzemplarzy.
— Przyjmijmy go z godnością — rzekł Réteau, parodjując aktora Lariva w najnowszej komedji.
Udrapował się więc w dosyć ładny szlafrok; miał go do zawdzięczenia wspaniałomyślności a raczej obawom pani Dugazon, która, od czasu jej awantury z masztalerzem Astleyem, nie omieszkała łagodzić go niemałą liczbą podarków różnego rodzaju. Płatnik hrabiego Cagliostro wyłożył na stół kiesę, z której odliczył sto sześcioliwrowych talarów, w dwunastu rulonach. Réteau rachował skrupulatnie, oglądając każdą sztukę, czy moneta niepoobrzynana czasami. Skończywszy wreszcie rachunek, podziękował, pokwitował, uśmiechem uprzejmym pożegnał płatnika, zapytując go złośliwie o zdrowie hrabiego Cagliostro.
Jegomość z talarami podziękował jak za zwyczajną grzeczność i zabierał się do odejścia.
— Proszę powiedzieć hrabiemu, że zawsze gotów jestem spełniać jego życzenia, i dodać, aby był spokojny, umiem dochować tajemnicy.
— To zbyteczne i niepotrzebne — odparł płatnik — pan hrabia de Cagliostro jest niezależny, nie wierzy w magnetyzm i pragnąłby, aby się śmiano z Mesmera.
— Dobrze — ozwał się głos ponury na progu drzwi postaramy się o to, aby się pośmiano także kosztem pana hrabiego Cagliostro.
Pan Réteau ujrzał zjawiającą się w pokoju osobistość, bardziej jeszcze ponurą od poprzedniej.
Był to, jak powiedzieliśmy, mężczyzna młody i silny; lecz Réteau wcale nie podzielał opinji, jaką wygłosiliśmy o jego szlachetnej postaci.
— Co pan rozkaże? — zapytał Réteau, dygocąc, co mu się przytrafiało zawsze w każdym trochę przykrzejszym wypadku.
— Wszak pan Réteau? — zagadnął nieznajomy. — Ja jestem.
— Jesteś pan dziennikarzem?
— To ja właśnie.
— I autorem tego artykułu? — zimno rzekł nieznajomy, dobywając z kieszeni świeżuteńki numer gazety.
— Właściwie ja nie jestem autorem tylko wydawcą gazety.
— Bardzo dobrze; to na jedno wychodzi, bo jeżeli brakło ci odwagi do napisania, byłeś tyle nikczemny, aby ukazać to na widok publiczny..
— Panie!... — wyjąkał Réteau, blednąc okropnie.
— A!... do licha!... sprawa pańska nietęga, to prawda — ciągnął młodzieniec, ożywiając się w miarę, jak mówił. — Posłuchaj więc z uwagą, panie pismaku: wszystko ma swoją kolej; przed chwilą dostałeś talary, a teraz dostaniesz kije!
— O!... zobaczymy!... — wykrzyknął Réteau.
— Co zobaczymy?... — tonem stanowczym, czysto wojskowym zapytał młodzieniec, podchodząc do swego przeciwnika.
Lecz ten nie był nowicjuszem w sprawach tego rodzaju; znał dobrze rozkład swego domu; jednym skokiem mógł trafić do drzwi, wpaść w nie, zatrzasnąć za sobą i utworzyć z nich tarczę dla siebie, a potem znaleźć się natychmiast w przyległym pokoju, skąd owe drzwi oswobodzicielskie wychodziły na ulicę Augustjańską.
Byleby się tam dostał, już czuł się bezpiecznym. Była tam druga krata, którą jednym obrotem klucza otwierał, poczem zmykał, co mu nóg starczyło. Lecz dzień ten był dniem fatalnym dla biednego gazeciarza, bo w chwili, gdy kładł na kluczu rękę, spostrzegł przez kratę innego mężczyznę, który wydał mu się wielkim, jak Herkules. Réteau radby był się zawrócił, lecz młodzieniec z laską, ten, który pierwszy oczom się jego ukazał, kopnięciem nogi drzwi wysadziwszy, gonił już za nim. Réteau wzięty był tedy w dwa ognie, a raczej we dwa kije.
— Panie, puść mnie, proszę — przemówił do młodzieńca, strzegącego kraty.
— Panie — krzyknął drugi, goniący za gazeciarzem, — panie, trzymaj tego nędznika.
— Uspokój się, panie de Charny, nie ucieknie — ozwał się młodzieniec z za kraty.
— A!.. to ty, panie de Tevrney! — zawołał Charny — on to bowiem był tym przybyszem, który wcisnął się do Réteau, od strony ulicy Montorgeuil.
Obaj, czytając zrana gazetę, tę samą myśl powzięli, bo to samo w sercu nosili uczucie, i myśl tę w czyn wprowadzili. Ale każdy z nich, ujrzawszy drugiego, doznał pewnego niezadowolenia; każdy odgadywał współzawodnika w człowieku, doznającym tego samego, co on, uczucia. Pan de Charny zatem dość szorstkim tonem wymówił te słowa:
— A!... to ty, panie de Teverney!...
— Ja sam — odparł Filip z podobnem brzmieniem głosu, jednocześnie rzucając się na błagającego dziennikarza, który wyciągał ręce przez kratę — ja sam, lecz zapóźno przybywam widocznie. Będę więc tylko obecnym na tej uczcie, jeżeli nie zechce pan drzwi otworzyć.
— Na uczcie — zamruczał przerażony dziennikarz — na uczcie, co pan wygaduje?... chcecie mię zarznąć, panowie?...
— O!... — rzekł Charny. — Nie, mój panie, zarzynać cię nie chcemy, lecz wybadamy najpierw, a potem zobaczymy. Czy pozwolisz, panie Taverney, abym postąpił z tym człowiekiem, jak uważam za stosowne?...
— I owszem — odparł Taverney — masz pan tu pierwszeństwo, jako wcześniej przybyły.
— Dalej, przytul się do muru i ani się rusz — rzekł Charny, gestem dziękując Taverney‘owi. — Przyznaj się, mój panie, żeś napisał i wydał bajkę niedorzeczną przeciwko królowej, bajkę, jak ją nazwałeś, która ukazała się dzisiaj w twojej gazecie?...
— To nie przeciw królowej.
Atteniotna — to Antoinette na odwrót... O!... nie kłam, mój panie... Byłoby to tak podle, że, zamiast bić cię, lub zabić, należałoby cię żywcem obedrzeć ze skóry. Odpowiadaj, a szczerze! Zapytuję cię, czy sam jesteś autorem tego pamfletu?
— Donosicielem nie jestem — odparł Réteau, prostując się.
— Bardzo dobrze!... to znaczy, że masz wspólnika. Dobrze!... to ten człowiek, który zakupił tysiąc egzemplarzy tej zjadliwej pisaniny, hrabia de Cagliostro, jak sam przed chwilą mówiłeś, dobrze! Hrabia zapłaci za siebie, jak i ty za siebie zapłacisz.
I podniósł laskę do góry.
— Panie, gdybym miał szpadę! — ryknął Réteau.
Charny opuścił laskę.
— Panie Filipie — rzekł — pożycz temu łajdakowi swojej szpady, proszę.
— O!... nic z tego, nie pożyczam uczciwej szpady błaznowi; oto moja laska, jeśli twojej nie dosyć. Tyle tylko zrobić mogę dla niego.
— O zgrozo!... laska — rzekł zrozpaczony Réteau, — wiedz pan, że jestem szlachcicem!...
— Kiedy tak, to dla mnie szpady swojej pożycz — rzekł Charny, rzucając swoją pod nogi dziennikarza. Tyle na tem stracę, że tej już nie dotknę.
Réteau poczuł blednąc. Filip nie mógł się temu sprzeciwić. Wydobył z pochwy szpadę i podał ją panu de Charny przez kratę.
Charny przyjął ją z ukłonem.
— A!... to ty szlachcicem jesteś, — rzekł, zwracając się w stronę Réteau — szlachcicem i o królowej francuskiej piszesz podobne bezeceństwa!... Dalej!... podnieś tę szpadę i dowiedź, że jesteś szlachcicem!...
Lecz Réteau ani drgnął; rzecby można, że tak samo lękał się szpady, u nóg jego leżącej, jak i laski, która przez chwilę nad głową jego zawisła.
— Do diabła!... — zawołał do najwyższego stopnia podniecony Filip — otwórzże mi pan kratę.
— Wybacz pan — odparł Charny — ale sam na to przystałeś, że najpierw do mnie należy ten człowiek.
— To śpiesz się pan z nim załatwić, bo mnie pilno z nim zacząć.
— Najprzód musiałem wszystkie środki wyczerpać — rzekł Charny — lecz skoro ten pan przekłada widocznie kij nad szpadę, zgoda... niechże obsłużony będzie podług upodobania.
Zaledwie słów tych domówił, krzyk Réteau oznajmił, że Charny czyn dołączył do nich. Pięć czy sześć potężnych razów, wywołujących wrzaski, odpowiednie do bólu, jaki sprawiały, nastąpiło po pierwszem uderzeniu. Nadbiegła na to stara Aldegonda; lecz jej lament nie obchodził pana de Charny. Nakoniec Charny stanął, zmęczony biciem, a Réteau padł na kolana zmęczony tem, że został obity.
— Czy już skończone?... — zawołał Filip.
— Już! — odparł Charny.
— To oddaj mi pan teraz moją szpadę, która ci nie była przydatną i otwórz mi, proszę.
— Panie! panie — błagał Réteau, widząc swojego obrońcę w człowieku, który rachunki swoje z nim skończył.
— Pojmujesz, że tego pana za drzwiami zostawić nie mogę — rzekł Charny — otworzę mu natychmiast.
— O! ależ to morderstwo! — wrzeszczał Réteau — lepiej odrazu szpadą mnie przeszyjcie, i niech już raz wszystko będzie skończone!
— Uspokój się teraz, mój panie — powiedział Charny — sądzę, że ten pan nie dotknie cię nawet.
— Ma pan słuszność — rzekł Filip z najwyższą pogardą. — Ani myślę. Wygrzmocony zostałeś, to dosyć, bo jak głosi zasada prawna: „Non bis in idem“, nie karze się dwa razy za jedno. Lecz pozostają jeszcze numery wydawnictwa, ja więc żądam, ażeby były zniszczone!
— A! wybornie — odezwał się Charny — widzi pan więc, iż lepiej być we dwóch, niżeli jednemu; byłbym o tem zapomniał może; lecz jakim trafem znalazłeś się u tych drzwi, panie de Taverney?
— Kazałem się wywiedzieć w dzielnicy o zwyczajach tego łotra. Dowiedziałem się, że uciekał tu zwykle, gdy się znalazł przypartym. Zbadałem wtedy sposoby tej ucieczki i obmyśliłem, że, wchodząc przez drzwiczki tajemne, zamiast wejściem głównem, złapię lisa w jego norze. Myśl zemsty i panu przyszła do głowy, ale bardziej, niż ja, porywczy, mniej dokładnie rozważyłeś wszystko i wszedłeś zwykłemi drzwiami. Byłby ci też umknął z pewnością, gdyby mnie tu nie było, na szczęście.
— Cieszę się z tego bardzo. Pójdź, panie de Taverney.. Ten błazen zaprowadzi nas do kantoru, cały nakład podrze przy nas.
— Niech go spali, to będzie pewniejsze.

Filip, uznając ten sposób zadośćuczynienia za najwłaściwszy, popchnął Réteau‘a w kierunku kantoru.

XXXII
DWAJ PRZYJACIELE STAJĄ SIĘ NIEPRZYJACIÓŁMI

Aldegonda, usłyszawszy krzyki swego pana, pobiegła po straż. Zanim jednak powróciła, Filip i Charny mieli już czas rozniecić wielki ogień, podsycając go numera gazety. Dwaj wykonawcy bliscy byli ukończenia tego dzielą, gdy za Aldegondą nadeszła straż, a za nią stu uliczników i tyleż kumoszek. Gdy pierwsze kolby stuknęły o posadzką przedsionka, płonęły właśnie ostatnie numery gazety.
Na szczęście, Filip i Charny znali drogę, wskazaną im nieopatrznie przez Réteau; wpadli w,ięc na korytarz. za sunęli rygle za sobą, wyszli przez kratę, zamknęli w niej drzwi na dwa spusty i klucz wrzucili do kanału. Réteau, oswobodzony, krzyczał na pomoc, wołając, ze go zabią. Aldegonda zaś, spostrzegłszy przez szyby płomienie, wrzeszczała: gore! Straż, nie zastawszy sprawców. zobaczywszy ogień, nie uważała za stosowne czynić dalszych poszukiwań; zostawiła Réteau, nacierającego sobie grzbiet spirytusem kamforowych, i powróciła na odwach. Algegonda w rozpaczy bluźniła Marji-Antoninie, nazywając ją Austrjaczką, a błogosławiła pana Cagliostro, mianując go protektorem literatury. Taverney i Charny, znalazłszy się na ulicy Augustjańskiej, po chwili przerwali milczenie.
— Panie — rzekł Charny — teraz, kiedy czynności nasze skończone, czy mogę mieć nadzieję usłużenia panu w czemkolwiek?
— Tysiączne dzięki, panie, chciałem cię o to samo zapytać.
— Dziękuję; przybyłem za mojemi sprawami osobistemi, które prawdopodobnie część dnia w Paryżu mnie zatrzymają.
— I ja tak samo.
— Pozwól więc pan, niech cię pożegnam, winszując sobie szczęścia i zaszczytu, jaki miałem, spotykając pana.
— Pozwól mi pan powtórzyć to samo, z dodatkiem, iż pragnę, aby sprawa, dla której pan przybyłeś, zakończyła się pomyślnie.
Rozchodząc się, wykręcili się plecami do siebie, Filip udał się w stronę bulwarów, Charny zaś skierował się ku rzece. Rozszedłszy się tak, obaj jednakże obejrzeli się za sobą kilka razy, dopóki nie stracili się z oczu. Wtedy Charny, który, jak powiedzieliśmy, podążył w stronę rzeki, przeszedł cały labirynt ulic i dotarł nareszcie na ulicy Ś-go Ludwika.
Tamtędy puścił się w kierunku Neuve-Saint-Gilles. Lecz w miarę zbliżania się, oczy jego wpatrywały się zajęciem w młodzieńca, zmierzającego także na ulicę Neuve-Saint-Gilles, który wydawał mu się znanym. Parę razy przystanął, powątpiewając, lecz wkrótce zwątpienie rozproszyło się. Nadchodzącym był Filip. Ten znowu, wszedłszy w ulicę Mauconseil, inną zupełnie, niż Charny, drogą dostał się na ulicę świętego Ludwika, przy rogu kanału. I obaj młodzieńcy spotkali się u wejścia do ulicy Neuve-Saint-Gilles. Obaj stanęli, spojrzawszy na siebie wzrokiem, który nie zadawał sobie trudu ukrywania ich myśli. I tym razem jeszcze jedna i ta sama myśl kierowała nimi; było nią żądanie satysfakcji od hrabiego Cagliostro. Ani jeden, ani drugi wątpić nie mógł, jaki zamiar sprowadza ich w tę stronę.
— Panie de Charny — odezwał się Filip — oddałem ci tego, który sprzedawał, kupującego więc mnie mógłbyś zostawić. Nie przeszkadzałem ci rozprawić się kijem, pozwól-że mi na szpady się rozprawić.
— Panie — odparł Charny — sądzę, iż tylko dlatego wyświadczyłeś mi tę grzeczność, iż pierwszy przyszedłem, nie dlaczego innego...
— Tak, lecz tutaj — odrzekł Taverney — przychodzę jednocześnie z panem i zgóry zapowiadam: tu już nie zrobię żadnych ustępstw.
— Któż panu powiedział, że ja ich zażądam; będę bronił prawa mojego, nic więcej.
— A prawo to, według pana... de Charny?...
— Polega na tem, że mogę zmusić pana Cagliostro do spalenia tysiąca egzemplarzy, które kupił od tego nędznika!
— Zechcesz pan może przypomnieć sobie, że ten pomysł był moim, już przy ulicy Montorgeuil.
— Więc zgoda! pan je tam popaliłeś, a ja każę je podrzeć przy ulicy Neuve-Saint-Gilles.
— Z przykrością muszę panu oświadczyć, że stanowczo ja pierwszy pragnę się z hrabią Cagliostro rozprawić.
I Filip szedł dalej. Charny go powstrzymał.
— Panie — rzekł — słówko jedno, a sądzę, iż się porozumiemy.
Filip szybko zawrócił. W głosie Charny brzmiała groźba i to mu się podobało.
— Niech i tak będzie! — zawołał.
— Gdybyśmy naprzykład drogę do hrabiego Cagliostro obrali przez lasek buloński byłaby dalsza, przyznaję; sądzę jednak, że zakończyłoby to naszą sprzeczkę. Prawdopodobnie jeden z nas w drodze pozostałby, a ten, któryby powrócił, nikomu już nie potrzebowałby się tłumaczyć.
— Uprzedzasz pan myśl moją — odrzekł Filip na to jedno tylko zgodzić się mogę. Zechcesz mi pan powiedzieć, gdzie się spotkamy?
— Ależ, jeżeli towarzystwo moje nie jest dla pana zbyt nieznośne...
— Jakto?
— Moglibyśmy nie rozstawać się wcale. Wydałem rozkaz, aby mój powóz przyjechał po mnie na plac królewski, czyli o parę kroków stąd.
— Czy zechcesz pan użyczyć mi miejsca w swoim powozie?
— Z największą przyjemnością.
I dwaj młodzieńcy podążyli przyśpieszonym krokiem w stronę placu królewskiego.
Konie dzielne, w niespełna pół godziny znaleźli się w lasku Bulońskim. Charny kazał stanąć w miejscu, które uważał za właściwe.
Filip i Charny zapuścili się w las, a po upływie pięciu minut zniknęli prawie w błękitnawej oddali. Filip idąc naprzód napotkał miejsce suche i twarde pod nogami był to długi czworobok, nadający się wybornie do tego co sprowadzało młodzieńców.
— Jeżeli zgodzisz się, panie Charny, miejsce to wydaje mi się najlepszem — rzekł Filip.
— Wyśmienite — odparł Charny, zdejmując ubranie.
Filip także zrzucił odzież, cisnął kapelusz na stronę i dobył szpady.
— Panie rzekł Charny — sądzę, że żaden z nas nie dotyka przyczyny naszej sprzeczki.
— Nie rozumiem cię, hrabio — odparł Filip.
— O! przeciwnie, rozumiesz mnie pan i to jak najdoskonalej, a ponieważ przybywasz pan z kraju, w którym kłamać nie umieją, to, gdybyś powiedział, że mnie nie rozumiesz, rumieniecby na twarz ci wystąpił.
— Baczność! — rzekł Filip.
Szpady się skrzyżowały. Przy pierwszych złożeniach, FiIip spostrzegł, ze ma znaczną wyższość nad przeciwnikiem. Lecz pewność ta, zamiast dodać mu zapału, zdawała się studzić go zupełnie. Wyższość ta sprawiła, że był tak spokojny, jakgdyby znajdował się w sali fechtunkowej i, zamiast szpady, floret trzymał w ręku. Poprzestał na parowaniu, walka trwała już minutę przeszło a on nie atakował ani razu.
— Oszczędzasz mnie pan — rzekł Charny — czy mogę zapytać dlaczego?
I, maskując fałszywe cięcie, rzucił się na oślep ku Filipowi. Lecz ten szybciej jeszcze odbił szpadę przeciwnika i uderzenie jego sparował.
— Cóż to? — rzekł Charny, zapalając się naprzekór zimnej krwi Filipa na jaki sposób bierzesz się ze mną pani de Taverney? Czy masz zamiar rękę mi zmęczyć. Byłoby to wyrachowanie, ciebie niegodne. Zabij mnie! jeżeli zdołasz, lecz broń się sam należycie.
Filip potrząsnął głową.
Ale Charny zanadto był uniesiony, aby zrozumieć szlachetność przeciwnika i wziął ją tylko za obrazę.
— A! — odrzekł — rozumiem teraz; chcesz pan względem mnie udawać wspaniałomyślnego! To tak, kawalerze? Dziś lub jutro masz zamiar opowiadać niektórym pięknym paniom, żeś mnie przyprowadził na plac pojedynku i że tam darowałeś mi życie!
— Panie hrabio, doprawdy lękam się, czy zdrowych zmysłów nie tracisz?
— Chciałeś pan zabić pana Cagliostro, aby przypodobać się królowej, czy nie tak? aby zaś pewniej jeszcze celu swego dopiąć, chcesz mnie zabić, okrywając śmiesznością.
— A! tego już za wiele — krzyknął Filip, brwi marszcząc — słowa te dowodzą, że nie tak szlachetne masz pan serce, jak myślałem dotąd.
— Przeszyj pan więc to serce — rzekł Charny w chwili, gdy Filip złożył się podłużnem cięciem.
Szpada oślizgnęła się wzdłuż żeber, rysując krwawą linję. Wtedy Charny złożył się tak gwałtownem pchnięciem prostem, że Filip ledwie zdołał go uniknąć, lecz zarazem, ruch ten wykonywując, podłożył sam klingę i potężnym zamachem wytrącił szpadę z ręki przeciwnika, tak, że prysnęła na dziesięć kroków od Charnyego.
Filip rzucił się na nią natychmiast i złamał silnem naciśnięciem nogi.
Charny się zachwiał. Filip rzucił się, aby go podtrzymać, lecz hrabia odtrącił jego rękę.
— Dziękuję — rzekł — zajdę może do mego powozu. Szpada ciało mi tylko przeszyła. Nic w piersiach nie czuję.
— Spodziewam się, że prędko będziesz pan wyleczony.
Charny usiłował odpowiedzieć, lecz słowa zamarły mu na ustach; zatoczył się tak, że Filip zaledwie zdążył pochwycić go w ramiona. Podniósł go jak dziecię i nawpół zemdlonego zaniósł do powozu.
— Jedź stępa — rzekł do stangreta Filip.
— A pan? — wyszeptał ranny.
— O! o mnie się nie troszcz.
I, kłaniając się, zamknął drzwiczki. Patrzył na zwolna oddalającą się karetę; nareszcie, gdy zniknęła na zakręcie drogi, poszedł sam drogą najbliższą, do Paryża.
Raz ostatni obejrzał się jeszcze, wymówił te trzy słowa, prosto z serca wyrwane;

— Będzie go żałowała!

XXXIII
DOM PRZY ULICY NEUVE-SAINT-GILLES

Przy budce strażnika Filip wskoczył do stojącej dorożki.
— Ulica Neuve-Saint-Gilles — rzekł woźnicy — a żywo!
Dorożkarz, zobaczywszy marsową postawę młodzieńca, pomimo ubrania mieszczańskiego, jakie miał na sobie, zaciął konie i pędem przebył tę przestrzeń.
Pałacyk miał powierzchowność nader skromną, o linjach poważnych, jak większa część budynków z czasów Ludwika XIV.
Dorożkarz, otrzymawszy od Filipa rozkaz, aby wjechał na dziedziniec, krzyknął na szwajcara, który niezwłocznie otworzył ciężką bramę. Filip wyskoczył z karety, wbiegł na ganek i, zwracając się do lokajów, przechadzających się wzdłuż pałacowego podjazdu, zapytał:
— Czy jest pan hrabia de Cagliostro?
— Pan hrabia wyjeżdża — odparł jeden z nich.
— Muszę z nim pomówić, zanim wyjedzie. Proszę oznajmić kawalera Filipa de Taverney.
I udał się za lokajem z takim pośpiechem, że jednocześnie z nim przybył do salonu.
— Kawaler Filip de Taverney! — powtórzył za lokajem głos męski i łagodny zarazem:
— Prosić.
Filip wszedł pod wpływem nieokreślonego wzruszenia, jakie głos ten na nim sprawił.
— Proszę mi wybaczyć, panie — rzekł młodzieniec, ujrzawszy człowieka o twarzy pełnej i czerwonej, który był właśnie tą osobistością, ukazującą się nam kolejno u stołu marszałka de Richelieu, przy aparacie Mesmera, w pokoju panny Oliwji i na balu w Operze.
— Wybaczyć panu, co takiego? — odpowiedział.
— To, że wyjazd jego wstrzymuję.
— Wypadałoby więc z mej strony prosić o przebaczenie, gdybyś się był spóźnił, kawalerze.
— Dlaczego?
— Bo czekałem na pana.
Filip brwi zmarszczył.
— Jakto, oczekiwałeś mnie pan?
— Tak, byłem uprzedzony o pana odwiedzinach. Wszak przed godziną, czy dwoma, chciałeś pan przybyć, gdy wypadek, od woli twej niezależny, zmusił cię do opóźnienia tego zamiaru.
Filip zacisnął pięści, czuł, iż człowiek ten dziwny wpływ na niego wywiera. A Cagliostro, nie zwracając bynajmniej uwagi na wzruszenie, wstrząsające Filipem, rzekł:
— Siadaj, panie de Taverney, proszę.
— Dosyć tych żartów, panie hrabio — odparł Filip, usiłując głosowi swojemu nadać ten sam, co gospodarza, spokój, lecz nie był w stanie poskromić lekkiego drżenia.
— Wcale nie żartuję, oczekiwałem, mówię, na pana.
— A zatem dość tej szarlatanerji, mój panie; ale, jeżeli jesteś czarodziejem, tem lepiej dla pana, bo wiesz, po co tu przybywam, i zgóry możesz się zabezpieczyć.
— Zabezpieczyć... — podchwycił z dziwnym uśmiechem hrabia — przed czem, jeżeli łaska?
— Zgadnij pan, skoro jesteś wróżbitą.
— Zgoda. Aby sprawić panu przyjemność, oszczędzę mu trudu opowiedzenia powodu jego odwiedzin. Przychodzisz pan szukać ze mną sprzeczki.
Słowa te wymówione zostały nie z uprzejmością gospodarza, lecz suchym i ostrym tonem przeciwnika.
— Ma pan słuszność — rzekł Filip — tak wolę.
— Zatem wszystko składa się jak najlepiej.
— Panie, istnieje pewien pamflet...
— Jest ich dużo, mój panie...
— Ogłoszony przez pewnego dziennikarza...
— Dziennikarzy jest wielu.
— Teraz zajmiemy się pamfletem, a później dziennikarzem.
— Pozwól pan powiedzieć sobie — przerwał z uśmiechem Cagliostro — żeś pan już się nim zajął.
— Tak; mówiłem więc, że jest to pamflet, wymierzony przeciw królowej.
Cogliostro potwierdził ruchem głowy.
— Czy zna pan ten pamflet?
— Tak, panie.
— Nawet kupił pan tysiąc egzemplarzy.
— Nie przeczę.
— Nie doszły one jednak do rąk pańskich, na szczęście?
— Skąd to przypuszczenie? — zapytał Cagliostro.
— Stąd, że spotkałem posłańca, niosącego pakę, zapłaciłem go, wyprawiłem do siebie, gdzie mój służący, zgóry o tem uprzedzony, powinien ją był odebrać.
— Zatem pewny pan jest, że to, co dla mnie było przeznaczone, znajduje się u pana?
— Pewny tego jestem.
— To się pan myli!
— Jakim sposobem — rzekł ze ściśniętem sercem Taverney — dlaczegóż nie miałyby być u mnie?
— Bo są tutaj — spokojnie odparł hrabia, opierając się plecami o kominek.
Filip groźnie się poruszył.
— A! pan — rzekł hrabia, — sądzi pan, że ja, wróżbita, jak mię nazywasz, dałem się tak oszukać? Zdobył się pan na pomysł, przepłacając posłańca, wszak tak? Otóż! mam ja pełnomocnika, który zdobył się na inny. Płacę mu za to, więc odgadł, a, rzecz prosta, pełnomocnik wróżbity zgadywać umie. Odgadł, że przyjdziesz pan do dziennikarza, że spotkasz posłańca, że go przekupisz; śledził go więc, posłaniec się przeląkł i, zamiast dalej iść drogą do pańskiego pałacu, przyszedł tu z moim pełnomocnikiem. Czy wątpi pan jeszcze?
— Wątpię.
— Spojrzyj na szafę i dotknij się gazet!
To mówiąc, otworzył sprzęt dębowy, rzeźbiony przedziwnie, i blednącemu młodzieńcowi wskazał na głównej polce ów tysiąc egzemplarzy gazet, przesiąkłych jeszcze mdłą wonią wilgotnego papieru. Filip zbliżył się do hrabiego.
— Panie — rzekł — wydajesz mi się człowiekiem odważnym; wzywam pana do zdania mi sprawy ze szpadą w ręku!
— Sprawy, z czego takiego? — zapytał Cagliostro.
— Z obelgi, wyrządzonej królowej, z obelgi, której stajesz się uczestnikiem, przywłaszczając sobie chociażby jeden egzemplarz tego piśmidła.
— Panie — odrzekł Cagliostro, nie zmieniając postawy — jesteś doprawdy w błędzie, który mnie zasmuca. Ja lubię nowości, wiadomostki skandaliczne, rzeczy ulotne, jednem słowem. Robię zbiory, aby przypomnieć sobie później o tysiącu rzeczach, o których zapomniałbym bez tego. Kupiłem tę gazetę, tak, ale cóż pan widzi w tem ubliżającego komuś, że ją kupiłem?
— Pan mnie znieważa!
— Pana?
— Tak, mnie! rozumie pan?
— Nie rozumiem, na honor.
— Zapytuję pana, czemu tak obstajesz przy kupowaniu tak wstrętnych oszczerstw?
— Wszak powiedziałem już: z zamiłowania do zbiorów.
— Kiedy się jest człowiekiem honoru, nie zbiera się oszczerstw.
— Wybaczysz mi pan, lecz nie zgodzę się na taką ocenę tej gazety, pamfletem być ona może, ale nigdy oszczerstwem!
— Przyzna pan przynajmniej, że to kłamstwo!
— To jeszcze się pan myli, ponieważ królowa była u aparatu Mesmera.
— To fałsz!
— Chce pan powiedzieć, żem skłamał?
— Nie chcę, lecz mówię to.
— A więc, skoro tak! jednem odpowiem panu słowem. Ja sam widziałem.
— Pan ją widział?
— Tak, jak pana widzę.
Filip wpatrzył się w niego; pięknem, szlachetnem i szczerem spojrzeniem chciał walczyć przeciw olśniewającemu wzrokowi Cagliostra, lecz, znużony walką, odwrócił oczy, wołając:
— A jednak! nie cofam tego, co powiedziałem, kłamiesz pan.
Cagliostro wzruszył ramionami z politowaniem.
— Czy nie rozumie mnie pan? — głucho odezwał się Filip.
— Przeciwnie, panie, ani jednego ze słów twoich nie straciłem.
— A zatem! czy pan nie wie, na co zasługuje zarzut fałszu?
— I owszem, panie — odparł Cagliostro — jest nawet przysłowie we Francji, które mówi, że zarzut fałszu równa się policzkowi.
— A jednak nie chcesz mi pan dać zadośćuczynienia ze szpadą w ręku?
— To tylko płacę, com winien.
— Zatem innym sposobem uczynisz mi zadość?
— Jakto?
— Wymagam jedynie, byś pan w obecności mojej spalił wszystkie te egzemplarze, które znajdują się w szafie.
— A ja — odmawiam.
— Zmusi mnie pan, abym chwycił się tych środków, których względem dziennikarza użyłem.
— A! obicie laską — rzekł ze śmiechem Cagliostro, stojąc bez ruchu, jakgdyby był posągiem. — Zastanów się i pan. Od pana jestem silniejszy! Zbliż się z laską do mnie! Ujmę cię za kark i za grzbiet i cisnę o dziesięć kroków od siebie, i to, rozumiesz pan, tyle razy, ile razy spróbujesz podejść do mnie.
— Sztuczka angielskiego lorda, a mówiąc inaczej, dorożkarska. Ale, zgoda! panie Herkulesie, przyjmuję.
I rzucił się na Cagliostra, który nagle wyprężył ramiona jak dwa haki ze stali, pochwycił młodzieńca u szyi i w pasie, i oszołomionego rzucił na miękkie poduszki, wyściełające sofę, stojącą w rogu salonu. Poczem, złożywszy dowód tej zadziwiającej siły, stanął przed kominkiem w tejże samej postawie, jakgdyby nic nie zaszło. Filip podniósł się, poprawił na sobie ubranie i przemówił grobowym głosem:
— Postępując ze miną w ten sposób, zapomina pan, ie zwyciężony, poniżony, staję się twoim wrogiem śmiertelnym i że teraz mam prawo powiedzieć panu: hrabio, szpadę do ręki, albo cię zabiję!
Cagliostro stał jak mur.
— Szpadę do ręki, mówię, lub zginiesz — powtórzył Filip.
— Nie dosyć panu jeszcze! chcesz, abym cię potraktował jak za pierwszym azem — odpowiedział hrabia — bo nie chcę być raniony przez ciebie, lub zabity, jak ten biedny Gilbert.
— Panie — rzekł Filip — wymówiłeś imię...
— Tak, imię, które we wspomnieniach pańskich obudziło echo.
— Panie!
— Imię, którego usłyszeć nie spodziewałeś się nigdy, byłeś bowiem sam z biednem dziecięciem w tej grocie Azorskiej, kiedyś go zamordował; wszak prawda?
— O! — zawołał Filip — broń się! broń!
— Gdyby pan wiedział — rzekł Cagliostro, wpatrując się w Filipa — jakby to dla mnie łatwo było wytrącić szpadę z twej ręki.
— Więc spróbujmy... spróbujmyż nareszcie!...
— O! próby tej nie będę robił; mam sposób pewniejszy.
— Bierz pan szpadę do ręki! po raz ostatni! lub zginiesz — wrzasnął Filip, rzucając się na hrabiego.
Lecz Cagliostro, zagrożony tym razem ostrzem szpady, zaledwie trzy cale oddalonem od piersi, dobył z kieszeni flakonik i zawartością jego prysnął w twarz Filipa. Zaledwie płyn ten dotknął twarzy młodzieńca, Filip zachwiał się, wypuścił szpadę, zwinął się i upadł na kolana, jakby nogi posłuszeństwa mu odmówiły, i stracił zmysły na kilka sekund. Cagliostro nie pozwolił mu upaść na ziemię i, posadził na fotelu.
Gdy młodzieniec oprzytomniał, rzekł doń:
— W twoim wieku, kawalerze, nie popełnia się szaleństw; przestań być dzieckiem, i posłuchaj mnie.
Filip wstrząsnął się, wyprostował, i, powracając do przytomności, wyszeptał:
— Oh! panie, panie, i to nazywasz bronią szlachecką?
Cagliostro wzruszył ramionami.
— Zawsze ten sam frazes — powiedział. — Co bronią szlachecką nazywasz? ciekawy jestem? Czy szpadę swoją, która tak źle ci przeciw mnie posłużyła? Czy strzelbę, która znowu tak dobrze sprawiła się przeciw Gilbertowi? Użyłem innej broni przeciw tobie: rozumem zwalczyłem twoje ubliżające zarzuty, sądząc, iż skłonię cię, abyś mnie wysłuchał; siłą pokonałem twoją siłę, wiedzą poskromiłem moc twoją moralną i fizyczną zarazem; teraz pozostaje mi tylko dowieść ci, że popełniłeś dwa błędy, przychodząc do mnie z groźbą na ustach. Czy zechcesz mnie pan wysłuchać?
— Obezwładniłeś mnie pan, ruszyć się nie jestem w stanie — rzekł Filip — stałeś się panem moich muskułów, mojej myśli, i odzywasz się z żądaniem, abym cię wysłuchał, gdy inaczej uczynić nie mogę.
Wtedy Cagliostro wziął złoty flakon z nad kominka.
— Powąchaj to, kawalerze — rzekł z pełną szlachetności łagodnością.
Filip usłuchał. Mgła, umysł jego zalegająca, rozproszyła się, zdało mu się, iż słońce, przenikając jego czaszkę, rozjaśniło w niej wszystkie pojęcia.
— O! odżywam! — rzekł słabym głosem.
— I czujesz się pan swobodnym i silnym?
— Tak.
— Z pamięcią przeszłości?
— O! tak.
— A ponieważ jesteś człowiekiem serca i rozumu, zatem pamięć ta, powracając, przyznaje mi przewagę w tem, co zaszło między nami.
— Nie — rzekł Filip — bo ja działałem w myśl świętej zasady.
— Co pan robiłeś?
— Stanąłem w obronie monarchji.
— Pan, pan monarchji broniłeś?
— Tak, ja.
— Pan, któryś popłynął do Ameryki, aby bronić rzeczypospolitej! Boże! powiedz pan otwarcie chyba to nie była tam rzeczpospolita, za którą walczyłeś, albo tu chyba nie za monarchję nadstawiałeś piersi.
Filip spuścił oczy.
— Miłuj pan tych — ciągnął Cagliostro — którzy gardzą tobą; miłuj tych, którzy zapominają o tobie, tych, którzy cię zwodzą: to prawo Chrystusa, aby złem za dobre mieć odpłacone. Chrześcijaninem jesteś, panie de Taverney!
— Panie! — zawołał Filip, z przerażeniem widząc, że Cagliostro czyta w teraźniejszości i przeszłości jego — ani słowa więcej, bo jeśli nie monarchji, to królowej broniłem, czyli niewinnej, czcigodnej kobiety: gdyby nie była nią nawet, jeszczebvm stanął w jej obronie, bo Bóg każe stawać po stronie słabych.
— Słabych! królową nazywa pan istotą słabą? Niewinną? Uważa ją pan za niewinną? Otóż ja mam prawo sądzić przeciwnie!
— Złym duchem pan jesteś.
— Kto panu to powiedział? — zawołał Cagliostro, a w oczach jego zabłysły nagle płomienie, oblewając swym blaskiem Filipa. — Skąd czerpiesz tę śmiałość, aby myśleć, że masz słuszność, a ja jestem w błędzie? Skąd ci ta odwaga, aby przekładać twoje zasady nad moje? Ja bronię ludzkości, ja mówię, oddaj co boskiego Bogu. Amerykaninie, Kawalerze orderu Cincinnata! wzywam cię do miłości ludu. A ty depcesz po ludzie, aby rękę królowej całować; ja chcę lud podnieść z pod nóg waszych. Nie przeszkadzam ci w twoich uwielbieniach, ty — pracy mi mojej nie zamącaj. Zostawiam ci jasność, słońce niebios i dworów; zostaw mnie cień i samotność. Mówiłeś do mnie: giń, ty, który obraziłeś przedmiot mojej czci: a ja ci mówię, ja: żyj, ty, który walczysz przeciw memu kochaniu; i jeśli ci to mówię, to dlatego, że tak silnym się czuję, że ani ty, ani twoi, pomimo wszelkich usiłowań, na jednę chwilę kroków moich opóźnić nie zdołacie.
— Przeraża mnie pan — rzekł Filip. — Dzięki tobie, pierwszy może w tym kraju dostrzegam przepaść, w którą się staczamy.
— Bądź pan zatem przezorny, jeżeli przepaść tę zobaczyłeś.
— A pan, który mi to mówisz — odparł Filip, wzruszony ojcowskim tonem Cagliostra — pan, który mi tak straszne odkrywasz tajemnice, niedość jeszcze wspaniałomyślny jesteś, wiesz bowiem dobrze, iż, nie czekając, zanim ci, których bronię, w nią wpadną, rzucę się do tej otchłani pierwszy!
— Ha! ostrzegłem pana przecież, i, jak wielkorządca z nad Tybru, umywam ręce, panie de Tavernev.
— A więc ja! ja — zawołał Filip, podbiegając do Caglinstra z gorączkowym zapałem — ja, który jestem człowiekiem słabym i niedorównvwającym tobie, ze łzami, z dłońmi złożonemi przystępuję do ciebie, błagając, abyś na ten raz przynajmniej — tym, których ścigasz, odpuścił. Dla siebie, rozumiesz pan, dla siebie, a nie wiem czemu, wroga w tobie widzieć nie mogę, dla siebie żądać będę, abyś się dał zmiękczyć, przekonać, abyś mi nie pozostawiał tej zgryzoty sumienia, że, widząc zgubę nieszczęsnej królowej, zażegnać jej nie zdołam. To od ciebie uzyskam! Nieprawdaż, panie, zniszczysz ten pamflet, który łzy wyciśnie kobiecie; uzyskam to, bo, na honor, na tę miłość nieszczęsną, którą tak dobrze znasz, klnę się, że tą szpadą, tak bezwładną dla ciebie, u nóg twych serce swoje przeszyję.
— A! — szepnął Cagliostro, patrząc na Filipa wzrokiem, pełnym niewysłwionej boleści; — a! czemuż wszyscy oni tacy nie są, jak ty, wtedy i ja byłbym z nimi, i nie zginęliby!
— Panie, panie! błagam cię, wysłuchaj mojego żądania! — prosił Filip.
— Przelicz pan — rzekł Cagliostro po chwili milczenia — przelicz, czy jest tysiąc tych egzemplarzy, i spal je sam, aż do ostatniego.
Filip pobiegł do szafy, dobył z niej gazety, rzuci! w płomienie, i serdecznie dłoń Cagliostra ściskając, rzek!:
— Bądź zdrów, panie, dzięki ci stokrotne za to, coś uczynił dla mnie.
I wyszedł.
— Bratu — wyrzekł Cagliostro, patrząc za odchodzącym — winienem był to zadośćuczynienie za wszystko, co wycierpiała siostra.
Następnie, podnosząc głos zawołał:

— Niech zajeżdża kareta!

XXXIV
GŁOWA RODZINY TAVERNEY‘ÓW

Gdy wszystko to się działo przy ulicy Neuve-Saint-Gilles, pan de Taverney, ojciec, przechadzał się po swoim ogrodzie, a za nim dwaj lokaje popychali fotel na kółkach.
Szedł, drepcąc, z rękami w zarękawku, a co pięć minut fotel, toczony przez lokajów, zbliżał się, dając mu możność spoczynku po tej nużącej już dla niego przechadzce. Lubował się też wypoczynkiem, mrużąc oczy od słońca, gdy od strony domu nadbiegł odźwierny, wołając:
— Pan kawaler de Taverney!
— Mój syn! — rzekł starzec z rozkoszą, pełną dumy.
I gestem odprawił lokajów.
— Chodź, chodź! Filipie — ciągnął baron — w porę przybywasz, pełną mam głowę świetnych pomysłów. E! cóżeś taki skwaszony... Zły jesteś?
— Ja? nie, panie.
— Wiesz już o rezultacie sprawy?
— Jakiej sprawy?
— Mówię o sprawie balowej.
— Jeszcze mniej rozumiem.
— O balu w Operze.
Filip zapłonił się, co starzec spostrzegł.
— Nierozważnyś — rzekł, — postępujesz jak źli marynarze: skoro tylko wiatr im sprzyja, wydymają nim wszystkie żagle. Pozwalasz sobie zanadto, ty, tak nieśmiały niegdyś, tak delikatny i wstrzemięźliwy, teraz ty ją kompromitujesz!
Filip zerwał się z siedzenia.
— O kim pan mówi?
— O niej! do licha! o niej!
— O kim?
— A myślisz, że nic nie wiem o twojej, o waszej wyprawie we dwoje na bal Opery: to ładne.
— Panie, zaręczam...
— No, no nie gniewaj się; jeżeli to ci mówię, to dla twojego dobra; brak ci ostrożności, złapiesz się, do djabła! Tym razem widziano cię z nią na balu, a doczekasz się, że cię zobaczą gdzieindziej.
— Widziano mnie!
— Do licha! miałeś, czy nie, błękitne domino?
Taverney chciał już wybuchnąć z zaprzeczeniem. Lecz są charaktery, dla których wstrętne jest bronić się w pewnych okolicznościach. Bronią się tylko wtedy, gdy pewność mają, iż są kochani i że, broniąc się, oddają przysługę przyjacielowi, którego inni obwiniają.
— I naco — myślał Filip — tłumaczyć się ojcu; a zresztą chcę wszystko wiedzieć!
Spuścił głowę, jak winowajca, który się przyznaje.
— Widzisz więc — ciągnął starzec z triumfem — poznano cię, pewny tego byłem. W rzeczy samej, pan marszałek Richelieu, który lubi cię bardzo, a który pomimo osiemdziesięciu czterech lat był na tym balu, śledził, kto mógł się ukrywać pod dominem, podającem ramię królowej, i ciebie jednego mógł o to posądzić.
— Gdyby mnie podejrzewano — rzekł chłodno Filip — to jeszczebym się nie dziwił, lecz że poznano królowę, to jest coś nadzwyczajnego.
— Czyż to było tak trudno poznać, gdy się zdemaskowała! O! to już doprawdy przechodzi wszelkie pojęcie, taka śmiałość! Widocznie ta kobieta szaleje za tobą.
Filip zapłonił się. Podtrzymywać dalej taką rozmowę, stało się dla niego niepodobieństwem.
— Jeżeli zaś nie było to śmiałością — kończył stary Taverney — musiało to być bardzo nieprzyjemnym wypadkiem. Strzeż się, kawalerze. Zbyt wielu zazdrości nam!
I Taverney zażył potężny niuch tabaki.
Filip stał, cały w potach, z zaciśniętemi pięściami. Gotował się do odejścia, aby przeciąć tę mową z rozkoszą, jakiej się doznaje, przecinając sploty wężowe; zatrzymało go jednak uczucie bolesnej ciekawości, pragnienie szalone, aby dowiedzieć się złego, aby wbić sobie w serce, przepełnione miłością, zjadliwe żądło.
— Mówię, że zazdroszczą nam — ciągnął starzec — rzecz bardzo prosta. A jednak nie dosięgamy jeszcze szczytu, do którego nas wiedziesz. Bądź tylko roztropny, bo nie dojdziemy i plany twoje zmarnieją w drodze. A wielka byłaby szkoda, doprawdy, bo idziemy dobrze.
Filip odwrócił twarz, dla ukrycia głębokiego wstrętu, krwawa pogarda nadawała w tej chwili rysom jego wyraz taki, że starca zadziwiłby a możeby nawet przeraził.
— Po pewnym czasie zażądasz wielkiego urzędu — mówił starzec ożywiając się — każesz mi dać zastępstwo króla gdziekolwiek, byle niedaleko Paryża: podniesiesz potem do parostwa Taverney-Maison-Rouge; każesz mnie przedstawić do pierwszego orderu. Będziesz mógł zostać księciem, parem i ogólnym zastępcą króla. Za dwa lata, żyć jeszcze będę, każesz mi dać...
— Dosyć dosyć! — odburknął się Filip.
— O! jeżeli uważasz, że masz dosyć, to ja nie. Ty masz życie całe przed sobą, ja, kilka miesięcy zaledwie. Trzeba, aby mi one zapłaciły za przeszłość mierną smutną. Zresztą skarżyć się nie mogę. Bóg mi dał dwoje dzieci. To dużo dla człowieka bez majątku, lecz chociaż córka była nieużyteczna dla domu naszego, ty to naprawiasz. Jesteś budowniczym świątyni. Widzę w tobie wielkiego Taverney‘a. bohatera. Wzbudzasz szacunek we mnie, a to, widzisz, coś znaczy. Postępowanie ze dworem jest podziwu godne. O! nic zręczniejszego nie widziałem w życiu.
— Nie rozumiem — rzekł Filip, coraz więcej dotknięty.
Taverney skrzyżował ręce.
— Powiesz mi może, iż nie wiesz, ile jest stałości w pojęciach miłosnych królowej, która teraźniejszości nie lubi, a przeszłości cierpieć nie może.
— Po hebrajsku mówisz, panie baronie.
Starzec wybuchnął śmiechem ostrym i złowieszczym, który dreszczem przeniknął Filipa.
— Chcesz wmówić we mnie, że nie jest taktyką twoją oszczędzać pana de Charny?
— Charny?
— Tak, następcę twojego w przyszłości. Człowieka, który może, skoro rządzić zacznie, skazać cię na wygnanie tak, jak ty mógłbyś postąpi z panami da Coigny, de Vandreuil i innymi jeszcze.
Filipowi krew uderzyła gwałtownie do skroni.
— Dosyć — zawołał raz jeszcze — dosyć, panie; wstyd mi doprawdy, że tak długo słuchałem! Kto mówi, że królowa francuska jest Messaliną, ten jest występnym potwarcą.
— Dobrze! doskonale! — odparł starzec — masz słuszność, to twoja rola; lecz mogę ci zaręczyć, że nikt tu nas nie słyszy.
A co do pana de Charny, widzisz, żem cię odgadł. Nie ustawaj, Filipie, nie ustawaj. Pochlebiaj, łagodź, pocieszaj pana de Charny, i bądź pewny, że jest to szlachcic, który później, gdy będzie w łaskach, tyle wart będzie dla ciebie, ile ty teraz uczynisz dla niego.
— Twój pan de Charny w tej chwili jest takim moim ulubieńcem, pieszczoszkiem, ptakiem tresowanym, że mu przed chwilą szpadą moją przeszyłem żebra na długość stopy.
— Co! — zawołał wzruszony Taverney, na widok tych oczu, ciskających płomienie, i na wieść u wojowniczym wybryku — czy to ma znaczyć, że biłeś się z panem de Charny?
— I że naszpikowałem go, tak.
— Wielki Boże!
— Oto jest sposób, w jaki pielęgnuję, pieszczę i oszczędzam następców moich — kończył Filip — a teraz, mój ojcze, skoro poznałeś go, zastosuj teorję twoją do mojej praktyki.
Starzec podniósł oczy ku niebu, wybełkotał kilka słów bez związku i, opuszczając syna, podreptał do przedsionka.
— Prędko! natychmiast! konnego człowieka, niech pędzi dowiedzieć się o panu de Charny, który jest raniony: dowiedzieć się, jak się miewa, i koniecznie oznajmić mu, że to ode mnie!

— Ten zdrajca Filip — mówił do siebie, wchodząc do pokoju — takuteńki brat, jak jego siostra! A ja wierzyłem w jego poprawę! O! w rodzinie mojej tylko jedna była głowa... i to moja!

XXXV
CZTEROWIERSZ HRABIEGO PROWANCJI

Król układał plany i rozmyślał nad nowemi drogami morskiemi dla okrętów La Peyrouse‘a. Lekkie pukanie do drzwi wyrwało go z marzeń, podnieconych obfitym podwieczorkiem, spożytym przed chwilą.
— Hrabia Prowancji! nie w porę mi!... — mruknął król, odsuwając książkę astronomiczną, na największych figurach roztwartą.
— Proszę — powiedział.
Figurka gruba, krótka i czerwona, z bystrem spojrzeniem weszła krokiem, nadto uniżonym jak na brata, a zbyt poufałym, jak na poddanego.
— Przeszkadzam ci?...
— Nie, miałżebyś co zajmującego do powiedzenia?...
— Pogłoska zabawna, dziwaczna...
— A!... znowu jakaś plotka.
— Na honor, tak, mój bracie.
— Która rozrywkę ci sprawiła?...
— O!... z powodu niezwykłości swojej...
— Złośliwość jakaś, przeciw mnie wymierzona?...
— Bóg mi świadkiem, nie śmiałbym się, gdyby tak było...
— Przeciw królowej zatem?...
— Najjaśniejszy Panie, wystaw sobie, że powiedziano mi poważnie, ależ bardzo poważnie, bardzo poważnie...
— Do rzeczy.
— Otóż, mój bracie — mówił hrabia Prowancji, zmrożony nieco tem przyjęciem, mało uprzejmem — powiedziano mi, że którejś tam nocy królowa nie nocowała w pałacu... Ha... ha... ha...
I zmusza! się do śmiechu.
— Byłoby to nader smutne, gdyby było prawdziwe — odparł poważnie król.
— Lecz to nieprawda, wszak tak, mój bracie?
— Nie. — Więc i to nieprawda, że widziano królowę, czekającą pod bramą Wodotrysków?....
— Nie.
— Otóż pogłoski utrzymują, że widziano królowę z hrabią d‘Artois tego dnia pod rękę o wpół do pierwszej w nocy.
— Gdzie?...
— Idących do domu, który pan d‘Artois posiada za stajniami. Czy wasza wysokość nie słyszał o tej potworności?
— A jakże, mój bracie, słyszałem, nie obeszłoby się bez tego.
— Jakto, Najjaśniejszy Panie?...
— Tak, alboż nie przyczyniłeś się sam, abym usłyszał o tem?...
— Ja?... Cóż ja takiego zrobiłem?...
— A ów czterowiersz, naprzykład, wydrukowany w „Merkurym“?...
— Czterowiersz — wybąkał hrabia, czerwieńszy, niż przy wejściu.
— Tak czterowiersz, kończący się słowy:

„Co było dalej, ajajaj!
„Nic nie wie nasz Menelaj!“

— Ja, Najjaśniejszy Panie!...
— Nie zaprzeczaj, oto rękopis czterowiersza; pismo twoje... co!.... Nietęgo się znam na utworach poetyckich, lecz na piśmie, o!... jestem biegły...
— Najjaśniejszy Panie, jedno szaleństwo drugie pociąga za sobą.
— Hrabio, zaręczam ci, że szaleństwo z twojej strony było tylko, i dziwi mnie, że filozof mógł je popełnić; nazwę tę czterowierszowi twojemu zostawmy.
— Najjaśniejszy Panie, srogo mnie sądzisz.
— Kara równa przewinieniu, mój bracie. Zamiast wiersze tworzyć, mogłeś się dowiedzieć należycie, co robiła królowa; tak ja uczyniłem. Wtedy, zamiast czterowiersza przeciw niej, a tem samem i przeciw mnie, zmuszony byłbyś napisać wiersz pochwalny dla swojej bratowej. Powiesz mi może, że przedmiot taki nie daje natchnienia; lecz ja przekładam niezręczną pochwalę nad najlepszą satyrę. Horacjusz mówił to samo, a to ulubiony twój poeta.
— Najjaśniejszy Panie, pognębisz mnie.
— Gdybyś nawet nie był przekonany o niewinności królowej tak, jak ja nim jestem — powtórzył król stanowczo — byłbyś dobrze uczynił, odczytując swego Horacjusza. Nie onże to tak piękne wypowiedział słowa?... Wybacz, kaleczę piękność wiersza:

Tak czyniąc, lepiejbym żył,
I z serca dość miałbym sil!

Tybyś to zręczniej przetłumaczył, mój bracie; lecz sądzę, że myśl ta sama.
Po tej nauczce, ojcowskiej raczej aniżeli braterskiej, czekał, aby winowajca usprawiedliwił się chociaż. Hrabia namyślał się przez chwilę nad odpowiedzią, lecz bez zakłopotania, a raczej jako mówca, pragnący rzecz całą złagodzić.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — jakkolwiek srogi jest twój wyrok, nie zbywa mi jednak na sposobie usprawiedliwienia i zapewne doczekam się darowania winy mojej.
— Powiedz, mój bracie.
— Winien jestem pomyłki, wszak tak, a nie złych zamiarów?...
— Zgadzam się na to.
— Jeżeli tak, to Wasza wysokość, wiedząc, iż niema człowieka, któryby się nie mylił, przypuścić zechce, że pomyłka moja bezpodstawną nie była.
— Nigdy bym o to nie posądził umysłu twego, który jest wyższy i niepospolity, mój bracie.
— A zatem!... Najjaśniejszy Panie, jakże pomylić się nie miałem, słysząc to wszystko, o czem mówią pogłoski?... My, książęta, żyjemy w atmosferze oszczerstw, przesiąkliśmy nią. Nie powiem, iż uwierzyłem, lecz, że mi opowiadano...
— Mniejsza z tem! — jeżeli tak jest; lecz...
— Czterowiersz?... O!... poeci są istotami dziwacznemi, a przytem czyż nie lepiej odpowiedzieć krytyką łagodną, która przestrogą być może, aniżeli brwią ściągniętą?... To, co w rymy przybrane, nie obraża; bo to nie wygląda na pamflety, jakie należałoby Waszej wysokości poskromić! właśnie jeden z nich przychodzę pokazać:
— Pamflet!...
— Tak, Najjaśniejszy Panie; trzeba też koniecznie uwięzić nędznika, autora tej niegodziwości.
Król zerwał się z siedzenia.
— Czy masz ten pamflet?...
— Mam, Najjaśniejszy Panie.
— Dawaj go.
Hrabia Prowancji wydobył z kieszeni egzemplarz Historji Etteniotny, nieszczęśliwy egzemplarz tego, czemu kije pana de Charny, ani szpada Filipa, ani też ogień na kominku Cagliostra, nie przeszkodziły rozejść się wśród ludzi. Król szybko przebiegał oczami pismo, z wprawą człowieka, przywykłego wynajdywać najwięcej zajmujące ustępy w książce lub gazecie.
— To niegodziwość — zawołał, — nikczemność!...
— Widzisz więc, Najjaśniejszy Panie, utrzymują, iż siostra moja była u aparatu Mesmera.
— Tak, była tam!...
— Była tam!... — zawołał hrabia.
— Przeze mnie upoważniona.
— O!... Najjaśniejszy Panie.
— I bytność jej u Mesmera bynajmniej nie skłania mnie do uwłaczających dla niej wniosków, sam pozwoliłem bowiem, aby udała się na plac Vendome.
— Wasza Wysokość nie zezwolił jednak na to, ażeby królowa sama poddała się doświadczeniom...
Król tupnął nogą. W chwili właśnie, gdy hrabia wymawiał te słowa, Ludwik XVI przebiegał ustęp, najwięcej uwłaczający Marji Antoninie, opis rzekomych jej spazmów, kontorsji, rozkosznego nieładu, wszystkiego wreszcie, czem zaznaczyła się bytność panny Oliwji u Mesmera.
— To niepodobna — rzekł król, blednąc. — O!... wszak policja powinna coś o tem wiedzieć!...
Zadzwonił.
— Posłać natychmiast po pana de Crosne.
— Najjaśniejszy Panie, dziś jest dzień raportu tygodniowego i pan de Crosne czeka.
— Niech wejdzie.
Pan de Crosne wszedł.
— Raport gotowy, Najjaśniejszy Panie.
— Przedewszystkiem, mój panie, jakim sposobem rozszedł się po Paryżu pamtlet, tak niegodziwy przeciw królowej?...
Etteniotna?... — rzekł pan de Crosne.
— Tak.
— Najjaśniejszy Panie, jest to dziennikarz nazwiskiem Réteau.
— Tak. Nazwisko jego znasz, a nie mogłeś przeszkodzić ogłoszeniu, lub aresztować go po fakcie spełnionym.
— Najjaśniejszy Panie, niema nic łatwiejszego nad areszt; pokażę nawet Waszej wysokości gotowiuteńki w mojej tece rozkaz uwięzienia.
— Dlaczegóż więc nie był wykonany?...
— Otóż rzecz taka — odpowiedział naczelnik policji — nie kazałem dziennikarza Réteau uwięzić, bo przedtem najważniejszą dla mnie było rzeczą porozumieć się z Waszą Królewską Mością.
— Zgadzam się na to.
— Być może, Najjaśniejszy Panie, lepiej byłoby dać gazeciarzowi worek pieniędzy i wysłać go, aby powiesił się gdzieindziej, daleko stąd.
— Dlaczego?...
— Ponieważ, Najjaśniejszy Panie, gdy ci nicponie głoszą kłamstwa, publiczność przekonana o tem, cieszy się niewymownie, widząc, jak ich biczują, jak uszy im obrzynają, wieszają nawet. Lecz gdy, nieszczęściem, dotknie się który prawdy?...
— Prawdy?...
Pan de Crosne ukłonił się.
— Tak. Wiem o tem. Królowa była rzeczywiście u aparatu Mesmera. To całe nieszczęście, jak mówisz; lecz ja pozwoliłem jej na to i wątpię, aby królowa była dzięki temu zgubiona!
— Nie, Najjaśniejszy Panie, lecz skompromitowana.
— Zobaczmyż; panie de Crosne, co dowiedziałeś się od swojej policji?
— Wiele rzeczy takich, które, pomimo uszanowania mego dla Waszej Królewskiej Mości, pomimo najgłębszego uwielbienia, jakiem przejęty jestem dla królowej, są niejako potwierdzeniem pamfletu.
— Mówisz więc, że się z nim zgadzają? Otóż rzecz tak się ma. Królowa Francji, udająca się w ubraniu zwyczajnej kobiety, do tego zbiorowiska dwuznacznego, które przyciągają magnetyczne dziwactwa Mesmera, sama jedna...
— Fałszywe masz wiadomości.
— Dokładne tak dalece, że opisać mogę szczegóły toalety Jej Królewskiej Mości, całość Jej osoby, chód, gesty krzyki.
— Krzyki! Kroi pobladł, gniotąc broszurę w ręku.
— Czy obstajesz pan przy tem, coś powiedział? — zwrócił się do naczelnika policji.
— Niestety! co do słowa, Najjaśniejszy Panie.
— Winienem ci, mój bracie — rzekł Ludwik XVI, ocierając chustką potem zwilżone czoło — winienem ci dowieść tego, co rozpocząłem. Cześć królowej należy do całego domu mojego. Zawsze jestem ostrożny. Zezwoliłem, aby królowa udała się do aparatu Mesmera; lecz żądałem od niej, aby zabrała ze sobą osobę pewną, bez skazy świętą niemal.
— A! — odezwał się de Crosne — gdybyź tak było...
— Zapewne — rzekł hrabia Prowancji — gdyby taka kobieta, jak pani de Lamballe, naprzykład...
— Ona to właśnie wskazana była przeze mnie królowej.
— Nieszczęściem, Najjaśniejszy Panie, że nie została przez nią zabrana.
— A więc — dodał, trzęsąc się. król — jeżeli takie było nieposłuszeństwo, srogo ukarać winienem i ukarzę.
Zadzwonił; oficer służbowy się stawił.
— Dowiedzieć się — rzekł król — czy niema u królowej księżnej de Lamballe, lub w jej własnych apartamentach.
— Najjaśniejszy Panie, pani de Lamballe przechadza się w małym ogrodzie z Jej Królewską Mością i drugą damą.

— Prosić księżnę, aby niezwłocznie przybyła tu do mnie.

XXXVI
KSIĘŻNA DE LAMBALLE

Księżna de Lamballe roztaczała wkoło siebie tę atmosferę cnoty, wdzięku i duchowości, jaką La Valliere wnosiła z sobą wszędzie, zanim stała się ulubienicą, a później odkąd z łask wypadła. Król, ujrzawszy ją uśmiechniętą skromnie, uczuł się przeszyty boleścią.
— Niestety! — pomyślał — to, co z tych ust wyjdzie, będzie nieodwołalnem potępieniem.
— Siadaj, księżno — rzekł jej z głębokim ukłonem.
Hrabia Prowancji zbliżył się dla ucałowania jej ręki.
Król się zamyślił.
— Czego Wasza Królewska Mość żąda ode mnie? — zapytała księżna, czystym anielskim głosem.
— Objaśnienia, pani, objaśnienia ściśle dokładnego, kuzynko.
— Czekam, Najjaśniejszy Panie.
— Którego dnia jeździłaś pani w towarzystwie królowej do Paryża. Sięgnij pamięcią, proszę.
Pan de Crosne i hrabia Prowancji spojrzeli po sobie zdziwieni.
— Wszak rozumiecie, panowie — rzekł król — wy nie wątpicie, lecz ja wątpię jeszcze; dlatego badam, jak człowiek, który wątpi.
— W środę, Najjaśniejszy Panie — odrzekła księżna.
— Przebaczysz mi, księżno — ciągnął Ludwik XVI — lecz pragnę dowiedzieć się prawdy.
— Dowiesz się jej, pytając, Najjaśniejszy Panie — z prostotą odparła księżna.
— Poco jeździłaś do Paryża, kuzynko?
— Jeździłam z królową do pana Mesmera, na plac Veodome, Najjaśniejszy Panie.
— Z królową? mówisz, że z królową? — zawołał Ludwik XVI, chwytając jej rękę z zapałem.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
Dwaj świadkowie przybliżyli się, oniemieli.
— Wasza Królewska Mość upoważniła królowę — rzekła pani de Lamballe — tak mi przynajmniej mówiła królowa.
— I miała słuszność, kuzynko... A teraz oddycham, bo pani Lamballe nigdy nie kłamie.
— Nigdy, Najjaśniejszy Panie — spokojnie wyrzekła księżna.
— O! nigdy! — zawołał pan de Crosne, z najgłębszem przeświadczeniem. — Lecz w takim razie, Najjaśniejszy Panie, niech mi będzie wolno...
— O! tak, pozwalam ci, panie de Crosne; badaj, dochodź, sadzam drogą moją księżnę na ławie oskarżonych, daję ci ją na pastwę.
— Pani — zaczął naczelnik policji — zechciej łaskawie powiedzieć królowi, coście robiły z Jej Królewską Wysokością u pana Mesmera, a najpierw, jak była ubrana jej Królewska Mość?
— Królowa miała na sobie suknię z materjału koloru perłowego, zarękawek gronostajowy, płaszczyk z muślinu haftowanego, kapelusz różowy aksamitny z szerokiemi czarnemi wstążkami.
Wszystko to było wprost przeciwne z opisem powierzchowności Oliwji.
Pan de Crosne objawił żywe zdziwienie, hrabia Prowancji przygryzał wargi. Król zatarł ręce.
— Co robiła królowa, wchodząc? — zapytał.
— Najjaśniejszy Panie, słusznie mówisz, wchodząc, gdyż, zaledwie weszłyśmy...
— Razem?
— Tak, razem, i zaledwie przestąpiłyśmy próg pierwszej sali, gdzie nikt nas zauważyć nie mógł, tak była zwrócona ogólna uwaga na misterja magnetyczne, gdy jakaś kobieta, podszedłszy do królowej, podała jej maskę, błagając, aby nie zapuszczała się dalej.
— I zatrzymałyście się panie? — żywo zagadnął hrabia Prowancji.
— Tak, panie.
— I nie przestąpiłyście panie progu drugiego salonu? — zapytał pan de Crosne.
— Nie, panie.
— I nie puściłaś pani ramienia królowej? — dodał król z bolesnym niepokojem.
— Ani na sekundę; ramię Jej Wysokości nie przestawało się opierać na mojem.
— A zatem — nagle zawołał król — co myślisz, panie de Crosne? Bracie, co powiesz na to?
— To coś nadzwyczajnego, nadprzyrodzonego — rzekł hrabia z wesołością, zdradzającą niezadowolenie.
— Niema w tem nic nadprzyrodzonego — pospieszył odpowiedzieć pan de Crosne, któremu łatwa do pojęcia radość króla była pewnym wyrzutem sumienia — to, co księżna powiedziała, może być tylko prawdą.
— A z tego wynika?... — zagadnął hrabia Prowancji.
— Wynika to, Wasza dostojność, że agenci moi się pomylili.
— Czy zupełnie poważnie to pan mówisz? — zapytał hrabia z tem samem drżeniem nerwowem.
— Najzupełniej, panie hrabio, agenci moi pomylili się; Jej Królewska Mość tak postąpiła, jak nam to księżna powiedziała, i nic więcej. A co do gazeciarza, jeśli ja słowami najczystszej prawdy księżnej jestem przekonany, ten bezecnik musi nim być także; wyślę natychmiast rozkaz, aby pomieszczono go na liście skazanych na uwięzienie.
Pani de Lamballe zwracała główkę to w tę to w ową stronę, ze spokojem niewinności, nie pojmując o co chodzi, bez ciekawości i obawy.
— Jeszcze chwilkę — rzekł król — chwilę tylko, na powieszenie gazeciarza zawsze będzie dość czasu. Mówiłaś pani o kobiecie, która zatrzymać miała królową u wejścia do sali: księżno, powiedz nam, co to była za kobieta.
— Zdaje się, iż Wasza Królewska Mość ją zna; powiem nawet, gdyż nigdy nie kłamię, że wiem o tem, iż znasz ją, Najjaśniejszy Panie.
— Bo widzisz, kuzynko, koniecznie pomówić z nią muszę, nieodzownie. W tem jest cała prawda; tam tylko je>st klucz tajemnicy całej.
— Jest to pant de la Motte Walezjanka.
— Ta intrygantka! — zawołał król z odrazą.
— Ta żebraczka! — dodał hrabia. — Ho! ho! trudno ją będzie wybadać; przebiegła to kobieta.
— I my również będziemy przebiegli — powiedział pan de Crosne. — Niema wątpliwości, skoro pani de Lamballe mówiła. Zatem, na pierwszy rozkaz królewski...
— Nie, nie — rzekł Ludwik XVI ze zniechęceniem — znużony jestem widokiem tego złego towarzystwa, otaczającego królowę. Ona jest tak dobra, że dość pozoru, aby sprowadzić na nią wszystko, co tylko dwuznacznego się znajduje w upadłej arystokracji całego królestwa.
— Pani de la Motte jest rzeczywiście Walezjanką — odezwała się pani de Lamballe.
— Niech czem chce będzie, kuzynko, lecz nie chciałbym, aby noga jej tu postała. Wolałbym zrzec się tej radości bezbrzeżnej, jakąby mi sprawiło uniewinnienie zupełne królowej; tak, wolę wyrzec się jej, aniżeli mieć przed oczyma tę istotę.
— A jednakże zobaczysz ją — zawołała blada z gniewu królowa, ukazując się w drzwiach gabinetu, piękna szlachetnością i wzgardą, olśnionym oczom hrabiego Prowancji i pana de Crosne.
— Tak, Najjaśniejszy Panie — ciągnęła królowa — nie idzie tu o to, aby powiedzieć: chcę, lub nie chcę widzieć tej istoty: jest to świadek, któremu bystrość moich oskarżycieli...
Tu spojrzała na szwagra.
— I przywilej moich sędziów...
Teraz zwróciła się w stronę króla i pana de Crosne
— Któremu nakoniec, choćby wyrodkiem był, własne sumienie okrzyk prawdy wyrwie. Ja, jako obwiniona, żądam, aby tę kobietę wysłuchano, i musi tak być koniecznie.
— Pani — przerwał jej król z pośpiechem — pojmujesz dobrze, iż nie pójdę po panią de la Motte, aby sprawić jej ten zaszczyt świadczenia przeciw lub za tobą. Czci twojej nie kładę na szalę równoległą miłości tej kobiety dla prawdy.
— Nie pójdziesz po nią, Najjaśniejszy Panie, bo ona jest tutaj.
— Tu! — zawołał król, oglądając się tak, jakgdyby na żmiję nastąpił — tutaj.
— Najjaśniejszy Panie, jak wiesz, odwiedziłam kobietę nieszczęśliwą, która nosi znakomite imię. Otóż, Najjaśniejszy Panie, dnia tego zapomniałam u pani de la Motte pudełeczka z portretem. Dziś mi je właśnie odniosła; ona tam jest.
— Nie, nie... Już jestem przekonany — odezwał się król — tak wolę.
— O! dla mnie, to nie dosyć — rzekła królowa — ja ją tu sprowadzę. Zresztą, skądże ten wstręt? Co ona takiego uczyniła? Któż ona jest? Jeżeli ja nie wiem, to proszę mnie oświecić. Panie de Crosne, pan, który wiesz wszystko, powiedz...
— Nie, nic nie wiem takiego, co mogłoby przemawiać na niekorzyść tej pani — odparł urzędnik. — Uboga jest, to wszystko; być może, iż trochę ambitna.
— Ambicja jest głosem krwi. Jeżeli to tylko pan masz przeciw niej, król może zezwolić, aby zaświadczyła.
— Ja nie wiem — odparł Ludwik XVI — lecz mam jakieś przeczucie; czuję, że ta kobieta zatruje mi życie... to dosyć.
— O! Najjaśniejszy Panie, przesądy! Biegnij po nią — rzekła królowa do księżnej de Lamballe.
W pięć minut potem Joanna, pełna skromności i zawstydzenia, lecz niepospolita postawą jak i ubraniem, wkroczyła do gabinetu królewskiego. Ludwik XVI, niezwyciężony w swojej antypatji, obrócił się plecami do drzwi. Oparty łokciami na stole, z głową, zatopioną w rękach, zdawał się być obcym pośród otaczających.
— Pani — rzekła do niej królowa, prowadząc ją do króla — zechciej, proszę powiedzieć, com uczyniła podczas mojej bytności u pana Mesmera; zechciej powiedzieć od początku do końca.
Joanna milczała.
— Tylko bez omówień, i nic pani nie oszczędzaj. Nic, prócz prawdy, wszystko niech tak będzie powiedziane, jak się w pamięci pani wyryło!
Co za rola dla Joanny! dla niej, której przebiegłość odgadła, że władczyni potrzebuje jej, dla niej — która czuła teraz, że Marja Antonina fałszywie była posądzona i że usprawiedliwić ją można było, nie odstępując od prawdy!
— Najjaśniejszy Panie — rzekła — poszłam do pana Mesmera, pociągnięta ciekawością, jak i cały Paryż. Widowisko wydało mi się dość nieprzyzwoitem. Powracałam już, gdy nagle u wejścia spostrzegłam Jej Królewską Wysokość, którą miałam zaszczyt widzieć przedwczoraj, nie znając jednak wcale Jej Królewskiej Wysokości, choć jej wspaniałomyślność mnie podniosła. Zobaczywszy te rysy wzniosłe, które w pamięci mojej nie zatrą się nigdy, zdawało mi się, że obecność królowej jest może niewłaściwa w tem miejscu, gdzie tyle cierpień i uzdrowień śmieszne czyniło z siebie widowisko. Najpokorniej błagałam o przebaczenie Jej Królewskiej Mości, iż ośmieliłam się myślą sądzić o jej postępowaniu, lecz był to błyskawiczny instynkt kobiecy: na klęczkach błagam o przebaczenie, jeżeli przekroczyłam granicę szacunku, jaki winna jestem najdrobniejszym postępkom królowej.
Nagle urwała, udając wzruszenie, ze spuszczoną głową, z niesłychaną sztuką, tłumiąc udawane łkania.
— I cóż! Najjaśniejszy Panie — rzekła królowa — słyszałeś?
Król ani się ruszył.
— Nie potrzebowałem — rzekł — świadectwa pani.
— Powiedziano mi, abym mówiła — nieśmiało nadmieniła Joanna — obowiązkiem moim było usłuchać.
— Dosyć! — ostro zawołał Ludwik XVI — kiedy coś powie królowa, nie potrzebuję, aby słowa jej stwierdzano. Kiedy królowa ma zezwolenie moje, do nikogo uciekać się nie potrzebuje; dosyć jej uznania mojego.
Powstał, kończąc te słowa, które zmiażdżyły hrabiego Prowancji. Królowa nie uważała za zbyteczne dorzucić do tego uśmiech wzgardliwy.
Król, odwróciwszy się od brata, ucałował rękę Marji Antoniny i księżnej de Lamballe.
Pierwsza wyszła z gabinetu pani de Lamballe, za nią pani de la Motte, którą przed sobą popchnęła królowa, na końcu ona sama, zamieniając z małżonkiem prawie czułe spojrzenie.

— Nie zatrzymuję cię, bracie — rzekł Ludwik XVI do hrabiego Prowancji. — Mam przejrzeć pracę tygodniową z panem naczelnikiem policji. Dziękuję ci za zwrócenie uwagi na to zupełne, jasne usprawiedliwienie się twojej bratowej. Przyjemnie jest widzieć, że rad jesteś temu zarówno jak ja, a to rzecz niepowszednia. — A teraz, panie de Crosne, proszę do mnie.

XXXVII
U KRÓLOWEJ

Królowa, wyszedłszy z gabinetu Ludwika XVI, myślą zmierzyła przepaść, nad którą stała. Umiała ocenić, ile taktu i wstrzemięźliwości było w zeznaniu Joanny, do którego nie była przygotowana, a także godności niepowszedniej, z jaką, pomimo powodzenia, umiała pozostać w cieniu.
Królowa też, zamiast zezwolić na odjazd Joanny, zatrzymała ją, z uprzejmym uśmiechem mówiąc:
— To prawdziwe szczęście, hrabino, że przeszkodziłaś mnie i pani de Lambelle wejść do Mesmera; bo, co to jest złość ludzka! widziano nas we drzwiach, czy też w przedsionku, i to było dość, ażeby już rozgłoszono, że znajdowałam się w tej, jak ją nazywają, sali przesileń nerwowych.
— Lecz — odezwała się księżna de Lamballe — jak się to stać mogło, że, jeżeli obecni wiedzieli o tem, iż królowa nie znajdowała się tam, skądże agenci pana de Crosne mogli się omylić? w tem jest cała tajemnica, podług mnie. Agenci policyjni twierdzą w rzeczy samej, że królowa była w sali przesileń nerwowych.
— To prawda — rzekła zamyślona królowa. — W tym razie pan de Crosne stronnym być nie może, jest bowiem człowiekiem uczciwym i przywiązanym do mnie. Lecz agenci mogli być przekupieni, droga moja Lamballe, a ja, jak widzisz, mam nieprzyjaciół. Pogłoska ta musi mieć podstawę jakąś. Opowiedz nam szczegóły, pani hrabino.
Czyż w tem jest jakie prawdopodobieństwo? Czy rzeczywiście była tam taka kobieta?...
Twarz Joanny oblała się rumieńcem. Tajemnica jasną dla niej się stawała, a jedno słówko zniweczyćby mogło jej złowrogi wpływ na przeznaczenie królowej. Joanna, odkrywając ją, traciła sposobność stania się użyteczną, niezbędną nawet dla Jej Królewskiej Mości.
— Pani — rzekła — była tam rzeczywiście jakaś kobieta, wzburzona bardzo, która nadmiernie zwracała uwagę kontorsjami i obłędem. Lecz, zdaje mi się...
— Zdaje ci się — żywo przerwała królowa — że była nią aktorka jakaś, lub, jak je nazywają, kobieta wolnego życia, a nie królowa francuska, nieprawdaż?
— Z pewnością.
— Hrabino! odpowiedziałaś wybornie królowi; a teraz ja powinnam pomówić o tobie. Jak stoisz ze swojemi interesami? Kiedy zamierzasz z prawami swojemi wystąpić? Czy niema tam czasem kogoś, księżno?...
Pani Misery weszła.
— Czy raczy Wasza Wysokość przyjąć pannę de Taverney? — zapytała pokojowa.
— Ależ i owszem! O! jaka ceremonjantka! nigdy nie uchybiłaby etykiecie. Andreo! Andreo! chodź-że!
— Wasza Wysokość nadto łaskawa jest dla mnie — powiedziała, kłaniając się.
Księżna de Lamballe skorzystała z przybycia Andrei, aby powrócić do Sceaux, do księcia de Panthiévre. Andrea zajęła miejsce obok Marji Antoniny, utkwiwszy spokojne i badawcze spojrzenie w pani de la Motte.
— Słuchaj, Andreo — odezwała się królowa — oto ta pani, którą odwiedziłyśmy ostatniego dnia mrozów.
— Poznałam panią — odparła, skłaniając głowę, Andrea.
Joanna, już pewna siebie, dopatrywała w jej rysach oznak zazdrości. Nic jednak, prócz najzupełniejszej obojętności, nie dostrzegła.
— Czy wiesz? — zagadnęła królowa — co powiedziano o mnie królowi?
— Musiano powiedzieć, co może być najgorszego — odparła Andrea — bo wypowiedziećby nie umiano dostatecznie wszystkiego, co jest dobre.
— Oto najpiękniejsze określenie, jakie słyszałam kiedykolwiek — odezwała się z prostotą Joanna. — Piękne, mówię, bo, nic nie odejmując, wyraża uczucie całego życia mojego, czego jednak słaby mój umysł nie umiałby słowami wyrazić.
— Opowiem ci to, Andreo.
— O! wiem już o tem — odpowiedziała — tylko co opowiadał to hrabia Prowancji; jedna z moich przyjaciółek słyszała.
— To — rzekła z gniewem królowa — najłatwiejszy sposób rozpowszechnienia kłamstwa. Ale dajmy temu pokój. Mówiłam właśnie z hrabiną o jej położeniu. Kto panią proteguje?
— Wy, pani — śmiało odrzekła Joanna — pani, która pozwalasz mi przyjść, aby ucałować rękę twoją.
— Jest szczera — rzekła Marja Antonina do Andrei lubię jej otwartość.
Andrea nic nie odpowiedziała.
— Pani — ciągnęła dalej Joanna — mało kto ośmielił się protegować mnie, kiedy byłam w niedostatku i poniżeniu; lecz, gdy zobaczą mnie w Wersalu, wszyscy wydzierać sobie będę prawo stania się przyjemnymi królowej, czyli osobie, którą Wasza Królewska Mość raczyła spojrzeniem swejem zaszczycić.
— Cóż znowu! — rzekła królowa, siadając czyż nikt się nie znalazł dość odważny lub zepsuty, aby cię dla ciebie samej protegować?
— Najpierwsza była pani de Boulainviliers — odrzekła Joanna — kobieta zacna; następnie pan de Boulainviliers, protektor zepsuty... Lecz od czasu mojego wyjścia zamąż, nikt! nikt! — wymówiła z wybornie udanem łkaniem. — O! przepraszam, zapominam o najpowabniejszym człowieku, księciu szlachetnym...
— Książę! Któż to taki, hrabino?
— Pan kardynał de Rohan.
Królowa się wzdrygnęła.
— Mój nieprzyjaciel — rzekła z uśmiechem.
— Co? Kardynał! nieprzyjaciel Waszej Królewskiej Mości! — zawołała Joanna — o! pani...
— Pomyślećby można, że cię to dziwi, hrabino, aby królowa mogła mieć nieprzyjaciół. Jak to znać zaraz, że nie żyłaś u dworu!
— Ależ kardynał uwielbia Waszą Wysokość, o ile wiem przynajmniej; i jeżeli się nie mylę, to cześć jego dla dostojnej małżonki królewskiej dorównywa jego wierności i poświęceniu.
— O! wierzę ci, hrabino — odrzekła Marja Antonina, puszczając wodze zwykłej swojej wesołości — wierzę ci, ale w części tylko. Tak, masz słuszność, kardynał uwielbia mnie. Dlatego też właśnie jest moim nieprzyjacielem.
Joanna odegrała naiwne zdziwienie.
— A! jesteś więc protegowaną księcia arcybiskupa, Ludwika de Rohan — ciągnęła dalej królowa. — Opowiedz nam to, hrabino.
— Niema w tem nic dziwnego, pani. Jego eminencja wspomógł mnie w sposób nad wyraz hojny, a przytem delikatny i szlachetny.
— Rozumiem. Książę Ludwik jest szczodry, odmówić mu tego nie można... Cóż, Andreo, czyż ci się nie zdaje, że pan kardynał mógłby odczuć także’ uwielbienie dla tej ładniutkiej hrabiny? Co? Andreo, jak myślisz?
— Fani — zaczęła z powagą i przejęciem — mam zaszczyt zapewnić Waszą Wysokość, że pan de Rohan...
— Dobrze, dobrze — przerwała jej królowa. — Skoro jesteś przyjaciółką jego tak gorliwą...
— O! pani — odezwała się Joanna z zachwycającym wyrazem skromności i szacunku.
— Dobrze, moja droga — odparła ze słodkim uśmiechem królowa — zapytaj go jednak, co uczynił z mojemi włosami, które pewnemu fryzjerowi kazał mi wykraść. Figiel ten drogo kosztował biedaka, bo go oddaliłam.
— Zadziwia mnie Wasza Wysokość — odrzekła Joanna. — Jakto! Pan de Rohan miałżeby to uczynić?
— Ależ tak... uwielbienie, zawsze uwielbienie. Po tem, jak nienawidził mnie w Wiedniu, jak używał wszelkich sposobów, aby zerwać ułożone małżeństwo pomiędzy królem a mną, spostrzegł, że on, wielki dyplomata, idzie fałszywą drogą; że zawsze będę miała żal do niego. Wtedy przeląkł się o przyszłość swoją, kochany książę. Uczynił tak, jak wszyscy ludzie jego stanu, którzy pieszczą najwięcej tych, których się lękają, a wiedząc, żem młoda, i myśląc, żem głupia i próżna, zmienił się w czułego adonisa. Po westchnieniach i spojrzeniach omdlewających, uciekł się, jak mówisz, do uwielbienia. Uwielbia mnie, nieprawdaż, Andreo?
— Pani! — rzekła Andrea z ukłonem.
— Tak... Andrea także narażać się nie chce; lecz ja ryzykuję; trzebaż, aby tytuł królewski przydał się na cokolwiek. Hrabino, ja wiem, i ty wiesz, że kardynał mnie uwielbia. Zgadzamy się na to obydwie; powiedz mu, że za to nie mam do niego urazy.
Słowa te. zawierające gorzką ironję, głęboko dotknęły serce zgangrenowane Joanny de la Motte.
Gdyby była szlachetną, czystą i prawą, nic innegoby w tem nie widziała, prócz najwyższej pogardy, wstrętu duszy wzniosłej do intryg podrzędnych, miotających się niżej jej poziomu. Joanna, jako natura pospolita i zdemoralizowana. widziała tylko żal, objawiający się gniewem królowej przeciw postępowaniu kardynała de Rohan. Przypomniała sobie wieści, u dworu krążące; wieści o słówkach gorszących, obiegające z wyżyn pałacu aż do przedmieść Paryża, które tam znajdowały rozległe echa.
Kardynał, lubiący kobiety dla ich płci, mówił Ludwikowi XV, który miał ten sam sposób myślenia, że żona delfina nie była kobietą skończoną. Znane są dziwaczne słowa Ludwika XV, w czasie małżeństwa jego wnuka, i zapytania, zadawane pewnym naiwnym ambasadorom.
Joanna, dumna z każdego włoska, który ją podnosił, Joanna, czująca potrzebę podobania się i zwyciężania za pomocą tych darów, nie była w stanie pojąć, aby która kobieta inaczej, niż ona, myślała o tych sprawach.
— Jest w tem żal Królewskiej Mości — mówiła do siebie. — Zatem, jeżeli jest żal, to i coś więcej jeszcze musi w tem być.
Rozpoczęła więc obronę pana de Rohan z całą przebiegłością i sztuką, w jaką natura, ta dobra dla niej matka, uposażyła ją tak hojnie.
Rozmowa toczyła się na stopie łaskawej poufałości ze strony królowej. Nagle głos młody i hałaśliwy rozległ się w przyległym gabinecie.
— Hrabia d‘Artois! — zawołała królowa.
Andrea powstała natychmiast. Joanna gotowała się do odejścia, lecz książę tak szybko wsunął się do pokoju, gdzie znajdowała się królowa, że wyjście stało się prawie niepodobne.
Książę stanął, zobaczywszy tę ładna osóbkę, i powitał ją.
— Pani hrabina de la Motte — rzekła królowa, przedstawiając księciu Joannę.
— A! a! — zawołał książę — niechże ja pani nie wypędzam, hrabino.
Królowa skinęła na Andreę, aby zatrzymała Joannę.
— Powróciłeś więc z polowania na wilki — rzekła, podając bratu rękę.
— Tak, siostrzyczko, i udało mi się, bo siedem sztuk zabiłem — odpowiedział książę — bo siedemset liwrów zarobiłem!
— Jakim sposobem?
— Dowiedz się, że za każdą głowę tego straszliwego zwierza płacą po sto liwrów. To drogo, lecz dałbym z całego serca dwieście za każdą głowę dziennikarską. A ty, siostrzyczko?
— A! więc już wiesz o wszystkiem?
— Opowiedział mi hrabia Prowancji.
— Hrabia Prowancji jest niezmordowanym opowiadaczem. Radabym usłyszeć, jak on ci to przedstawił?
— W taki sposób, abyś ty wyszła czystszą, niż gronostaj, jaśniejszą, niż Wenus Afrodytę.
— Nie ulega jednak wątpliwości, że opowiedział ci całą awanturę?
— Z dziennikarzem, tak, siostrzyczko, lecz wyszłaś z tego z honorem. A! siostrzyczko droga, doprawdy, masz szczęście!
— On to szczęściem nazywa! Słyszysz Andreo?
— Niesprawiedliwą jesteś, uskarżając się na los — rzekł hrabia, wykręciwszy się na pięcie, aby rzucić się na sofę obok królowej — bo przecież wyszedłszy zwycięsko ze sławnej wyprawy kabrjoletowej...
— To raz — rzekła królowa, licząc na palcach.
— Z odwiedzin aparatu Mesmera...
— Zgoda, i to liczę. Dwa. A dalej?
— I ze sprawy balowej — szepnął jej do ucha.
— O jakim balu mówisz?
— O balu Opery.
— Nie rozumiem cię.
Roześmiał się.
— Jakiż głupiec ze mnie, wszcząłem rozmowę o tajemnicy.
— Tajemnicy! Doprawdy, bracie, wiem tylko, że mówisz o balu Opery i jestem bardzo zaintrygowana.
Słowa: Bal, Opera, obiły się o uszy Joanny. Podwoiła uwagę.
— Milczenie! — szepnął książę.
— Właśnie, że nie. Porozumiejmy się — dorzuciła królowa. Mówiłeś o jakiejś historji w Operze; chcę wiedzieć, co to takiego?
— A ja pragnę milczeć.
— Chcesz mi sprawić przykrość?
— Bynajmniej. Dość już powiedziałem, abyś zrozumiała, przypuszczam.
— Nic nie powiedziałeś.
— Chcesz zatem, abym mówił?
— Natychmiast.
— Nie byłaś na ostatnim balu w Operze?
— Ja! — wykrzyknęła królowa — ja na balu w Operze!
— Cicho! zmiłuj się.
— O! nie, mój bracie, krzyczmy... mówisz więc, że ja tam byłam?
— Niezawodnie, że tak, byłaś tam.
— Widziałeś mnie może? — zauważyła z ironją, lecz żartując jeszcze.
— Widziałem cię tam.
Królowa zerwała się z siedzenia i ogromnie wzruszona przeszła się po pokoju. Hrabia patrzał za nią ze zdziwioną miną. Andrea drżała z obawy i niepokoju. Joanna wpijała sobie w ciało paznogcie, aby zachować spokój.
Wreszcie królowa stanęła.
— Mój drogi — odezwała się do księcia — nie żartuj; wyznaj, że chciałeś się kosztem moim zabawić.
— Wyznam ci, jeżeli chcesz tego, siostro.
— Zmiłuj się. powiedz mi, że sam ukułeś tę bajkę, wszak prawda?
Spojrzał, mrugając na damy, i rzekł;
— Tak, ukułem, zechciej mi wybaczyć.
— Nie rozumiesz mnie, bracie — gwałtownie powtórzyła królowa. — Tak czy nie, wobec tych pań, czy cofasz to, coś powiedział? Nie kłam, nie oszczędzaj mnie!
Andrea i Joanna zniknęły za gobelinową zasłoną.
— A więc, siostro — cicho rzekł książę — gdy już ich nie było — powiedziałem prawdę; czemużeś mnie wcześniej nie ostrzegła.
— Tyś mnie widział na balu w Operze?
— Jak cię teraz widzę, i ty mnie widziałaś.
Królowa krzyknęła, przywołała Joannę i Andreę, pobiegła po nie i, ująwszy za ręce, przyprowadziła obie z pośpiechem.
— Moje panie, hrabia d‘Artois twierdzi — rzekła — że widział mnie w Operze.
— O! — wyszeptała Andrea.
— Nie czas już cofać się — ciągnęła królowa — dowiedzże, dowiedź!...
— Więc tak — zaczął książę. — Byłem z marszałkiem de Richelieu, z panem de Colonne, z... byłem w licznem towarzystwie. Maska ci spadła.
— Maska!
— Miałem ci już powiedzieć: to więcej, niż zuchwałe, siostro; lecz zniknęłaś mi, pociągnięta przez towarzysza, który prowadził cię pod rękę.
— Towarzysza! O! Boże! doprowadzasz mnie do szaleństwa.
— W błękitnem dominie — dodał książę.
Królowa przesunęła ręką po czole.
— Któregoż dnia to było? — zapytała.
— W sobotę.
— Boże mój! Boże! O której godzinie widziałeś mnie?
— Około drugiej albo trzeciej.
— Ostatecznie albo ja oszalałam albo ty jesteś szalony.
— Powtarzam ci, że to ja... może się omyliłem... Jednakże...
— Jednakże...
— Nie dręcz się tak... nie spostrzeżono tego... Przez chwilę sądziłem, że byłaś z królem, lecz osobistość ta mówiła po niemiecku, a król zna tylko język angielski.
— Po niemiecku... Niemiec. Ja mam dowody, bracie. W sobotę położyłam się o jedenastej.
Hrabia się ukłonił z uśmiechem niedowierzania.
— Powie ci to pani Misery.
Książę roześmiał się.
— Czemuż nie przywołasz jeszcze Wawrzyńca, szwajcara przy wodotryskach; on także będzie świadczył. Ja ulałem to działo, nie strzelajże z niego do mnie.
— O! nie mieć wiary do tego stopnia! — zawołała królowa z wściekłością.
— Wierzyłbym ci, gdybyś nie wpadła w gniew taki; lecz jakiż na to sposób! Jeśli ja powiem ci — tak, inni, przyszedłszy tu powiedzą — nie.

— Inni? jacy inni?
Beausire wyprzedził go o pięć minut.
— Na Boga! ci, którzy tak, jak ja, widzieli.

— A! to ciekawe, proszę. Są tacy, co mnie widzieli. A więc pokaż mi ich!
— Natychmiast... Czy tu jest Filip de Taverney?
— Mój brat? — powiedziała Andrea.
— On tam był, pani — odrzekł książę — czy chcesz, siostro, aby go zapytano?
— Żądam tego usilnie.
Królowa zawołała: posłano po Filipa aż do jego ojca, od którego tylko co wyszedł, po scenie którąśmy opisali. Spotkano go w drodze. Oznajmiono mu rozkaz królowej. Przybiegł.
Marja Antonina rzuciła się na jego spotkanie i, stanąwszy przed nim:
— Słuchaj pan — rzekła — czy jesteś zdolny powiedzieć prawdę?
— Tak, pani; kłamać nie umiem — odpowiedział.
— A więc powiedz... powiedz otwarcie, czy... czy widziałeś mnie w ciągu tego tygodnia w miejscu publicznem?
— Tak, pani — odrzekł Filip.
Można było słyszeć nieledwie, jak biły serca wszystkich zebranych w pokoju.
— Gdzieś mnie widział? — zawołała strasznym głosem królowa.
Filip milczał.
— O! panie, nie szczędź nikogo; brat mój utrzymuje, że mnie widział na balu w Operze, a pan gdzie mnie widział?...
— Tak, jak i pan hrabia d‘Artois, na balu w Operze.
Królowa, jak piorunem rażona, padła na sofę.
Potem zrywając się, jak pantera zraniona:
— To być nie może — zawołała — ja tam nie byłam. Miej się na baczności, panie de Tavernev, uważam, że przybierasz postawę purytanina; to było dobre w Ameryce, lecz tu, w Wersalu, myśmy francuzi.
— Wasza wysokość poniża pana de Taverney — odezwała się Andrea, blada z gniewu i oburzenia. — Jeżeli on mówi, że widział, to widział na pewno.
— I ty także — powiedziała Marja Antonina — i ty! Tego tylko jeszcze brakuje, żebyś i ty mnie tam widziała. Na Boga! jeżeli mam przyjaciół, którzy mnie bronią, to mam i przyjaciół, którzy mnie zabijają. Jeden świadek nie stanowi świadectwa, panowie.
— W chwili tej, gdy cię widziałem — rzekł hrabia d‘Artois — i spostrzegłem się, że to nie król był z tobą, przypuszczałem, że to siostrzeniec pana de Suffren ci towarzyszy. Jakże się nazywa ten dzielny oficer? Tak dobrze był wtedy przyjęty przez ciebie, iż uważałem go za twego rycerza honorowego.
Królowa się zarumieniła; Andrea zbladła, jak śmierć. Spojrzały na siebie obie i zadrżały. Filip zzieleniał.
— Pan de Charny — ciągnął hrabia d‘Artois. — Nieprawdaż, panie Filipie, że postawa tego błękitnego domina miała coś wspólnego z postawą pana de Charny?
— Nie zauważyłem tego, panie — odrzekł bez tchu Filip.
— Ale — mówił dalej hrabia — przekonałem się, że byłem w błędzie, bo nagle zobaczyłem pana de Charny. Stał tam z panem de Richelieu, naprzeciw ciebie, siostro, w chwili, gdy spadła ci maska.
— I on mnie widział? — zawołała królowa najnieroztropniej.
— Jeżeli tylko nie jest ślepy — odrzekł książę.
Królowa ruchem rozpaczliwym chwyciła za dzwonek.
— Co robisz? — zapytał książę.
— Chcę wybadać także pana de Charny, chcę do dna ten kielich wychylić.
— Nie sądzę, aby pan de Charny był w Wersalu — mruknął Filip.
— Dlaczego?
— Zdaje mi się, że mi mówiono, iż jest... niezdrów.
— Mówisz, że pan de Charny chory, a ja go tu widzę, bracie — rzekła Andrea, wyglądając przez okno.
— Widzisz go? wykrzyknął Filip, biegnąc do okna.
— Tak, to on.
Królowa, o wszystkiem zapominając, otworzyła okno z niezwykłą siłą i zawołała:
— Panie de Charny!

Obejrzał się i, oszołomiony z podziwu, skierował się ku pałacowi.
XXXVII
ALIBI

Pan de Charny wszedł, blady nieco, lecz wyprostowany wygląd jego nie zdradzał cierpienia.
Na widok tego świetnego zgromadzenia, przybrał postawę światowego człowieka i żołnierza zarazem.
— Miej się na baczności, siostro — szepnął królowej hrabia d‘Artois, — zdaje mi się, że zbyt wiele osób badasz.
— Bracie, świat całybym badała, aby znaleźć nareszcie kogoś, coby powiedział mi, że się pomyliłeś.
Charny, zobaczywszy Filipa, powitał go uprzejmie.
— Jesteś pan własnym katem — cichym głosem rzekł do przeciwnika Filip. — Wychodzić będąc rannym... widocznie chcesz umrzeć.
— Nie umiera się z zadraśnięcia o krzak w lasku Bulońskim — odparł Charny, szczęśliwy, że ukłuciem moralnem odpłacić mógł nieprzyjacielowi za bolesną ranę, zadaną szpadą.
Królowa, zbliżając się, przerwała tę rozmową, która niejako była podwójnem „na stronie“.
— Panie de Charny — rzekła — panowie ci mówią, że byłeś na balu w Operze?...
— Tak, Wasza wysokość — odpowiedział Charny z ukłonem.
— Powiedz nam, co tam widziałeś?...
— Czy Wasza wysokość pyta, co tam widziałem, czy kogo?...
— Właśnie... kogo widziałeś; bez żadnej dyskrecji tylko, panie de Charny, bez żadnych uprzejmych omówień.
— Czy wszystko mam powiedzieć, Waszej wysokości?...
— Wszystko, widziałeś mnie?...
Charny schylił głowę.
— Dobrze mnie pan widziałeś?...
— Tak, Wasza wysokość, w chwili, kiedy nieszczęściem maska królowej spadła.
Marja Antonina kurczowym ruchem ręki zmięła koronkę przy swojej chustce.
— Panie — odezwała się głosem, w którym bystrzejszy obserwator odgadłby łkanie, powyciągane wysiłkiem — przypatrz mi się dobrze, czy pewny tego jesteś?...
— O!... pani — zawołał młodzieniec, z pokorą chyląc czoło ku ziemi — czyż Wasza Wysokość nie ma prawa iść tam, gdzie się Jej podoba?... i, chociażby to piekło nawet było, skoroby noga Jej tam postała, piekło, mówię, uświęconemby zostało.
— Nie żądam, abyś pan czyn mój uniewinniał — rzekła królowa, — proszę tylko, abyś uwierzył, że go nie popełniłam.
— We wszystko uwierzę, co tylko Wasza wysokość mi rozkaże — odrzekł Charny, do głębi serca wzruszony tem naleganiem królowej, tą pokorą, pełną czułości, kobiety tak wyniosłej.
— Siostro!... siostro!.. tego już nadto — szepnął Marji Antoninie hrabia d‘Artois.
— A oni wierzą temu!... wierzą!... — zawołała królowa, nie posiadając się z gniewu i, tracąc odwagę, osunęła się na fotel, ukradkiem ocierając ślad łez, które duma spaliła na brzegach jej powiek. Nagle zerwała się.
— Siostro, przebacz mi — czule się odezwał hrabia d‘Artois — jesteś wśród wiernych przyjaciół; tajemnica, którą przerażasz się nadmiernie, nam jest tylko znana, a z serc naszych nikt jej nie wydrze, chyba z życiem naszem.
— Tajemnica!!... ależ ja jej nie chcę — zawołała królowa.
— Siostro!...
— Żadnych tajemnic. Chcę dowodu.
— Pani — odezwała się Andrea — ktoś idzie...
— Pani — przeciągłym głosem dodał Filip — to król!
— Król!... tem lepiej. O!... król jest jedynym moim przyjacielem; on mnie nie posądzi o winę, wtedy nawet, gdyby myślał, że jestem w błędzie; jak to dobrze, że tu przychodzi.
Król wszedł. Spojrzenie jego nie licowało z pomieszanemi twarzami dokoła królowej.
— Najjaśniejszy Panie!... — zawołała królowa, przychodzisz w porę. Panie, jeszcze jedna potwarz; jedna jeszcze zniewaga do zwalczenia.
— Cóż tam znowu?... — zapytał Ludwik XVI, podchodząc.
— Panie, pogłoska, nikczemna plotka. Ona się rozpowszechni. Wspomóż mnie, dopomóż, Najjaśniejszy Panie, bo teraz to już nie wrogowie moi mnie potępiają, lecz przyjaciele.
— Przyjaciele twoi?...
— Ci panowie, mój brat, przepraszam!. pan hrabia d‘Artois, pan de Taverney, niezbicie dowodzą mi, że widzieli mnie na balu w Operze.
— Na balu w Operze — wykrzyknął król, marszcząc brwi. Złowrogie milczenie zawisło nad zgromadzeniem. Pani de la Motte widziała ponury niepokój króla. Widziała śmiertelną bladość królowej; jednem, jedynem słowem mogłaby obalić oskarżenie i uratować na przyszłość królową.
Lecz interes osobisty nie pozwolił jej na to. Powiedziała sobie, że już za późno; że skoro poprzednio zataiła prawdę, straciłaby łaskę, przyznawszy się do tego.
Król zaś powtórzył, pełen udręczenia:
— Na balu w Operze?... Kto mówił?... Czy hrabia Prowancji wie o tem?...
— Ależ to nieprawda — zawołała królowa głosem zrozpaczonej niewinności. — To nieprawda, pan hrabia d Artois, pan de Taverney się myli. Myli się pan, panie de Charny. Zresztą — pomylić się można.
Skłonili się wszyscy.
— Dalej!... — krzyknęła królowa, — sprowadzić tu ludzi moich, wybadać wszystkich!... Wszak prawda, że bal ten był w sobotę?... Więc cóż to ja robiłam w sobotę?... Niech mi kto powie, bo w głowie mi się mąci, doprawdy. i jeżeli tak dalej będzie, gotowa jestem i ja uwierzyć temu, że byłam na tym ohydnym balu; wreszcie, panowie, powiedziałabym, gdybym tam była.
Naraz król postąpił parę kroków, z okiem rozjaśnionem, pogodnem czołem, z wyciągniętemi rękoma.
— To było w sobotę?... — zapytał, — w sobotę, panowie?..
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— E!... — rzekł, uspakajając się coraz bardziej i coraz weselszy — poco tu badać innych, zapytać wypada tylko pokojową twoją, Marję. Przypomni sobie może, o której godzinie tego dnia przyszedłem do ciebie; zdaje mi się, że było to o jedenastej wieczorem.
— A!... — krzyknęła królowa, upojona radością — tak, Najjaśniejszy Panie!...
Rzuciła się w jego objęcia; następnie, spłoniona i zmieszana, czując spojrzenia wszystkich na sobie, ukryła twarz na piersiach króla, który z czułością całował jej piękne włosy.
— No!.. — odezwał się hrabia d‘Artois, — kupuję sobie okulary; lecz, przez Boga żywego, sceny tej za miljonybym nie oddał; wszak prawda, panowie?
— Widzicie więc, panowie — odezwał się król, z zadowoleniem kładąc nacisk na trzy pierwsze wyrazy — dlaczego niepodobieństwem jest, aby nocy tej królowa mogła być na balu w Operze. Uwierzcie temu, jeżeli wam się podoba; pewny jestem, że królowej wystarcza najzupełniej, iż ja jej wierzę.
— Ha! — dodał hrabia d‘Artois — niech co chce myśli sobie o tem hrabia Prowancji, lecz żonie jego trudniej będzie w ten sposób dowieść swego alibi, wtedy, kiedy posądzona zostanie o przepędzenie nocy poza domem.
— Bracie!
— Całuję twoje rączki, Najjaśniejszy Panie.
— Karolu, idę z tobą — rzekł król, raz jeszcze całując królowę.
Filip stał jak wryty.
— Panie de Taverney — surowo odezwała się królowa — czy zechcesz towarzyszyć hrabiemu d‘Artois?
Filip wyprostował się nagle. Krew mu nabiegła do skroni i oczu. O mało nie zemdlał. Ledwie zdobył się na to, aby ukłonić się, spojrzeć na Andreę, złowieszcze wejrzenie rzucić Charny‘emu i zdławić w piersiach szaloną boleść. Wyszedł.
Zostali tedy we czworo: królowa, Andrea. pani de la Motte i hrabia de Charny. Andrea czuła, że pękłoby chyba jej serce, gdyby, poszedłszy za Filipem, dla pocieszenia go, co było jej obowiązkiem, pozostawała swobodnie Charny‘ego z panią de la Motte i królową. Byłoby to właściwie sam na sam dla królowej i Charny‘ego. Odgadywała to po mince hrabiny skromnej, a poufałej zarazem. Trudno wytłumaczyć, co odczuwała. Byłabyż to miłość?
— O! miłość — myślała. Nie zapuści korzeni w sercu, sprofanowanem wspomnieniami, na gruncie, łzami zmrożonym. Nie, to, co panna de Taverney uczuwała dla Charny‘ego, nie było miłością. Myśl tę z wysiłkiem oddalała od siebie, przysięgła sobie bowiem, że nic już na ziemi tej nie ukocha. Czemuż zatem cierpiała tak gorzko, kiedy Charny skierował do królowej te słowa, pełne czci i bezgranicznego przywiązania? Chyba była to tylko zazdrość.
Tak, przyznawała się do tego uczucia przed sobą; nie była zazdrosną o miłość, jaką mężczyzna powziąć mógł dla innej, niż ona kobiety, lecz o kobietę, zdolną wzbudzić, przyjąć i upoważnić tę miłość.
Ze smutkiem spoglądała na przesuwających się przed jej oczami rozkochanych, pięknych rycerzy nowego dworu. Ci dzielni i pełni ognia ludzie nie pojmowali jej wcale, i oddalali się, złożywszy jej hołd, jedni dlatego, że chłód jej nie był obłudny, inni znowu, że oziębłość ta była w dziwnej sprzeczności z atmosferą, w której żyła Andrea. Żyjąca zagadka nie ma w sobie powabu; Andrea wiedziała o tem dobrze; zauważyła spojrzenia, odwracające się od niej stopniowo, zauważyła umysły, rozumowi jej niedowierzające, lub zaprzeczające go zgoła. Więcej jeszcze widziała. Zaniedbanie to stawało się nawyknieniem u dawnych znajomych, a u nowych instynktem; nie było już we zwyczaju zbliżać się do panny de Taverney, aby pomówić z nią. Ktokolwiek pokłonił się pannie de Taverney, wykręcał się zaraz na pięcie i uśmiechał się do innej kobiety, ponieważ obowiązek względem Andrei już spełnił. Wszystkie te oznaki nie uszły bystrych oczu dziewczyny. Ona, której serce doznało rozmaitych udręczeń, ani jednej nie doznawszy rozkoszy, ona, która czuła przybywające lata z całym orszakiem bladej tęsknoty i wspomnień czarnych; w głębi serca wzywała tego, co gromi więcej, niż przebacza, i w bezsennych nocach rozważała rozkosze, będące udziałem szczęśliwych kochanków wersalskich.
Gdy spotkała Charnego, gdy ujrzała oczy młodzieńca, które z ciekawością na niej się zatrzymując, zwolna otaczały ją, jakgdyby siecią sympatyczną, zapomniała o dziwnej powściągliwości, jaką wobec niej zachowywali wszyscy dworzanie. Dla tego mężczyzny była więc kobietą. On rozbudził w niej życie. Stąd też panna de Taverney przywiązała się tak nagle do tego człowieka, który dał jej odczuć całą jej żywotność. Dlatego unieszczęśliwiała ją myśl, że inna kobieta miała zniweczyć sny jej, zaledwie wyszłe ze złocistych podwoi.
Panna de Taverney, nie chcąc zostawić królowej sam na sam z panem de Charny, nie chciała jednak należeć do rozmowy, po odprawie, jakiej brat jej doznał.
Usiadła przy rogu kominka, plecami nieledwie zwrócona do grupy, którą tworzyła królowa siedząca, stojący, napół pochylony Charny, i pani de la Motte, wyprostowana, we framudze okna, gdzie udana jej nieśmiałość znalazła sobie schronienie, a ciekawość dogodny punkt obserwacyjny. Królowa milczała przez chwilę, nie wiedziała bowiem, jak zawiązać rozmowę po tem drażliwem wyjaśnieniu, jakie nastąpiło przed chwilą.
Charny wydawał się cierpiącym, a postawa ta zjednywała mu królowę.
Nareszcie Marja-Antonina przerwała milczenie i, odpowiadając na myśl swoją i innych, odezwała się nagle:
— To dowodzi, że nie brak nam nieprzyjaciół. Ktoby uwierzył, że takie nikczemne rzeczy dzieją się na dworze francuskim, ktoby uwierzył, nieprawdaż, panie?
— Ależ, mój Boże! — odrzekł Charny — dla Waszej Wysokości niema nieprzyjaciół, tak samo jak węży dla orła. Wszystko, co nisko pełza po ziemi, do niej przylgnąwszy, nie może szkodzić tym, którzy ponad obłoki się wznoszą.
— Panie — żywo odrzekła królowa — wiem o tem, iż powróciłeś z wojny zdrów i cały; tak samo z pośród burz morskich wyszedłeś zwycięski i kochany; gdy tymczasem ci, których wrogowie, jakich my mamy naprzykład, zbrukają dobrą sławę śliną oszczerstwa, tych życiu niebezpieczeństwo nie grozi, wszak prawda, lecz po każdej burzy takiej starzeją się, przywykają do pochylania czoła, z obawy, aby ich nie spotkała obelga. A gdybyś pan wiedział, jak to ciężko być znienawidzonym.
Lecz Charny nie odpowiedział, otarł chustką czoło, szukając oparcia na poręczy fotela, i pobladł okropnie.
Królowa, widząc to, rzekła:
— Pan, przyzwyczajony do powiewów morskich, nie będzie w stanie oddychać w ciężkiej atmosferze buduarów wersalskich.
— O! pani — odrzekł Charny — ale o godzinie drugiej muszę być na służbie i, jeżeli Wasza Wysokość nie rozkaże mi zostać...
— Bynajmniej — odparła królowa — wiemy, co to jest służba, nieprawdaż, Andreo?
Potem, zwracając się do Charny‘ego z minką lekko urażona, rzekła:
— Wolny jesteś, panie Charny.
I pożegnała młodego oficera skinieniem ręki. Charny złożył ukłon, jak człowiek, któremu się spieszy, i zniknął za kotarą. Po upływie kilku chwil słyszeć się dało w przedpokoju coś nakształt jęku, następnie głosy kilku osób nadbiegających z pośpiechem. Królowa znajdowała się blisko drzwi, bądź wypadkowo, czy tez, ze chciała popatrzeć za Charnym, którego nagle odejście wydało się jej niezwykłem.
Uniosła portjery, wydała lekki okrzyk i chciała rzucić się naprzód. Lecz Andrea, która nie spuszczała jej z oka, stanęła pomiędzy nią i drzwiami, mówiąc:
— O! pani!
Królowa badawczo wpatrzyła się w nią, ale ona z mocą wzrok ten wytrzymała. Pani de la Motte wyciągnęła szyję. Królowa jednak zobaczyła pana de Charny zemdlonego, do którego służba i straże nadbiegły z pomocą. Królowa, dostrzegłszy ruch pani de la Motte, z pośpiechem zamknęła drzwi. Zapóźno jednak, pani de la Motte już widziała.
Zapanowała chwila milczenia.
— To dziwne! — niespodzianie odezwała się królowa, a słowa te dreszczem przejęty jej towarzyszki. — Wszystko mi się zdaje, że pan de Charny wątpi jeszcze...
— O czem, pani? — zapytała Andrea.
— Ależ o bytności mojej w pałacu podczas owej nocy balowej.
— O! pani!
— Wszak prawda, hrabino, iż mam słuszność? — powiedziała królowa — że pan de Charny jeszcze powątpiewa.
Andrea zagryzła wargi.
— Brat mój nie jest niedowiarkiem takim, jak pan de Charny — rzekła — on zdawał się być zupełnie przekonanym.
— O! byłoby to źle bardzo — kończyła królowa, nie słuchając odpowiedzi Andrei. — W takim razie młodzieniec ten nie miałby tak szlachetnego i czystego serca, jak myślałam.
Poczem z gniewem w dłonie uderzając:
— A jakże ma wierzyć! — wykrzyknęła — jeżeli widział? hrabia d‘Artois, pan Filip, widzieli także, tak mówią przynajmniej; wszyscy widzieli, i trzeba było dopiero słowa królewskiego, aby uwierzono, a raczej udawano, że wierzą. O! coś się w tem wszystkiem kryje, coś co muszę wyświetlić, jeżeli nikomu to na myśl nie przyszło. Nieprawdaż, Andreo, że trzeba koniecznie wyszukać i odkryć przyczynę tego wszystkiego?
— Wasza Wysokość ma słuszność — odrzekła Andrea — i pewna jestem, że pani de la Motte podziela moje zdanie. Czy tak, pani?
Pani de la Motte, niespodzianie zagadnięta, nie odpowiedziała.
— Bo przecie — rzekła królowa — mówią, że i u Mesmera mnie widziano.
— Tam Wasza Wysokość była — pośpieszyła wtrącić z uśmiechem pani de la Motte.
— Nie przeczę — odparła królowa — lecz nie robiłam tego, co pamflet opiewa. Potem widziano mnie jakoby w Operze, a tam już wcale nie byłam.
Zastanowiła się chwilę, poczem nagle zawołała gwałtownie:
— O! znalazłam prawdę.
— Prawdę? — wyjąkała hrabina.

— Niech poproszą tu pana de Crosne — przerwała królowa wesoło, zwracając się do wchodzącej pani Misery.
XXXIX
PAN DE CROSNE

Pan de Crosne znalazł się w wielkim kłopocie, po wyjaśnieniu, jakie nastąpiło pomiędzy parą królewską. Nie mała to bowiem trudność poznać tajemnice kobiety, jeżeli w dodatku kobietą ową jest królowa i gdy się ma polecone bronić jednocześnie godności korony i sławy niewieściej. Pan de Crosne czuł, iż pierwszy gniew i oburzenie monarchini spadnie na jego głowę; lecz silny poczuciem spełnionego obowiązku i uczciwością, znaną powszechnie, wszedł śmiało i spokojnie, z uśmiechem na ustach.
Królowa siedziała zachmurzona i poważna.
— Panie de Crosne — rzekła — teraz na nas dwoje kolej wytłumaczenia się.
— ]estem na rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
— Powinieneś znać przyczynę tego, co mnie spotyka, panie naczelniku policji.
Pan de Crosne obejrzał się z nieufnością.
— Nie obawiaj się pan — ciągnęła królowa — znasz pan damy tu obecne; o! bo pan znasz wszystkich!
— Prawie — odpowiedział urzędnik — znam osoby, wiem okoliczności, lecz nie wiem, o czem Wasza Królewska Mość mówi.
— Będę zatem zmuszona objaśnić pana odrzekła królowa, niemile dotknięta spokojem naczelnika policji. Mogłabym pocichu, na uboczu, jak to czynią inni, wtajemniczyć pana w moje przypuszczenia; lecz pragnę mówić jawnie.
Otóż przypisuję wszystko, co mnie spotyka i na co się uskarżam, złej woli jakiejś osoby, do mnie podobnej, która afiszuje się publicznie, a pan i podwładni jego sądzicie, iż mnie tam spotykacie.
— Podobieństwo do Waszej Królewskiej Mości! — zawołał pan de Crosne, zajęty mową królowej i nie zważając na pomieszanie Joanny i Andrei.
— Czy uważasz to za niemożebne, panie naczelniku policji, i wolisz przypuszczać, że się mylę lub pana oszukuję?
— Nie mówię tego, lecz jakiekolwiek byłoby podobieństwo z Waszą Królewską Mością, musi być zawsze taka różnica, że oko wprawne się nie omyli.
— A jednak było inaczej, ponieważ się pomylono.
— Ja mogę dać przykład takiego podobieństwa do Waszej Królewskiej Mości — przerwała Andrea.
— Tak!...
— Gdy mieszkaliśmy z ojcem w Taverney Maison-Rouge, mieliśmy służącą, która dziwnym trafem...
— Była do mnie podobna?
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Co się stało z tą dziewczyną?
— Nie znaliśmy jeszcze całej wielkości duszy Waszej Królewskiej Mości; ojciec mój obawiał się, aby to podobieństwo nie było ile uważane przez królowę, i, przybywszy do Trianon, ukrywaliśmy dziewczynę przed oczami dworu.
— Słyszysz, panie de Crosne?...
Aha! zaczyna cię to zajmować!
— Bardzo, Najjaśniejsza Pani.
— Mów dalej, droga Andreo.
— Otóż dziewczyna ta, niespokojnego charakteru, ambitna i przewrotna, sprzykrzyła sobie ukrywanie, zrobiła znajomość jakąś podejrzaną i pewnego wieczora, gdy wróciłam do siebie, nie zastałam jej w domu. Szukano wszędzie napróżno. Przepadła bez śladu.
— Musiała cię w dodatku okraść, ten mój sobowtór?
— Nie, Najjaśniejsza Pani, albowiem nic nie posiadałam.
Joanna słuchała z natężoną uwagą.
— Nie wiedziałeś pan nic o tem, panie de Crosne? — zapytała królowa.
— Nie, pani.
— Więc znajduje się kobieta, uderzająco do mnie podobna; wypadek tej doniosłości zdarza się w państwie i jest powodem poważnych nieporozumień, a pan nie jesteś zawiadomiony?
— Przysięgam, że nic nie wiedziałem. Wolno zwyczajnym ludziom porównywać z mocą boską władzę naczelnika policji lecz Wasza Królewska Mość, tak wysoko postawiona, pojmuje doskonale, iż urzędnicy królewscy są tylko ludźmi. Nie kieruję wcale wypadkami, a zdarzają się tak nadzwyczajne, przechodzące pojęcie ludzkie...
— Mój panie, jeżeli człowiek otrzymuje władzę przenikania nieledwie myśli otaczających go, jeżeli za pomocą agentów opłaca szpiegów, a ci mogą nawet opisać ruchy moje przed lustrem, gdy się ubieram, i jeżeli człowiek ten nie jest panem wypadków...
— Wtedy, gdy Najjaśniejsza Pani spędziła noc poza obrębem swych apartamentów, wiedziałem o tem. Policja moja była dobrą? wszak prawda? Dnia tego Wasza Królewska Mość odwiedziła damę, którą znajduję obecnie tutaj. Gdy Wasza Królewska Mość ukazała się na zebraniu u Mesmera, wiedziałem także, agenci moi poznali ją odrazu. Na balu w Operze tak samo...
Królowa podniosła głowę gwałtownie.
— Błagam o pozwolenie dokończenia. Mówię to samo, co książę d‘Artois..leżeli brat mógł się pomylić, cóż agent winien? Czyż policja nie okazała się dobrze powiadomiona o postępku dziennikarza Réteau, ukaranego już przez pana de Charny?
— Przez pana de Charny? — zawołały razem Andrea i królowa.
— Zdarzenie to niedawne a ślady kija są jeszcze że na grzbiecie dziennikarza. Podobne awantury były rozkoszą pana de Sartines, mego poprzednika, gdy je opowiadał zmarłemu królowi lub jego faworycie.
— Pan de Charny miał do czynienia z tym nędznikiem?
— Dowiedziałem się o tem przez policję, tak potępioną przez Waszą Królewską Mość. Nie można jej tez odmówić pewnego sprytu, skoro odkryła i pojedynek, który potem nastąpił.
— Jakto! pan de Charny miał pojedynek! — zawołała królowa.
— O! nie, dziennikarz, zbity przez pana de Charny, nie byłby w stanie tak go ranić szpadą, aby pan de Charny aż zemdlał w przedpokoju Waszej Królewskiej Mości.
— Ranny! — zawołała królowa — gdzie? kiedy? Chyba mylisz się, panie de Crosne.
— O, Najjaśniejsza Pani często mi to zarzuca, lecz dzisiaj musi przyznać...
— Przecież był tutaj przed chwilą.
— Wiem o tem.
— O! — rzekła Andrea — ja odrazu spostrzegłam, że cierpi.
Czuć było w tem, co mówiła, niechęć; królowa spojrzała na nią ostro, lecz Andrea oczu nie spuściła.
Pan de Crosne przyglądał się kobietom, które, prócz Joanny nie domyślały się, iż odkrywają uczucia swoje przed naczelnikiem policji.
Nakoniec królowa odezwała się:
— Z kim i o co pojedynkował się pan de Charny?
Andrea uspokoiła się.
— Z osobą, która... Lecz na Boga! nie potrzebuję wymieniać. Przeciwnicy są obecnie najzupełniej pogodzeni, ponieważ przed chwilą rozmawiali ze sobą w obecności Waszej Królewskiej Mości.
— Tu!... w mojej obecności?
— Tu, w tem miejscu... skąd zwycięzca wyszedł pierwszy przed dwudziestu minutami.
— Pan de Taverney! — zawołała królowa z błyskawicą w oczach.
— Tak jest, rzeczywiście — odrzekł de Crosne — pan Filip de Taverney bił się z panem de Charny.
Królowa klasnęła w ręce, co było u niej dowodem gniewu.
— To niewłaściwe... nieprzyzwoicie — powiedziała. — Jakto?... zwyczaje amerykańskie stosować w Wersalu? O! nie, na to nie pozwolę.
Andrea i pan de Crosne pospuszczali głowy.
— Ponieważ walczyło się wspólnie z Lafayetem i Waszyngtonem — mówiła z ironiją — ma się zatem chęć zamienić dwór mój w arenę walki z szesnastego wieku; o nie! nic z tego nie będzie... Andreo! powinnaś była wiedzieć o pojedynku brata?
— Dowiedziałam się w tej chwili — odpowiedziała.
— O co się bił?
— Moglibyśmy zapytać pana de Charny, który się z nim pojedynkował — rzekła Andrea, blada i z błyszczącemi oczyma.
— Nie pytam, co zrobił pan de Charny — rzekła królowa wyniośle — pytam o pana Filipa de Taverney.
— Jeżeli brat mój wyzwał pana de Charny, to tylko w usłudze królowej z pewnością.
— To znaczy, że pan de Charny był przeciw mnie?
— Mam zaszczyt zwrócić uwagę Waszej Królewskiej Mości, że mówię o bracie moim jedynie.
Marja Antonina uspokoiła się, lecz potrzebowała na to całej mocy swego charakteru.
— Dziękuję, panie de Crosne — rzekła — przekonałeś mnie, że policja spełnia swój obowiązek, tylko ja miałam głowę odurzoną doniesieniami, podejrzeniami niegodnemi. Pomyśl, proszę, o podobieństwie, o którem mówiłam.
Żegnam pana.
Andrea czuła, że pożegnanie i do niej się stosuje, ukłoniła się zatem ceremonjalnie. Królowa skinęła jej głową obojętnie.
Joanna złożyła ukłon, jak przed ołtarzem i zabierała się także do wyjścia.
Pani Misery ukazała się we drzwiach i rzekła do królowej:
— Podobno Wasza Królewska Mość rozkazała przyjść panom Bochner i Bossange?
— A! prawda, moja dobra Misery, prawda. Niech wejdą. Zostań pani de la Motte, pragnę pogodzić króla z panią.
Królowa, mówiąc to, starała się w lustrze dojrzeć wyraz twarzy Andrei, która wolno i z powagą opuszczała gabinet; chciała może obudzić w niej zazdrość, faworyzując Joannę.
Andrea znikła za portjerą, nie zmieniwszy wyrazu, jak statua marmurowa.
— A! ze stali są ci Taverney’owie — szepnęła królowa z westchnieniem — ze stali, lecz i ze złota czystego...

— Dzień dobry, panowie jubilerzy, co przynosicie mi nowego? Wiecie dobrze, że pieniędzy nie mam.

XL
KUSICIELKA

Pani de la Motte wróciła na miejsce i, stojąc skromnie, bacznie słuchała, co mówią.
Panowie Bochner i Bossange, ubrani ceremonjalnie, zbliżyli się, kłaniając, aż do fotela, na którym Marja-Antonina siedziała.
— Przyszliście, panowie, zapewne, aby mi opowiadać znów o jakich klejnotach. Źle bardzo trafiliście...
Bochner, jako wymowniejszy i śmielszy, odpowiedział:
— Najjaśniejsza Pani, nie przychodzimy tu z towarem naszym, w obawie natręctwa.
— O! — odrzekła królowa, — obejrzeć biżuterje, nie znaczy jeszcze, aby zaraz je kupić!
— Rozumiemy to, Najjaśniejsza Pani — ciągnął Bochner — lecz przychodzimy obecnie dla spełnienia obowiązku i to nas ośmiela.
— Obowiązku... jakiego — zapytała królowa zdziwiona.
— Idzie tu jeszcze o naszyjnik djamentowy, którego Wasza Królewska Mość nie raczyła nabyć.
— A! o naszyjnik... znów więc powracamy do niego — zawołała Marja-Antonina, ze śmiechem.
Bochner milczał poważny.
— Rzeczywiście, bardzo był piękny — ciągnęła królowa.
— Tak piękny — powiedział Bossange — iż tylko Wasza Królewska Mość godna jest ubrać się w niego.
— Pociesza mnie to jedynie — odrzekła Marja-Antonina z westchnieniem, które dostrzegła pani de la Motte że wart jest... półtora miljona, wszak prawda, panie Bochner?
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— A zatem, panowie, czego nie mogłam i nie powinnam kupić, tego nikt inny mieć nie będzie... Powiecie mi, że można go podzielić i sprzedać, że i tak będzie dobry... Prawda, lecz nie zazdroszczę nikomu posiadania kilku djamentów, mogłabym zazdrościć całości jedynie...
Królowa zatarła ręce z ukontentowania, iż może podrażnić trochę jubilerów.
— Wasza Królewska Mość jest w błędzie — powiedział Bochner — zaraz się to pokaże, gdy opowiemy, w jakim celu przybyliśmy: Naszyjnik już sprzedany!
— Kto go kupił? — zapytała królowa.
— A! Najjaśniejsza Pani, to tajemnica stanu.
— Tajemnica stanu! znamy się na tem. Strzeż się, panie Bochner, jak mi nie powiesz, każę ci ukraść twoją tajemnicę panu de Crosne.
— Z Waszą Królewską Mością nie ośmieliłbym się postępować, jak z innymi klijentami; przyszliśmy oznajmić, że naszyjnik sprzedany, bo tak jest rzeczywiście. Zmuszeni jesteśmy zamilczeć imię nabywcy, wskutek przybycia pewnego sekretnego ambasadora.
Królowa, usłyszawszy o ambasadorze, śmiać się zaczęła na nowo.
Zwróciła się do pani de la Motte, mówiąc:
— Wyborny ten Bochner, bo nawet sam zdaje się wierzyć w to, co mówi. No, Bochner, powiedz choć nazwę kraju, z którego ambasador przybył?... Nie chcesz? — dodała wesoło — no, to choć pierwszą literę... dalej...
— Jest to jego ekscelencja ambasador portugalski — powiedział Bochner, głos zniżając, jakgdyby pragnął, ażeby pani de la Motte nie dosłyszała.
Królowa przestała się śmiać.
— Ambasador Portugalji — powiedziała — przecież niema go tu wcale, panie Bochner.
— Przybył umyślnie, Najjaśniejsza Pani.
— Do panów... incognito?
— Tak.
— Któż to taki?
— Pan de Souza.
Królowa nie odpowiedziała. Pokiwała głową, potem jakby pogodzona z tem, co zaszło, rzekła:
— Winszuję królowej portugalskiej, djamenty rzeczywiście są przepyszne. Nie mówmy o tem więcej.
— Przeciwnie, Wasza Królewska Mość raczy pozwolić mi...
— Pozwoli nam mówić — przerwał Bochner, spoglądając na wspólnika.
Bossange skłonił się.
— Czy zna pani te djamenty, hrabino? — zawołała królowa, zwracając się do Joanny.
— Nie, Najjaśniejsza Pani.
— Bardzo są piękne!... Szkoda, że panowie nie przynieśli ich...
— Oto są — rzekł Bossange skwapliwie.
I wyjął z kapelusza, który trzymał pod pachą, płaskie pudełeczko.
— Obejrzyj, hrabino, obejrzyj, jesteś kobietą, to cię zajmie — rzekła królowa.
Odsunęła się od stoliczka, na którym Bochner rozłożył naszyjnik, a światło, padające na kamienie, uwydatniło blask ich czarujący.
— Pyszne!... zachwycające!... — wołała Joanna pod wpływem szału.
— Półtora miljona, które zmieściłyby się na dłoni — odparła królowa, zimno, filozoficznie, jakby sam Rousseau powiedział w okoliczności podobnej.
Lecz Joanna widziała zupełnie co innego w tej obojętności i nie traciła nadziei przekonania królowej, więc, po długiem oglądaniu, rzekła:
— Panowie mieli słuszność i tylko jedna królowa godna jest nosić ten naszyjnik, a tą królową jest Wasza Królewska Mość.
— Pomimo to, moja Królewska Mość, nosić go nie będzie — odparła Marja-Antonina.
— Nie byliśmy zdolni wysłać go za granice Francji, aby wprzód nie wyrazić u stóp Waszej Królewskiej Mości żalu naszego z tego powodu. Jest to klejnot, znany Europie całej, który sobie wydzierają. Jeżeli z powodu odmowy królowej Francji, którakolwiek inna monarchini ozdobi się nim, nasza duma narodowa wtedy tylko zgodzi się na to, gdy Wasza Królewska Mość ostatecznie, nieodwołalnie odmówi.
— Raz już odmówiłam — odpowiedziała królowa — i odmówiłam publicznie. Zanadto mnie chwalono, abym tego żałowała.
— O!... pani — powiedział Bochner — jeżeli lud uważał za wzniosłe, że Wasza Królewska Mość przekłada okręt nad naszyjnik, to szlachta, która tak samo jest patrjotyczną, nie zdziwiłaby się, gdyby królowa Francji kupiła naszyjnik, kupiwszy wpierw okręt.
— Nie mówmy więcej o tem — rzekła Marja Antonina, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na klejnoty.
Joanna westchnęła.
— Wzdychasz, hrabino!... Gdybyś była na mojem miejscu, tak samobyś postąpiła.
— Nie wiem — szepnęła Joanna.
— Czy się już napatrzyłaś do syta?... — rzekła królowa.
— Patrzyłabym bez końca, Najjaśniejsza Pani.
— Pozwólcie, panowie, nacieszyć się tej ciekawskiej. Djamentom to nic nie zaszkodzi, zawsze, niestety, warte będą półtora miljona.
Słowa te dały do myślenia hrabinie. Królowa żałuje, więc pragnie mieć, więc pragnęła zawsze posiadać naszyjnik, pomimo, że się go wyrzekła.
Tak rozumowała Joanna i odezwała się:
— Półtora miljona, Najjaśniejsza Pani, na szyi twojej, przyprawiałoby o zazdrość śmiertelną kobiety wszystkie, gdyby nawet bogate były, jak Kleopatra, lub piękne jak Venus.
I, wyjąwszy szybko z pudełka naszyjnik, zapięła go zręcznie i niespodzianie na śnieżnej białości szyi Marji Antoniny, tak, że ta znalazła się w mgnieniu oka oblana [blaskiem fosforycznym brylantów.
Marja Antonina zbliżyła się do lustra.
Szyjka jej szczupła, jak u Joanny Grey, ta szyjka cudowna, jak kielich lilji i, jak ten kwiat Wirgiljuszowy, przeznaczona spaść pod żelazem, wznosiła się, otoczona lokami złocistemi z pośród fali brylantowej.
Następnie, opanowana grozą jakąś nieznaną, chciała zrzucić naszyjnik z ramion.
— Dosyć!... — zawołała — dosyć tego!...
— Spoczywał na szyi Waszej Królewskiej Mości — wykrzyknął Bochner — nie może należeć już do nikogo!...
— Niepodobna — odparła królowa stanowczo. — Mogę pobawić się klejnotami, lecz pragnąć ich byłoby grzechem.
— Wasza Królewska Mość ma dość czasu do namysłu — szepnął Bochner — jutro przyjdziemy...
— Czy zaraz czy potem, zapłacić trzeba zawsze. Dlaczego macie czekać?... Potrzebujecie pieniędzy, a płacą wam zapewne dobrze...
— Tak, Najjaśniejsza Pani, gotówką — odparł po kupiecku Bochner.
— Zabierajcie!... — zawołała królowa — schowajcie djamenty do pudełka!... Prędko!... prędko!...
— Wasza Królewska Mość zapomina może, że klejnoty podobne to gotówka i że za sto lat naszyjnik tę samą posiadać będzie wartość.
— Daj mi, hrabino, półtora miljona — odparła królowa z uśmiechem wymuszonym — a zobaczymy...
— O!... gdybym je miała!... — zawołała Joanna — gdybym miała...
Zamilkła. Milczenie bywa często od słów wymowniejsze.
Bochner i Bossange wolniutko chowali djamenty; królowa nie obejrzała się nawet.
Znać było przymus w zachowaniu się Marji Antoniny, znać było walkę wewnętrzną i zwycięstwo, z trudem otrzymane. Według zwyczaju swego, w podobnem usposobieniu, wzięła książkę i przerzucała kartki jej, nie czytając.
Jubilerzy zabierali się do opuszczenia gabinetu, mówiąc:
— Zatem Wasza Królewska Mość odmawia stanowczo?...
— Tak... stanowczo! — i, rumieniąc się, Marja Antonina, westchnęła.
Królowa w stała niespodzianie, przeszła po pokoju, a zatrzymując się przed Joanną:
— Hrabino — rzekła głosem ostrym — zdaje się, że król nie przyjdzie. Odłóżmy na drugi raz prośbę naszą.
Joanna złożyła ukłon pokorny i wychodziła.
— Nie zapomnę o pani — dodała królowa z dobrocią.
Joanna ucałowała gorąco rękę królowej i wyszła nareszcie, zostawiając ją smutną i odurzoną.
— Boleść z powodu niemożności posiadania, szał i pragnienie klejnotów — myślała Joanna. — I ona jest królową!... O!... nie, to tylko kobieta.

I znikła, rozmyślając dalej...

XLI
AMBICJA POD MASKĄ MIŁOŚCI

Joanna była także kobietą... choć nie królową.
Znalazłszy się w powozie, porównywała pałac wspaniały w Wersalu i paradne umeblowanie z czwartem piętrem przy ulicy Saint-Gilles i służbę wygalowaną królowej, ze starą służącą swoją. Niebawem jednak poddasze skromne i stara sługa znikły z myśli, jak widziadła przykre, a natomiast przedstawił się jej mały pałacyk na przedmieściu św. Antoniego, elegancki, miły, urządzony z komfortem. Lokaje nie tak świetni jak w Wersalu, lecz równie uszanowania pełni i posłuszni na każde skinienie.
Ten pałacyk, ta służba, to był jej Wersal; królowała w nim jak Marja Antonina u siebie, a rozkazy, życzenia ledwie objawione, równie szybko i dokładnie spełniano, jakgdyby władała berłem. Toteż rozpogodzona, z uśmiechem na ustach, powróciła do siebie. Nie było późno jeszcze, usiadła zatem przy biurku, napisała bilecik, wsunęła w kopertę pachnącą, położyła adres i zadzwoniła.
Lokaj ukazał się na progu.
— O! — pomyślała — królowa nie jest lepiej obsłużoną.
Wyciągnęła rękę:
— List do jego ekscelencji kardynała de Rohan — powiedziała.
Służący zbliżył się z uszanowaniem, wziął list i wyszedł, nie rzekłszy słowa.
Nie upłynęło pięć minut, gdy zapukano do drzwi.
— Proszę wejść — powiedziała pani de la Motte.
Ukazał się ten sam lokaj.
— Co to znaczy? — zapytała Joanna, rozgniewana, że rozkazu jej nie wypełniono.
— W chwili, gdy wychodziłem z poleceniem pani hrabiny — odpowiedział sługa — Jego Ekscelencja zajechał przed pałac. Oznajmiłem, że idę do niego. Wtedy wziął list pani hrabiny, przeczytał, wyskoczył z powozu wszedł i kazał się oznajmić.
— Cóż dalej?
— Jego ekscelencja czeka i prosi, żeby pani raczyła go przyjąć.
Lekki uśmiech ukazał się na ustach hrabiny; namyśliła się parę minut, potem rzekła z zadowoleniem widocznem:
— Prosić!
Czy chciała dogodzić ambicji, każąc czekać w przedpokoju księciu? czy może potrzebowała ułożyć plan jaki?
Książę wszedł do buduaru.
Wracając do siebie i prosząc kardynała o przybycie, ułożyła sobie rzeczywiście pani de la Motte planik, który postanowiła zakomunikować księciu de Rohan. Przelotna fantazja królowej, podobna do błędnego ognika, fantazja kobiety pięknej odsłoniła intrygantce tajemnice duszy, w sobie zamkniętej, a zanadto dumnej, aby się ukrywać zawsze.
Czuła zawrót głowy na wspomnienie półtora miljona, roztaczającego blaski w djamentach, rozłożonych na białym atłasie pudełka. Półtora miljona! czyż to nie książęca fortuna dla żebraczki, wyciągającej niedawno rękę po jałmużnę? Większa przestrzeń dzieliła Joannę Walezjankę z ulicy Saint-Gille, od Joanny de Valois z przedmieścia św. Antoniego, niż obecną Joannę od posiadaczki naszyjnika.
Przebyła już połowę drogi, prowadzącej do bogactw i zaszczytów! A to, czego pragnęła, nie było złudzeniem, jak obietnica, dana w chwili uniesienia, jak nawet nadzieja posiadania kiedyś obszernych włości... nie... naszyjnik ten więcej znaczył: był bogactwem widocznem, dotykalnem!
Miała go nieustannie przed oczami, jak pokusę palącą; królowa pragnęła go posiadać, zatem Joanna z Walezjuszów ma także prawo tego samego pożądać.
Kardynał powinien był urzeczywistnić te rojenia... i oto on sam, jakby odpowiadając chęciom tajemnym, stanął niespodzianie przed panią de la Motte. O! i on marzył, sięgał pragnieniami wysoko, pokrywając ambicję maską miłości niecierpliwej.
— Nareszcie widzę cię, najdroższa Joanno! — zawołał. — Tak potrzebną mi jesteś, tak nieodzowną, iż dzień cały stracony był dla mnie na myśl, żeś odjechała. Czy przynajmniej szczęśliwie powróciłaś z Wersalu?
— Jak widzisz, ekscelencjo.
— I zadowolona jesteś?
— Zachwycona.
— Więc królowa cię przyjęła?
— Trzy godziny spędziłam w gabinecie Jej Królewskiej Mości.
— Jesteś czarodziejką, nikt ci się oprzeć nie może...
— Oho! przesadzasz, mój książę.
— Prawdę tylko mówię; przez trzy godziny zatem byłaś pani z królową?
Joanna skinęła głową potakująco.
— Trzy godziny! — powtórzył kardynał — ileż to rzeczy kobieta rozumna przez ten czas powiedzieć może!
— Bądź pan pewny, iż nie traciłam czasu napróżno.
— Pewny jestem, żeś przez te trzy godziny ani razu o mnie nie pomyślała!
— Niewdzięczny!
— Doprawdy? — zawołał kardynał.
— Nawet więcej, niż myślałam...
— Czy być może?
— Mówiłam o panu.
— Mówiłaś o mnie, a z kim? — zapytał książę, z biciem serca i głosem, który zdradzał wzruszenie wielkie.
— Z kimże, jeżeli nie z królową.
I, mówiąc to, Joanna nie patrzyła na kardynała, jakby ją nie obchodziło sprawione wrażenie.
Kardynał udawał, iż zajmuje go jedynie to, co królowa o Joannie mówiła, Joanna zaś kładła główny nacisk na to, co kardynała obchodzić mogło. Zaledwie skończyła sprawozdanie szczegółowe, gdy tenże sam lokaj oznajmił, iż kolację podano.
Joanna poprosiła księcia wzrokiem, kardynał przyjął skinieniem głowy. Podał rękę pani domu, która przywykła prędko do roli swojej i przeszli do sali jadalnej. Po kolacji, przy której czarodziejka rzucanemi zręcznie słówkami upoiła księcia nadzieją i miłością; poznał nakoniec, że liczyć się musi z tą kobietą, umiejącą władać sercami. Ogarnął go przestrach, na widok, że Joanna zamiast siebie stawiać na pierwszym planie, jak to czyniła przedtem, odgadła uczucia jego tajemne i zdawała się chcieć mu pomagać. Joanna nietylko przyjmowała go tym razem, jak pani domu doświadczona, lecz jak czująca swą władzę nad gościem.
To też kardynał nie próbował nawet opierać się przewadze, jaką nad nim zdobyta.
— Hrabino — rzekł, biorąc ją za rękę — jesteś podwójną istotą.
— Co to znaczy? — spytała Joanna.
— Jedną, którą widziałem wczoraj, a drugą dzisiejszą...
— Którąż woli Wasza Eminencja?
— Nie wiem jeszcze, wiem tylko, że dziś jesteś Armidą, Circeą, że ci się oprzeć niepodobna...
— I nie chciałbyś pan nawet, spodziewam się, pomimo że jesteś księciem i wielkim panem.
Książę zsunął się z krzesła i padł na kolana przed panią de la Motte.
— Błagasz pan o jałmużnę?
— Tak, czekam na nią...
— Jestem dziś hojną — odpowiedziała Joanna — hrabina z Walezjuszów odzyskała stanowisko, przyjęta została u dworu, niedługo będzie jedną z najdumniejszych kobiet w Wersalu, może zatem podać rękę, komu jej się spodoba.
— Choćby to był książę? — zapytał de Rohan.
— Choćby nawet kardynał — odpowiedziała Joanna.
Kardynał położył pocałunek długi i palący na małej rączce, następnie porozumiał się wzrokiem z hrabiną, uśmiechniętą rozkosznie, poczem powstał, wyszedł do przedpokoju i szepnął słów parę kamerdynerowi.
Za parę minut usłyszano turkot oddalającego się powozu.
Hrabina podniosła głowę.
— Na honor, hrabino — powiedział kardynał — spaliłem za sobą okręty.

— Niewielka zasługa — odpowiedziała Joanna — ponieważ znajdujesz się pan w porcie bezpiecznym...

XLII
PRAWDA UKAZUJE SIĘ Z POD MASKI

Długie a czcze pogawędki prowadzi się wtedy, gdy rzeczywiście niema już o czem mówić. Po milczeniu rozkosznem lub pożądanem, wyrażającem się wykrzyknikami, z serca pochodzącemi, następuje gadatliwość jałowa. We dwie godziny po odesłaniu karety, kardynał i hrabina znaleźli się w podobnem położeniu. Hrabina uległa; kardynał zwyciężył, a jednak on to został niewolnikiem. Mężczyźni oszukują się najczęściej, ściskając sobie rękę przyjaźnie. W pocałunku namiętnym kobiety z mężczyzną tkwi już zarodek zdrady.
Tutaj zaś oszukiwano się za zobopolną zgodą. Oboje mieli cel swój, dla dopięcia którego konieczna była ścisłość związków. Oboje zatem byli zadowoleni. Kardynał nie starał się nawet pokryć niecierpliwości. Po kilku ogólnikach, zwrócił rozmowę na dwór wersalski i na zaszczyty, jakie oczekują w przyszłości nową faworytę królowej.
— Królowa jest wspaniała — mówił — i nie rachuję się jak kogo pokocha. Wielką posiada sztukę świadczenia niewiele ogółowi, a dawania bez miary malej liczbie wybranych.
— Sądzisz więc pan, że jest bogatą? — zapytała pani de la Motte.
— Potrafi zdobyć, co pragnie, słówkiem, uśmiechem, gestem... Żaden minister, z wyjątkiem może pana Turgot, nie odważyłby się odmowie żądaniu krolowej.
— Otóż ja widziałam — rzekła pani de la Motte — że nie jest tak, jak pan sądzisz, że jest biedną królową, a raczej kobietą biedną bardzo.
— Jak to rozumiesz, pani?
— Ależ, mój Boże, opowiem panu ni mniej, ni więcej, tylko to, co widziałam.
— Mów, mów, słucham cię...
— Wyobraź sobie straszne męczarnie, jakie ta nieszczęśliwa królowa znosi.
— Męczarnie? Jakież to?
— Otóż królowa ma jedno życzenie, którego zaspokoić nie może.
— Kogo pragnie?
— Nie kogo, tylko czego...
— Niech i tak będzie. A więc czego?
— Naszyjnika djamentowego.
— Aha! już wiem. Mówisz zapewne o djamentach Bochnera i Bossange‘a?
— Tak, właśnie.
— O! stara to historja, hrabino.
— Stara czy nowa, zawsze to wielkie upokorzenie dla królowej nie móc kupić tego, co umiała posiąść prosta ulubienica. Gdyby król Ludwik XV żył dwa tygodnie dłużej, Joanna Vaubernier byłaby panią naszyjnika, którego Marja Antonina mieć nie może.
— Mylisz się, kochana hrabino, królowa mogła już kilka razy mieć te brylanty, zawsze jednak odmawiała.
— O! — już ja ci mówię, że nawet król je ofiarowywał, a i od niego przyjąć ich nie chciała.
Kardynał opowiedział historję z okrętem, Joanna słuchała pilnie, a gdy skończył, rzekła:
— Czegóż to dowodzi?
— Że go wcale nie pragnęła.
Joanna wzruszyła ramionami.
— Znasz, książę, kobiety, znasz dwory królewskie i monarchów i wierzysz podobnym frazesom?
— Przecież odmowa królowej, to fakt stwierdzony...
— Otóż, kochany książę, dowodzi to tylko, że królowa pragnęła postąpić szczytnie i zostać popularną; dlatego tak uczyniła.
— Upierasz się przy swojem, moja droga, a wierzaj mi, że królowa pomimo wad swoich, ma jednę wielką zaletę.
— Jaką?
— Nie jest chciwą wcale. Nie pożąda złota, srebra, ani drogich kamieni. Zna wartość klejnotów, lecz dla niej kwiat świeży, przy staniku sukni, wart więcej, niż brylant w kolczyku.
— Nie przeczę temu, lecz utrzymuję, że obecnie ma wielką ochotę zawiesić djamenty na szyi.
— Nie uwierzę ci, hrabino, aż mi dasz dowód!
— Nic łatwiejszego, wszak oglądałam naszyjnik.
— Ty, hrabino?
— Ja sama; nietylko widziałam lecz miałam go w ręku.
— A gdzież to było?
— A gdzież, jeżeli nie w Wersalu.
— W Wersalu?
— Tak, dokąd przynieśli go jubilerzy, aby ostatecznie skusić królowę.
— Czy rzeczywiście tak piękny?
— Cudowny!
— Zatem, jako kobieta, przypuszczasz, że marzyc można o takim klejnocie?
— Nietylko marzyć, lecz stracić sen i apetyt.
— Co za szkoda, że nie mogę ofiarować królowi okrętu!..
— Okrętu!... a to naco?....
— Dałby mi wzamian naszyjnik, a gdybym go posiadał, mogłabyś spać i jeść spokojnie.
— Żartujesz pan....
— Przysięgam, że mówię serjo...
— Zadziwisz się pan, gdy ci coś powiem...
— Słucham.
— Nie przyjęłabym naszyjnika.
— Tem lepiej!... hrabino, bo nie byłbym w możności nabycia takiego klejnotu.
— Niestety!... ani pan, ani nikt inny; to właśnie czuje królowa i dlatego cierpi...
— Powtarzam ci, że król go jej ofiarowywał.
Joanna poruszyła się niecierpliwie.
— A ja powiadam, ze kobiety lubią przedewszystkiem podarunki, od tych, którzy nie zmuszają do przyjęcia...
Kardynał spojrzał uważniej na Joannę.
— Nie rozumiem — odrzekł.
— A więc dajmy temu spokój. Co księcia obchodzić może naszyjnik, skoro go nabyć nie możemy?...
— O!... gdybym był królem, a, ty królową, musiałabyś go nosić.
— Otóż choć nie jesteś książę królem, zmuś królową, żeby go przyjęła, a przekonasz się, iż nie będzie obrażoną.
Książę spojrzał znów na Joannę.
— Pewna jesteś, że się nie mylisz; królowa naprawdę pragnie naszyjnika?...
— Pragnie namiętnie... Otóż czy mi się zdaje, kochany książę, czy też mówiłeś mi kiedyś, iż chciałbyś zostać ministrem?...
— Bardzo być może, iż mówiłem, kochana hrabino.
— Załóżmy się zatem...
— O co?...
— Że królowa zrobi ministrem tego, który najdalej za tydzień złoży jej na tualecie naszyjnik...
— O!... hrabino, co mówisz?...
— Mówię, co wiem... Wolałbyś, książę, żebym myślała w cichości?...
— O nigdy!...
— To, co mówię, pana nie dotyczy. Z pewnością nie wyrzucisz, książę, półtora miljona dla kaprysu królowej; za drogo kosztowałaby teka ministra, która cię nie ominie i bez tego, bo ci się należy...
— Jesteś zachwycającą, hrabino; posiadasz serce czułe i umysł silny, tak mało masz w sobie kobiecości chwilami, że przerażasz mnie... niekiedy znów jesteś kobietą namiętną, słabą i, dziękuję niebu, że taką jesteś, a nie inną.
Kardynał zakończył komplement ucałowaniem rączki.
— Nie mówmy już o tem — powiedział.
— Dobrze, nie mówmy — pomyślała Joanna — lecz zdaje mi się, że połknął wędkę...
Książę zaczął w tej chwili:
— Sądzisz więc, że Bochner przyszedł z własnego popędu?...
— Tak, z Bossange‘m — odpowiedziała pani de la Motte dobrodusznie.
— Bossange... — odezwał się kardynał, przypominając sobie niby — czy to nie wspólnik jego?...
— Tak, wspólnik, wysoki, chudy.
— A!... to ten sam... Gdzież mieszka?...
— Zdaje mi się, że na wybrzeżu de la Ferdille, lub Szkolnem, nie wiem dokładnie; w każdym razie niedaleko od Nowego Mostu.
— Masz słuszność, około Nowego Mostu, widziałem nazwisko, wypisane nad drzwiami, przejeżdżając tamtędy.
— Oho!.. — szepnęła Joanna — rybka się złapała.
Zgadła Joanna, albowiem kardynał, opuszczając nazajutrz rano pałacyk na przedmieściu Ś-go Antoniego, kazał się zawieźć prosto do Bochnera.
Pragnął nie być poznanym, lecz Bochner i Bossange byli jubilerami dworu, i po pierwszem słowie już go tytułowali eminencją.
— Tak, jestem eminencją rzeczywiście — powiedział kardynał — poznaliście mnie, panowie, lecz proszę, aby nikt więcej o tem nie wiedział.
— Czekamy rozkazów pańskich, a tajemnicę zachowamy święcie.
— Chcę nabyć naszyjnik djamentowy, który pokazywaliście panowie królowej.
— W rozpaczy jesteśmy, eminencjo, bo przychodzi pan za późno.
— Dlaczego?...
— Naszyjnik już sprzedany.
— Niepodobna, wszak wczoraj pokazywaliście go, panowie, królowej.
— Królowa odmówiła przyjęcia i dawniejszy nabywca utrzymał się przy swych prawach.
— A kto jest tym nabywcą? — zapytał kardynał.
— To pozostać musi tajemnicą.
— Jeżeli tak, to bywajcie, panowie, zdrowi.
Kardynał zabierał się do wyjścia.
— Ale, eminencjo....
— Sądziłem, że panowie — dodał kardynał, — że jubiler korony francuskiej powinien być szczęśliwy, sprzedając klejnoty tej wartości w kraju; panowie przekładacie Portugalję, róbcie zatem, jak wam się podoba.
— Wasza eminencja wie o wszystkiem? — zawołał jubiler.
— Cóż w tem dziwnego?...
— Jeżeli Wasza eminencja jest tak dobrze powiadomiony, to chyba przez królowę.
— A gdyby tak było? — odparł de Rohan, nie zbijając podejrzenia schlebiającego miłości jego własnej.
— O!.. eminencjo, to zmienia rzecz zupełnie!...
— Nie rozumiem dlaczego?...
— Czy mogę mówić otwarcie?...
— Proszę.
— Oto królowa pragnie naszyjnika.
— Tak przypuszczacie, panowie?...
— Jesteśmy pewni.
— Dlaczegóż go nie kupuje?...
— Ponieważ odmówiła królowi, a postanowienie jej tyle pochwał i uwielbienia wywołało, że wstydzi się teraz okazać się zmienną.
— Królowa wyższa jest nad to, co tu powiedzieć mogą.
— Tak, gdyby to lud i dworzanie mówili, ależ tu o króla chodzi.
— Przecież sam król chciał żonie ofiarować naszyjnik?..
— Tak jest; lecz czemprędzej podziękował, kiedy odmówiła.
— Cóż z tego wnosisz, panie Bochner?...
— Że królowa chciałaby mieć brylanty, nie kupiwszy ich niby...
— Mylisz się pan — odpowiedział kardynał — rzecz to zupełnie inna.
— Szkoda wielka, eminencjo, bo to jedno tylko upoważniałoby nas do zerwania z ambasadorem Portugalji.
Kardynał się zamyślił.
Żadna dyplomacja nie wyrówna dyplomacji kupieckiej...
Dyplomata układa się zwykle o rzeczy, których nie posiada; kupiec trzyma mocno w ręku przedmiot, wzbudzający pożądliwość, a gdy go sprzeda, choćby nawet drogo, jeszcze się uważa za poszkodowanego.
Rohan poczuł, że jest w mocy złotnika.
— Ha!... — rzekł — przypuśćmy, że królowa ma chęć kupić naszyjnik.
— To zmienia postać rzeczy zupełnie. Mogę zerwać umowę, gdy idzie o danie pierwszeństwa królowej.
— Za ile, panowie, sprzedajecie naszyjnik?...
— Półtora miljona liwrów.
— A jak rozkładacie wypłatę?...
— Portugalczyk dawał mi zaliczkę, następnie miałem odwieźć naszyjnik do Lizbony, gdzie zapłacą mi gotówką.
— Ja nie mogę tak płacić, panie Bochner; ale dam zaliczenie, jeżeli nie jest zbyt wysokie.
— Sto tysięcy liwrów tylko.
— To się znajdzie... A reszta?...
— Wasza eminencja pragnie czasu dłuższego — odezwał się Bochner. — Z poręczeniem, wszystko da się zrobić. Ale zwłoka przynosi stratę. W interesie takiej wartości, cyfry powiększają się mimowoli. Piąty procent od półtora miljona wynosi siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów, a taki procent, to ruina dla kupców. Możemy jedynie przyjąć dziesięć procent.
— Toby znaczyło, podług rachuby waszej, sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów?...
— Tak, ekscelencjo.
— Przypuśćmy, że sprzedaliście naszyjnik za miljon sześćset tysięcy liwrów i rozdzielacie tę sumę na trzy raty w ciągu roku. Czy się zgadzacie, panowie?...
— Tracimy pięćdziesiąt tysięcy liwrów na tym interesie.
— Nie wierzę w to. Jeżeliby jutro rano dano wam półtora miljona liwrów, bylibyście w kłopocie, co z niemi zrobić, jubiler nie nabywa ziemi za taką sumę.
— Jest nas dwóch, ekscelencjo...
— Wiem o tem, jednak daleko by panom dogodnie] było dostać co cztery miesiące pięćset tysięcy liwrów, to znaczy, dwieście pięćdziesiąt tysięcy na każdego.
— Wasza eminencja zapomina, że djamenty nie są własnością naszą jedynie. O!... gdyby do nas należały, dosyć bylibyśmy bogaci, aby się nie troszczyć o wypłatę i umieszczenie kapitałów!...
— Do kogóż zatem należą?....
— Do kilkunastu wierzycieli. Skupowaliśmy je osobno, w Hamburgu, w Neapolu, w Anglji, w Buenos Ayres, a nawet w Moskwie.
Książę de Rohan przerwał gadaninę Bochnera.
— Z tem wszystkiem — powiedział — nie widziałem jeszcze naszyjnika.
— Oto jest, eminencjo.
— Zachwycający! — wykrzyknął kardynał, dotykając z lubością djamentów, które spoczywały na szyi królowej, a palce jego odczuwały sympatycznie drżenie rozkoszne.
— Więc targ skończony? — powiedział.
— Skończony eminencjo.
Książę de Rohan chciał wyjść.
Bochner go zatrzymał.
— Wasza eminencja raczy mnie objaśnić, jak będzie z wypłatą — zapytał.
— Bardzo chętnie.
— Czy mam się udać do intendenta?
— O nie; ze mną samym tylko będziesz pan miał do czynienia.
— Jutro sam tu przyniosę.
— Dobrze, eminencjo. A kwity?
— Jutro także tu podpiszę.
— Wszystko w porządku, eminencjo.
— A, panowie, ponieważ jesteście ludźmi honorowymi, pamiętajcie, że tajemnica, którą posiadacie, jest jedną z najważniejszych...
— Eminencjo, rozumiem, i zasłużę na zaufanie pańskie, jakoteż i Jej Królewskiej Mości — dodał filuternie.
Książę zaczerwienił się i wyszedł zmieszany, lecz szczęśliwy, jak każdy, co się rujnuje pod wpływem namiętności.
Nazajutrz Bochner, z miną pełną powagi, udał się do ambasady portugalskiej. W chwili, gdy miał zapukać do drzwi, pan de Beausire, pierwszy sekretarz słuchał rachunków pana Ducorneau, pierwszego kanclerza poselstwa, a don Manoël de Souza, ambasador, wykładał nowy plan kampanji wspólnikowi swojemu, to jest lokajowi. Od wizyty ostatniej Bochnera, pałac ambasadora zmienił się bardzo.
Wszyscy przybyli do pałacu w dwóch powozach pocztowych, jak to widzieliśmy, zajęli pokoje, odpowiadające zajęciom, jakie spełniać mieli w składzie służby nowego ambasadora.
Należy przyznać, że znakomicie spełniali obowiązki, a grając role, pilnowali swego bezpieczeństwa.
Pan Ducorneau zachwycał się roztropnością lokajów, podziwiał jednocześnie ambasadora, który pozbył się uprzedzeń i otoczył się francuzami jedynie, zacząwszy od pierwszego sekretarza, aż do chłopca kredensowego. Z tego też powodu, obrachowując kasę z panem Beausire, nie przestawał wychwalać naczelnika ambasady.
— Wszyscy, noszący nazwisko de Souzy — opowiadał Beausire — nie należą do tych patrjotów zagorzałych którzy zachowują zwyczaje XIV wieku, a jakich znajdziesz pan jeszcze dużo w Portugalji. Są to ludzie światowi, lubiący podróżować, bogaci niesłychanie i, gdyby zapragnęli, to królestwo całe kupićby sobie mogli.
— Wiesz pan! — zawołał naczelnik — szczęście to wielkie, że Portugalja jest tylko małym kraikiem!
— A to dlaczego?
— Bo, mając takich ludzi u steru rządu, wzrosłaby bardzo szybko.
— Pochlebiasz nam, kochany naczelniku. Nie stosujemy filozofji do polityki. To szczytne, ale niepraktyczne. Przestańmy o tem... Mówisz pan więc, że jest w kasie osiem tysięcy?
I żadnych długów?
— Ani szeląga.
— To przykładne! Proszę o rachunki.
— Oto są. A kiedyż przedstawienie u dworu? panie sekretarzu.
Powiedziawszy prawdę, wszyscy się niecierpliwią, ciekawość pobudzona okrutnie, o tem mówią jedynie...
— Nie może być...
— Tak, z pewnością. W dodatku podejrzane jakieś indywidua kręcą się dokoła pałacu, szpiegują...
— Co to za ludzie być mogą, czy z ulic sąsiednich?
— Tak... lecz i inni także. Pojmuje pan, że policja także jest ciekawą, widząc pana ambasadora, zachowującego incognito, chciałaby dojść powodów...
— Pojmuję to doskonale — odparł Beausire zaniepokojony.
— Spojrzyj tylko, panie sekretarzu — zaczął Ducorneau, prowadząc Beausira do okna zakratowanego, wychodzącego na dziedziniec boczny pałacu — widzisz pan tego człowieka w ciemnem ubraniu?
— Widzę...
— Jak on się przypatruje, prawda?
— Rzeczywiście... Któż to być może?
— Alboż ja wiem?... Szpieg może, nasłany przez pana de Crosne.
— Prawdopodobnie.
Usłyszano odgłos dzwonka.
— Pan ambasador woła — rzekł spiesznie Beausire.
Otworzył drzwi gwałtownie i potrącił dwóch wspólników, z których jeden z piórem za uchem, drugi z miotłą w ręku jako posługacz, uważali, iż rozmowa za długo się ciągnie i zapragnęli należeć do niej, słuchając pode drzwiami.

Beausire uważał to za podejrzane i postanowił mieć się na baczności. Udał się nareszcie do ambasadora, uścisnąwszy potajemnie ręce dwóch przyjaciół swoich i pomocników.

XLIII
PAN DUCORNEAU TRACI GŁOWĘ

Don Manoël y Souza, zaperzony, jak kogut, i rozczerwieniony, sprzeczał się właśnie z panem naczelnikiem stowarzyszenia, a obecnie lokajem swoim.
Gdy Beausire wszedł, zacni wspólnicy o mało za łby się nie brali.
— Otóż jest Beausire — zawołał naczelnik — niech on nas rozsądzi.
— Cóż się tu stało? — zapytał sekretarz z miną sędziego, porozumiawszy się wprzód wzrokiem z ambasadorem.
— Wiesz pan dobrze — rzekł mniemany lokaj — że Bochner przyjdzie dziś skończyć interes z naszyjnikiem.
— Wiem o tem.
— I że trzeba mu wyliczyć sto tysięcy liwrów.
— Naturalnie.
— Te sto tysięcy są własnością stowarzyszenia, wszak prawda?
— Bezwątpienia.
— Więc pan Beausire przyznaje mi rację — dodał naczelnik, zwracając się do ambasadora.
— Powoli, powoli, mój panie — przerwał portugalczyk, nakazując gestem milczenie.
— Zgadzam się jedynie ze zdaniem pana na tym punkcie — mówił Beausire — że sto tysięcy liwrów są własnością stowarzyszenia.
— Tego tylko chciałem... A zatem kasa, w której złożona ta suma, nie powinna się znajdować w biurze, przyległem do pokoju pana ambasadora.
— Dlaczego? — rzekł Beausire.
— Pan ambasador — ciągnął naczelnik — obowiązany jest każdemu z nas dać klucz od kasy.
— O! nie, tego nie uczynię — rzekł portugalczyk.
— Z powodu?
— Wytłomacz się pan — dodał Beausire.
— Nie dowierzają mi, posądzają — mówił portugalczyk, gładząc brodę — pocóż ja mam postępować inaczej? Podług was, jestem zdolny okraść stowarzyszenie; pytam więc, dlaczego stowarzyszenie nie mogłoby ze mną tak postąpić? Znamy się, moi panowie, jesteśmy warci siebie...
— Przyznaję — odrzekł lokaj — i utrzymuję, że właśnie z tego powodu mamy równe prawo...
— Zatem, kochany panie, jeśli chciałeś równości zupełnej, należało wymagać odrazu, abyśmy po kolei grali rolę ambasadorów. Byłoby to podejrzane nieco w oczach publiczności, ale stowarzyszeni mieliby pewność... Czy tego chciałeś?
— W dodatku — przerwał Beausire — jesteś złym kolegą, panie naczelniku; czyż don Manoëlowi nie należy się przywilej wynalazku?
— Mój to pomysł wprawdzie — rzekł ambasador — lecz pan Beausire położył także zasługi niemałe.
— O! — odparł naczelnik — gdy interes już w toku, niema mowy o przywilejach żadnych.
— Przyznaję, lecz należy się zawsze uznanie dla pomysłu... — dodał Beausire.
— Nie ja jeden wam nie ufam — mruczał naczelnik — całe stowarzyszenie jest tego zdania...
— To nie mają racji — odrzekł portugalczyk.
— Tak, tak, nie mają racji — dodał Beausire.
Naczelnik podniósł głowę i zły, że mu przeczą, zaczął gwałtownie:
— Ja jestem głupi, że wierzę Beausirowi. Sekretarz i ambasador jedno widzą i zapewne porozumieli się na szkodę towarzystwa.
— Panie naczelniku — odparł Beausiie poważnie — jesteś łotrem skończonym, któremu należałoby uszy poobcinać... jeżeli je posiadasz jeszcze, o czem wątpię.
— Co pan mówisz? — odezwał się naczelnik obrażony.
— Zebraliśmy się w gabinecie ambasadora, aby spokojnie pomówić o rzeczy wielkiej doniosłości, a pan obrażasz mnie, posądzając o zmowę z don Manoëlem.
— Ja także czuję się obrażonym — powiedział portugalczyk zimno, pomagając Beausirowi.
— Żądamy satysfakcji, panie naczelniku.
— Nie jestem od tego, moi panowie — wrzasnął lokaj.
— Widzę to — odparł Beausire — i dostaniesz pan w skórę niezwłocznie, panie naczelniku.
W chwili, gdy godni siebie wspólnicy wymierzali sprawiedliwość trzeciemu, dzwonek z dołu zapowiedział wizytę.
— Puśćmy go — powiedział don Manoël.
— Niech wraca na stanowisko — dodał Beausire.
— Opowiem wszystko stowarzyszonym — odpowiedział naczelnik, poprawiając ubranie.
— O mów, mów, co ci się podoba, wiemy, co odpowiedział naczelnik, poprawiając ubranie.
— Pan Bochner! — zawołał odźwierny z dołu.
— Otóż koniec wszystkiemu, kochany naczelniku — rzekł Beausire, dający w kark na pożegnanie przeciwnikowi.
— Nie potrzebujemy już kłócić się o sto tysięcy liwrów, znikną one razem z panem Bochner. Tak, tak panie lokaju...
Naczelnik, przybrawszy minę uniżoną, wyniósł się dla wprowadzenia jubilera królewskiego.
Beausire z portugalczykiem zamienili ponownie spojrzenie.
Bochner i Bossange weszli pokorni i zakłopotani, co nie uszło bacznego oka członków ambasady.
Proszono ich siedzieć.
Manoël przybrał postawę, pełną godności, odpowiedniej urzędowi.
Bochner, jako wymowniejszy, zabrał głos.
Starał się wykazać powody polityczne wielkiej doniosłości, nie pozwalające im skończyć interesu rozpoczętego.
Manoël utrzymywał, że umowa była skończoną a pieniądze na zaliczkę gotowe.
Bochner nie ustępował.
Ambasador, zawsze przez Beausira, odpowiedział, iż rząd jego zawiadomiony został o kupnie i że zerwać umowę znaczyłoby obrazić Jej Królewską Mość królową portugalską.
Bochner znów usprawiedliwiał się, że rozważał głęboko następstwa możliwe, lecz niepodobna mu postąpić inaczej.
Beausire powiedział wręcz, iż złotnik postępuje jak człowiek bez honoru i kupiec bez czci.
Bossange chciał bronić jeszcze opinji kupców, lecz pan sekretarz przerwał mu:
— Jak widzę, musieliście znaleźć kogoś, co wam płaci drożej!
Jubilerzy, niebardzo wytrawni politycy, zmieszali się widocznie.
Beausire, przekonany iż odgadł, zaczął naradzać się z ambasadorem po hiszpańsku.
— Panowie — rzekł na końcu — dają wam wyższą cenę; dowodzi, że djamenty są tego warte. Otóż królowa portugalska nie zniosłaby krzywdy ludzi uczciwych. Postępujemy zatem pięćdziesiąt tysięcy liwrów.
Bochner dał znak przeczący.
— Sto tysięcy, sto pięćdziesiąt tysięcy — ciągnął Beausire, zdecydowany dołożyć miljon cały, aby tylko interes się udał.
Jubilerzy, olśnieni, zachwiali się na chwilę i zaczęli naradzać się między sobą, nakoniec rzekli.
— Panie sekretarzu, niech pan wierzy, nie możemy przystać na tak korzystne nawet warunki. Wola silniejsza, niż nasza, zmusza nas do sprzedania naszyjnika tu w kraju. Nie miej pan żalu do nas, nie my to odmawiamy; ktoś wyżej postawiony, niż my, niż panowie, zmusza nas do tego...
Na te słowa, Beausire i Manoël nie znaleźli odpowiedzi; przeciwnie winszowali jubilerom, okazując obojętność zupełną.
Podczas całej rozmowy powyższej, pan naczelnik, obecnie lokaj, stał za drzwiami podsłuchując i tak skrupulatnie przyciskał ucho do klamki, że obsunął się i padł jak długi na ziemię.
Beausire poskoczył, otworzył drzwi i zastał naczelnika przerażonego i zawstydzonego.
— Co tu robisz, niegodziwcze? — zawołał.
— Przynoszę papiery, które kurjer przywiózł dziś rano.
— Dawaj i wynoś się, — rzekł Beausire.
Zabrał depesze i wypchnął lokaja.
Korespondencje i listy z Portugalji i Hiszpanji, które pan Ducorneau codzień przeglądał, przechodziły wprzód przez ręce Beausira i Manoëla, zanim doszły do kancelarji, aby ich choć trochę obznajmić ze sprawami poselstwa.
Posłyszawszy o kurjerze i depeszach, złotnicy uradowani zabierali się do wyjścia.
Pożegnano ich z godnością, a służący dostał rozkaz towarzyszenia im do bramy.
Zaledwie wyszli z pokoju, gdy Manoël i Beausire spojrzeli po sobie.
— Masz tobie — powiedział Manoël — interes przepadł.
— Najzupełniej — odparł Beausire.
— A z tych głupich stu tysięcy liwrów, które są w kasie, wypada na każdego z nas zaledwie osiem tysięcy czterysta...
— Nie warto zachodu — odparł Beausire.
— Prawda. Lecz gdybyśmy kasę we dwóch... — i wskazał kufer, tak upragniony przez naczelnika.
— Tam jest sto osiem tysięcy.
— Pięćdziesiąt cztery na każdego...
— Już postanowiłem, co zrobić — zaczął Manoël. — Podzielimy się.
— Chętnie, lecz naczelnik nie odstąpi nas teraz, wiedząc, że interes z brylantami nie dopisał.
— Poszukamy sposobu, żeby go usunąć — rzekł Manoël z dziwnym grymasem.
— Ja już znalazłem najpewniejszy...
— Jaki?
— Zaraz powiem.
— Naczelnik powróci?
— Tak.
— Przywołajmy go więc pod pozorem powierzenia tajemnicy...
— Zdaje mi się, że zgaduję myśl twoją. Idź po niego.
— Lepiej ty idź sam.
Nie dowierzali sobie. Bał się jeden drugiego sam na sam z kasą zostawić.
Manoël utrzymywał, że godność posła nie pozwala mu przywołać lokaja.
— Daj pokój, przecież nie jesteś dla niego posłem żadnym; lecz mniejsza o to.
— Więc pójdziesz?
— O! nie; zawołam przez okno.
Beausire otworzył okno, krzyknął na szefa, który już wdał się w rozmowę z odźwiernym. Przerwał ją jednak, pośpieszył na wezwanie, i obok pokoju z kasą zastał swoich wspólników.
Beausire zaczął z uśmiechem:
— Przysięgam, że zgadnę, o czem mówiłeś z odźwiernym.
— Ja?
— Opowiadałeś mu, że interes z Bochnerem nie przyszedł do skutku.
— Daję słowo, że nie...
— Łżesz.
— Przysięgam!
— Masz szczęście; gdyż, mówiąc o tem, byłbyś popełnił wielkie głupstwo i jednocześnie straciłbyś spory kawał grosza.
— A to dlaczego? — zapytał naczelnik zdziwiony — o jakich pieniądzach mówisz?
— Jakto, czyż nie rozumiesz, że my trzej tylko jesteśmy panami tajemnicy?
— Masz rację.
— A zatem my we trzech posiadamy sto tysięcy liwrów, ponieważ wszyscy są przekonani, że zostały wypłacone jubilerom.
— A do licha! to prawda — zawołał naczelnik ucieszony.
— Trzydzieści trzy tysiące, trzysta trzydzieści trzy franki i sześć sou wypada na każdego — rzekł Manoël.
— Więcej nam się należy! a osiem tysięcy franków?
— A prawda — rzekł Beausire — więc przystajesz?
— Czy się zgadzam — dodał lokaj, zacierając ręce — spodziewam się... To pyszny projekt!
— Zdradziłeś się, łotrze — krzyknął Beausire, głosem strasznym — wiedziałem dobrze, że jesteś oszustem. Dalej, don Manoëlu, użyj twej siły, aby zdemaskować błazna tego, wobec naszych wspólników.
— Łaski! łaski! — krzyczał nieszczęśliwy — żartowałem jedynie.
— Dalej, dalej — ciągnął Beausire — pod kluczem oczekiwać będziesz wyroku.
— Litości! — prosił jeszcze naczelnik.
— Sprawiaj się cicho — rzekł Beausire do Manoëla, który dusił naczelnika — strzeż się, bo Ducorneau usłyszy.
— Zadenuncjuję was wszystkich, jeśli mnie nie uwolnicie.
— A ja cię zaduszę — rzekł Manoël wściekły, ciągnąc mniemanego lokaja do pokoju sąsiedniego.
— Wypraw gdziekolwiek pana Ducorneau — szepnął na ucho Beausirowi.
Nie trzeba mu było tego powtarzać, przebiegł szybko pokój ambasadora, gdy ten ostatni zamykał w kozie naczelnika.
Chwila upłynęła... Beausire nie powracał.
Don Manoël, czując się sam w pobliżu kasy, powziął myśl zabrania pieniędzy i ratowania się ucieczką oknem, na co tak wprawny złodziej nie potrzebował dużo czasu. Wyliczył sobie, że Beausire wróci dopiero za pięć minut.
Rzucił się do drzwi pokoju z kasą, lecz zastał je zamknięte, nie uląkł się jednak tej przeszkody.
— Beausire mi nie dowierza — myślał — ponieważ posiadam klucz od kasy; zamknął więc pokój.
Dobył szpady i podważył zamek. Przyskoczył do kasy i wydał okrzyk przerażający.
Kasa świeciła pustkami!
Beausire, posiadając drugi klucz, wszedł drzwiami przeciwnemi i świsnął pieniądze.
Manoël jak szalony pobiegł do odźwiernego, który o niczem nie wiedział.
Beausire wyprzedził go o pięć minut.
Manoël wielkim głosem poruszył dom cały, zbiegli się wszyscy stowarzyszeni, nawet uwolniony z kozy naczelnik.
Rzucili się na don Manoëla, wymyślając mu i grożąc, że to on sam wyprawił Beausira z pieniędzmi, aby się z nim podzielić kradzieżą.
Nie ukrywali się już złoczyńcy, głośno wyrzucając swoje sprawki, a pan Ducorneau nie mógł pojąć, z jakimi ludźmi ma do czynienia. O mało nie zemdlał nieborak, widząc pseudo dyplomatów, zabierających się do wieszania pana ambasadora na pierwszym haku.
— Chcecie powiesić pana de Souza! wielki Boże — krzyczał naczelnik kancelarji — to zbrodnia obrazy majestatu, strzeżcie się!...
Po długich naradach łotry postanowili wrzeszczącego ambasadora zamknąć w piwnicy.
W tym czasie trzy uderzenia silne w bramę wjazdowa zbiły z trapu szamoczących się złoczyńców, którzy oniemieli ze strachu.
Pukanie się powtórzyło.
Następnie słychać było wołanie:
— Otwierać z rozkazu pana ambasadora Portugalji!
— Ambasador! — zawołali łotrzy, rozbiegając się na wszystkie strony, i, jak który mógł, przez parkany, okna, i po dachach uciekali przerażeni.
Był to rzeczywiście ambasador prawdziwy, który dopiero z pomocą policji zdołał dostać się do swojego mieszkania.
Przetrząśnięto dom cały, a biednego Ducorneau zaprowadzono do więzienia.
Tak się skończyła słynna awantura z fałszywym posłem portugalskim.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO





  1. Wiadomo, że król szwedzki podróżował pod tem nazwiskiem po Francji.
  2. Oficerem, który przywiózł ostatnie wieści o la Pérouse, był de Lesseps, jedyny członek, który powrócił do Francji z tej wyprawy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.