Naszyjnik królowej (1928)/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
NASZYJNIK KRÓLOWEJ
POWIEŚĆ
TOM II
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1928

DRUKARNIA WŁ ŁAZARSKIEGO, ZŁOTA 7/9.







I
ZŁUDZENIA I RZECZYWISTOŚĆ

Gdyby odźwierny ambasady, jak chciał Manoël, puścił się w pogoń za Beausirem, trudne miałby zadanie.
Pan sekretarz, pochwyciwszy pieniądze, pobiegł szybko w stronę ulicy Saint-Honore, a że na złodzieju czapka gore, starał się zatrzeć ślady, zmieniając bezustannie kierunek. Dopadł nareszcie wybrzeża pustego przy ulicy de Viarmes, gdzie stały magazyny zboża, i upadający ze znużenia, usiadł na worku ze zbożem, nawprost kolumny Medyceuszki, którą Bauchemont kupił, aby wyrwać z rąk burzycieli, i miastu ofiarował.
— Nareszcie marzenia moje spełnione — myślał — jestem bogaty! Będę mógł zostać uczciwym!... Zdaje mi się, że nabieram już tuszy... O, teraz — myślał dalej — Oliwja zostanie porządną kobietą, jak i ja sam... Ona taka piękna... takie proste posiada upodobania! Osiądziemy w wiosce zakupionej pod jakiem małem miasteczkiem, będą nas uważali za należących do arystokracji... Nicolina jest dobra... słodka... ma dwie tylko wady: lenistwo i ambicję. Uczynię z niej kobietę bez zarzutu, bo przecież będzie za co zadowolić jej kaprysy...
Odetchnął znowu, otarł spocone czoło i zastanawiał się, co dalej będzie.
— Tu, na ulicy de Viarmes, nie będą go szukali, ale niepodobna, aby nie szukali wcale... Panowie z ambasady niełatwo pogodzą się z myślą stracenia łupu... Podzielą się na oddziały i zaczną od jego mieszkania. Zastaną tam Oliwję. Opowiedzą jej wszystko, sponiewierają, mogą nawet zabrać ze sobą, uwięzić i trzymać jako zakład. Wiedzą dobrze, że kocham szalenie Oliwję, i skorzystają z tej słabości...
Na to przypuszczenie, Beausire ledwie nie oszalał.
Miłość zwyciężyła. Nie pozwoli dotknąć Oliwji, nie da wyrządzić jej najmniejszej przykrości... Puścił się, jak strzała, w stronę ulicy Delfina. Ufał nogom swoim, a nieprzyjaciele jego nie mogli go uprzedzić. Wskoczył do dorożki i kazał jechać, co koń wyskoczy, do Nowego Mostu. Tu zatrzymał się wprost pomnika Henryka IV. W owym czasie snuło się tam mnóstwo powozów. Wychylił głowę i zapuścił wzrok w ulicę Delfina.
Beausire, który od dziesięciu lat unikał starannie policji, miał wprawę w rozpoznawaniu jej agentów. Zauważył przy wejściu na most dwie podejrzane figury, przyglądające się także ulicy Delfina. Nie było w tem nic dziwnego, bo po Nowym moście snuły się podejrzane kobiety i różnorodni łotrzykowie, dla policji zatem znalazła się tu zawsze robota.
Beausire wysiadł z powozu, zmieszał się z tłumem i chyłkiem dopadł ulicy Delfina. Widział dom, w którego oknach ukazywała się często piękna Oliwja, jego przewodnia gwiazda.
Naraz Beausire ujrzał straż przed domem. Co więcej, spostrzegł strażnika na balkonie małego salonu. Zimny pot go oblał. Zebrał odwagę i przeszedł koło domu.
Co za okropny widok!
Wejście do mieszkania obsadzone policją miejską z komisarzem na czele... Beausire wprawnem okiem dostrzegł zawód, malujący się na twarzach agentów; wyglądają oni inaczej, gdy im się uda obława.
Pan de Crosne, zawiadomiony o kradzieży, chciał zapewne Beausira złapać, a zastał tylko Oliwję. Stąd zawód i niezadowolenie. Gdyby Beausire był goły, jak zwykle, gdyby nie miał stu tysięcy liwrów w kieszeni, byłby sam oddał się w ręce policji. Na myśl jednak, że z takim trudem zdobyte pieniądze dostałyby się w ręce agentów, Beausire otrząsnął się ze skrupułów miłosnych.
— Jeśli mnie wezmą... — myślał — wezmą i sto tysięcy liwrów... Jakaż korzyść dla Oliwji? Dowiódłbym, że kocham ją, jak głupiec... Zasłużyłbym na to, żeby mi powiedziała: „Bydlę głupie, co mi po twojej miłości bez pieniędzy?“... A zatem w nogi, aby ocalić bogactwo, źródło wszelkich rozkoszy, źródło wolności, szczęścia, filozofji...
Przycisnął bilety bankowe do serca i bezwiednie skierował się ku Luksemburgowi, tam, dokąd zawsze chodził dla zobaczenia się z Oliwją.
Na rogu ulicy Saint-Germain de Pres natknął się na wspaniałą karetę, pędzącą na ulicę Delfina. Zaledwie miał czas umknąć na bok, aby się nie dostać pod konie. Spojrzał tylko w okno karety i zobaczył w niej Oliwję i młodego pięknego mężczyznę, rozmawiających z zajęciem. Krzyknął, chciał biec za powozem, lecz przekonawszy się, że jedzie w ulicę Delfina, dokąd on nie mógł wracać, wyrzekł się pogoni.
— A może to nie Oliwja? — myślał — skądby się wzięła, przecież ją aresztują obecnie w mieszkaniu; musiałem się omylić, przywidziało mi się widocznie...
Biedny Beausire, zmęczony moralnie i fizycznie, skręcił w ulicę Fosses Monsieur-le-Prince, dopadł Luksemburgu, minął puste już ulice i dopiero za rogatkami, w ustronnej oberży, spoczął po całodziennych trudach.
Zamknął się tam w brudnej izbie; schował pieniądze pod podłogę, przysunął łóżko na to miejsce i wypiwszy sporą dozę wina grzanego z korzeniami, zasnął, przeklinając na czem świat stoi policję, przyjaciół swoich, a nawet i Oliwję. Pewny był, że go już nie pochwycą, a Nicolina, choćby parę dni posiedziała w więzieniu, wydostanie się na wolność, bo przecież ona nikomu nic nie ukradła...
A zresztą bogaty jest, uwolni więc Oliwję, swoją najdroższą i nierozłączną towarzyszkę.
Trudniejsza sprawa będzie z byłymi urzędnikami ambasady...
Lecz i na to znajdzie radę:
Skoro uwolni Oliwję, wyjadą do Szwajcarji, gdzie nikt ich nie zapyta, co za jedni.
Niestety, z tych marzeń przy gorącem winie, nie spełniło się żadne.

Zaraz to czytelnikowi opowiemy.

II
OLIWJA ZACZYNA BYĆ W STRACHU

Szkoda wielka, że Beausire oczom swoim, które miał doskonałe, nie zaufał; zamiast puszczać się na domysły, byłby sobie oszczędził dużo zmartwień i zawodów. Była to rzeczywiście panna Oliwja w karecie z mężczyzną i gdyby Beausire spojrzał był powtórnie, poznałby go napewno.
Panna Oliwja, według zwyczaju, wyszła rano do ogrodu Luksemburskiego i, zamiast powrócić o drugiej na obiad, została zatrzymana przez znajomego z balu Opery.
Gdy opuszczała kawiarnię w ogrodzie, i uśmiechała się zalotnie do jej właściciela, u którego posilała się codziennie, Cagliostro ukazał się w alei, podbiegł do niej i wziął za rękę.
Przeraziła się i krzyknęła.
— Dokąd pani idzie? — zapytał.
— Wracam do siebie, na ulicę Delfina.
— A to się ucieszą ludzie, oczekujący tam na panią! — odparł nieznajomy.
— Ludzie... którzy na mnie oczekują... co to znaczy? Ależ nikt nie czeka na mnie.
— Wierz mi, pani, że tak jest; najmniej dwunastu...
— Dwunastu gości! — zawołała Oliwja — przerażasz mnie pan!...
— Przeraziłbym gorzej, gdybym pozwolił ci wrócić do domu.
— Dlaczego?...
— Boby cię zaaresztowano, moja kochana.
— Nie uczyniłam nic złego — powiedziała.
— Za cóżby mnie aresztowano?
— A wiesz, za co kobiety do więzienia zamykają? Za intrygi, za fraszki.
— Nie intryguję wcale.
— Może dawniej? przypomnij sobie.
— O! tego nie mówię...
— Przypuszczam, żeś niewinna; ale to pewne, że cię szukają i chcą wpakować do kozy... Jedziemy zatem na ulicę Dalfina.
Oliwja zbladła.
— Bawisz się pan mną, jak kot myszą — rzekła. — Jeśli co wiesz, to powiedz... Może to o Beausire‘a chodzi.
I spojrzała na Cagliostra błagalnie.
— Być może... Przypuszczam, że sumienie jego nie zupełnie czyste.
— Biedny chłopak!
— Żałuj go, jeżeli ci się podoba, lecz jeżeli dał się złapać, ty przynajmniej zostań wolną.
— Dlaczego się pan mną opiekuje? Co za interes panem powoduje? To nienaturalne — dodała wyzywająco — aby człowiek taki, jak pan...
— -Nie kończ, moja droga, bo powiesz głupstwo, a czas drogi; agenci pana de Crosne, nie doczekawszy się ciebie, gotowi przyjść aż tutaj.
— Czyż wiedzą, że tu jestem?
— Alboż to trudno? ja przecież wiedziałem!... Lecz ponieważ się jednak tobą opiekuję i dobrze ci życzę, nie pytaj o resztę. Prędzej! idźmy na ulicę Enfer, tam kareta moja czeka... Jakto! wątpisz jeszcze?
— Tak.
— Dla przekonania się raz na zawsze o moich słowach, każę jechać koło twego mieszkania. Siedząc w karecie, przyjrzysz się bez obawy policjantom i będziesz mogła osądzić sama, że nie otoczyli twego domu dla zabawki. Wtedy dopiero rzetelnie ocenisz moje dobre chęci.
Mówiąc to, zaprowadził Oliwję do bramy od ulicy Enfer. Powóz podjechał, Cagliostro i Oliwja wsiedli, pojechali na ulicę Delfina i wtedy to zobaczył ich Beausire.
Gdyby był zawołał, Oliwja, poznawszy głos kochanka, przemocą byłaby się z nim chciała połączyć, aby podzielić więzienie, czy wolność. Lecz Cagliostro zawczasu odwrócił jej uwagę w inną stronę. Gdy biedna dziewczyna przekonała się, że to policja dom jej otacza, rzuciła się na szyję swego obrońcy z rozpaczą, zdolną wzruszyć każdego, tylko nie tego żelaznego człowieka... Uścisnął tylko lekko rękę Oliwji i zapuścił story u okien karety.
— Ratuj mnie pan! ratuj! — powtarzała biedaczka.
— Uspokój się, przyrzekam...
— Mówi pan, że policja wie o wszystkiem, zatem oni mnie odszukają?
— Tam, gdzie ja cię schowam, nikt cię nie znajdzie; będziesz u mnie...
— U pana! — zawołała ze zgrozą — więc do pana jedziemy?
— Czyś zwarjowała? — odrzekł — nie pamiętasz już o naszej umowie? Nie jestem twoim kochankiem i nie pragnę nim zostać.
— Więc to będzie więzienie?
— Jeżeli przekładasz klasztor, to wolno ci wybierać...
— Zdaję się na pana — odpowiedziała przerażona — czyń ze mną, co chcesz.
Zatrzymali się na ulicy Neuve-Saint-Gilles, przed domem, w którym Cagliostro przyjmował Filipa de Taverney.
Zaprowadził Oliwję do ustronnego pokoju na drugiem piętrze.
— Pragnę — powiedział — abyś się tu czuła zupełnie szczęśliwą.
— Szczęśliwą! — zawołała płacząc. — Szczęśliwą bez wolności, bez spacerów! Smutno tu, ponuro, nawet ogrodu żadnego nie widać! O! ja tego nie przeżyję!...
— Masz słuszność — odrzekł — chcę, aby ci u mnie na niczem nie zbywało, a tu nie wesoło, i w dodatku służba cię zobaczy i może stać się natrętną.
— Sprzedadzą mnie w końcu.
— O! nie obawiaj się; ludzie moi sprzedają tylko to, co chcę od nich kupić, lecz żeby cię uspokoić, dziecko kochane, postaram się o inne mieszkanie dla ciebie. Nie chcę także, abyś z głodu umarła, moja droga. Zadzwoń jak będziesz czego potrzebować, a stawię się natychmiast.
Pocałował ją w rękę i wyszedł.
— Panie! — zawołała — przedewszystkiem pragnę wiadomości od Beausira.
— Będziesz je miała — odpowiedział hrabia.
Zamknął na klucz drzwi od pokoju, a schodząc ze chodów, zamyślony, mówił do siebie:
— Będzie to profanacją umieścić ją w domu przy ulicy Saint-Claude, lecz tam jedynie ludzkie oko jej nie ujrzy... A gdy zapragnę pokazać ją „pewnej“ osobie, to zobaczy ją „ona“ jedynie w domu, przy ulicy Saint-Claude. A! jeszcze ta jedna ofiara!
Należy zagasić ostatnią iskrę płomienia, płonącego niegdyś!

Następnie hrabia włożył szeroki płaszcz, wyjął klucze ze skrytki w biurku, wybrał kilka, spojrzał na nie z rozrzewnieniem i udał się pieszo na ulicę Saint-Louis du Marais.

III
OPUSTOSZAŁY DOM

Cagliostro udał się do starego domu przy ulicy Saint-Claude, znanego już czytelnikom naszym z poprzednich wypadków.
Noc ciemna zapadła, gdy stanął przed bramą. Na bulwarze zrzadka już snuli się przechodnie.
Biła godzina dziewiąta.
Hrabia, jak wspominaliśmy, zatrzymał się u głównych drzwi, dobył klucza i włożył w zamek, nieotwierany od lat wielu.
W zamku tym nagromadził czas przeróżne śmiecie: kawałki słomy, ziarnka dzikich nasion, wiatrem zapędzonych, muchy i owady zeschłe; wszystko to w proch się obróciło pod naciskiem klucza.
Hrabia z całych sił pchnął drzwi, spaczone i pleśnią zarosłe. Zardzewiałe zawiasy skrzypnęły ponuro i oczom jego przedstawił się obraz zniszczenia i smutku.
Dziedziniec wyglądał, jak cmentarzysko...
Przystanął... Pomyślał o życiu zmarnowanem i pustem, jak ten dom w ruinie. Wstąpił na schody werandy, rozsypujące się w gruzy, i z pomocą drugiego klucza dostał się do przedsionka.
Zapalił latarkę, w którą się zaopatrzył. Podmuch wilgotnego wiatru zgasił ją... Zapalił powtórnie i poszedł dalej.
W sali jadalnej sprzęty, okryte pleśnią i kurzem, straciły kształty pierwotne... Podłoga uginała się pod stopami. Drzwi poroztwierane, jak po przejściu śmierci, zwieszały się z wypróchniałych zawias.
Wtem dreszcz przeszedł hrabiego, usłyszał nagle szmer w rogu sali, skąd niegdyś tajemne schody prowadziły na wyższe piętro. Przed laty szmer taki zwiastował obecność ukochanej istoty, budził w sercu pana domu życie, nadzieję, radość...
Cagliostro z brwią zmarszczoną, z oddechem, w piersi zapartym, skierował się ku statui Harpokrata, obok której sprężyna ukryta otwierała przejście z mieszkania, znanego wszystkim, do tajemnego apartamentu. Naciśnięta sprężyna odskoczyła z łatwością; zachwiała się tylko ściana, stoczona przez robactwo...
Zaledwie hrabia wszedł na schody, gdy oto dziwny szmer powtórzył się. Cagliostro podniósł latarkę, aby się przekonać, skąd pochodzi. Ujrzał dużego szczura, spuszczającego się wolno ze schodów i stukającego ogonem. Szczur spojrzał na niego spokojnie i schronił się do nory. Hrabia poszedł dalej. Wspomnienia przeszłości obiegły go, drogi cień towarzyszył mu wszędzie... Zdawało mu się, że duch ukochany zstąpi z nieba, aby z nim razem odwiedzić to opuszczone miejsce. Tak marząc, dotarł aż do kominka, którego wnętrze służyło za przejście ze zbrojowni Balsama do rozkosznego apartamentu Lorenzy.
Ściany tu zostały nagie, pokoje puste. Trzon kominka pełen był błyszczącego popiołu. Popiół ten, jasny i wonny, pochodził z rzeczy, pozostałych po Lorenzy. Wszystko, co do niej należało, Balsamo spalił. Nawet pudełka aloesowe i sandałowe, wydające zapach cudowny, wszystko to zniszczył hermetycznym ogniem.
Przez kilka dni wonny dym unosił się nad dzielnicą Hali, a mieszkańcy nie mogli pojąć, skąd bierze się zapach, jaki tylko powiew wiatru przynosi z wyżyn Libanu na płaszczyzny Syrji. Woń ta pozostała jeszcze w pokoju pustym i zimnym. Cagliostro poddał się wspomnieniom. Tkliwość serca zwyciężyła filozofję... Nagle spostrzegł przedmiot, błyszczący pośród gruzów. Schylił się i podniósł małą strzałę ze srebra, leżącą w szparze podłogi, jak gdyby niedawno wypadła z włosów kobiety.
Była to szpilka, używana przez włoszki do upinania warkoczy.
I oto filozof, mędrzec, pogardzający ludzkością, który chciał niebu rozkazywać; człowiek, który tyle boleści zamknął w sobie, tyle serc ludzkich zakrwawił; Cagliostro, niedowiarek, szarlatan i sceptyk, poniósł szpilkę do ust i, pewny, że go nikt nie widzi, zapłakał gorzko, szepcąc:
— Lorenzo!...
Chwilę jeszcze walczył ze wzruszeniem, nakoniec wyprostował się... Ucałował raz jeszcze drogą relikwję, otworzył okno i przez kraty cisnął delikatną strzałkę w ogród sąsiedniego klasztoru.
Ukarał się w ten sposób za chwilę słabości.
— Żegnaj! — mówił do przedmiotu martwego, z którym rozstawał się na zawsze. — Żegnaj! pamiątko, zesłana dla osłabienia mojej woli... Odtąd zajmować się będę rzeczywistością jedynie. „Dom ten będzie sprofanowany... Lecz co mówię? już się to stało... Otworzyłem go, wniosłem światło w ruiny, widziałem wnętrze grobowca, poruszyłem popioły śmiertelne... Przestał już być świątynią pamiątek!... Niech przynajmniej stanie się użytecznym dobru ogólnemu. Kobieta raz jeszcze przejdzie podwórze, dotknie nogami schodów; kobieta śpiewać może będzie pod sklepieniem, gdzie drży jeszcze echo ostatniego westchnienia Lorenzy! Musi tak być; sprawa moja tego wymaga. Jeżeli niebo straci na tem, szatan wygra napewno...“ Postawił latarkę na schodach.
„Mury wewnętrzne rozwalę. Tajemnica uleci z pyłem; dom stanie się więzieniem“. Napisał na kartce papieru, wydartej z pugilaresu, co następuje:
„Do pana Lenoir, budowniczego.
„Oczyścić podwórze i przedsionek; odnowić wozownie i stajnie; rozwalić pawilon wewnętrzny; zmienić gmach na dwupiętrowy: daję na to czasu, dni osiem“.
— A teraz zobaczymy, czy widać stąd okna hrabiny.
Zbliżył się do okna drugiego piętra.
Front domu przy uli;y Saint-Claude widać było doskonale. Okna pokojów, zajmowanych przez panią de la Motte, znajdowały się o sześćdziesiąt kroków zaledwie.
— Te dwie kobiety zobaczą się, to nieuniknione — rzekł Cagliostro.
Zabrał latarkę i zszedł ze schodów. W godzinę był już u siebie i wysłał rozkaz budowniczemu.
Nazajutrz pięćdziesięciu robotników zajęło pałac; odgłos młotków i pił rozlegał się dokoła; zielska i trawy palono na kupach, a wieczorem przechodnie widzieli ogromnego szczura, wiszącego za łapę na gałęzi, i śmiejących się murarzy, drwiących z siwych wąsów i niezmiernej opasłości zwierzęcia. Spokojny mieszkaniec pałacu, zawalony odłamem kamienia w swej norze, wyciągnięty został na pół żywy i powieszony przez wesołych Owerniaków.
Przechodzący mimo szeptali:
— Tak szczur skończył swój dziesięcioletni szczęśliwy żywot.

Po ośmiu dniach dom był odnowiony, jak to Cagliostro budowniczemu rozkazał.

IV
JOANNA PROTEKTORKĄ

Książę kardynał de Rohan w parę dni po bytności u Bochnera otrzymał list następujący:
„Jego Eminencja kardynał de Rohan wie zapewne, gdzie będzie na kolacji dziś wieczorem?“
— To od mojej hrabianki — rzekł, oddychając wonią papieru. — Pójdę niezawodnie.
A oto dlaczego pani de la Motte pragnęła widzieć kardynała.
Z pomiędzy pięciu lokajów, oddanych przez Eminencję na jej usługi, wyróżniła jednego, bruneta z czarnemi oczami, z ciemną płcią i gorącem usposobieniem. Znała się na ludziach i pewna była, że będzie wierny, czynny i wytrwały. Przywoławszy go, w ciągu kwadransa wiedziała już wszystko, o co jej chodziło.
Śledził kardynała i opowiedział, że ekscelencja podwakroć odwiedzał Bossange‘a i Bochnera.
Joannie dość tego było. Kardynał de Rohan przecież się nie targuje, a taki kupiec jak Bochner nie wypuści podobnego nabywcy.
Książę niezawodnie kupił naszyjnik!... a jej, powiernicy, kochance swojej, nic nie powiedział.. Zły to znak... Joanna zachmurzyła się, przygryzła wąskie usta i napisała bilecik.
Kardynał stawił się wieczorem, poprzedzony koszem tokaju i przeróżnych przysmaczków, tak samo, jak to czynił, udając się na kolację do panny Guimard, lub panny Dangeoille.
Nie uszło to uwagi Joanny. Nie kazała podawać nic z tego, co przysłał kardynał a zostawszy z nim sama, zaczęła mówić z czułością:
— A! Eminencjo, bardzo się martwię jedną rzeczą...
— Co takiego, droga hrabino? — zapytał de Rohan, udając przejęcie.
— Widzę oto, Eminencjo, że nie kochasz mnie, żeś mnie nigdy nie kochał...
— Nie tłumacz się, książę, to czas stracony... — Dla mnie? — zapytał kardynał z galanterją.
— Przeciwnie, dla mnie — odrzekła pani de la Motte. — Ponieważ...
— O! hrabino — przerwał kardynał.
— Nie rozpaczaj, książę, dla mnie to obojętne zupełnie...
— Obojętne, czy kocham cię, czy nie?
— Tak.
— Powiedz mi dlaczego?
— Dlatego, że i ja pana nie kocham.
— A wiesz, hrabino, to wcale nie przyjemne, coś powiedziała.
— Rzeczywiście; lecz oboje me grzeszymy czułością.
— Na czem opierasz to przypuszczenie?
— Na tem, że nigdy nie kochałam, tak, jak i pan mnie...
— O! co do mnie, nie zaręczaj, hrabino — zawołał książę — ja cię bardzo kochałem. Nie porównywaj mnie z sobą.
— A czy szanujemy się o tyle, ekscelencjo, aby zawsze mówić prawdę?
— Jakiej że chcesz prawdy?
— Tej, że to nie miłość nas łączy.
— A cóżby nas łączyło?
— Interes.
— Wstydź się, hrabino.
— Wiesz książę, co chłop normandzki powiedział do syna swojego na szubienicy? „Jeżeli ci się nie podobała, to choć innych nie zniechęcaj do niej“. Brzydzisz się, Eminencjo, interesownością! Nie spodziewałam się...
— Przypuśćmy, hrabino, że tak jest, w czemże ja mógłbym ci pomagać, lub pani mnie?.
— Przedewszystkiem mam wielką ochotę wykłócić się z panem.
— Słucham, hrabino.
— Nie ufasz mi, książę, a zatem i nie szanujesz.
— Ja! kiedyż to było?
— Czy zaprzeczysz, że, wybadawszy mnie zręcznie o szczegóły, które i bez tego miałam szczerą ochotę wypowiedzieć...
— O czem takiem, hrabino?
— O upodobaniu pewnej wielkiej damy w niektórych przedmiotach, postanowiłeś zadowolić ją, nie wspomniawszy nic przede mną.
— Badanie! dowiadywanie się o gustach! hrabino, nie rozumiem, jesteś zagadką, sfinksem! Znam twarz twoją i szyjkę kobiecą, lecz nie widziałem dotąd lwich pazurków... Zapewnie mi je pokażesz obecnie.
— Nic panu nie pokażę, ponieważ nie masz już ochoty oglądać. Powiem ci tylko rozwiązanie zagadki: szczegóły, czyli to, co widziałem w Wersalu; gust pewnej damy, to brylanty, pewna dama, to królowa, a zadowolenie jej gustu, to kupno sławnego naszyjnika, który nabyłeś wczoraj od Bochnera i Bossange‘a.
— Hrabino! — szepnął kardynał blady i zmieszany.
Joanna patrzyła na niego uparcie.
— Przerażasz się, książę? a czyż wczoraj nie skończyłeś targu z jubilerami z ulicy Szkolnej?
Kardynał milczał. Rohan nie kłamie, nawet przed kobietą. Zaczerwienił się tylko, a ponieważ Joanna wiedziała, iż nie przebacza się nigdy kobiecie, która do tego doprowadzi, wzięła go zatem za rękę i mówiła słodko:
— Przebacz, drogi książę, chciałam ci tylko powiedzieć, że mnie nie znasz. Myślałeś, żem głupia i zła, wszak prawda?
— O! hrabino.
— Nakoniec...
— Ani słowa więcej, hrabino; pozwól mnie teraz mówić. Od dziś widzę jasno, z kim mam do czynienia. Spodziewałem się znaleźć w tobie kobietę ładną, sprytną i rozkoszną kochankę; ty więcej jesteś warta. Posłuchaj.
Joanna przysunęła się do kardynała i nie puściła jego ręki.
— Zostałaś moją kochanką, przyjaciółką, nie kochając mnie. Wszak sama powiedziałaś? — ciągnął Rohan.
— I powtarzam to — dodała pani de la Motte.
— Miałaś więc cel jakiś?
— Naturalnie.
— Jaki był ten cel, hrabino?
— Czy go nie pojąłeś?
— Zupełnie, nie potrzebujesz mówić. Chciałeś mego wywyższenia, będąc przekonana, że wtedy i ty staniesz u szczytu twych pragnień. Czy się mylę?
— Nie mylisz się, Ekscelencjo, tego jedynie pragnęłam. Wierzaj mi tylko, że droga, jaką obrałam dla dopięcia celu, była mi bardzo przyjemną, rozkoszną...
— Jesteś miłą i poczciwą kobietą, hrabino, można mówić z tobą o interesach. Otóż zgadłaś, jestem opanowany uczuciem tajemnem, niezwalczonem.
— Poznałam to na balu Opery, mój książę.
— Uczucie to nie będzie odwzajemnione nigdy! Bóg widzi, że takie jest moje przekonanie.
— E! co to znaczy — powiedziała Joanna — kobieta zapomni czasem, że jest królową, a o ile wiem, to wart jesteś kardynała Mazariniego.
— Mazarini był piękny bardzo — rzekł, śmiejąc się, de Rohan.
— I doskonałym pierwszym ministerm — odparła Joanna poważnie.
— Hrabino, przy tobie, ani myśleć ani mówić nie potrzeba. Myślisz i mówisz za swoich przyjaciół. Tak, pragnę zostać ministrem. Wszystko przemawia za mną: urodzenie, znajomość spraw publicznych, przychylność dworów obcych i sympatje ludu francuskiego.
— Wszystko — rzekła Joanna — oprócz jednej, jedynej rzeczy...
— Wyjąwszy jednę sympatję, chcesz powiedzieć.
— Tak, ze strony królowej, i to jest prawdziwa przeszkoda. Co lubi królowa, to i król wreszcie pokocha; co jej jest nienawistne, o tem i on słyszeć nie zechce.
— A ona mnie nienawidzi?
— A więc, ekscelencjo, królowa niebardzo cię lubi.
— Zatem jestem zgubiony! i naszyjnik nie pomoże.
— Otóż co do tego, mylisz się, książę.
— A naszyjnik już kupiony!
— Tem lepiej, królowa dowie się, że pan ją kocha...
— O! hrabino.
— Wszak postanowiliśmy nazywać rzeczy po imieniu.
— Prawda. Więc nie tracisz nadziei, że zostanę pierwszym ministerm?
— Pewna jestem nawet.
— Byłbym niewdzięczny, nie zapytawszy, jakie będą wtedy twoje wymagania?
— Powiem ci, książę, jak będziesz w możności je zadowolić.
— Dobrze, przypomnę ci...
— Dziękuję; a teraz jedźmy...
Kardynał ujął rękę Joanny i uścisnął z uczuciem, o jakiem marzyła przed kilku dniami. Obecnie obojętne jej to było; wysunęła też rękę z dłoni kardynała.
— Co to znaczy, hrabino?
— Jedzmy kolację, powtarzam, ekscelencjo.
— Nie jestem już głodny.
— No, to rozmawiajmy.
— Nie mam nic do powiedzenia.
— To pożegnajmy się...
— Jakto, odprawiasz mnie? czy taki ma być nasz stosunek?
— Jeżeli mamy być użytecznymi sobie, powinniśmy pozostać wolnymi.
— Masz słuszność, hrabino, przebacz, że cię nie zrozumiałem, przysięgam, że to ostatni raz.
Wziął jej rękę, poniósł do ust z szacunkiem i nie widział szatańskiego uśmiechu hrabiny, gdy mówił: „ostatni raz“.
Joanna wstała i odprowadziła księcia do przedpokoju. Rohan przy rozstaniu szepnął do hrabiny:
— Dokąd się udasz?
— Do Wersalu.
— Będę miał odpowiedź?
— Natychmiast.
— A więc, opiekunko moja, oddaję ci się zupełnie.
— Pozwól mi działać.
Z temi słowy zawróciła do swego pokoju, położyła się do łóżka i, patrząc na ślicznego Endymiona z marmuru, oczekującego przybycia Djany:

— Stanowczo, swoboda więcej warta — wyszeptała w sennem rozmarzeniu.

V
JOANNA PROTEGOWANA

Zdobywszy podstępem tajemnicę kardynała, pewna świetnej przyszłości, protegowana przez królową i księcia de Rohan, Joanna myślała, że świat cały z posad poruszy. Postanowiła przez dwa tygodnie wypocząć i ułożyć plan postępowania, aby jak najwięcej korzyści wyciągnąć. Pokazać się u dworu, już nie jako prosząca, nie jak żebraczka, wyciągnięta z nędzy przez panią de Boulainviliers, lecz jak prawdziwa Walezjuszka, ze stutysięczną rentą, z mężem księciem i parem, jako ulubienica królowej!... Opanować Marję Antoninę, a przez nią króla i wpływać na sprawy państwa; oto, co jak panorama cudowna, przesuwało się w wyobraźni pani de la Motte.
Wybrała się nareszcie do Warselu. Ufna w gwiazdę swoją, pewna była, że i bez pozwolenia na posłuchanie dotrze do królowej.
I nie zawiodła się. Dworacy mają oczy i nie uszło uwadze niczyjej, że Marja Antonina chętnie przebywa w towarzystwie ładnej hrabiny.
Dlatego jeden z woźnych pałacowych, pragnąc zwrócić na siebie uwagę królowej, stanął w przejściu, gdy wracała z kaplicy i niby od niechcenia odezwał się do jednego z panów, będących na służbie:
— Co uczynić, proszę pana z hrabiną de la Motte, nie posiadającą pozwolenia na audjencję?...
Królowa mówiła pocichu z panią de Lamballe. Usłyszała nazwisko de la Motte, przerwała rozmowę i odwróciła się pospiesznie:
— Czy pani de la Motte-Valois jest tutaj? — zapytała.
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Kto to mówił?...
— Ten oto woźny pałacowy.
— Przyjmuję hrabinę de la Motte-Valois — rzekła królowa i poszła dalej. Zwróciła się jeszcze do woźnego:
— Zaprowadzisz ją do gabinetu kąpielowego.
Joanna, której woźny powtórzył co królowa mówiła, sięgnęła do woreczka, lecz woźny wstrzymał ją uśmiechem.
— Pani hrabino — rzekł — chciej pamiętać, aby w inny sposób mnie wynagrodzić.
Joanna schowała pieniądze.
— Masz słuszność, mój przyjacielu, dziękuję ci...
— Dlaczego — pomyślała — nie miałabym zaprotegować woźnego, który mi usłużył, skoro przecie robię to samo dla kardynała.
Marja Antonina przyjęła Joannę chłodno: żałowała może, że tak łatwo udzieliła posłuchania.
— Królowa przypuszcza — myślała przyjaciółka pana de Rohan, — że przychodzę żebrać... Jak się odezwę, z pewnością się rozchmurzy... lub każe mnie za drzwi wyrzucić.
— Nie miałam jeszcze sposobności mówić z królem o pani — rzekła królowa.
— O!... Wasza Królewska Mość była aż nadto dobrą dla mnie, nie pragnę nic więcej... Przychodzę...
— Z czem pani przychodzisz? — przerwała królowa. — Nie prosiłaś o przyjęcie... Coś ważnego zatem skłoniło cię do przybycia?...
— Ważnego i to nadzwyczaj... lecz mnie to nie dotyczy...
— Może mnie?... Mów więc, hrabino, słucham.
Królowa zaprowadziła Joannę do łazienki, gdzie na nią oczekiwały pokojowe.
Hrabina, widząc się w tak licznem otoczeniu, nie rozpoczynała rozmowy.
Marja Antonina po rozebraniu się weszła do wanny i odprawiła służbę.
— Pani!... — rzekła Joanna — nie wiem, czy się ośmielę...
— Dlaczego?... Lecz domyślam się...
— Mówiłam już dawniej Waszej Królewskiej Mości, że kardynał de Rohan jest bardzo dobry dla mnie.
Królowa ściągnęła brwi z widocznem niezadowoleniem.
— Wiem o tem — powiedziała.
— Sądziłam...
— Mów dalej, hrabino.
— Otóż jego ekscelencja raczył przedwczoraj być u mnie.
— A!...
— Chodziło o wsparcie dla ubogich.
— Bardzo pięknie, hrabino. Ja także coś dodam... tym twoim ubogim.
— Wasza Królewska Mość, mnie nie rozumie. Miałam zaszczyt nadmienić, że o nic nie proszę... Kardynał, ppdług zwyczaju, wychwalał dobroć królowej, łaskawość jej niewyczerpaną...
— I żądał, abym wzięła w opiekę jego protegowanych?
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Uczynię to nie dla kardynała, ale dla nieszczęśliwych, którzy mają zawsze prawo do mojego współczucia. Powiedz jednak kardynałowi, że nie mogę dać wiele...
— Niestety!... mówiłam mu to, i stąd pochodzi nieśmiałość moja, o której wspominałam Waszej Królewskiej Mości.
— A!...
— Opowiedziałam kardynałowi całą wielkość miłosierdzia królowej, boleść Waszej Królewskiej Mości, na widok nędzy, której wesprzeć nie może...
— Dobrze, dobrze...
— Mówiłam kardynałowi, że królowa jest niewolnicą swej dobroci. Poświęca się dla ubogich, którzy nieraz płacą jej niewdzięcznością. A przytem obwiniłam siebie...
— Z jakiego powodu? — rzekła Marja Antonina, słuchając zręcznej intrygantki, umiejącej trafić w słabą jej stronę.
— Powiedziałam, że królowa dała mi znaczną sumę przed kilku dniami, że od dwóch lat ciągle w ten sposób postępuje z proszącymi o wsparcie, i że gdyby królowa była mniej tkliwa na nędzę, mniej wspaniałomyślna, posiadałaby obecnie miljony w kasie i nicby jej nie przeszkodziło kupić ów cudowny naszyjnik djamentowy, tak szlachetnie, tak wzniośle, lecz ośmielę się powiedzieć, tak niesłusznie pogardzony.
Królowa zaczerwieniła się i spojrzała bystro na Joannę. Oczywiście cała przemowa odnosiła się do słów ostatnich. Byłażby to zasadzka? czy tylko czcze pochlebstwo? Czyż niebezpieczeństwo jej groziło? Spojrzała raz jeszcze na Joannę.
Twarz jej wyrażała tyle dobroci, niewinności, iż nie można było przypuszczać podejścia.
— O tak, naszyjnik jest prześliczny, chciałam powiedzieć, był prześliczny i rada jestem, iż kobieta, znająca się na tem, pochwala, żem go się wyrzekła.
— O! gdyby pani wiedziała — zawołała Joanna, przerywając w porę królowej — jak łatwo poznać uczucia ludzi, jeśli się interesujemy tymi, których ci ludzie kochają!...
— Co pani chcesz powiedzieć?
— Że dowiedziawszy się o bohaterskim wyrzeczeniu się naszyjnika przez Waszą Królewską Mość, pan de Rohan zbladł śmiertelnie.
— Jakto, zbladł?....
— Łzy oczy mu napełniły... Nie wiem, czy, jak wszyscy utrzymują, pan de Rohan jest mężczyzną pięknym, wielkim panem, wytwornym, wiem tylko, że w owej chwili twarz jego ożywiona ogniem wewnętrznym i zalana łzami, wywołanemi bezinteresownem, co mówię?... nadludzkiem wyrzeczeniem się naszyjnika przez Waszą Królewską Mość, twarz ta nie wyjdzie nigdy z mojej pamięci.
Królowa przestała na chwilę bawić się złoconym łabędziem, pływającym w marmurowej wannie.
— Radzę ci, hrabino — odezwała się królowa — abyś nie dała poznać panu de Rohan, iż go znajdujesz takim pięknym, doskonałym... Prałat to bardzo światowy, pasterz, który więcej pragnie dla siebie owieczek, niż dla nieba.
— O!... pani...
— Czyż go obmawiam?... Czyż sam nie szuka z tego chwały?... Widziałaś zapewne jak podczas uroczystości kościelnych wznosi piękne ręce w górę i porusza niemi, aby bielsze się wydały; a dewotki patrzą z równem uwielbieniem na pierścień błyszczący na jego palcu, jak i na te prześliczne rączki.
— Zdobycze kardynała na polu sercowości — ciągnęła królowa podniecona — są niezliczone, często nawet skandaliczne. Niech kto chce uwielbia go za to, ja nie mogę.
— Nie wiem, Najjaśniejsza Pani — przerwała Joanna, zadowolona z poufałości rozmowy — nie wiem, czy kardynał miał na myśli dewotki, gdy tak gorąco mówił o cnotach Waszej Królewskiej Mości, lecz wtedy pięknych rąk nie wznosił w górę, trzymał je na sercu.
Królowa poruszyła głowę, śmiejąc się wymuszenie.
— O! — pomyślała Joanna — czyżby mi łatwiej poszło niż przypuszczałam? Czyż gniew królowej zazdrość oznacza?..
Marja Antonina przybrała znów zwykły wyraz wyniosły i obojętny.
— Mów dalej, hrabino — rzekła.
— Wasza Królewska Mość odbiera mi odwagę; ta skromność, odpychająca uwielbienie...
— Uwielbienie kardynała? O! tak.
— Dlaczego? Najjaśniejsza Pani.
— Bo wydaje mi się ono bardzo podejrzane, hrabino.
— Nie wypada mi — odparła Joanna z szacunkiem — bronić tego, który miał nieszczęście popaść w niełaskę Waszej Królewskiej Mości i nie wątpię na chwilę, że jest winnym.
— Pan de Rohan obraził mnie. Jestem królową i chrześcijanką, zatem przebaczam urazy...
Wyrzekła te słowa z majestatyczną dobrocią, sobie właściwą.
Joanna zamilkła.
— Nie masz nic więcej do powiedzenia?
— Nie śmiem przeczyć królowej.
— Więc inne masz zdanie o kardynale?
— Zupełnie inne, Najjaśniejsza Pani.
— Nie mówiłabyś tak, gdybyś wiedziała, czem książę Ludwik przeciw mnie zawinił.
— Wiem tylko, co uczynił, aby usłużyć Waszej Królewskiej Mości.
— Grzecznością, komplementem! — ciągnęła królowa. — Jesteś, jak widzę, szczerą przyjaciółką pana de Rohan; nie chcę już mówić o nim z tobą...
I królowa roześmiała się serdecznie.
— Pani — zaczęła Joanna — wolałam gniew Waszej Królewskiej Mości, niż śmiech obecny. Uczucie kardynała jest pełne szacunku i, gdyby widział, jak je wyśmiewają, umarłby z rozpaczy.
— O! ho! to się bardzo zmienił!
— Wasza Królewska Mość raczyła wspominać przed kilku dniami, iż kardynał już od lat dziesięciu był szalenie....
— Żartowałam, hrabino — rzekła królowa surowo.
Zdawało się królowej, że Joanna już się nie odezwie; myliła się jednak. Dla takich, jak ona kobiet, z naturą tygrysa i węża, skupienie myśli i milczenie jest zwykle wstępem do ataku.
— Wszak mówiłaś o djamentach — odezwała się królowa niebacznie. — Przyznaj, że miałaś to właśnie na myśli.
— Dzień i noc o nich myślę — podjęła Joanna z radością, iż królowa się zdradziła. — Takie przepyszne, takby cudownie Wasza Królewska Mość w nich wyglądała.
— Dlaczegóż ja tylko?...
— Tak, tylko królowa.
— Przecież już sprzedane?
— Tak, sprzedane.
— Ambasador portugalski je nabył?
Joanna zaprzeczyła ruchem głowy.
— Więc to nieprawda? — zapytała królowa z radością.
— Nieprawda, Najjaśniejsza Pani.
— Któż je zatem kupił?
— Pan de Rohan.
Królowa spoważniała.
— A! to tak — rzekła.
— Tak, Najjaśniejsza Pani — wybuchnęła Joanna namiętnie — to, co uczynił pan de Rohan; jest wzniosłe; Wasza Królewska Mość, będąc sama szlachetną, powinna czuć sympatję dla podobnych czynów. Zaledwie pan de Rohan dowiedział się ode mnie (przyznaję się do tego) o chwilowych kłopotach pieniężnych królowej:
— „Jakto! — zawołał — królowa Francji pozbawia się ozdoby, którą mogłaby posiadać żona pierwszego lepszego wysokiego dygnitarza! Królowa byłaby narażona na ujrzenie choćby pani de Necker w tych djamentach na szyi?“.
Pan de Rohan nie wiedział, że ambasador portugalski wchodził w układy z jubilerami. Powiedziałam mu o tem; wtedy oburzenie jego miary nie miało. — „Tu już nie chodzi o przyjemność królowej — mówił — lecz o godność majestatu. Znam ja dobrze dwory zagraniczne, ich zawiść i pychę. Żartowanoby z ubóstwa królowej Francji, że nie jest nawet w stanie dogodzić słusznemu upodobaniu!
Ja, miałbym pozwolić na coś podobnego? Nigdy! Z temi słowy wybiegł z pokoju, a w godzinę dowiedziałam się, że kupił naszyjnik.
— Za półtora miljona?
— Za miljon sześć kroć sto tysięcy.
— W jakim celu go nabył?
— Ponieważ nie mógł należeć do królowej, nie chciał, aby należał do innej kobiety.
— Pewna jesteś, że to nie dla jednej z licznych kochanek pan de Rohan kupił naszyjnik?
— Wolałby go zniszczyć, niż widzieć go błyszczący nie na szyi królowej.
Marja Antonina wpadła w zadumę, a na szlachetnem obliczu odbiły się najtajniejsze myśli.
— Pan de Rohan postąpił zacnie i delikatnie — wyrzekła.
Joanna połykała wyrazy.
— Podziękuj, hrabino, panu de Rohan.
— Uczynię to z radością.
— Dodaj pani, że wierzę teraz w przychylność jego i jako kobieta uczciwa, przyjmuję wszystko od przyjaciela z warunkiem odwzajemnienia. Nie przyjmuję daru od pana de Rohan....
— Jakto? Najjaśniejsza Pani...
— Lecz pożyczkę... Pan de Rohan dał pieniądze, czy użył kredytu swego dla zrobienia mi przyjemności. Zwrócę mu to. Bochner żądał zaliczki z pewnością?
— Tak, pani.
— Ile? dwieście tysięcy liwrów?
— Dwieście pięćdziesiąt tysięcy.
— Jest to moja kwartalna pensja, przeznaczona przez króla...
Przysłano mi ją dziś rano.
Królowa zadzwoniła gwałtownie; pokojowe nadbiegły, owinęły ją w cienkie batysty, a następnie ubrały.
Pozostawszy sama z Joanną w swoim pokoju, rzekła do niej:
— Otwórz, proszę, tę szufladkę.
— Czy jest pugilares?
— Jest, Najjaśniejsza Pani.
— Zawiera on dwieście pięćdziesiąt tysięcy liwrów. Przelicz, proszę cię.
Joanna przeliczyła.
— Oddaj to kardynałowi i podziękuj. Powiedz mu, że co miesiąc otrzyma taką sumę. W ten sposób będę miała naszyjnik, który mi się spodobał i nie narażę ani swojej szkatuły ani królewskiej...
Zamyśliła się na chwilę.
— Skorzystałam nawet dużo — ciągnęła — poznawszy przy tej sposobności przyjaciela pełnego delikatności i poświęcenia...
Wyciągnęła rękę.
— I przyjaciółkę, która mnie odgadła — dodała, podając tę rękę Joannie, a ta ucałowała ją z namaszczeniem.
Następnie, gdy hrabina miała już wychodzić, królowa, zawahawszy się, zaczęła cicho, jakby obawiając się słów własnych:
— Hrabino, uwiadomisz pana de Rohan, iż będzie mile widziany w Wersalu i że sama mu podziękuję.
Joanna wypadła z gabinetu, pijana z radości i dumy.

Tuliła banknoty do serca, jak jastrząb swoją zdobycz.

VI
PUGILARES KRÓLOWEJ

Cały ciężar pieniędzy, wiezionych przez Joannę de Valois z Wersalu, dał się najbardziej uczuć jej koniom. Musiały one pędzić jak na wyścigach, a były to tylko nędzne szkapy, najęte wraz z karetą. Stangret, podniecony przez hrabinę obietnicą sutego datku nie żałował bata i lecieli jak wiatrem pędzeni. Kardynał nie wyszedł jeszcze z domu, gdy pani de la Motte zajechała przed pałac. Kazała się oznajmić z większą ostentacją, niż u królowej nawet.
— Powracasz pani z Wersalu? zapytał.
— Tak, Eminencjo.
Kardynał chciał wzrokiem przeniknąć Joannę; widziała ona smutek, niepewność jego, nic jej jednak me wzruszyło, milczała.
— Jakież nowiny? — dodał.
— Co chcesz wiedzieć, Eminencjo?
— A! hrabino, mówisz to w sposób...
— Zasmucający, nieprawdaż?
— Zabijający.
— Chciałbyś pan, abym się widziała z królową?
— Tak.
— Widziałam ją.
— Żądałeś, abym mówiła o panu z królową, która nie lubi nawet słyszeć imienia pańskiego?
— Widzę, że trzeba się wyrzec tej nadziei...
— O nie, mówiłyśmy z królową o kardynale de Rohan.
— To jest pani byłaś łaskawą wstawić się za mną? — Rzeczywiście.
— Jej Królewska Mość... raczyła słuchać?
— Zaraz to panu wyjaśnię.
— Nie mów nic, hrabino, domyślam się, że Najjaśniejsza Pani okazała wstręt niepokonany.
— No, nie tak znów straszny...
— Wspomniałam o naszyjniku.
— Ośmieliłaś się pani dać do zrozumienia...
— Że kupiony dla niej?... tak.
— O! hrabino, jesteś niezrównana!
— Królowa słuchała cierpliwie?
— Ależ tak.
— Powiedziałaś zatem, że jej ofiaruję te djamenty?
— Odmówiła stanowczo.
— Jestem zgubiony!
— Odrzuciła podarunek, lecz pożyczka...
— Pożyczka!... Potrafiłaś więc tak delikatnie rzecz te obrócić?
— Tak delikatnie, że przyjęła.
— Ja pożyczam królowej, ja!... Hrabino, czy to możebne?
— To większe ma znaczenie, niż podarunek, nieprawdaż?
— Ależ tysiąc razy większe!
— Myślałam tak samo. Dosyć, że Najjaśniejsza Pani zgadza się.
Kardynał wstał, poczem znów usiadł, przysunął się do Joanny i, biorąc jej ręce:
— Nie zwódź mnie — rzekł — pomyśl, że jednem słowem możesz mnie uczynić najnędzniejszym z ludzi.
— Nie igra się z namiętnością, Eminencjo, tembardziej, jeżeli nią opanowany jest człowiek na pańskim stanowisku.
— To prawda. Zatem wszystko, co mi powiedziałaś.
— Jest najświętszą prawdą.
— Więc tajemnica łączy mnie z królową?
— Tajemnica... śmiertelna.
Kardynał podbiegł do Joanny i uścisnął ją serdecznie za ręce.
— Lubię taki przyjacielski uścisk — rzekła hrabina.
— Jestem szczęśliwy! aniele mój opiekuńczy.
— Nie przesadzaj, Eminencjo.
— Tak. radość, wdzięczność moja...
— Przesadzasz jedno i drugie. Czy pragnąłeś jedynie pożyczyć królowej pół miljona?
Kardynał westchnął.
— Buckingham wymagał czegoś więcej od Anny Austriackiej, po usypaniu perłami komnaty królewskiej.
— Nie śmiem marzyć nawet o tem, co Buckingham otrzymał.
— Wytłumaczysz się przed królową, Eminencjo, ponieważ kazała oznajmić, że z przyjemnością ujrzy cię w Wersalu.
Zaledwie wymówiła te słowa, gdy kardynał zbladł, jak młodzieniec przy pierwszym pocałunku miłości.
— To tak się rzeczy mają! — pomyślała Joanna — marzyłam o parostwie, o stu tysiącach dochodu; zmieniam zdanie i muszę mieć tytuł księżnej i pół miljona renty. O! bo pan de Rohan nie przez ambicję, nie przez chciwość, lecz przez miłość działa szaloną!
Kardynał opamiętał się wkrótce.
Radość nie zabija nikogo, a ponieważ posiadał zmysł praktyczny, postanowił pomówić z Joanną o interesach, aby zapomniała, że poddawał się tak długo uczuciom miłosnym.
— Moja droga — zaczął, ściskając ją — jak królowa myśli wypłacać pożyczkę, przypuściwszy, że ją przyjmie?
— Pytasz mnie pan dlatego, iż przewidują powszechnie, iż królowa nie ma pieniędzy?
— Tak.
— Otóż królowa ma zamiar wypłacać panu tak, jak Bochnerowi, z tą różnicą, że gdyby od niego wprost kupiła, cały Paryż wiedziałby, co jest niepodobieństwem, po głośnej ofierze tej sumy na budowę okrętu, a gdyby król jeszcze okazał niezadowolenie, naródby słusznie mógł się oburzyć. Królowa chce zatem przyjść do posiadania djamentów, płacąc częściowo. Pan jej dopomożesz, będziesz kasjerem delikatnym i pobłażliwym w razie, gdyby nie była w stanie jakiej raty na czas dostarczyć. Obecnie zaś jest nad wyraz zadowolona i płaci gotówką; nie nie żądaj pan więcej.
— Jakto! płaci?
— Królowa, jako rozumna i wiedząca, co się koło niej dzieje, wie także, że pan masz długów masę; nie należy też do przyjaciółek, przyjmujących prezenty; za dumna jest na to. Gdy jej powiedziałam, że dałeś pan już dwieście tysięcy liwrów...
— Powiedziałaś jej?
— Pocóż miałam o tem zamilczeć?
— To mogło ją zniechęcić.
— Właśnie, że to był powód do przyjęcia. „Nic darmo“ — to godło królowej.
— O, mój Boże!
Joanna powoli, spokojnie, wyjęła pugilares z kieszeni.
— Co to jest? — zapytał de Rohan.
— Pugilares, w którym są bilety bankowe na dwakroć pięćdziesiąt tysięcy liwrów.
— Naprawdę?
— Królowa przysyła je panu wraz z podziękowaniem.
— O! czyż podobna?
— Sama rachowałam.
— Nie o to mi chodzi.
— Co się pan tak przypatrujesz?
— Patrzę na pugilares; nie widziałem go u pani.
— Podoba się panu? nie jest przecie ani kosztowny ani ładny.
— Nie wiem dlaczego, lecz mi się podoba niezmiernie.
— Ma pan dobry gust.
— Mówisz tak, bo żartujesz ze mnie.
— Wcale nie, mówię, że ma pan gust taki sam, jak królowa.
— Więc ten pugilares?...
— Należał do królowej, Eminencjo.
— Czy bardzo ci o niego idzie?
— O! bardzo.
Pan de Rohan westchnął.
— Pojmuję — powiedział.
— Jednak, jeżeli panu sprawia przyjemność — rzekła hrabina z uśmiechem.
— Bezwątpienia, lecz nie chciałbym pani pozbawiać...
— Weź go pan.
— Hrabino! — zawołał kardynał, uniesiony radością — jesteś przyjaciółką najcenniejszą, najrozumniejszą i najdomyślniejszą.
— Tak, tak.
— Niech to zostanie między nami.
— Na wieki! jak to zwykle się mówi...
— Nie jestem ja tak doskonałą, jak pan sobie wyobraża, mam jedną tylko zaletę...
— Jaką?
— Tę, że interesa pańskie przeprowadziłam szczęśliwie.
— Mogę się pochwalić, że ja także myślałem o tobie, i gdy byłaś w Wersalu, pracowałem dla ciebie także.
Joanna spojrzała na kardynała zdziwiona.
— Nic wielkiego, moja droga — rzekł. — Bankier mój zaproponował mi kupno akcji, na przedsiębiorstwo osuszenia jakichś błot. Widziałem, że to korzystne i przyjąłem.
— Bardzo dobrze pan zrobił!
— Przekonasz się, że jesteś u mnie najpierwszą, gdy idzie o pamięć.
— Choćby drugą, to i tak nad moje zasługi.
— Wziąłem dwieście akcji, z których czwartą część dla ciebie.
— O! Eminencjo!
— Posłuchaj dalej. We dwie godziny bankier mój powrócił. Wieść, że ja wziąłem taką masę akcji, podniosła ich wartość sto na sto, dostałem zatem sto tysięcy liwrów.
— A to śliczny interes!
— Oto twoja część, kochana hrabino, chciałem mówić, droga przyjaciółko.
Wyjął z pugilaresu królowej dwadzieścia pięć tysięcy liwrów i wsunął w rękę Joannie.
— Słusznie, Eminencjo, ręką rękę myje. To mi pochlebia najwięcej, że myślałeś o mnie.
— Zawsze tak będzie — odrzekł kardynał, całując ją w rękę.
— Z mojej strony tak samo.
— Do widzenia w Wersalu.
Pożegnała kardynała, zostawiwszy mu wykaz terminów, w których królowa obowiązała się płacić.

Pierwszy przypadał za miesiąc, na sumę pięćkroć sto tysięcy.

VII
DAWNY ZNAJOMY

Przenieśmy się teraz do pokoi królowej w Wersalu, gdzie zostawiliśmy w bardzo przykrem położeniu pana de Charny, nieustraszonego marynarza, który jednak uciekł do przedpokoju ze strachu, aby nie zemdleć w obecności trzech kobiet: królowej, Andrei i pani de la Motte.
Charny czuł, że dłużej nie wytrzyma, dlatego wybiegł; chciał iść dalej, lecz zbrakło mu sił, zachwiał się i, gdyby go nie pochwycono, runąłby na ziemię. Szybko jednak otrząsnął się z osłabienia, nie przypuszczając nawet, że królowa go widziała i gotowa było biec z pomocą, gdyby jej nie powstrzymała Andrea, nie tyle przez poszanowanie etykiety, ile przez szaloną zazdrość.
Dobrze się stało, iż królowa usłuchała Andrei, bo zaledwie drzwi się za nią zamknęły, dało się słyszeć wołanie straży:
— Król idzie!
Rzeczywiście Ludwik XVI wyszedł ze swoich apartamentów, udając się na taras zamkowy, aby, przed rozpoczęciem narad z ministrami, obejrzeć powozy do polowania. od niejakiego czasu zaniedbane. Wchodził do przedpokoju, otoczony świtą, i zatrzymał się, widząc wojskowego, opartego o krawędź okna, i dwóch gwardzistów służbowych, przerażonych okrutnie, którzy starali się go do zmysłów przywrócić.
— Panie! co panu się stało? — zapytał król.
Charny nie był w stanie odpowiedzieć.
Król zbliżył się.
— Ten człowiek zemdlał! — zawołał.
Na głos króla gwardziści wyprostowali się mahinalnie i puścili pana de Charny, który padł z jękiem na podłogę.
Pośpieszono z ratunkiem, podniesiono pana de Charny i posadzono na fotelu.
— Wszak to Charny! — zawołał król, poznając młodego oficera.
— Pan de Charny? — zawołali otaczający.
— Tak, to on, siostrzeniec pana de Suffren.
Słowa te wywarły magiczny skutek.
Charny w jednej chwili został oblany różnemi wodami pachnącemi, jakgdyby go co najmniej dziesięć kobiet otaczało. Przywołano doktora, który zbadał natychmiast chorego.
Król, współczujący wszelkiemu cierpieniu, nie chciał się oddalić. Doktór rozpiął kamizelkę i koszulę, aby młody człowiek oddychał swobodniej, lecz znalazł to, czego nie szukał.
— Co widzę, on ranny! — zawołał król z zajęciem i zbliżył się dla zobaczenia.
— Tak, tak — wyszeptał de Charny, próbując się podnieść i wodząc dokoła błędnym wzrokiem — dawna rana otworzyła się... Ale to nic... nic...
I uścisnął nieznacznie rękę doktora.
Doktór powinien wszystko zrozumieć; ten jednak nie był doktorem dworskim, tylko chirurgiem wiejskim z Wersalu. Chciał zatem dodać sobie powagi. Rana dawna?... tak się panu podoba mówić; brzegi są zanadto świeże, krew za czerwona: rana ta nie ma więcej nad dwadzieścia cztery godziny.
Charny, któremu to zaprzeczenie powróciło siły, zerwał się na nogi i rzekł:
— Nie potrzebuję, abyś mnie pan uczył, kiedy byłem ranny; mówiłem raz i powtarzam, że jest dawna.
Teraz dopiero spostrzegł i poznał króla. Zapiął kamizelkę, zawstydzony, że miał tak dostojnego świadka.
— A! król! — powiedział.
— Tak, panie de Charny, to ja jestem, i błogosławię nieba, że przyszedłem tutaj, aby ci pomóc choć trochę.
— Małe draśnięcie, Najjaśniejszy Panie, stara rana, ot i wszystko.
— Dawna czy świeża — rzekł Ludwik XVI — lecz płynie z niej krew szacowna, krew walecznego szlachcica...
— Któremu dwie godziny spoczynku powrócą zdrowie — dodał Charny. Mówiąc to, chciał podnieść się, lecz zabrakło mu sił i padł na fotel.
— On jest bardzo cierpiący — rzekł król.
— O! tak, lecz sądzę, że będzie go można ocalić — powiedział doktór dyplomatycznie, widząc już w przyszłości dobrą posadę.
Król był człowiekiem szlachetnym i dobrym. Domyślił się, że Charny ma tajemnicę i nie pragnął jej poznać. Każdy inny byłby badał doktora, który miał wielką ochotę mówić: Ludwik XVI uważał, że tajemnica należy do właściciela.
— Nie chcę — rzekł — aby pan de Charny wracał do siebie w tym stanie. Niech zostanie w Wersalu, tu go będę pielęgnować. Posłał w tej chwili do pana de Suffren. Proszę podziękować temu panu za pomoc, jakiej udzielił choremu, (wskazał na doktora) i przywołać mojego domowego chirurga, doktora Louis. Zdaje mi się, że jest obecny w zaniku. Oficer pobiegł spełnić rozkazy królewskie, dwóch innych wzięło pana de Charny i przeniosło na koniec galerji do pokoju oficerów gwardji królewskiej.
Pana de Suffren wezwano, a doktór Louis przybył zastąpić przygodnego lekarza.
Znamy już doktora Louis, jako szlachetnego, pełnego inteligencji, nie błyszczącej wprawdzie, lecz użytecznej; pracownika wytrwałego na niwie wiedzy i poświęcającego się dla dobra cierpiących. Jednocześnie z chirurgiem, badającym pilnie chorego, pan de Suffren pochylił się nad siostrzeńcem. Nie mógł zrozumieć tej nagłej niemocy. Ujął za rękę pana de Charny, wpatrzył się w jego zapadłe oczy i zawołał:
— Dziwne! dziwne doprawdy! Wiesz, doktorze, że siostrzeniec mój nigdy nie chorował?
— To niczego nie dowodzi, panie admirale — odrzekł doktór.
— To z powodu rany — odezwał się jeden z oficerów.
— Jakiej rany? — wykrzyknął admirał — Olivier nigdy w życiu nie był ranny.
— Wybacz, admirale — odrzekł oficer, pokazując skrwawioną koszulę — lecz sądziłem...
— Dobrze, dobrze — przerwał doktór, trzymając za puls chorego — czyż będziemy się spierali o powód choroby? Widzimy, co jest, i starajmy się uzdrowić, jeśli to możebne.
Admirał lubił mowę stanowczą, przyzwyczaił do tego swoich chirurgów okrętowych.
— Czy rana bardzo niebezpieczna? — zapytał, starając się pokryć wzruszenie.
— Tyle co zadraśnięcie brzytwą podbródka.
— To dobrze. Podziękujcie, panowie, królowi. Olivierze kochany, odwiedzę cię niezadługo.
Olivier podziękował wzrokiem, rad, że nareszcie sam (tylko z doktorem zostanie, powierzony staraniom rozumnego człowieka.
Doktór po ułożeniu Oliviera w wygodnem łóżku, odprawił wszystkich.
Olivier zasnął, dziękując niebu, że w tak ważnych okolicznościach nie zdradził się niczem. Po śnie spokojnym nastąpiła silna gorączka, po której albo bardzo prędko przychodzi się do zdrowia, albo też następuje śmierć.
Olivier miał głowę nabitą zajściem z Filipem, sceną z królową, z królem, i tak mu się to wszystko pomieszało, zaczął bredzić. W kilka godzin wygadywał już głośno wszystko, co miał na sercu; słychać go było nawet w galerji, gdzie warta stała, co zmiarkowawszy, doktór zawołał służącego i kazał mu wziąć Oliviera na ręce. Olivier zaczął bronić się i narzekać.
— Zarzuć mu kołdrę na głowę.
— Co z nim robić? — rzekł lokaj. — Ciężki jest i broni się. Zawołam do pomocy kogo ze straży.
— Czyś zmokła kura czy co? że się boisz chorego! — zawołał stary lekarz. Jeżeli za ciężki na twoje siły, zatem niezdatny jesteś na służącego dla mnie. Powrócisz do Owernji...
Groźba poskutkowała. Charny krzyczał, wił się, bredził, wywijał rękoma, a pomimo to owerniak porwał go jak piórko i przeniósł, wobec zdziwionej straży przybocznej.
Oficerowie wypytywali doktora Louis.
— Panowie — rzekł on, jak mógł najciszej, dla odwrócenia uwagi od Charny‘ego — przecież nie mogę co godzina iść milę drogi, dla odwiedzenia pacjenta, poleconego mi przez króla, a wasze pokoje są na końcu świata...
— Dokąd go zabierasz, doktorze?
— Do siebie, moi kochani; wiecie, że ze mnie leniuch okrutny. Mam w pałacu własne dwa pokoje, w jednym z nich umieszczę chorego.
— Ależ, doktorze — rzekł oficer — między nami byłoby mu doskonale; kochamy wszyscy pana de Suffren i...
— Tak, tak, znam ja koleżeńskie usługi. Ranny żąda pić; dać mu, co chce — a potem „caput“. Niech djabli wezmą taką przyjaźń. W ten sposób wyprawiono mi już na tamten świat z dziesięciu pacjentów. Zacny doktór mówił jeszcze, a już Olivier był tak daleko, że niepodobna było słyszeć jego krzyków.
— Dobrze, doskonale zrobiłem, żem go do siebie zabrał — myślał doktór. Jednego tylko się obawiam... jeżeli król zechce go odwiedzić... a jak zobaczy... to i usłyszy... Do djabła, nie można się wahać. Idę uprzedzić królowę... niech mi poradzi... Poczciwy doktór, powziąwszy postanowienie, z szybkością człowieka, rachującego się z czasem, oblał twarz chorego świeżą wodą, położył go do łóżka i zabezpieczył, aby się nie potłukł, spadając.
Następnie pozamykał okiennice, drzwi na dwa spusty, włożył klucz do kieszeni udał się do królowej, przekonawszy się wprzód, że bredzenia Oliviera nie słychać z zewnątrz. Dla bezpieczeństwa, zamknął i owerniaka z chorym.
Wychodząc spotkał panią Misery, przysłaną przez królowę. Chciała ona gwałtem zobaczyć rannego.
— Chodź, pani — rzekł — bo i ja wychodzę.
— Królowa oczekuje!...
— Idę do królowej właśnie.
— Królowa pragnie...

— Wierz mi, pani, że królowa dowie się o wszystkiem. Chodźmy prędzej!

VIII
SEN GORĄCZKOWY

Marja-Antonina oczekiwała niecierpliwie powrotu pani Misery, lecz nie spodziewała się wcale doktora, który ze zwykłą swobodą stanął przed nią.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł głosem podniesionym — chory, którym się Wasza Królewska Mość interesuje, o tyle ma się dobrze, o ile to być może przy gorączce.
Królowa wiedziała doskonale, iż doktor ma wstręt do tych, którzy, jak się wyrażał, krzyczą na całe gardło, będąc nawpół chorymi. Wyobraziła sobie zatem, ze Charny może trochę się pieścić. Kobiety silnego charakteru lubią wyobrażać sobie mężczyzn niewytrzymałymi.
— Przecież ta jego rana — powiedziała to śmiechu warta...
— E! e! — przerwał doktor.
— Draśnięcie jakieś....
— Wale nie, Najjaśniejsza Pani; zresztą zadraśnięcie czy rana, wszystko jedno, wiem tylko, że gorączkuje.
— Biedny chłopiec!.. Czy to silna gorączka?
— Straszna, okrutna.
— Nie przypuszczałam — rzekła królowa przerażona — żeby tak... natychmiast... gorączka...
Doktór patrzył pilnie na królowę.
— Różne są rodzaje gorączek — odpowiedział.
— Mój drogi Louis, przestraszasz mnie. Zawsześ taki spokojny, pocieszający... nie poznaję cię dzisiaj...
— Nic dziwnego...
— Kręcisz się, patrzysz na lewo, na prawo, wyglądasz jakbyś chciał zwierzyć mi tajemnicę jakąś straszną.
— A któż mówi, że nie?
— Zgadłam zatem, czy to sekret i powodu gorączki?
— Tak.
— Z powoda gorączki pana de Charny?
— Tak.
— I przychodzisz, aby mi powiedzieć o tem?
— Ma się rozumieć!
— Mówże prędko! Wiesz, że jestem ciekawą. No, zaczynaj od początku.
— Otóż, proszę pani...
— Czekam doktorze.
— Nie, to ja czekam.
— Na co?
— Żeby mnie Wasza Królewska Mość pytała. Opowiadam fatalnie, lecz zapytywany, mówię jak z książki.
— Zaczynam tedy. Co jest panu de Charny?
— Nie tak, to zły początek. Zapytaj, Najjaśniejsza Pani, dlaczego zabrałem pana de Charny do jednego z dwóch moich pokoików ciasnych, zamiast zostawić go w galerii lub w mieszkaniu oficerów straży królewskiej?
— Dobrze, pytam oto, bo rzeczywiście to dziwne.
— Nie chciałem pozostawić pana de Charny ani w galerii, ani w owem mieszkaniu, dlatego, że choroba pana de Charny nie jest zwyczajną.
— Co mówisz, doktorze?
— Pan de Charny w gorączce gada od rzeczy, jak szalony.
— O mój Boże! — zawołała królowa, składając ręce.
— W dodatku — ciągnął Louis, przysuwając się do królowej — biedny chłopiec wygaduje historje niestosowne wcale dla uszu panów ze straży królewskiej, lub kogokolwiek bądź innego.
— Doktorze!
— Nie trzeba było wypytywać, kiedy pani nie chciała, abym odpowiadał.
— Mów mów, kochany doktorze — rzekła królowa, biorąc, za rękę zacnego człowieka.
— Otóż ten młody człowiek jest ateuszem i bluźni w gorączce...
— To być nie może, przeciwnie, on taki religijny.
— Może tylko egzaltowany?
— Tak, to najpewniej.
Królowa przybrała maskę obojętności i zimnej krwi, która pokrywa uczucia wielkich tego świata, przyzwyczajonych do powszechnego szacunku i panowania nad sobą bez zdradzenia się z wewnętrznym stanem duszy. Pan de Charny — rzekła — jest mi polecony jako siostrzeniec walecznego pana de Suffren. Mnie osobiście oddał wielką przysługę; chcę być względem niego jak krewną jak przyjaciółką... Powiedz pan prawdę całą, powinnam i chcę ją usłyszeć.
— Ale ja nie mogę jej powiedzieć — odparł Louis — a ponieważ wasza Królewska Mość pragnie ją poznać znam tylko jeden sposób: niech wasza Królewska Mość sama posłucha.
— Jeżeli ten młody człowiek mówi coś niewłaściwego, jeżeli w błędzie przekracza granice dozwolone, królowa wybaczy i mnie, com go zdradził, i jemu, że się wydał.
— Które wasza Królewska Mość powinna koniecznie usłyszeć, aby je zrozumieć i ocenić — dodał poczciwy doktór.
Ujął delikatnie drżącą rączkę królowej.
— Pamiętaj pan jednak! — zawołała królowa — każdy krok mój, każde poruszenie jest śledzone, otoczona jestem szpiegami!
— Ja sam tylko będę dziś wieczorem.
— Trzeba przejść mały korytarz z dwoma wejściami. Zamknę te, któremi wejdziemy, i będziemy sami zupełnie.
— Oddaję się z całą ufnością w opiekę kochanemu panu — rzekła królowa. Wzięła za rękę doktora i wyszła z nim drżąc z ciekawości.
Doktór dotrzymał słowa. Nigdy żaden król w bitwie lub podczas wycieczki z miasta oblężonego, ani żadna królowa, idąc na schadzkę tajemną, nie byli tak nędznie oświeceni przez swoich przewodników. Doktór zamknął drzwi pierwsze i, zbliżywszy się do drugich, nadsłuchiwał.
— Więc tam jest twój pacjent? — zapytała królowa.
— O, nie! w drugim pokoju. Gdyby tu się znajdował, słychaćby go było na końcu korytarza. Proszę tylko posłuchać już pod temi drzwiami!
Dochodziły rzeczywiście niewyraźne jęki.
— On jęczy, cierpi, doktorze.
— Ale gdzie tam; aż za nadto wyraźnie mówi. Pozwól, Najjaśniejsza Pani, zaraz drzwi otworzę.
— Ależ za nic w świecie nie wejdę do niego! — zawołała, cofając się królowa.
— Ja także tego nie chcę. Proszę tylko o wejście do pierwszego pokoju, a stamtąd bez obawy zdradzenia się można słyszeć wszystko.
— To ukrywanie się, te przygotowania, strachem mnie przejmują — szepnęła królowa.
— A co to będzie, jak pani usłyszy wszystko — odparł doktór, i wszedł sam do pokoju chorego. Charny w mundurze oficerskim, który poczciwy doktór porozpinał na nim, w białych jedwabnych pończochach ze sprzączkami z konchy i opalu, w których nogi jego zgrabnie się rysowały, z rękami jak u trupa, sztywno wyciągniętemu, usiłował unieść z poduszki ociężałą głowę.
Pot kroplisty spływał mu z czoła, pokrytego spadającemi włosami.
Osłabiony, bezwładny, żył tylko jedną myślą, uczuciem jednem, pochłaniającem; ciało, martwe prawie, drgało co chwila, pożerane wewnętrznym płomieniem, palącym się jak w lampie alabastrowej.
Nie napróżno uczyniliśmy to porównanie, bo płomień ten, w którym skupiało się życie całe Charny‘ego, oświecał blaskiem swym, fantastycznym, a łagodnym, niektóre epizody, jakich wspomnienie żyło w nim, jak cudny poemat...
Właśnie opowiadał spotkanie z damą, niemką, jak sądził, na drodze z Paryża do Wersalu.
— Niemka! niemka! — powtarzał bezustannie.
— Tak, niemka, wiemy o tem — rzekł doktór, zwracając się do królowej — to podróż do Wersalu.
— Królowa Francji! — wykrzykną! naraz chory.
— A co! — rzekł Louis, zaglądając do pokoju, gdzie była królowa — to ciągle tak samo. Co pani na to?
— A! to okropne — rzekł Charny — ukochać anioła, kobietę; kochać ją szalenie, życie dla niej poświęcić... a potem zbliżasz się, patrzysz... i widzisz królowę, strojną w aksamit i złoto, i jedwab... bez serca!
— O! co on mówi — przerwał doktór, śmiejąc się przymuszenie.
Charny nie zwracał uwagi i ciągnął dalej:
— Będę kochał kobietę zamężną, będę ją kochał taką potężną, silną miłością, że zapomni o wszystkiem... Tak... powiem jej.. Możemy być szczęśliwi chwil kilka na tej ziemi, czyż warto się ich wyrzekać? Pójdź, ukochana, pójdź w objęcia moje, miłość wzajemna to życie wybranych!...
A potem... więc cóż ma być potem? nastąpi śmierć, czyli życie, jakie teraz wiedziemy... Korzystajmy z czasu... używajmy miłości!
— Wcale nieźle dowodzi, jak na chorego — mruknął doktór.
— A dzieci!... — zawołał nagle Charny z wściekłością — ona nie opuści swoich dzieci.
— Otóż tu przeszkoda, hic nodus — rzekł Louis, obcierając pot z czoła wyrazem litości i drwin zarazem.
— O! — zaczął młodzieniec, nie zważając na nic — dzieci to bagatela, można je zabrać w połę płaszcza podróżnego.
— No cóż, Charny — ciągnął dalej — skoro bierzesz w ramiona matkę, lżejszą od piórka makolągwy, ponieważ podnosząc ją czujesz dreszcz miłości, zamiast ciężaru, czyżbyś nie zabrał i dzieci Marji?... A! — krzyknął przeraźliwie!
— Dzieci królewskie, to ciężar, nieporównany! Czuć byłoby pustkę na calem świecie...
Louis odstąpił pacjenta i zbliżył się do królowej.
Zastał ją zmienioną i drżącą, ujął za rękę, była zimna.
— Miałeś rację, doktorze — rzekła.
Nikt nie powinien słyszeć, co mówi, to więcej, niż gorączka — to obłęd straszliwy, narażający go na niebezpieczeństwo, gdyby się dowiedziano...
— Słuchaj pani! słuchaj! — przerwał doktór.
— Nie, ani słowa więcej nie chcę...
— Uspakaja się... Zaczyna błagać.
Charny uniósł się, wyciągnął ręce i utkwił wzrok błędny w przestrzeni.
— Marjo — mówił głosem dźwięcznym i miękkim: — Marjo, ja wiem dobrze, że mnie kochasz. O, bądź spokojna, nie powiem nikomu. Pamiętasz, Marjo ubóstwiona, w powozie nóżka twoje dotknęła mojej, myślałem, iż skonam z radości... Rączka twoja maleńka spoczęła w dłoni mojej na chwilę... tam... tam... nie powiem, nie, z życiem mi nawet nie wydrą tej tajemnicy. Krew moja płynęła dla ciebie, Marjo; nieprzyjaciel umoczył w niej szpadę — ranę mi zadał; domyśla się mojej tajemnicy, ale twojej nie, nigdy. Nie obawiaj się niczego, Marjo; nie mów nawet, że mnie kochasz: ja wiem, o tem, rumieniec cię zdradził; poco mi słowa twoje...
— Oho — rzekł doktór — to już nie gorączka; widzisz pani, jaki on tu spokojny... to jest...
— To jest? — zapytała królowa przerażana.
— Jest to zachwycenie; mówi, jak przeniesiony w nadziemskie krainy. To pamięć duszy, upominającej niebo.
— Dosyć już słyszałam — szepnęła królowa, tracąc prawie przytomność i, chciała uciekać.
Doktór wstrzymał ją za rękę.
— Pani, pani — zawołał — co chcesz uczynić?
— Nic, nie, doktorze.
— A jeżeli król zapragnie odwiedzić pana de Charny?
— A! to byłoby prawdziwe nieszczęście.
— Co mu powiem wtedy?
— O, doktorze, zlituj się, puść mnie, ani myśleć ani mówić nie mogę.

— A jednak uleczyłaś go pani z gorączki, tego niepoprawnego marzyciela — rzekł doktór cicho — jaki puls wolny! Królowa nie odpowiedziała, wyrwała rękę i znikła w ciemności.

IX
ŁATWIEJ ZBADAĆ CHOROBĘ CIAŁA, NIŻ SERCA

Doktór patrzył zamyślony na oddalającą się królowę, następnie zaczął mruczeć pod nosem. W pałacu tym są tajemnice, których rozumem zbadać niepodobna. Przeciw niektórym zbroję się w lancet, przecinam żyły dla uzdrowienia, inne znów leczę wyrzutami sumienia, krwawię serca... czy mi się uda kuracja....
Charny uspokoił się; doktór przymknął mu oczy, patrzące błędnie i nieruchomo, zwilżył skronie wodą z octem, poprawił pościel i odświeżył powietrze. Przekonawszy się, że spokój powraca na twarz rannego, że łkania bolesne przechodzą w ciche westchnienia, a krzyki rozpaczy w szept miłosny:
— O tak, tak — mówił do siebie — to już nie sympatja, to pociąg niepokonany; gorączka wzmogła się, jakby czując odwiedziny; atomy ludzkie wydzielają się i łączą, jak pyłki w królestwie roślinnem, myśli komunikują się niewidzialnie, serca porozumiewają się w tajemnicy.
Naraz zadrżał, odwrócił i nadsłuchiwał.
— Co to jest, kto tam idzie znowu?...
Słychać było rzeczywiście szmer sukni kobiecej w końcu korytarza.
— Nie podobna, ażeby to była królowa, czyżby tak prędko zmieniła zdanie?... Przekonajmy się...
Otworzył cichutko drugie drzwi, wychodzące także na korytarz, wychylił głowę i ujrzał kobietę, okrytą długim, fałdzistym płaszczem, nieruchomą jak statua rozpaczy. Ciemno było, słabe światełko nie rozjaśniało długiego przejścia, oknem tylko wpadał blady promień księżyca na tę postać, raz widoczną, to znów niknącą, gdy chmury zakrywały tarczę świetlaną.
Doktór schował się ostrożnie, przeszedł pokój i cicho, lecz raptownie, otworzył drzwi, za któremi kobieta była ukryta. Krzyknęła, wyciągnęła ręce i trafiła na doktora.
— Kto tu jest?... — zapytał głosem, w którym czuć było litość nie groźbę, ponieważ odgadł, że ta postać nieruchoma słuchała sercem, nie uchem.
— To ja, doktorze — odpowiedział głos słodki i smutny.
Głos ten był znany doktorowi, budził w nim jakieś dawne i niepewne wspomnienie.
— To ja, Andrea de Taverney.
— Boże wielki, co się stało?... czyżby ona zasłabła?...
— Ona!... — krzyknęła Andrea — co za ona?...
Doktór zrozumiał, że popełnił nieroztropność.
— Przepraszam panią, lecz widziałem przed chwilą kobietę, oddalającą się, może to pani była?...
— O tak — rzekła Andrea — była tu jakaś kobieta przedemną, wszak prawda?...
Andrea pytała z taką gorącą ciekawością, że doktór domyślił się uczucia, miotającego jej sercem. Dziecko kochane — powiedział — nie rozumiemy się; o kim mówisz?.... czego chcesz odemnie?... wytłumacz się...
— Doktorze — odparła Andrea głosem tak smutnym, że go poruszył do głębi — dobry, kochany doktorze, nie próbuj mnie zwodzić, ty, który zawsze mi prawdę mówisz, przyznaj, że była tu przed chwilą kobieta, bo i ja ją widziałam.
— A któż ci mówi, że nikt nie był?...
— Ale, kobieta, doktorze, tu była.
— Naturalnie, że kobieta, jeżeli tylko nie utrzymujesz, iż kobieta przestaje być nią po czterdziestu latach.
— Więc ta, która była miała już lat czterdzieści?... — zawołała Andrea, oddychając swobodniej.
— Mówiąc czterdzieści lat, darowuję jej jakie pięć lub sześć latek, przez przyjaźń moją, bo pani Misery jest moją przyjaciółką, bardzo serdeczną nawet.
— Pani Misery?...
— A tak.
— Więc to ona przychodziła?...
Pocóż, u djabła, miałbym pani mówić nieprawdę?...
— O!... bo ja...
— Doprawdy z wami, moje panie, trudno dojść do ładu, trudno was pojąć, zrozumieć... byłem pewny naprzykład, że ciebie, drogie dziecię znam doskonale, a tymczasem pokazuje się, że nie, to można oszaleć.
— Kochany, poczciwy doktorze, wybacz.
— Dosyć tego, wracajmy do rzeczy.
Andrea spojrzała niespokojnie.
— Czy ona czuje się gorzej? — zapytał.
— Kto taki?....
— Na Boga żywego!... przecie królową.
— Królowa?...
— No tak, pani de Misery właśnie przychodziła po mnie, bo królowa dostała palpitacji serca duszności... Smutna to choroba, droga panienko, nieuleczalna. Powiedz mi, co tam słychać, jeżeli cię po mnie przysłano. Chodźmy do niej jak najprędzej.
Doktór postąpił naprzód, chcąc raz już odejść, lecz Andrea wstrzymała go, mówiąc:
— Nie przychodzę od królowej, kochany doktorze. Nie domyślałam się nawet, że jest cierpiąca. Biedna królowa, gdybym była wiedziała... Lecz, przebacz mi pan, sama nie wiem, co mówię.
— Widzę to dobrze.
— Nietylko nie wiem co mówię, ale i co robię.
— Ale ja już wiem: oto słabo ci się robi.
Andrea bowiem zbladła, ręce jej opadły, zachwiała się i pochyliła, jak kwiat więdnący.
Doktór ujął ją w ramiona, i starał się orzeźwić i dodać odwagi. Wtedy Andrea wysiłkiem woli otrząsnęła się ze słabości, a umysł jej mężny, nie upadający nigdy pod ciężarem bólu, czy to fizycznego, czy moralnego, powrócił do równowagi.
— Wiesz o tem, doktorze — rzekła — jak jestem nerwowa, a ciemności mnie przerażają. Zabłądziłam w tych przejściach, źle oświeconych, i stąd pochodzi dziwny stan, w jakim mnie widzisz.
— Pocóż, u djabła, naraża się pani na ciemności.... Kto panią zmusza, jeżeli nikt cię nie przysyła, ani też nic cię tu nie ciągnie?...
— Powiedziałam ci, kochany doktorze, że mnie nikt nie przysłał, ale nie mówiłam, że nic nie przyciąga.
— Aha!... zaczynamy spierać się o wyrażenia, kochana panienko. Źle miejsce wybrałaś. Chodźmy gdzieindziej, jeżeli to ma trwać długo.
— Dziesięć minut, doktorze, więcej nie wymagam.
— No, dobrze, niech będzie dziesięć minut, tylko nie stojąco, moje nogi tego nie lubią; chodźmy, pani, usiądziemy.
— A gdzie?...
— Jeżeli chcesz, to na ławce w korytarzu.
Andrea nie wiedziała o bytności królowej i nie domyślała się, ile w milczeniu poczciwego doktora było smutnej życzliwości i litości pobłażliwej, wzięła je więc za naganę i jak zawsze uczula się niemile dotkniętą.
— To, co uczyniłam — rzekła — nie powinno cię dziwić, doktorze; pan de Charny jest chory, wskutek rany otrzymanej w pojedynku z bratem moim.
— Z bratem pani!... — wykrzyknął doktór Luis — więc to pan Filip de Taverney zranił pana de Charny?...
— Tak, rzeczywiście.
— Ależ ja nic nie widziałem!...
— Teraz pojmuje pan, że chcę i powinnam być u nie go i zapytać przynajmniej, czy bardzo cierpi.
— Masz słuszność, drogie dziecię — powiedział poczciwiec, uszczęśliwiony, że może być pobłażliwym. — Nie wiedząc o niczem, jak mogłem odgadnąć prawdziwy powód... Zatrzymał się, chcąc dać poznać Andrei, że przyjmuje jej tłumaczenie, lecz niezupełnie wierzy.
— Doktorze kochany — rzekła Andrea, położywszy mu obie rączki na ramieniu i patrząc prosto w oczy — wypowiedz całą myśl twoją.
— A czy nikt nas nie podsłucha? — zapytała Andrea bojaźliwie.
— Nikt a nikt, kochana pani.
— Nawet ranny, który się tam znajduje? — dodała, wskazując pokój doktora, oświecony przyćmioną niebieskawą lampą.
— Nie, nie, bądź pani spokojna, nawet ten biedny chłopiec nas nie usłyszy, on właśnie, mniej niż kto inny...
— O!... Boże wielki, więc tak bardzo chory? — zawołała.
— Tak, prawdę mówiąc, źle z nim jest. Lecz powiedz mi, pani, co cię tu przywiodło; tylko prędko, moje dziecię, wiesz, że królowa czeka na mnie.
— Otóż, doktorze — rzekła Andrea wzdychając — zdaje się, że mówimy już o tem...
— Więc to chodzi o pana de Charny?...
— Tak, kochany przyjacielu, przyszłam dowiedzieć się...
Doktór spodziewał się to usłyszeć, a jednak słowa Andrei przyjął lodowatem milczeniem.
Porównywał postępek Andrei i królowej, widział, ze dwie te kobiety żywią jednakie uczucia, a po oznakach zewnętrznych zdawało mu się poznać, że obie pożerane są gwałtowną miłością. Ja ją wypowiedziałem. Nie wyprowadzam wniosków żadnych... — Pojedynek między młodymi ludźmi, rzecz to przecież zwyczajna, codzień się przytrafiająca.
— Jedna rzecz jednak może nadać temu większe znaczenie, bo, jeżeli chodziło o kobietę...
— O kobietę, doktorze?...
— Tak jest. O ciebie, kochana pani, naprzykład...
— O mnie?...
Andrea westchnęła boleśnie. — Nie, doktorze, to nie o mnie bił się pan de Charny.
Doktór udał, że wierzy odpowiedzi, chciał jednak dowiedzieć się koniecznie, co to westchnienie znaczyło.
— Teraz rozumiem, dlaczego pani przyszłaś powiedział — to brat panią przysłał.
— Tak, tak, doktorze, brat mnie przysłał — zawołała Andrea.
Doktór spojrzał jej prosto w oczy.
— O!... ty, duszo chytra, będę jednak wiedział, co masz w sercu — mruknął, a głośno dodał:
— A więc powiem całą prawdę, jaka należy się osobie zainteresowanej. Powtórz to pani bratu i niech się ma na baczności, aby w razie... Rozumiesz?...
— Nic a nic, doktorze, a przedewszystkiem nie mogę pojąć co znaczy: „mieć się na baczności w razie...
— Zaraz ci wytłumaczę. Król nie lubi pojedynków. Król, co prawda, nie trzyma się ściśle prawa w tym razie, lecz jeżeli powód pojedynku jest skandaliczny, Jego Królewska Mość skazuje na wygnanie lub na więzienie.
— Wiem o tem.
— A jeżeli jeszcze śmierć nastąpi, o!... w takim razie król nie zna litości. Zatem poradź pani bratu, aby w razie wypadku postarał się ukryć.
— Doktorze!... — zawołała Andrea — doktorze, więc pan de Charny jest bardzo chory?...
— Posłuchaj, kochana panienko, obiecałem ci prawdę, oto ją masz: Widzisz biednego chłopca, który śpi a raczej jęczy tam w pokoju?...
— Tak, widzę — odparła Andrea złamanym głosem.
— Otóż, jeżeli mi się nie uda do jutra ocalić go, jeżeli gorączka, która go pożera nie ustanie, za dwadzieścia cztery godziny, człowiek ten będzie trupem.
Andrea czuła, że nie powstrzyma krzyku, ścisnęła ręką gardło, paznogcie zapiła w ciało, aby tym bólem fizycznym przygłuszyć rozpacz, miotającą sercem. Doktór Louis nie widział żadnej zmiany na tworzy Andrei, która jak spartanka panowała nad sobą.
— Brat mój nie ucieknie, zwyciężył wprawdzie pani de Charny, i jeżeli go ranił, to broniąc się jedynie; jeżeli zaś rana ta będzie śmiertelna, Bóg tylko ma prawo go sądzić.
— Nie dla siebie ona tu przyszła — myślał doktór — z pewnością zatem dla królowej. Zobaczymy teraz, jak daleko jej Królewska Mość posunęła swą lekkomyślność.
— Co też królowa mówi o tym pojedynku — zapytał.
— Nie wiem — odparła Andrea. — Cóż to królowi może obchodzić?...
— Ale pan de Taverney jest jej bardzo miły?... tak mi się zdaje przynajmniej.
— Pan de Taverney wyszedł cało z tej sprawy, mam nadzieję, że Jej Królewska Mość weźmie w obronę brata mego, jeżeli go obwinią...
Doktór Louis, zbity z tropu, zaprzestał badania.
— Nie jestem fizjologiem — myślał — jestem tylko chirurgiem. Po cóż u djabła, znając tak dobrze grę muskułów i nerwów, mam się koniecznie wdawać w odgadywanie kaprysów i namiętności kobiecych?...
Powiedziałem ci, panienko — odpowiedział Andrei — wszystko coś chciała wiedzieć. Każ umykać lub zostać panu de Taverney. To już do ciebie należy. Moją powinnością jest ocalić rannego tej nocy... w przeciwnym razie śmierć go porwie niechybnie w przeciągu dwudziestu czterech gadzin. Bądź zdrowa, panienko...
Poczem zamknął drzwi.
Andrea drżącą ręką potarła czoło; ujrzała się naraz sama, sama ze straszną rzeczywistością...
Widziała już śmierć, o której tak obojętnie mówił doktór, jak okryta białym całunem występowała z ciemności i dążyła do pokoju chorego.
Powiew śmiertelny zmroził jej członki, pobiegła jak nieprzytomna do siebie, zamknęła drzwi na klucz i padła na kolana przy łóżku:
— Boże mój! — zawołała z dziką energją, zalewając się łzami — Boże wielki!... nie bądź niesprawiedliwy, nie bądź okrutny!... Ty, który wszystko możesz, nie daj mu umrzeć, wszak on nic złego nie uczynił, a tak jest kochany gorąco na tym świecie!... O Boże mój!... Wszyscy my, ludzie, wierzymy w miłosierdzie Twoje. A ja!... ja... która cię błagam, cierpiałam okrutnie, bez żadnej winy z mej strony. Nigdy się nie skarżyłam nawet Tobie; nigdy nie zwątpiłam o dobroci Twojej. Dziś proszę Cię, błagam i żądam życia dla jedynej istoty... o!... jeżeli mnie nie wysłuchasz, o, Boże!... wiara moja w sprawiedliwość Twoją się zachwieje... O!... bluźnię, Boże!... przebacz i nie karz mnie za to. Łaski!... łaski!... o Boże dobroci i miłosierdzia...
Andrea straciła przytomność, zachwiała się i padła jak nieżywa na podłogę.

Gdy zbudziła się z długiego omdlenia, przypomniała sobie wszystkie boleści przeszłe i teraźniejsze. — O Boże!... — szepnęła z wyrazem złowrogim — nie miałeś nademną litości, ukarałeś mnie, bo ja go kocham!... o tak, kocham!... czy nie dosyć kary?... Czy mi go teraz zabierzesz?...

X
MALIGNA

Bóg wysłucha! modlitwy Andrei. Charny nie miał w nocy gorączki. Nazajutrz, gdy chciwie chwytała wiadomości o nim, młodzieniec, dzięki staraniom lekarza, powracał do życia. Zapalenie ustępowało, zwalczone silami żywotnemi i lekarstwem. Polepszenie było widoczne.
Charny, przychodzący do zdrowia, przestał być zajmującym dla doktora Louis. Wogóle zdrowi niewiele obchodzą lekarzy.
Po upływie ośmiu dni, kiedy i Andrea uspokoiła się już zupełnie, Louis, pamiętając wybryki chorego podczas kryzysu, zapragnął przenieść Oliwiera gdzieś dalej. Chciał tym sposobem zabezpieczyć się na wypadek powrócenia maligny.
Lecz Charny ani słuchać nie chciał. Wpatrzył się ostro w doktora, rozgniewał straszliwie i utrzymywał, że jest u króla i że nikt nie ma prawa pozbawiać go opieki królewskiej.
Doktór nie grzeszył cierpliwością z pacjentami a głównie z rekonwalescentami swoimi; przywołał zatem czterech lokajów i kazał im wynosić chorego. Charny uczepił się łóżka, uderzył pięścią jednego z ludzi a reszcie wygrażał okrutnie.
Doktór Louis próbował perswazji. Charny zdawał się słuchać; lecz, gdy lokaje przemocą go unieść chcieli, szarpnął się gwałtownie, rana się otworzyła, krew zaczęła płynąć i znów stracił przytomność. Recydywa okazała się gorszą od pierwszej choroby.
Zaczął wykrzykiwać, że chcą go oddalić, aby go pozbawić rozkoszy widzeń sennych, lecz nic nie poradzą, bo one za nim wszędzie pójdą; że jest kochany i że przyjdą go odwiedzić, a kochająca go jest na tem stanowisku, iż nikogo się nie boi i nikt jej przeszkodzić nie może. Przerażony doktór odprawił służbę czemprędzej, opatrzył ranę, i postanowił leczyć wpierw ciało, niż duszę. Nie mógł jednak powstrzymać powracającej gorączki i bał się, iż może się ona skończyć obłędem.
Choroba tak szybko postępowała, że doktór zamierzał użyć środków gwałtownych.
Doktór Louis nie mógł powołać się na władzę królewską, bo chory zasłaniał się też wolą królewską. Postanowił więc opowiedzieć wszystko królowej i, skorzystawszy z chwili, gdy Charny zasnął, zmęczony przywoływaniem mar sennych i powiadaniem wymarzonych zdarzeń, udał się wprost do niej.
Zastał Marję Antoninę zamyśloną, lecz nie smutną, przypuszczała bowiem, że doktór przynosi dobre nowiny. Zdziwiła się mocno, gdy na pierwsze zapytanie Louis odpowiedział krótko, że z chorym jest bardzo źle.
— Jak to może być! — zawołała królowa — przecież wczoraj było dobrze?
— Nie, pani, i wczoraj było źle.
— A jednak powiedziałeś mi przez Misery, że mu lepiej.
— Łudziłem siebie i innych.
— Co to znaczy? — odparła królowa, blada niezmiernie — jeżeli niema nadziei, poco kryć przede mną? Czegóż mam się obawiać, doktorze? Jeżeli zaś zdrowszy, poco mnie przerażasz, iż król stracić może wiernego sługę?... Powiedz otwarcie, tak lub nie. Jakie jest niebezpieczeństwo?
— Dla niego mniejsze, niż dla innych, Najjaśniejsza Pani.
— Nic nie rozumiem doktorze, mów jaśniej.
— Otóż, że nie mogę — odpowiedział Louis. — Mogę tylko zapewnić Waszą Królewską Mość, że cierpienie pana de Charny jest czysto moralne. Rana jest nieznaczącym dodatkiem, powodem, pobudką dla gorączki.
— Więc pan de Charny cierpi moralnie?
— Tak, pani; nazywam cierpieniem moralnem, wszystko czego skalpelem zbadać nie można. Wybacz, Najjaśniejsza Pani, że więcej nie powiem.
— Chcesz mi powiedzieć, że hrabia?... — nalegała królowa.
— Czy pani rozkazuje mówić?
— Naturalnie, pragnę tego.
— A zatem, hrabia jest zakochany szalenie; oto u chciałem powiedzieć: Wasza Królewska Mość kazała usłuchałem.
Królowa wzruszyła ramionami, co miało znaczyć: — „A to śliczna historja!“.
— Pani sądzi, że można wyzdrowieć z tego, jak z rany? podjął doktór.
— O nie, złe się zakorzenia i z chwilowego obłędu pan de Charny wpadnie w monomanii śmiertelną. A wtedy...
— A wtedy co doktorze?
— Zgubi pani młodzieńca.
— Naprawdę, doktorze, dziwnie się wyrażasz. Ja zgubię tego młodzieńca! Cóżem ja winna, że mu się w głowie pomieszało?
— Naturalnie, że pani.
— Obrażasz mnie, doktorze.
— Jeżeli pani nie jest przyczyną w tej chwili — ciągnął doktór nieustraszony — będziesz nią później.
— Poradź więc, co mam czynić, przecież to twoja powinność — rzekła królowa, ułagodzona trochę.
— To znaczy, że mam przepisać lekarstwo?
— Jak ci się podoba.
— Oto jest. Trzeba leczyć młodego balsamem lub żelazem, niech kobieta, której imię powtarza bezustannie zabije go lub uzdrowi.
— Wpadasz w ostateczności, kochany doktorze — przerwała królowa niecierpliwie. — Zabić... uzdrowić, wielkie słowa, zaiste! Czyż można zabić mężczyznę oziębłością?
Czy podobna uleczyć biednego szaleńca jednym uśmiechem?
— O! jeżeli i pani jeszcze nie dowierza — rzekł doktór — nie mam tu co robić więcej, tylko pożegnać winienem Waszą Królewską Mość.
— Czyż to o mnie chodzi właściwie?
— Nic nie wiem i nie chcę wiedzieć, powtarzam tylko, że pan de Charny jest szaleńcem z odbłyskami rozumu i że to może go uczynić warjatem i zabić, a osoba dla której stracił rozum, jest w stanie go uleczyć. Otóż, gdy Najjaśniejsza Pani zapragnie uwolnić pałac od krzyków, marzeń na jawie i skandalów, niech się namyśli, co ma uczynić.
— Więc cóż mam uczynić?
— A to pytanie? Ja tylko przepisuję lekarstwo, a nic nie radzę.
Czyż nie wiem, co ciągle słyszę i widzę?
— Przypuśćmy, że zrozumiałam pana? ale co z tego wyniknie?
— Szczęście podwójne: przedewszystkiem dla pani jak i dla nas wszystkich, że chory, ugodzony w serce, przez rozum opamięta się i nie stanie się ofiarą poczynającej się choroby beznadziejnej. A potem... A! pani, wybacz mi moją winę, że widziałem aż dwa wyjścia z tego labiryntu... Lecz dla Marji Antoniny, królowej Francji, jest jedno tylko.
— Rozumiem cię; mówiłeś szczerze, doktorze. Trzeba, aby kobieta, dla której stracił rozum, powróciła mu go jakimkolwiek sposobem.
— Tak jest, to właśnie.
— Trzeba, aby miała odwagę pójść do niego wydrzeć mu jego marzenia, to jest tego węża, wpijającego się w głąb serca.
— Tak, tak Najjaśniejsza Pani.
— Każ uprzedzić jednę z moich dam honorowych, pannę de Taverney? — zawołał doktór.
— Tak jest; zarządź tak, aby pacjent twój przyjął nas przyzwoicie.
— Dobrze, Najjaśniejsza Pani.
— O! jak to smutno — rzekła królowa — iść i nie być pewną, czy niosę śmierć czy życie człowiekowi...
— Ja codzień jestem wtem położeniu, Najjaśniejsza Pani, gdy spotykam chorobę nieznaną. Daję lekarstwo i nie jestem pewny, czy zabiję chorobę, czy chorego?
Chodźmy pani, chodźmy już!
Królowa westchnęła i poszła sama z doktorem, nie mogąc znaleźć Andrei. Była jedenasta rano. Charny, ubrany, spał w fotelu po nocy, spędzonej niespokojnie. Okiennice, pozamykane starannie, przepuszczały zaledwie słabe światło. Otoczenie całe działało na uspokojenie rozdrażnionych nerwów, tej głównej przyczyny cierpienia.
Doktór Louis umiejętnie unikał wszystkiego, coby mogło pogorszyć stan pacjenta, a jednak, zdecydowany na krok stanowczy, nie cofał się przed próbą, która mogła go zabić. Co prawda mogła go i uleczyć. Królowa w ubraniu porannem, uczesana elegancko, przebiegła szybko korytarz, prowadzący do pokoju pana de Charny.
Doktór zalecił jej, aby bez wahania, bez ociągania, ukazała się odważnie, dla wywołania wrażenia gwałtownego.
Pociągnęła tak szybko klamkę od pierwszego pokoju, że osoba, pochylona u drzwi pokoju Charny‘ego, kobieta, owinięta płaszczem, miała zaledwie czas wyprostować się i przybrać postawę spokojną, pomimo że twarz jej i drżące ręce zdradzały pomieszanie.
— Andrea! — zawołała królowa zadziwiona. — Ty tutaj?.
— Tak, ja! — odpowiedziała blada i drżąca Andrea — ja, Wasza Królewska Mość. Ale przecież i Wasza Królewska Mość tu się znajduje?
— O! o! znowu gmatwanina — mruknął do siebie doktór.
— Szukałam cię wszędzie — rzekła królowa — gdzie byłaś?
Słowa te wymówiła, bez zwykłej dobroci. Było w nich coś, jak chęć badania, jak podejrzenie.
Andrea zlękła się; bała się przedewszystkiem, aby nie odgadnięto jej miłości, tego uczucia tak strasznego dla niej samej. Pomimo całej dumy, postanowiła skłamać po raz drugi.
— Jestem tu, jak pani widzi.
— Widzę, lecz poco?
— Pani — odrzekła Andrea — powiedziano mi, że Wasza Królewska Mość kazała mnie szukać, więc przyszłam.
Królowa nie dowierzała jeszcze.
— Jakim sposobem odgadłaś, że tu właśnie przyjdę?
— Bardzo łatwo. Doktór Louis był u Waszej Królewskiej Mości, następnie widziano państwa w apartamentach, które prowadzą do tego pawilonu.
— Trafnie odgadłaś — odparła królowa, niezupełnie przekonana, ale znacznie łagodniej — doskonale odgadłaś!
Andrea zdobyła się jeszcze na odwagę.
— Pani — rzekła z uśmiechem — jeżeli Wasza Królewska Mość nie życzyła sobie być widzianą, nie powinna była ukazywać się na galerjach odkrytych, jak dzisiaj, gdy szła tutaj. Skoro królowa przechodzi przez taras, panna de Taverney widzi ją z okna swego pokoju, a nie trudno wcale wyprzedzić osobę, którą się widzi zdaleka.
— Masz zupełną słuszność. To moja wada nieznośna, że nigdy nic nie odgadnę; sama jestem niedomyślna i trudno mi uwierzyć w domyślność innych.
Królowa czuła, że może potrzebować pobłażania, ponieważ potrzebowała powiernicy.
Natura jej nie była zlepkiem kokieterji i nieufności, jak to bywa u kobiet pospolitych, Wierzyła w przyjaźń, czując, że sama kochać potrafi. Kobiety, nie ufające sobie, nie dowierzają innym. To właśnie jest karą kokietek, że nigdy nie wierzą w prawdziwą miłość wielbicieli.
Marja Antonina zapomniała o wrażeniu, jakiego doznała, spotkawszy Andreę pod drzwiami pokoju pana de Charny. Wzięła za rękę pannę de Taverney, kazała jej otworzyć drzwi i weszła prędko do pokoju chorego, zostawiając Andreę i doktora za sobą. Zaledwie królowa znikła, gdy panna de Taverney wzniosła oczy w niebo z wyrazem boleści i gniewu.
Poczciwy doktór wziął ją pod rękę i chodził po korytarzu, mówiąc:
— Czy sądzisz, że jej się uda?
— O czem mówisz, doktorze?
— Czy jej się uda skłonić biednego szaleńca, aby dał się przenieść stąd, bo w przeciwnym razie umrze tu, jeżeli gorączka potrwa dłużej.
— Wyzdrowiałby zatem, gdyby był dokąd indziej przeniesiony! — zawołała Andrea.
Doktór spojrzał na nią, zdziwiony i niespokojny:
— Zdaje mi się, że tak — powiedział.

— O, Boże! dopomóż jej! — dodała biedna dziewczyna.

XI
POWRÓT DO ZDROWIA

Królowa podeszła prosto do fotelu, na którym siedział Charny. Ten zbudzony szelestem uniósł głowę.
— Królowo! — wyszeptał, próbując powstać.
— Tak, panie, królowa — rzekła śpiesznie Marja Antonina — która wie, jak pracujesz nad utratą rozumu i zdrowia; królowa, którą znieważasz zarówno we śnie jak i na jawie, a która dba o swój honor i o bezpieczeństwo pańskie. Oto dlaczego tu przychodzę i dlaczego żal mam do pana...
Charny podniósł się drżący, nieprzytomny, a przy ostatnich słowach osunął się na kolana, obezwładniony boleścią fizyczną i moralną, opuścił głowę jak winowajca, nie chcąc i nie mogąc się podnieść.
— Czyż to podobna? — ciągnęła królowa, wzruszona szacunkiem i pokorą nieszczęśliwego — czy podobna, aby szlachcic, używający opinji prawego człowieka, pragnął koniecznie pozbawić kobietę czci i dobrego imienia? Bo zapamiętaj to sobie, panie de Charny, od pierwszego spotkania naszego nie królowę widziałeś we mnie, a byłam kobietą, potrzebującą opieki, i nie powinieneś był nigdy o tem zapominać.
Charny, poruszony do głębi słowami, pochodzącemi z serca, chciał się odezwać, chciał się bronić. Marja Antonina nie dopuściła tego.
— Cóż uczynią nieprzyjaciele moi — rzekła — jeżeli pan daje przykład zdrady?
— Ja, zdrady... — wyjąkał Charny.
— A teraz wybieraj pan: albo jesteś szaleńcem i będę zmuszona odjąć panu możność szkodzenia; albo jesteś zdrajcą.
Usłyszeć z ust królewskich oskarżenie podobne, równa się wyrokowi śmierci. Królowo, odbierz mi życie; kobieto, oszczędź mnie.
— Czy jesteś przy zdrowych zmysłach, panie de Charny? — wyrzekła królowa.
— Tak, pani.
— Czy pojmujesz cały ogrom zła jakieś mi wyrządził; całą zbrodnię, popełnioną względem... króla?
— Boże! mój Boże — jęczał nieszczęśliwy.
— Zapominacie zanadto, panowie szlachta, że król jest mężem kobiety, którą znieważacie, podnosząc na nią swój pożądliwy wzrok; że król jest ojcem waszego przyszłego władcy, Delfina, syna mojego.
— O! — wykrzyknął Charny z głuchem jękiem i, aby nie upaść, zmuszony był wesprzeć się ręką o podłogę.
Królowę wzruszył niezmiernie i okrzyk boleści i wzrok zagasły młodzieńca; poznała, iż został ugodzony śmiertelnie i że trzeba szybko złagodzić sprawione cierpienia. Więc też dobra, miłosierna, jak zawsze, wystraszona słabością i bladością winowajcy, chciała zawołać o pomoc. Zastanowiła się jednak, że doktór i Andrea mogliby tłomaczyć opacznie zesłabnięcie Charny‘ego. Podniosła go zatem sama.
— A teraz — rzekła — mówmy jak królowa z człowiekiem. Doktór Louis dokłada wszelkich starań, aby pana uleczyć; rana pańska, nic nieznacząca, pogarsza się jedynie wskutek niepokoju umysłu: Kiedyż pozwolisz pan tej ranie zagoić się? Kiedyż przestaniesz niepokoić zacnego doktora skandalicznemi wybrykami szaleństwa? Kiedyż nakoniec opuścisz ten pałac?
— Pani jąkał Charny — Wasza Królewska Mość wypędza mnie... Odchodzę! uciekam już!
Zerwał się, stanął na nogi, lecz stracił równowagę, zachwiał się i upadł na ręce królowej, która go chciała powstrzymać. Zaledwie poczuł dotknięcie piersi gorącej i posłyszał bicie serca królowej, gdy przytomność opuściła go zupełnie, usta się rozwarły, a oddech pałający owiał Marję Antoninę i nieśmiały pocałunek poczuła na ręku. Zmieszana dotknięciem ust palących, zwyciężona tą słabością niezmierną, złożyła szybko bezwładne ciało na fotelu i chciala uciec; lecz głowa Charny’ego wtył opadła i uderzyła o poręcz fotelu, a różowa piana ukazał się na wargach i krople potu z czoła spadały na rękę Marji Antoniny.
— O! co za szczęście! — szeptał — co za rozkosz! — umieram przez ciebie...
Królowa naraz zapomniała o wszystkiem. Powróciła i porwała młodzieńca, w ramiona głowę jego oparła na łonie a ręką drżącą położyła na sercu.
Miłość cudu dokazała. Charny ożył, otworzywszy oczy widziadło znikło. Kobieta wylękła się, że zamiast pożegnania ostatniego, zostawi po sobie palące wspomnienie. Usunęła się do drzwi; Charny zaledwie zdążył ująć i powstrzymać ją za suknię.
— Pani, którą nad Boga szanuję, w imię tego poważania.
— Żegnaj, żegnaj — mówiła królowa.
— Pani, błagam przebaczenia!
— Przebaczam ci, panie de Charny.
— Pani! daruj ostatnie spojrzenie! — Panie de Charny — rzekła królowa, drżąc ze wzruszenia i z żałości — jeżeli nie jesteś najostatniejszym z ludzi, to dziś wieczorem lub jutro, umrzesz, albo opuścisz pałac.
Słowa te w ustach królowej można było za prośbę uważać. Charny upojony złożył ręce i na klęczkach przyczołgał się do nóg Marji Antoniny. Ona już drzwi otworzyła, chcąc uciec przed niebezpieczeństwem.
Andrea, która całą uwagę skupiła na drzwi pokoju chorego, ujrzała naraz Charny’ego na klęczkach a królów wzruszoną, omdlewającą prawie; oczy młodzieńca jaśniały nadzieją i dumą, jej zaś spuszczone były ku ziemi. Ugodzona w serce, zrozpaczona, przejęta nienawiści nie dała nic poznać po sobie. Widząc królowę powracającą, wyrzucała Bogu, że za wiele dał jednej kobiecie, bo piękność, koronę a co więcej, pozwolił na półgodzinną rozmowę z panem de Charny.
Doktór zaś zanadto myślał o następstwach, aby zważać na szczegóły. Zapytał tylko z zajęciem: No cóż, Najjaśniejsza Pani?

Królowa milczała przez chwilę, musiała odzyskać głos, stłumić bicie serca.
Pani! Daruj mi ostatnie spojrzenie!
— Co postanowił? — powtórzył doktór.

— Wyjedzie — szepnęła królowa.
I, nie zważając na Andreę, ani na doktora, przeszła szybko korytarz i powróciła do swoich apartamentów.
Andrea uścisnęła rękę doktora, śpieszącego do pacjenta; następnie powoli, chwiejąc się, z głową spuszczoną, nie widząc nic koło siebie, z zamętem w swej biednej głowie powróciła także do siebie. Nie przyszło jej nawet na myśl zapytać o rozkazy królowej. Dla natury takiej jak Andrea, królowa była niczem, rywalka ją tylko obchodziła.
Doktór nie poznał pana de Charny. Silny aż do przesady, odważny i przedsiębiorczy, Charny zarzucił doktora pytaniami, tyczącemi prędkiego wyzdrowienia i jeszcze prędszego opuszczenia dotychczasowej siedziby. A mówił tak prędko, tak gorączkowo, że poczciwy doktór zląkł się, czy zamiast uzdrowienia nie wpadł znów w inną manję gorszą od pierwszej. Charny wywiódł go z błędu niebawem; podobny był do żelaza rozpalonego, ciemniejącego po wyjęciu z ognia. Nie bije ono już w oczy kolorem jaskrawym, lecz jest jeszcze o tyle gorące, aby spalić czegokolwiek się dotknie.
Louis spostrzegł, że młodzieniec powraca do równowagi i mówi logicznie. Rzeczywiście Charny tak dalece okazał się rozsądny, iż sam tłumaczył doktorowi przyczynę nagłej zmiany postanowienia.
— Królowa — mówił — zawstydziwszy mnie, pomogła mi więcej, niż cała nauka twoja wraz z wybornemi lekarstwami; bo widzisz, drogi doktorze, poruszyć moją miłość własną, to znaczy poskromić mnie, jak konia dzikiego wędzidłem. Pamiętam, że hiszpan jeden, a wiesz, iż oni lubią przechwałki, opowiadał mi kiedyś dla dowiedzenia siły swej woli, że gdy był ranny w pojedynku, dość mu było, aby zatrzymać krew, płynącą z rany, chcieć tego usilnie. Śmiałem się z hiszpana, nie wierząc mu; a jednak ja taki sam jestem: gdyby gorączka, którą mi wyrzucasz, chciała powrócić, przysięgam ci, nie dopuściłbym jej, mówiąc tylko: gorączko, ustąp!...
— Mamy przykłady takich fenomenów — rzekł doktór poważnie. — W każdym razie jednak winszuję panu serdecznie. Czy czujesz się zupełnie zdrowy moralnie?
— O! tak.
— Otóż poznasz niebawem, jaki związek zachodzi; między ustrojem moralnym i fizycznym człowieka.
Śliczna to teorja i prawdziwa, o której napisałbym dzieło, gdybym tylko czas miał po temu. Zdrów na umyśle, odzyskasz w przeciągu dni ośmiu siły, ręczę za to honorem.
— Dziękuję ci, kochany doktorze, za przepowiednię.
— Na początek zapewne stąd wyjedziesz?
— Kiedy tylko każesz, choćby natychmiast.
— Poczekajmy do wieczora. Miarkujmy się. Zaczynać od ostateczności to wielkie ryzyko.
— A więc czekajmy do wieczora.
— Czy daleko wyjedziesz?
— Choćby na koniec świata.
— Za daleko trochę, jak na pierwszy raz — rzekł doktór z flegmą. — Dosyć będzie do Wersalu, na ten raz cóż pan na to?
— Niech będzie do Wersalu, kiedy tak chcesz.
— Sądzę — mówił doktór — że nie potrzebujesz opuszczać ojczyzny dla wyleczenia się z rany.
Zimna krew doktora ostrzegła Charny‘ego, aby się miał na baczności.
— Masz rację, doktorze, nie trzeba daleko szukać, posiadam przecież własny dom w Wersalu.
— Otóż tego nam tylko potrzeba; dziś wieczorem przeprowadzimy tam pana.
— Nie zrozumiałeś mnie, doktorze; miałem zamiar objechać moje ziemskie posiadłości.
— Przecież dość daleko, na granicy Pikardji, o piętnaście a może i osiemnaście mil stąd.
— To bardzo blisko.
Charny uścisnął rękę doktora, dziękując mu za delikatność. O zmierzchu czterech lokajów, których tak niegrzecznie wypędził za pierwszym razem, zaniosło pana de Charny do karety, oczekującej przy bramie bocznego pawilonu.
Król cały dzień polował i po kolacji udał się już na spoczynek. Charny uważał za niestosowne wynieść się bez pożegnania; lecz doktór go uspokoił, obiecując wytłomaczyć koniecznością zmiany powietrza.
Do ostatniej chwili patrzył w okno pokojów królowej. Ale nikt go nie widział. Lokaj, idący z pochodnią przodem, oświecał drogę, zostawiając orszak cały w ciemności.
Spotkano na schodach kilkunastu oficerów, przyjaciół i kolegów, uprzedzonych zawczasu o wyjeździe, którzy towarzyszyli mu aż do karety. Charny wpatrywał się w okna; należące do królowej świeciły jasno. Jej Królewska Mość nie czuła się zdrowa tego wieczora i przyjmowała damy w sypialni.
Andrea, ukryta za firankami swego pokoju, drżąca, z rozpaczą w sercu, śledziła chciwie każde poruszenie chorego i jego otoczenia. Nakoniec powóz ruszył wolniutko i znikł w ciemności.
— Kiedy do mnie należeć nie może — szeptała Andrea — nie będzie go już teraz nikt inny posiadał przynajmniej.
— Jak mu przyjdzie znów ochota umierać — mówił doktór, wracając do siebie — nie skończy przynajmniej pod moją opieką, w moich rękach. Niech djabli porwą wszystkie choroby duszy! Nie jestem przecież doktorem Antonjusza, ażeby się znać na nich.
Charny szczęśliwie dojechał do domu. Doktór, odwiedziwszy go zaraz wieczorem, znalazł go dobrze i zapowiedział, że to ostatnia jego wizyta.
Charny zjadł z apetytem skrzydełko kurczęcia i trochę konfitur.
Nazajutrz odwiedził go pan de Suffren i pan de la Fayette, przysłany przez króla. Przez parę dni powtarzało się to, a potem zapomniano o nim.
Zaczął od przechadzki po ogrodzie, a po tygodniu mógł już dosiąść spokojnego konia. Zażądał też pozwolenia doktora na wyjazd do dóbr swoich. Doktór Louis zgodził się chętnie.
Charny zatem rozkazał spakować rzeczy swoje; udał się z pożegnaniem do króla, który go przyjął serdecznie i uprosił pana de Suffren, aby zapewnił królowę o szacunku jego głębokim i wdzięczności.

Marja Antonina bowiem dnia tego była słaba i nie przyjmowała nikogo. Nareszcie wsiadł do powozu, czekającego przy bramie zamku królewskiego i pojechał do małego miasteczka Villers-Cotteres, skąd zamierzył udać się do zamku de Boursonnes, odległego o milę od miasteczka, wsławionego już pierwszemi wierszami Demoustier‘a.

XII
DWA SERCA ZAKRWAWIONE

Nazajutrz po dniu, w którym Andrea ujrzała królowę, uciekającą od Charny‘ego, klęczącego przed nią, panna de Taverney, podług zwyczaju, weszła do buduaru w godzinie rannego ubierania królowej, przed samą mszą dworską. Zastała Marję Antoninę samą jeszcze. Odczytywała ona bilecik pani de la Motte i uśmiechała się.
Andrea bledsza, niż zwykle, surowa i sztywna, z wyrazem smutku na twarzy i w całej postaci, stanęła nieopodal królowej. Skromnie ubrana, w ciemnej sukni, wyglądała na zwiastunkę nieszczęścia.
Królowa była roztargniona; nie spostrzegła zatem powolnego i poważnego wejścia Andrei, ani oczu, zaczerwienionych od łez, ani bladości oblicza i drżących rąk.
Skinęła głową przyjaźnie i rzekła:
— Dzień dobry, kochanko.
Andrea czekała, aby królowa zaczęła rozmowę.
Czekała, pewna, że jej milczenie i nieruchomość zwrócą uwagę Marji Antoniny.
Tak się też stało. Nie odebrawszy odpowiedzi, tylko ukłon głęboki, królowa odwróciła głowę i spostrzegła twarz bladą i postać, pełną wyrazu boleści.
— O! Boże mój! co ci jest, Andreo? — zawołała — czy cię nieszczęście jakie spotkało?
— Tak, pani, wielkie nieszczęście — odpowiedziała młoda kobieta.
— Co takiego?
— Jestem zmuszona opuścić Waszą Królewską Mość...
— Co cię zmusza do tego?
— Nie jestem szczęśliwa w moich uczuciach...
— Rodzinnych — dodała Andrea z rumieńcem na twarzy.
Królowa zaczerwieniła się także; spojrzenia dwóch kobiet skrzyżowały się, jak ostrza stali.
— Nie pojmuję nic zgoła — rzekła — wczoraj jeszcze byłaś szczęśliwa.
— O nie, Najjaśniejsza Pani — odrzekła Andrea stanowczo — dzień wczorajszy był najnieszczęśliwszym w mojem życiu.
— A! — rzekła królowa, zamyślając się i dodała:
— Proszę cię, powiedz mi wyraźnie, co ci się stało? — Nie będę nużyła Waszej Królewskiej Mości szczegółami... Nie jestem szczęśliwa w rodzinie, nie spodziewam się niczego dobrego na ziemi; przychodzę zatem prosić o uwolnienie, gdyż pragnę zająć się tylko zbawieniem mojej duszy.
Królowa podniosła się i, choć znać było, że przymus sobie zadaje, ujęła Andreę za rękę i zapytała:
— Powiedz, co znaczy to postanowienie przewróconej główki? Miałaś przecież brata i ojca tak samo wczoraj jak i dzisiaj? Czy przestałaś ich kochać? Przypuszczasz, że mogłabym zapomnieć o tobie, czyż nie zastępuję ci matki?
Andrea drżała, jak winowajczyni, pochyliła się przed królową i rzekła:
— Dobroć Waszej Królewskiej Mości przejmuje mnie wdzięcznością, lecz nie odwiedzie mnie od raz powziętego zamiaru. Postanowiłam porzucić dwór. Potrzebuję samotności.
— I to wszystko od wczoraj?
— Racz, Najjaśniejsza Pani, pozwolić mi zamilczeć...
— Uwalniam cię — rzekła królowa z goryczą — zanadto cię kochałam i dlatego pragnęłam zaufania i szczerości. Ponieważ chcesz koniecznie milczeć, czyń zatem, jak ci się podoba. Zachowaj tajemnicę swoją, panno de Taverney, i bądź szczęśliwsza na przyszłość, niż byłaś dotąd. Pamiętaj jednak, że pomimo wszystkiego nie przestanę uważać cię za przyjaciółkę. A teraz, Andreo, odejdź, jesteś wolna.
Andrea ukłoniła się ceremonjalnie i wyszła.
Królowa ją przywołała.
— Dokąd się udajesz, Andreo?
— Do opactwa Saint-Denis, Najjaśniejsza Pani.
— Do klasztoru! o! to bardzo słusznie; nie masz zapewne nic sobie do wyrzucenia, lecz niewdzięczność twoja i obojętność dla mnie, to już dosyć, to nadto nawet; idź już, idź, panno de Taverney. Wynikło z tego, że bez tłumaczenia, na które w dobroci serca rachowała królowa, bez rozczulenia i upokorzenia się, Andrea przyjęła pozwolenie w znaczeniu dosłownem i znikła bezpowrotnie.
Marja Antonina zauważyła, że panna de Taverney zamierza natychmiast opuścić zamek.
Rzeczywiście udała się ona do domu ojca swojego i, jak się spodziewała, zastała tam Filipa w ogrodzie. Brat marzył; siostra działała. Na widok Andrei, która o tej porze powinna być na pokojach królewskich, Filip podbiegi zdziwiony i wylękły.
Przeraził go nadewszystko smutek, rozlany na jej twarzy, przywykł bowiem do tego, że siostra witała go zawsze z uśmiechem i radością.
Andrea zawiadomiła brata, iż porzuciła służbę przy królowej, że została zwolniona na żądanie i że wstępuje do klasztoru.
Filip załamał ręce, jak człowiek, którego ugodził cios niespodziany.
— Co i ty także, moja siostro?
— Jakto, i ja także? Co mówisz?
— Przeklęte jest dla rodziny naszej zbliżenie się do Burbonów — zawołał. — Więc do tego przyszło, że chcesz wykonać śluby! zostać zakonnicą! Ty, najmniej światowa z kobiet, lecz najmniej także zdolna poddać się surowej regule ascetyzmu! Powiedz szczerze, co masz do zarzucenia królowej?
— Nic jej nie zarzucam, Filipie — odpowiedziała Andrea chłodno — ty, który tak wiele rachowałeś na łaskę królewską i miałeś do tego większe, niż ktokolwiekbądź prawo, dlaczego tak prędko dwór opuściłeś? Dlaczego trzech dni nie mogłeś wytrzymać? Ja wytrwałam trzy lata...
— Królowa miewa niekiedy fantazje, grymasy, prawda, Andreo?
— Jeżeli tak jest, Filipie, ty, jako mężczyzna, mogłeś to znosić; ja, kobieta, nie powinnam i nie chcę; niech grymasi sługom swoim, od tego je trzyma...
— To, co mówisz, kochana siostrzyczko, nie tłómaczy mi z jakiego powodu poróżniłaś się z królową.
— Alboż ty się z nią poróżniłeś, a jednak uciekłeś od niej? Wierzaj mi, Filipie, to kobieta niewdzięczna, bez serca.
— Trzeba jej wybaczyć, Andreo. Zepsuto ją trochę pochlebstwem, lecz w gruncie jest dobra i zacna.
— Dowiodła tego postąpieniem z tobą, Filipie.
— Cóż zrobiła takiego?
— Więc już zapomniałeś? O! ja mam lepszą pamięć. Dlatego dzisiaj odpłacam za siebie i za ciebie, Filipie.
— Za drogo płacisz, Andreo; w twoim wieku, przy twojej urodzie, nie wyrzeka się tak łatwo świata. Strzeż się, najdroższa, opuszczasz go młodą, będziesz żałowała na starość; zapragniesz wrócić po niewczasie i znajdziesz się samotna, bez przyjaciół, których porzucasz dla dogodzenia chwilowej namiętności.
— Czyż tak samo nie uczyniłeś, ty, co, będąc walecznym oficerem, honorowym i pełnym poświęcenia, nie dbałeś o korzyści i sławę. Czyś nie dowodził tak wtedy przede mną, gdyś powiedział: „Ona jest fanatyczką, Andreo, ona jest kokietką; ona jest przewrotna; nie będę jej służył“. Na dowód tej teorji, wyrzekłeś się świata, choć nie wstąpiłeś do klasztoru, i z nas dwojga ty jesteś bliższy ślubów niepowrotnych; ja dopiero zamierzam świat opuścić, ty już to uczyniłeś.
— Masz słuszność, siostro moja, i gdyby nie ojciec...
— Ojciec? A! Filipie, nie wspominaj go — odrzekła Andrea z goryczą. — Czyż ojciec nie powinien być opiekunem dzieci, albo przyjąć w starości od nich opiekę? Tak ojcowie postępują. A co nasz czyni? — pytam. Czy przyszło ci kiedy na myśl zwierzyć się z czemś panu de Taverney? Czy sądzisz go zdolnym, aby powierzył ci jaką z tajemnic swoich? O nie — mówiła dalej Andrea ze smutkiem — pan de Taverney siebie tylko kocha i żyje tylko dla siebie.
— Wiem o tem, Andreo, lecz nie powinien być osamotniony w chwili śmierci.
Słowa te, wymówione łagodnie lecz stanowczo, przypomniały młodej kobiecie, że w sercu jej za wiele miejsca zajęły: gniew, gorycz i żal do świata.
— Nie wyobrażaj sobie — powiedziała — że jestem wyrodną córką; wiesz dobrze, czy jestem siostrą kochającą; lecz w życiu mojem każdy, kto mnie spotkał, zabijał we mnie porywy uczucia. Bóg obdarzył mnie przy urodzeniu, jak każdą istotę żyjącą, ciałem i duszą; darów tych każdy używać ma prawo, dla zdobycia szczęścia na ziemi i w niebie. Przyszedł człowiek nieznany i zabrał mi duszę, to był Balsamo. Przyszedł drugi, którego zaledwie znałam, a był mniej niż człowiekiem dla mnie, i zawładnął ciałem mojem; to był Gilbert. Powtarzam ci, Filipie, i chcąc być dobrą i przywiązaną córką, trzeba mieć dobrego ojca... Przejdźmy teraz do ciebie i obrachujmy, co ci dało poświęcenie i usługi, świadczone wielkościom tej ziemi, tobie, któryś ich ukochał...
Filip spuścił głowę.
— O! bądź pobłażliwa, siostro moja — wyrzekł — kochałem, to prawda, bo widziałem w nich istoty, mnie podobne; przecież sam Bóg powiedział: „kochajcie jedni drugich“.
— O! Filipie! — odpowiedziała — nie przytrafia się nigdy na tym świecie, aby serce kochające znalazło wzajemność; wybrani przez nas, wybierają innych.
Filip poniósł bladą twarz i patrzył badawczo na siostrę.
— Dlaczego mi to mówisz? Do czego prowadzisz — zapytał.
— Nie, nie, Filipie — odpowiedziała spokojnie. — Odurzona jestem, mój bracie. W głowie mi się mąci, nie uważaj na to, co mówię.
Andrea przysunęła się do Filipa i ujęła go za rękę.
— Dosyć już o tem wszystkiem, braciszku najdroższy Proszę cię, odwieź mnie do klasztoru: wybrałam Saint-Denis; nie zostanę zakonnicą natychmiast, bądź spokojny. Zamiast w schronieniu szukać tego, co większa część kobiet chce znaleźć, to jest zapomnienia, ja pragnę pamiętać i rozpamiętywać... Za mało dotąd myślałam o Bogu, który jest jedynym królem, jedynym panem, jedyną pociechą i ucieczką naszą.
Oddam mu się w opiekę, i dzisiaj, gdy go pojmuję, więcej uczynię dla mojego szczęścia, niż gdyby wszystkie potęgi tej ziemi zmówiły się, aby mi życie uczynić przyjemnem. Samotności pragnę, bracie mój, samotności; to przedsmak spokoju wiecznego. W ciszy Bóg przemawia do serca człowieka; w ciszy człowiek rozmawia z Bogiem!
Filip powstrzymał Andreę gestem.
— Pamiętaj — powiedział — że nie zgadzam się na ten rozpaczliwy krok; nie powiedziałaś mi przyczyny, nie mogę być sędzią twego postanowienia.
— Rozpacz! — zawołała z pogardą — mówisz o rozpaczy! Dzięki Bogu, nie wyjeżdżam z tego powodu. Ja, miałabym czego żałować, rozpaczać?
— Nadmiar pogardy i podniecenie, w jakiem się znajdujesz, nie może trwać długo — podjął Filip — nie przyznajesz się do rozpaczy a więc, Andreo, ty tylko naprzekór robisz...
— O! bracie mój — odpowiedziała Andrea z gorzkim uśmiechem — chyba nie wierzysz w to, iż panna de Taverney jest tak słaba, że ustępuje miejsca innym tylko na przekór; to broń kokietek... i głupich... Uczucia takie zapalają oczy płomieniem gniewu, który łzy wkrótce ugaszą. Ja tego nie potrafię... Chciałabym, abyś mi wierzył, a na to potrzebujesz jedynie wejść w siebie i zbadać się w chwili, gdy masz żal do świata! Odpowiedz mi szczerze, Filipie, jeżelibyś jutro uciekł do Trapistów i zamknął się tam na zawsze, jak nazwałbyś przyczynę, która cię popchnęła do tego postanowienia?
— Nazwałbym to boleścią nieuleczalną, siostro moja — powiedział Filip z łagodną powagą nieszczęścia.
— O tak, Filipie, znalazłeś nazwę stosowną, przyjmuję ją. Więc i mnie boleść nieuleczalna ciągnie do samotności.
— Jak to dobrze — odrzekł Filip — że siostra i brat nie różnią się losem.
Równą dozę szczęścia i niedoli Bóg nam wyznaczył. Jesteśmy prawdziwem rodzeństwem, Andreo.
Andrea sądziła, że Filip, owładnięty wzruszeniem, zadaje jej pytanie, i być może, że serce to niezłomne byłoby się otworzyło pod naciskiem miłości braterskiej.
Lecz Filip wiedział z doświadczenia, że wielkie dusze wystarczają sobie; nie próbował zatem zdobywać gwałtem zaufania siostry.
— O której godzinie i którego dnia chcesz wyjechać — zapytał.
— Jutro; dziś nawet, jeżeli czas jeszcze.
— Czy przejdziesz się ze mną po parku, ostatni raz?...
— Nie — odpowiedziała.
Zrozumiał z uściśnienia ręki, towarzyszącego odmowie, że młoda kobieta nie chciała się rozrzewniać.
— Będę gotów na wezwanie — odpowiedział.
Pocałował ją w rękę, nie dodawszy słowa jednego; obawiał się, aby gorycz, przepełniająca serce, nie wydobyła się na usta.
Andrea usunęła się do swojego pokoju, gdzie zastała bilecik od Filipa.
„Możesz odwiedzić ojca o piątej godzinie wieczorem. Pożegnanie jest konieczne. Pan de Taverney nie przebaczyłby zaniedbania powinności córki“.
Odpowiedziała mu:
„O piątej będę u pana de Taverney w ubraniu podróżnem. O siódmej możemy być już w Saint-Denis. Czy podarujesz mi wieczór dzisiejszy?“
Zamiast odpowiedzi, Filip zawołał oknem, dotykającem do pokoju Andrei, tak, aby słyszeć mogła:

— Konie do karety na godzinę piątą!

XIII
MINISTER SKARBU

Widzieliśmy już, jak królowa przed przyjęciem Andrei czytała bilecik pani de la Motte i jak się uśmiechała.
Zawierał on tylko te słowa, poprzedzone formułkami głębokiego uszanowania.
...„Wasza Królewska Mość może być pewna, ze będzie miała kredyt otwarty a przedmiot wiadomy będzie Jej oddany z całą ufnością.
Z tego to właśnie królowa się śmiała, a potem spaliła bilecik Joanny.
Rozmowa z panią de Taverney zepsuła jej humor, i gdy tak siedziała smutna i zniechęcona, pani Misery zjawiła się, donosząc, iż pan de Colonne oczekuje i prosi o zaszczyt przedstawienia się królowej.
Pan de Colonne odznaczał się dobrą głową i wysokiem wykształceniem. Pochodził z pokolenia drugiej połowy wieku XVIII-go, z pokolenia nie zastanawiającego się nad przyszłością i, pomimo widma nieszczęść, wiszących nad Francją, wesoło i nieopatrznie lecącego w przepaść.
Interes osobisty mieszał z pojęciem interesów ogółu i jak Ludwik XV wziął za dewizę: „Jak nas nie stanie, niech się i świat skończy“. Dlatego to właśnie starał się jedynie, aby teraźniejszość była wygodna i przyjemna.
Znał się wyśmienicie na sprawach państwa i był skończonym dworakiem.
Ile było w tej epoce kobiet sławnych z rozumu, bogactwa i urody, wszystkim hołdował na podobieństwo pszczoły, unoszącej się z upodobaniem nad kwiatami, odznaczającemi się słodyczą i aromatem.
Posiada! wielką umiejętność prowadzenia rozmowy o wszystkiem. Był w stanie rozumować z d‘Alembertem rozumować z Diderotem, szydzić z Voltairem i marzyć z Roussem. Nakoniec czuł się tak pewny swego, iż wyśmiewał głośno popularność pana de Necker, chociaż minister ten rozumny i daleko widzący, sprawozdaniem o stanie finansów potrafił zwrócić uwagę francuzów na grożące niebezpieczeństwo.
Colonne sprawozdanie to skrytykował na wszystkich punktach i ośmieszył w oczach tych nawet, których ono w największą grozę wprawiało.
Król i królowa, ze strachem wymawiający imię wielkiego statysty, przywykli pomału słyszeć, jak go wyszydzał minister młody, elegancki, wesoły, który odpowiadał na cyfry słowami:
— Naco się zda dowodzić, gdy się nic dowieść nie potrafi?
Rzeczywiście pan de Necker wykazał jedynie niemożność swoją zawiadywania nadal finansami.
Colonne je objął z gotowością, z nadzieją podołania zadaniu; od pierwszej jednak chwili, można powiedzieć, że ugiął się pod brzemieniem.
Pan de Necker żądał reform; reformy te częściowe przestraszyły ogół.
Cel, do którego dążył Necker, przedstawiał się niepodobny do urzeczywistnienia, z powodu właśnie, że kładł nacisk na niego.
Mówić o poskromieniu nadużyć tym, którzy z nich ciągnęli korzyści, nie jest-że to wystawiać się na opór zacięty ze strony zainteresowanych? Czyż uprzedzamy nieprzyjaciela o chwili, w której mamy zamiar uderzyć na jego fortece?
Zrozumiał to Colonne i w tym wypadku okazał się rzetelniejszym patrjotą, niż genewczyk Necker.
Mówimy tu o faktach spełnionych, bo Colonne zamiast oddalać nieuniknioną katastrofę, przyspieszył jej wybuch.
Plan jego był śmiały, olbrzymi; chodziło o zrujnowanie w przeciągu dwóch lat króla, szlachty, którzy mogliby wegetować jeszcze z jakie dziesięć lat, a po bankructwie powiedzieć im:
— Teraz, panowie, zapłaćcie ludowi za wieki nędzy i niewoli, podzielcie się dostatkiem, jaki posiadacie jeszcze, bo lud głodny jest i pochłonie tych, którzy go dobrowolnie nie zechcą nakarmić!
Kto wpływał na to, że król nic nie wiedział, a królowa, tak przewidująca i trafna w spostrzeżeniach swoich, okazała się równie zaślepiona, jak jej małżonek, na postępowanie ministra, historja, a więcej jeszcze romans, dadzą kilka szczegółów nieodzownych.
Pan de Colonne wszedł do gabinetu królowej.
Piękny, słuszny i szlachetnych manier, potrafił on wywołać uśmiech na usta monarchini a wyciskać łzy z oczu kochankom swoim.
Pewny, że Marja Antonina wzywa go z powodu nagłej potrzeby pieniężnej, stanął przed nią pogodny, z uśmiechem na ustach. Wielu na miejscu jego przyszłoby z czołem zmarszczonem, aby następnie przyzwolenie ich miało więcej uroku.
Królowa z nadzwyczajną uprzejmością prosiła ministra, aby usiadł i rozmawiała łaskawie o rzeczach nic nieznaczących.
— Czy mamy pieniądze, kochany panie de Colonne? — zapytała.
— Ależ bezwątpienia, Najjaśniejsza Pani, mamy; mamy je zawsze.
— A to wybornie się składa — ciągnęła królowa — pan jeden tylko potrafi odpowiadać w ten sposób na życzenia moje; jesteś niezrównanym ministrem skarbu.
— Jakiej sumy potrzebuje Wasza Królewska Mość? — rzekł Colonne?
— Powiedz mi pan najprzód, jakim cudem znalazłeś pieniądze tam, gdzie, jak pan Necker utrzymywał, niema ich wcale?
— Pan Necker miał słuszność, Najjaśniejsza Pani, skarb był pusty, nie mylił się; do tego stopnia jest to prawdą, że w dniu wstąpienia mojego do ministerjum, piątego grudnia 1783 roku (takie daty zostają w pamięci), odbierając skarb publiczny, znalazłem w kasie dwa tylko worki, zawierające po tysiąc dwieście liwrów. Nie było ani szeląga więcej.
— Otóż, Najjaśniejsza Pani, gdyby pan de Necker zamiast krzyczeć:
„Niema pieniędzy!“ zabrał się do pożyczania, jak ja to uczyniłem: sto miljonów pierwszego zaraz roku a sto dwadzieścia drugiego; gdyby zapewnił nową pożyczkę, osiemdziesiąt miljonów, na rok trzeci, wtedy pan de Necker byłby prawdziwym ministrem skarbu. Pierwszy lepszy potrafi zawołać: „Niema pieniędzy w kasie“, ale nie każdy „Są i będą zawsze!“.
— Ja też tego panu winszowałam, panie Colonne. Powiedz mi tylko, jak pospłacasz długi, w tem cała trudność?
— O! pani — odpowiedział Colonne z uśmiechem niezbadanym — zaręczam, że się spłaci.
— Ufam panu zupełnie — rzekła królowa — lecz pomówmy jeszcze o finansach; z panem stają się one zajmujące: pełne kolców i cierni dla innych, dla pana są drzewem owocodajnem.
— Czy masz pan nowy znów pomysł jaki? — zapytała królowa — o! proszę, powiedz mnie pierwszej.
— Mam myśl, która urzeczywistniona napędzi dwadzieścia miljonów do kieszenią francuzów, a siedem miljonów do kieszeni Najjaśniejszej Pani... przepraszam, do szkatuły Jego Królewskiej Mości.
— Błogosławione miljony; i tu i tam ujrzę je z radością. Kiedyż i którędy przypłyną?
— Wasza Królewska Mość wie zapewne, że moneta złota nie posiada wartości jednakiej we wszystkich krajach europejskich?
— Wiem o tem. W Hiszpanji, naprzykład, złoto jest droższe, niż we Francji.
— Wasza Królewska Mość ma rację, i to rozkosz prawdziwa rozmawiać z nią o finansach. Złoto w Hiszpanji warte jest od lat kilku osiemnaście uncji na grzywnie[1] więcej, niż we Francji. Wynika z tego, że eksporterzy zarabiają na każdej grzywnie złota, wywiezionej z Francji, wartość czternastu uncji złota.
— To bardzo dużo! — rzekła królowa.
— Gdyby kapitaliści wiedzieli to, co ja wiem, za rok najdalej nie byłaby już u nas ani jednego luidora w złocie.
— Chcesz pan zapobiec temu?
— Bezzwłocznie, pani; podniosę wartość złota na piętnastu grzywnach o cztery uncje i dam piętnasty procent zysku. Pojmuje Wasza Królewska Mość, że wtedy ani jeden luidor nie zostanie w ukryciu, gdy się rozgłosi, że właśnie ten procent otrzymują dostarczyciele złota. Po przetopieniu monety starej, bijąc nową z grzywny, wartującej obecnie trzydzieści luidorów, będziemy ich mieli trzydzieści dwa.
— Dobrodziejstwo chwili obecnej i dobrodziejstwo w przyszłości! — zawołała królowa. — Pyszna myśl!
— Tak sądzę i rad jestem nieskończenie, iż zyskała przyzwolenie Waszej Królewskiej Mości.
— Miej pan zawsze takie pomysły, a z pewnością spłacisz wszystkie nasze długi.
— Pozwól, Najjaśniejsza Pani, zapytać — przerwał minister — czego życzysz sobie ode mnie?
— Czy możnaby, panie ministrze, dostać niezwłocznie...
— Jak wysoką sumę?
— O! bardzo wysoką!
Colonne uśmiechnął się zachęcająco.
— Pięćset tysięcy liwrów — rzekła królowa.
— A! Najjaśniejsza Pani, zląkłem się, myślałem, że chodzi o prawdziwie wielką sumę.
— Zatem pan może?...
— Naturalnie.
— Bez wiedzy króla...
— O! Najjaśniejsza Pani, to niepodobieństwo, co miesiąc przedstawiam rachunki królowi; wprawdzie niema zdarzenia, aby je kiedy sprawdzał... i to mi zaszczyt czyni.
— Kiedyż mogę otrzymać...
— Na który dzień Wasza Królewska Mość potrzebuje?
— Piątego przyszłego miesiąca dopiero.
— Obliczenie kasy zrobimy drugiego; trzeciego Najjaśniejsza Pani otrzyma pieniądze.
— Dziękuję, panie de Colonne.
— Najszczęśliwszym się czuję, gdy mogę być użytecznym Waszej Królewskiej Mości. Błagam pokornie o pozbycie się skrupułów, gdy chodzi o moją kasę. Pochlebia to miłości własnej jej głównego kontrolera skarbu.
Podniósł się i ukłonił z szacunkiem; królowa podała mu rękę do ucałowania.
— Słówko jeszcze — rzekła.
— Słucham, Najjaśniejsza Pani.
— Mam wyrzuty sumienia, z powodu tych pieniędzy.
— Wyrzuty sumienia...
— Tak, biorę je dla dogodzenia fantazji.
— Tem lepiej. Wypłynie z tego zatem prawdziwa korzyść dla naszego przemysłu, handlu lub dla naszych przyjemności.
— Bo widzisz, panie de Colonne, byłaby to dla mnie boleść okrutna, gdyby lud biedny płacił za moje fantazje...
— O! jeżeli tylko to — rzekł minister z złowrogim uśmiechem — niech się Wasza Królewska Mość nie obawia, bo przysięgam, że nie lud ubogi będzie płacił za jej fantazje.
— Dlaczego? — zapytała królowa zdziwiona.

— Ponieważ lud nic już nie posiada — odpowiedział minister niezmieszany. Ukłonił się i wyszedł.

XIV
ODKRYTA TAJEMNICA

Zaledwie pan de Colonne opuścił królową, dało się słyszeć dyskretne pukanie do drzwi buduaru, a za chwilę weszła Joanna.
— Najjaśniejsza Pani — rzekła cicho — „on jest tam, czeka.
— Kto, kardynał? — zapytała królowa, zdziwiona wyrażeniem „on“, wiele bardzo znaczącem w ustach kobiety.
Nie zdążyła nic dodać, a już Joanna wprowadziła pana de Rohan, sama zaś pożegnała królowę, uścisnąwszy nieznacznie rękę swojego protegowanego.
Książę został sam z Marją Antoniną; postąpił trzy kroki i złożył obowiązkowy ukłon.
Królowa, widząc szacunek i takt w zachowaniu kardynała, uczuła się wzruszoną i wyciągnęła rękę do stojącego ze spuszczonemi oczyma.
— Książę — wymówiła — uwiadomiono mnie o postępku jego, który zmusza do zapomnienia wielu krzywd dawniejszych.
— Pozwól mi, Najjaśniejsza Pani — rzekł książę, drżąc ze wzruszenia — pozwól mi łaskawie zapewnić się, że winy moje, o których Wasza Królewska Mość wspomina, okazałyby się znacznie mniejszemi, gdyby mi wolno było usprawiedliwić się.
— Nie zabraniam panu wcale tego — odrzekła królowa, z godnością — lecz cokolwiekbyś powiedział, rzucić to może cień na przywiązanie i szacunek, jaki mam dla ojczyzny i rodziny mojej. Usprawiedliwiając siebie, musiałbyś mnie zranić, panie kardynale. Widzieć pana w nowem świetle, odkryć w nim przyjaciela pełnego szacunku oddanego na usługi...
— O tak! oddanego na usługi... dopóki żyć będę — przerwał kardynał.
— Niech i tak będzie, jeśli się panu podoba. Ale dotąd — mówiła Marja Antonina — chodzi o co innego zupełnie. Pragniesz mi wszak służyć, aż do zrujnowania się, panie kardynale? Bardzo to pięknie z twojej strony, aż nadto pięknie... Na szczęście zapobiegłam już tej katastrofie. Ani życiem, ani ruiną majątkową, nie zapłacisz pan za oddanie się na usługi moje, chyba że, jak to mówią, sam siebie zrujnujesz. To już twoja rzecz. W każdym razie, ponieważ jesteśmy teraz przyjaciółmi, więc jako przyjaciółka, radzę ci, bądź oszczędny, to cnota konieczna dla pana; zyskasz tem łaskę króla, bo on nie lubi marnotrawców.
— Zostanę skąpcem dla przypodobania się Waszej Królewskiej Mości.
— Król — podjęła Marja Antonina, z delikatnym odcieniem surowości w głosie — nie lubi i skąpców także.
— A więc będę, czem Wasza Królewska Mość rozkaże przerwał kardynał, ze źle ukrytą namiętnością.
— Otóż mówiłam — przerwała królowa poważnie — że nie zrujnujesz się pan z mojej przyczyny. Poręczyłeś za mnie i tem mnie zobowiązałeś, lecz, dzięki Bogu, mogę jeszcze zapłacie, com winna, nie zajmuj się zatem tą sprawą, która zacząwszy od pierwszej wypłaty, mnie tylko jedną obchodzić powinna.
— Lecz, aby sprawa ta została ukończoną — rzekł kardynał pozostaje mi jeszcze oddać naszyjnik Waszej Królewskiej Mości.
Mówiąc to, wyjął z kieszeni pudełko i podał z ukłonem.
Królowa wzięła pudełko, nie spojrzawszy na nie; choć drżała z chęci obejrzenia brylantów; powstrzymała się jednak i obojętnie postawiła na stoliczku obok siebie.
Kardynał ośmielił się trochę i zaczął prawić grzeczności, czego łaskawie słuchała, nakoniec chciał wrócić do poprzedniej rozmowy, o pojednaniu z królową.
Ona zaś, ponieważ postanowiła nie patrzeć na brylanty przy nim, a paliła ją chęć obejrzenia ich, słuchała z roztargnieniem.
Pożegnał nareszcie królowę, widząc, że jej zawadza co także go uradowało.
Przecież, gdyby był jej obojętnym, to nie wstydziłaby się zdradzić przy nim ze słabostką kobiecą. Wyszedł zachwycony, upojony nadzieją i gotów dowieść pani de la Motte wdzięczności bez granic, za rokowania, tak pomyślnie do skutku doprowadzone.
Joanna oczekiwała w powozie jego, o sto kroków od bramy pałacowej, dokąd przybiegł z wynurzeniem dozgonnej przyjaźni.
— No cóż — powiedziała, gdy minął pierwszy wybuch wdzięczności — zostaniesz pan Richelieu‘m, czy Mazarinim? Dumne usta austrjaczki wyrzekły zachętę ambicji czy miłości? Rzucasz się w objęcia polityki, czy w intrygi miłosne?
— Nie żartuj, hrabino — rzekł książę — czyż nie widzisz, że rozum tracę z radości!...
— Nie opuszczaj mnie tylko, a za trzy tygodnie najdalej, zostanę ministrem.
— Przekleństwo!... aż za trzy tygodnie? jakżeż to długo czekać, termin zaś pierwszej wypłaty przypada za dni piętnaście!...
— O! szczęście nigdy samo jedno nie przychodzi; królowa ma pieniądze... i zapłaci; zasługa moja cała ograniczy się na dobrych chęciach... To za mało, hrabino, na honor, to zbyt mało. Bóg świadkiem, że pogodzenie się z królową opłaciłbym chętnie ceną pięciuset tysięcy liwrów!
— O, bądź pan spokojny — przerwała Joanna z uśmiechem — będziesz miał i tę przyjemność w dodatku.
— Czy bardzo pragnie pan tego?
— Przyznaję, że wołałbym; bo widzisz, hrabino, gdyby królowa zawdzięczała mi...
— Eminencjo, mam przeczucie, że cię nie ominie ta satysfakcja. Jestżeś na nią przygotowany?
— Rozkazałem na ten cel posprzedawać ostatnie posiadłości moje i wydzierżawić na rok przyszły dochody i beneficja.
— Masz pan zatem pięćset tysięcy liwrów w gotówce?
— A jakże, mam; ale po zapłaceniu, nie wiem, co dalej pocznę...
— Rachujmy na to — zawołała Joanna — że wypłata obecna daje nam trzy miesiące spokoju. A co się przez ten czas stać może, to tylko Bóg jeden wie! Dwa miesiące u steru rządu ureguluje rachunki pańskie i postawi cię na nogi.
— U! hrabino, co za przypuszczenie!...
— Nie broń się, ekscelencjo. Nie ty, to koledzy twoi to zrobią...
— Masz rację, jak zawsze zresztą. Dokąd się teraz udajesz?
— Idę do królowej; muszę się przekonać, jakie wrażenie pozostawiła wizyta pańska.
— Bardzo dobrze. Ja zaś wracam do Paryża.
— Ciekawam poco? Pokaż się pan lepiej wieczorem znów na pokojach; trzeba kuć żelazo, dopóki gorące.
— Na nieszczęście, muszę stawić się na schadzkę, otrzymałem właśnie wezwanie dziś rano przed wyjazdem.
— Jakto! udajesz się pan na randez-vous?
— Nawet bardzo poważne, sądząc z bileciku, jaki odebrałem. Przeczytaj sama...
— Charakter pisma męski — rzekła hrabina i czytała:

Eminencjo!

„Pewna osoba chce z panem pomówić o sumie pieniężnej, bardzo znacznej, która jest do odebrania. Osoba ta przedstawi się panu kardynałowi dziś wieczorem w pałacu jego w Paryżu, prosząc o audjencję“.
— To anonim!... Może to filut jaki... lub mistyfikator...
— O! nie, hrabino, niktby nie śmiał żartować ze mnie w ten sposób, aby zostać w następstwie obitym przez moją służbę.
— Cóż więc pan przypuszcza?
— Sam nie wiem dlaczego, lecz wydaje mi się, iż znam to pismo.
— E! to złudzenie próżne; zresztą nie ryzykujesz nit z człowiekiem, który obiecuje ci pieniądze. Toby mi się tylko nie podobało, gdyby obiecywał a nie dotrzymał... A teraz żegnam Waszą Eminencję.
— Do szczęśliwego zobaczenia, hrabino.
— Ale, ale, Eminencjo, jeszcze parę słówek...
— Co takiego?
— Jeżeli przypadkiem wpadną ci w ręce pieniądze...
— Więc cóż z tego, hrabino?
— Dostaniesz coś, o czem pan zapomniałeś, czego się nie spodziewasz, skarb jaki odszukany...
— Rozumiem, rozumiem, filutko; mam podzielić się z tobą, wszak prawda?
— Zgadłeś, Eminencjo.
— Przynosisz mi szczęście, hrabino, dlaczegóż zatem nie miałbym pamiętać o tobie? Uważaj rzecz za skończoną. A teraz mów, czego chcesz jeszcze?
— Chcę tylko poradzić panu, abyś był ostrożny i nie naruszał swych pięciuset tysięcy liwrów.
— O! nie bój się niczego!
Kardynał wracał do Paryża w błogiej atmosferze nadziemskich uniesień.
Od dwóch godzin świat zmienił się zupełnie dla niego; życie stało się innem...
Miłość i ambicja... i jedno i drugie uczucie aż nadto zostało zaspokojone.
Jako zakochany, otrzymał od królowej więcej, niż śmiał marzyć; a jako pragnący zaszczytów i władzy, większe jeszcze miał prawo do nadziei.
Król — marzył prałat — prowadzony zręcznie i umiejętnie przez żonę, pomoże z pewnością do wyniesienia na świecznik kardynała; nic go zatem nie powstrzyma na drodze łask i honorów.
Książę Ludwik de Rohan czuł się w natchnieniu. Pragnął wprowadzić zmiany i ulepszenia; zbliżał już w myśli duchowieństwo z ludem, aby stworzyć tym sposobem większość silną, i na niej oparty rządzić długo i dobrze.
Postawi królowę na czele ruchu, dążącego do uszczęśliwienia ludu i podniesienia dobrobytu w kraju; królowę, którą kocha! którą uwielbia... i której przywróci popularność i miłość poddanych.
Oto, o czem marzył szanowny prałat; marzenia te jedno czułe słówko, wyrzeczone przez królowę Marję Antoninę, mogło zamienić w rzeczywistość.
O! wtedy odmieni się, poprawi; porzuci łatwe zdobycze buduarowe, ze światowca stanie się filozofem, z próżniaka pracownikiem niezmordowanym.
Dla charakterów silnych nic to trudnego zamienić dnie i noce, poświęcone rozpuście i hulankom, na życie obowiązku i pracy.
Pan de Rohan puścił wodze fantazji i, podniecony miłością i ambicją, wytwarzał kombinacje jedne od drugich wznioślejsze.
Natychmiast po przybyciu do Paryża, zabrał się do dzieła. Na początek spalił całą szkatułkę listów miłosnych, przywołał intendenta i polecił zaprowadzić różne zmiany; sekretarzowi rozkazał na gwałt pióra temperować i zabrał się natychmiast do pisania rozprawy o zasadach polityki angielskiej, którą znał i rozumiał doskonale.
Godzinę całą pracował już i czuł, że mu, coraz łatwiej idzie, gdy naraz dzwonek odezwał się w gabinecie, ci oznaczało przybycie interesanta poważnego.
Wszedł pokojowiec.
— Kto tam jest? — zapytał prałat.
— Osoba, która pisała dziś rano do Waszej Eminencji.
— Ten list bez podpisu?
— Tak, Eminencjo.
— Idź, zapytaj o nazwisko.
Pokojowiec wyszedł i powrócił za chwilę.
— Hrabia Cagliostro — powiedział.
Książę zadrżał.
— Niech wejdzie.
Hrabia wszedł, drzwi się za nim zamknęły.
— Boże wielki! — wykrzyknął kardynał. — Kogóż to ja widzę?
— Nieprawdaż, Eminencjo — rzekł Cagliostro, z uśmiechem — że nie zmieniłem się wcale?
— Czy podobna... — mruczał de Rohan — czy to możebne... Józef Balsamo żyje... on, który, jak mówiono, znalazł śmierć w płomieniach... Józef Balsamo...
— Hrabia de Foenix, obecnie zmieniony, żyje i będzie żył długo.
— Dlaczego zmieniłeś pan nazwisko?... dlaczego porzuciłeś dawniejsze?
— Dlatego właśnie, że dawne, że zanadto wiele smutnych i kompromitujących wypadków przypominało je innym i mnie samemu.
Pan, naprzykład, Eminencjo, czyż nie kazałbyś drzwi zamknąć przed Józefem Balsamo?
— Ja! ależ nie, mój panie.
Kardynał osłupiały, zapomniał nawet prosić Cagliostra, aby usiadł.
— Okazuje się — podjął tenże — iż Wasza Eminencja mą lepszą pamięć i więcej uczciwości, niż wszyscy razem ludzie na ziemi.
— O! panie, wyświadczyłeś mi ongi taką przysługę...
— Przyjrzyj mi się pan — przerwał Balsamo — wszak nie zestarzałem się ani odrobiny i jestem najlepszym dowodem skuteczności eliksiru życia?
— Przyznaję, panie, lecz nie dziwi mnie to wcale, wszak jesteś człowiekiem wyjątkowym, doskonalszym od zwykłych śmiertelników, ty, który rozrzucasz hojnie złoto... obdarzasz zdrowiem...
— Nie przeczę, że zdrowia mocen jestem udzielić, lecz rozrzucać złoto!... o nie, nie, nigdy!
— Czy już nie fabrykuje pan złota?
— Nie, Eminencjo.
— Dlaczegóż to?
— Ponieważ zgubiłem ostatnią cząstkę ingredjencji nieodzownej, którą od mistrza mojego, mędrca Althotasa dostałem wtedy, gdy wyjeżdżał z Egiptu. Jedyna to rzecz, na którą nie posiadałem nigdy recepty.
— Czy mistrz pański dla siebie ją zachował?
— Nie... czyli tak; zachował dla siebie, ponieważ zabrał tajemnicę do grobu.
— Czemuż nie przedłużyłeś życia człowiekowi temu, posiadaczowi jedynemu tajemnicy nieodzownej, a sobie zachowałeś życie i młodość wiekuistą, jak sam powiadasz?
— Potrafię ja walczyć z chorobą, goić rany śmiertelne, lecz władza moja ustaje, gdy nieprzewidziany wypadek sprowadzi zgon, a do tego w mojej nieobecności.
— Więc to wskutek wypadku skończył życie Althotas?
— Sądziłem, że wiesz o tem, Eminencjo; wiedziałeś przecież o mojej śmierci?
— A! przypominam sobie... ten pożar przy ulicy SaintClaude, po którym przepadłeś bez wieści...
— Tak, ten sam, w którym Althotas zginął jedynie, a raczej mędrzec, życiem znużony, zapragnął umrzeć nareszcie.
— To niepojęte doprawdy!
— Owszem, bardzo naturalne. Mnie samemu ze sto razy przychodziła do głowy myśl podobna...
— A jednak nie miałeś pan odwagi...
— Ponieważ wybrałem dla siebie wiek średni; wiek, graniczący z młodością. Zdrowie silne, namiętności gorące, a wrażenia zmysłowe uprzyjemniają mi życie; Althotas przeciwnie, wybrał wiek podeszły.
— Czemuż nie zrobił tak, jak pan?
— Bo był człowiekiem wyższym, ze wszystkich przyjemności życia starczyła mu nauka. Młodość z porywami zmysłowemi, pochopna do uciech i używania, przeszkadzałaby mu w kontemplacji, w rozmyślaniu nad zagadnieniami naukowemi. O! tak, Eminencjo, nie można sądzić zdrowo, gdy namiętność nami zawładnie; do tego potrzeba spokoju i wejścia w samego siebie. Althotas to ofiara zamiłowania do nauki. Ja zaś żyję jak światowiec; marnuję czas i nic zgoła nie produkuję. Jestem jak roślina... nie śmiem rzec, jak kwiat... nie żyję, wegetuję jedynie.
— O! — szepnął kardynał — na widok pana odżywają moje dawne wspomnienia. Powracam mimowoli myślą do tego czasu, kiedy to magiczna władza słów pańskich potęgowała uczucia moje i podnosiła w oczach moich wartość uwielbianej istoty... Przypominasz mi cudowne marzenia wieku młodzieńczego. Czy wiesz pan, że dziesięć lat upłynęło już od czasu, jakeś mi się ukazał po raz pierwszy?
— Wiem o tem doskonale i znać to na nas obydwóch, Nie jesteś pan już owym pięknym młodzieńcem, wzbudzającym zachwyt i miłość, lecz pięknym jeszcze jesteś i dostojnym księciem kościoła. Czy przypominasz sobie, Eminencjo, ów dzień, jak to w gabinecie moim, zmienionym dzisiaj do niepoznania, obiecywałam ci miłość kobiety, której pasmo blond-włosów posłużyło jasnowidzącej mojej do odgadywania przyszłości?
Kardynał pobladł, poczem zaczerwienił się gwałtownie. Przestrach i radość miotały naprzemian jego sercem.
— O! pamiętam, pamiętam — rzekł zcicha kardynał.
— Zobaczymy — rzekł Cagliostro, z uśmiechem — czy i teraz jeszcze mógłbym uchodzić za wróżbiarza. Postaram się skupić myśl całą na tym przedmiocie.
Zasłonił oczy i wpadł w zadumę.
— Dziewczę jasnowłose, ideał twoich młodzieńczych snów — rzekł po chwili w natchnieniu — gdzie jest obecnie?... co robi?...
A! na Boga! widzę ją; tak... widzę... lecz pan ją dziś widziałeś... co więcej, niedawno ją opuściłeś...
Kardynał przyłożył zlodowaciałą rękę do bijącego serca.
— Panie rzekł tak cicho, że Cagliostro zaledwie go dosłyszał — panie przestań... przestań... przez litość...

— Chcesz pan o czem innem mówić? — zaczął Cagliostro wesoło, — jestem na twoje rozkazy, Eminencjo. Rozporządzaj mną według woli...

XV
DŁUŻNIK I WIERZYCIEL

Kardynał słuchał swego gościa, lecz minę miał wystraszoną.
Nowoprzybyły rzekł:
Teraz, skorośmy odświeżyli dawną znajomość, możemy porozmawiać swobodnie.
— Patrz — odpowiedział prałat, starając się przybrali weselszy wyraz twarzy — pomówmy o tym funduszu, który...
— O, którym wspomniałem, w moim liście, nieprawdaż?... Waszej Eminencji pilno się dowiedzieć...
— O! był to pretekst, tak przynajmniej sądzę...
— Ależ wcale nie pretekst, to najprawdziwsza rzeczywistość, proszę Waszej Książęcej Mości. Warto wspominać o pieniądzach, warto, gdyż chodzi o pięćkroć sto tysięcy franków, a to wcale okrągła sumka...
— Sumka, którąś mi pan łaskawie pożyczył — zawołał, blednąc, kardynał.
— Tak jest, pożyczy}em tę kwotę Waszej Eminencji — rzekł Balsamo — i cieszy mnie prawdziwie, że pan tak doskonale pamięta.
Kardynał zrozumiał, zimny pot wystąpił mu na czoło i spływał po policzkach, uśmiechnął się jednak i rzekł:
— Myślałem przez chwilę, że Józef Balsamo, ten nadzwyczajny człowiek, zabrał do grobu dług, tak samo jak spalił niegdyś mój kwit.
— Wasza Eminencjo — rzekł hrabia z powagą o życiu Józefa Balsamo równie trudno jest zapomnieć, jak i o tym papierze, o którym pan sądzisz, że został zniszczony.
— Nie rozumiem — odparł kardynał, któremu ciemno robiło się przed oczyma.
— Zrozumie Wasza Eminencjo, jestem o tem przekonany — rzekł Cagliostro.
— Jakim sposobem?...
— Poznawszy swój podpis! — odpowiedział Cagliostro, podając księciu złożony papier.
Kardynał zawołał:
— Mój kwit!..
— Tak, Wasza Eminencjo, wasz kwit — odparł, śmiejąc się i kłaniając, Cagliostro.
— Wszakże widziałem, że go pan w ogień wrzucił.
— Rzuciłem papier ten do ognia, to prawda — odparł hrabia — lecz, jak już Waszej Eminencji wspomniałem, przypadek chciał, że kwit zamiast na zwyczajnym papierze, napisany był na amiance, znalazłem go więc nienaruszony w popiele.
— Panie — rzekł kardynał z pewną godnością, gdyż w pokazywaniu kwitu widział dowód nieufności — możesz pan być pewnym, że nie zaprzeczyłbym mego długu, gdyby nawet kwit nie istniał, niesłusznie mnie więc pan oszukiwałeś.
— Nie miałem nigdy zamiaru oszukiwać księcia, przysięgam.
— Przeciwnie — odparł kardynał — chciał pan, abym sądził, że rewers został zniszczony.
— To tylko dlatego, abyś książę w spokoju i szczęściu używać mógł owych pięćkroć sto tysięcy franków — odpowiedział obojętnie Balsamo.
— Ale — mówił w dalszym ciągu kardynał — dlaczegoś pan przez lat dziesięć zostawił tak znaczną sumę w zawieszeniu?...
— Przecież wiedziałem, u kogo pieniądze się znajdują. Różne wypadki, gra w karty, kradzieże i t. p. odbierały mi stopniowo wszystko, wszystko, co posiadałem; wiedziałem, że pieniądze są pewne, byłem więc cierpliwy i czekałem do ostatniej chwili.
— A czy chwila ostatnia już nadeszła?...
— Niestety, tak.
— Więc nie może pan czekać dłużej?...
— Nie mogę — odpowiedział Cagliostro.
— I żądasz swoich pieniędzy?...
— Tak, Eminencjo.
— Dziś jeszcze?...
— Prosiłbym.
Kardynał milczał, był w rozpaczy.
— Wasza Eminencja przekonany być może, że nie żądałbym tak znacznej sumy, gdybym nie był pewien, ii rzeczoną kwotę obecnie Wasza Eminencja posiada.
— Co?... posiadam obecnie pięćkroć sto tysięcy franków?!... — zawołał kardynał.
— ’Tak — trzydzieści tysięcy franków, dziesięć tysięcy w złocie, reszta w banknotach i czekach.
Kardynał zbladł.
Cagliostro ciągnął dalej:
— Pieniądze znajdują się w tej oto szafie.
— Skądże pan wie o tem?...
— O!... kardynale, wiem nawet o wszystkich poświęceniach, które kosztowały Waszą Eminencję dla zebrania tej sumy. Słyszałem też, że zapłacił Eminencja podwojną jej wartość.
— Niestety, tak!...
— Ale...
— Ale co?... — zawołał nieszczęśliwy kardynał.
— Ale ja — mówił Cagliostro — przez ostatnich dziesięć lat byłem kilkanaście razy bliski głodowej śmierci, choć miałem przy sobie papier, którego wartość równali się pięćkroć stu tysiącom franków; pomimo to czekałem, żeby nie martwic Waszej Eminencji. Zdaje mi się więc, że między nami wszystko wyrównane!...
— Wszystko wyrównane?!... — odparł kardynał — ależ nie mów pan tego!... Wszak pan łaskawie pożyczyłeś mi znaczną sumę... wszystko wyrównane!... ależ bynajmniej, jestem i będę panu zawsze wdzięczny. Zechciej mnie pan tylko objaśnić, dlaczegoś pan czekał przez lat dziesięć, tyle razy przez ten czas miałbym możność uiszczenia długu...
— A dzisiaj?... — zapytał Cagliostro.
— Dziś — zawołał kardynał — przyznać muszę, u żądany zwrot pieniędzy... bo wszakże pan zwrotu żąda?...
— Niestety, tak!...
— Jest mi wcale nie na rękę!...
Cagliostro wzruszył ramionami i zdawał się myśleć:
— Poco tu się zastanawiać, tak być musi, a nie inaczej.
— Pan, który wszystko odgadnąć potrafi — zawołał kardynał — pan, który czytać umiesz w głębi serca, a nawet w głębi szaf, co o wiele jeszcze jest niebezpieczniejsze, pan zapewne wie, dlaczego teraz właśnie zależy mi na pieniądzach, co z niemi począć zamierzałem i na jak ważny cel były przeznaczone.
— Myli się Wasza Eminencja — odpowiedział oschle Cagliostro, — nie wiem nic o pańskich zamiarach, tyle razy zawiodłem się na własnych tajemnicach, tyle spowodowały mi one zmartwień, rozczarowań i przykrości, że nie zajmuję się już niczyjemi sekretami. Zresztą, gdybym wiedział, co stać się miało z tymi pięćkroć stu tysiącami franków, gdybym zrozumiał, jak niemiłem jest Waszej Eminencji — wyrzeczenie się swych zamiarów, byłbym może tak słabym, że zgodziłbym się na zwłokę, a to spowodowałoby mi wiele przykrości, wolę więc nie znać szlachetnego przeznaczenia tych pieniędzy.
W kardynale nagle ocuciła się duma i wrażliwość — zawołał więc:
— Nie sądź pan, że pragnę jego litości lub współczucia; pan pilnuje swej własności, zabezpieczonej tym oto kwitem, podpisanym moją ręką, to wystarcza!... Odbierzesz pan swoje pięćkroć sto tysięcy franków!...
Cagliostro ukłonił się.
Przykro było kardynałowi pozbywać się w jednej chwili pieniędzy, tak długo i tak uciążliwie zbieranych.
— Wiem — rzekł, — że papier ten jest dowodem długu, lecz nie oznacza on daty płatności.
— Wybaczy Wasza Eminencja — odparł hrabia — ale odwołam się do listu, który towarzyszył kwitowi, a który brzmi:
„Potwierdzam niniejszem, że otrzymałem od pana Józefa Balsamo, tytułem pożyczki, pięćkroć sto tysięcy franków i obowiązuje się zwrócić je na pierwsze żądanie.

Podpisano: Ludwik de Rohan“.

Dreszcz przebiegł przez ciało kardynała, nie tylko o długu zapomniał, lecz nawet o formie, w której dług przyznawał.
— Wasza Eminencja zechce zauważyć — ciągnął dalej Cagliostro — że nie żądam niemożliwości. Nie może pan dziś zapłacić, niechaj więc zostanie. Żałuję tylko, że Wasza Eminencja zapomina w jednej chwili jak chętnie Józef Balsamo pieniądze pożyczył człowiekowi obcemu, panu de Rohan.
Jak najspokojniej składał Cagliostro kwit i przygotowywał się do odejścia.
Kardynał zatrzymał go.
— Hrabio, nie wolno było nikomu uczyć żadnego z de Rohanów wspaniałomyślności, choć w tym wypadku byłaby to tylko lekcja uczciwości. Proszę o kwit, abym się mógł z długu mego uiścić!...
Teraz Cagliostro się zawahał.
Kardynał był trupio blady, oczy miał nabrzmiałe, ręce mu drżały, widoczne jego wzruszenie wywołało żywe współczucie hrabiego.
Kardynał, choć bardzo dumny, zrozumiał uczucie Cagliostra i pragnął już skorzystać z chwili, gdy oczy hrabiego nabrały znów ostrego wyrazu, brwi się ściągnęły, rękę wysunął i podał kardynałowi kwit.
Kardynał de Rohan, mocno dotknięty, natychmiast zwrócił się do szafy, wskazanej przez Cagliostra, wyjął z niej paczkę banknotów i czeków, potem wskazał palcem na kilka woreczków srebra, z szuflady wyjął woreczek złota i rzekł:
— Hrabio, oto są pańskie pięćkroć sto tysięcy franków, zostaję panu jeszcze winien dwadzieścia pięć tysięcy franków procentu, jeżeli pan nie żądasz procentu złożonego, który stanowiłby daleko jeszcze poważniejszą sumę. Polecę memu intendentowi, ażeby panu dał pewność co do tej kwoty i proszę o cierpliwość.
— Wasza Eminencjo — odparł Cagliostro — pożyczyłem kardynałowi Rohan pięćkroć sto tysięcy. Wasza Eminencja winien mi jest tyle, a nie więcej; o procentach mowy być nie może. Jako pełnomocnik lub spadkobierca Józefa Balsamo, boć ten umarł, mogę przyjąć tylko sumy, wyrażone w kwitach.
Przy tych słowach, Cagliostro ukłonił się Eminencji i wyszedł.

— Ja tylko odczuwam to nieszczęście — westchnął po wyjściu Cagliostra kardynał, u królowej nie może nieoczekiwanie zjawić się Józef Balsamo i zażądać zwrotu pożyczonych pięćkroć stu tysięcy franków...
XVI
RACHUNKI GOSPODARSKIE

Było to w przeddzień pierwszej wypłaty królowej; pan de Colonne nie dotrzymał swych obietnic, gdyż król nie podpisał rachunków. Minister tak był zajęty, ze trochę o królowej zapomniał, ta zaś sądziła, że godność jej nie pozwala przypominać się kontrolerowi finansów, skoro otrzymała przyrzeczenie, należało czekać.
Pomimo to była niespokojna, zaczęła dopytywać się i szukała sposobu rozmówienia się z panem de Colonne, bez narażenia swej godności, gdy otrzymała od ministra bilecik tej oto treści:
„Dziś wieczorem jeszcze, sprawa, którą mnie Wasza Królewska Mość raczyła zaszczycić, na posiedzeniu rady podpisaną zostanie; jutro rano otrzyma królowa fundusze“.
Marja Antonina natychmiast odzyskała wesołość; zapomniała o wszystkiem, nawet o tem przykrem jutrze. Na przechadzce szukała dróg samotnych, jakgdyby odłączyć się chciała od wszelkich światowych wpływów. Teraz, kiedy król, po obiedzie, udał się na posiedzenie rady, towarzyszyli królowej pani de Lamballe i hrabia d‘Artois.
Król był dnia tego źle usposobiony: Jego Królewska Mość, gniewał się na wszystkich, nawet na pana de Colonne, który napróżno z uśmiechniętą miną ofiarowywał swój pachnący portfel.
Król, milczący i kwaśny, wziął kawałek papieru i rysować zaczął linijki, mające znaczyć: „Burza“, tak samo, jak „ludzie“ lub „konie“ oznaczały: „Pogodę“.
To rysowanie podczas narad stało się u króla chorobliwem. Ludwik XVI nie lubił patrzeć ludziom w oczy: był zbyt skromny, pióro w ręku dodawało mu pewności siebie i zręczności. Podczas gdy król był zajęty rysowaniem, mówca wyłuszczyć mógł wszystkie swe argumenty; król od czasu do czasu przelotnem spojrzeniem odbierał mówiącemu trochę ognia, tyle właśnie, aby nie zapomnieć o człowieku przy obronie idei.
Gdy Ludwik mówił sam, rysowanie odbierało jego mowie pretensjonalność, nie potrzebował uciekać się do giestów; mógł roznamiętniać się lub przestać, kiedy chciał, gdyż kreska na papierze zastępowała w razie potrzeby zapały krasomówcze. Król więc, jak zwykle, zaczął rysować, a ministrowie odczytywali projekty i noty dyplomatyczne. Król nie przerywał im czynności, nie znał się na tych sprawach, lecz podniósł głowę, gdy przyszła kolej na bieżące rachunki.
Pan de Colonne otworzył memorjał, odnoszący się do pożyczki, projektowanej na rok przyszły.
Król rysował z zapałem.
— Ciągle pożyczać — rzekł — nie wiedząc, jak się odda, to jest wielkie zadanie, panie de Colonne!
— Najjaśniejszy Panie — odparł pan de Colonne — pożyczka jest-to rów w rzece, wykopany dla odprowadzenia wody: tu znika, aby tam tem obficiej wytrysnąć; ilość jej podwaja się dzięki podziemnym przypływom... Zamiast pytać, jak oddamy, pytać należałoby: czy znajdziemy wierzycieli. W tem właśnie leży zadanie, o którem Wasza Królewska Mość mówi.
Plan pana de Colonne uzyskał aprobatę kolegów.
Król, westchnąwszy, podpisał.
— Teraz — rzekł pan de Colonne, śmiejąc się — skoro już mamy pieniądze, możemy wydawać.
Król rzucił dziwne spojrzenie ministrowi, a rysunek zamienił się w czarną plamę.
Pan de Colonne przedstawił etat, złożony z pensyj, gratyfikacyj, zachęceń, datków i żołdów.
Praca była krótka i jasna. Król oczyma przebiegł stronice i zatrzymał się przy ogólnej sumie.
— Miljon sto tysięcy funtów! Skądże się tyle wzięło?
Przy tych słowach odłożył pióro.
— Czytaj, Najjaśniejszy Panie, czytaj i zechciej zauważyć, że w całej tej sumie jedna tylko pozycja dochodzi pięćset tysięcy franków.
— Która pozycja?
— Zaliczka dana Jej Królewskiej Mości.
— Królowej? — zawołał Ludwik XVI — pięćset tysięcy franków królowej! O panie, to niemożliwe!
— Wybacz, Najjaśniejszy Panie, lecz liczby są dokładne:
— Pięćset tysięcy franków! — powtórzył król musi w tem być omyłka. Zeszłego tygodnia... nie dwa tygodnie temu, wypłacono królowej kwartalną pensję.
— Najjaśniejszy Panie, jeżeli królowej potrzeba pieniędzy — a wszak wiadomo, na co je używa — nie jest to wcale nadzwyczajne.
Król, który uczuł potrzebę pochwalenia się swą oszczędnością i który pragnął uzyskać dla królowej kilka oklasków, gdy zjawi się w Operze, zawołał:
— Nie, nie, królowa nie żąda takiej sumy; królowa powiedziała mi, że woli jeden statek więcej w załodze, aniżeli klejnoty. Królowa myśli, że skoro Francja pożycza, aby biednych nakarmić, my bogaci, powinniśmy pożyczać Francji. Jeśli więc rzeczywiście królowa potrzebuje pieniędzy, większą zasługę mieć będzie, gdy poczeka, a ręczę, że czekać będzie cierpliwie.
Ministrowie pochwalali to patrjotyczne uniesienie króla. Jeden tylko pan de Colonne, który wiedział o kłopotach królowej, nalegał, lecz król rzekł:
— Uważam, panie de Colonne, że pan więcej o nas się kłopocze, aniżeli my sami. Uspokójże się pan.
— Najjaśniejszy Panie, królowa posądzi mnie o brak gorliwości przy wykonywaniu jej zleceń.
— Będę pana bronił przed królową.
— Najjaśniejszy Pan zauważyć raczy, że królowa tylko wtedy żąda pieniędzy, gdy ją potrzeba przynagla.
— Królowa sama przyzna, że biedni bardziej potrzebują pieniędzy.
— Najjaśniejszy Panie...
— Przedmiot wyczerpany — przerwał ze stanowczością król, zabierając się na nowo do rysowania.
— Najjaśniejszy Pan odmawia królowej kredytu? — zapytał przerażony pan de Colonne.
— Odmawiam — odpowiedział Ludwik XVI, z powagą i zdaję się słyszeć podziękowania królowej, że tak dobrze zrozumiałem jej życzenia.
Pan de Colonne zagryzł wargi; Ludwik XVI, zadowolony z bohaterskiego poświęcenia, podpisał resztę pozycyj bez zastanawiania się, poczem narysował piękne żebra, otoczone zerami i powtórzył kilkakrotnie:
— Zarobiłem dzisiejszego wieczoru pięćset tysięcy franków; prawdziwie królewski zarobek! Panie de Colonne, zaniesiesz pan dobrą tę nowinę królowej.
— Wybacz, Najjaśniejszy Panie, ale protokół wymaga jeszcze pewnych dopełnień.
Przy tych słowach znikł minister w korytarzu.
Odważnie i z uśmiechniętą miną doszedł król do Marji Antoniny, która śpiewała, oparta na ramieniu hrabiego d‘Artois.
— Pani — rzekł król — czy przechadzka dzisiejsza sprawiła ci przyjemność?
— Nawet wielką... a zajęcia Waszej Królewskiej Mości, czy były korzystne?
— Osądź łaskawie sama: zarobiłem pięćset tysięcy franków!
— Colonne jednakże dotrzymał słowa — pomyślała królowa.
— Wyobraź sobie królowo — dodał Ludwik XVI — że Colonne żądał dla ciebie pięciuset tysięcy franków!..
— O! uśmiechnęła się Marja Antonina.
— Ja zaś... odmówiłem. Wszak to czysty zarobek?
— Jakto — rzekła blednąc królowa — odmówiłeś?
— Jak najbardziej stanowczo, i to ci wyjdzie na dobre, Dobranoc, żegnam panią!
— Najjaśniejszy Panie! Jestem wygłodzony, muszę wrócić do domu. Przecież uczciwie zarobiłem na kolację.
— Posłuchaj mnie, Najjaśniejszy Panie!
Ludwik XVI, podrygując, oddalał się zachwycony swym dowcipem, królowa pozostała niema zmartwiona i wystraszona.
— Proszę cię, mój bracie, każ mi sprowadzić pana de Colonne — rzekła po chwili do hrabiego d‘Artois.
— Spłatali mi jakiegoś figla.
Zaledwie wymówiła te słowa, gdy przyniesiono od ministra bilecik następującej treści:
„Wasza Królewska Mość zapewne wie już, że król odmówił dania zaliczki; jestto niezrozumiałe i niebywałe... Opuściłem posiedzenie chory i przejęty bólem“.
— Przeczytaj — rzekła królowa, podając bilecik hrabię d’Artois.
— Ha! — zawołał książę, niektórzy twierdzą, żeśmy marnotrawcami. Jestto postępowanie...
— Postępowanie męża — dokończyła królowa.
— Żegnam cię bracie.
Po długim namyśle rzekła królowa do pani de Misery:

— Sprowadzić mi natychmiast hrabinę de la Motte; niechaj szukają hrabiny, aż ją znajdą!

XVII
MARJA-ANTONINA, KRÓLOWA JOANNA DE LA MOTTE, KOBIETA

Goniec, wysłany po panią de la Motte do Paryża, nie widział się z nią wcale u kardynała de Rohan.
Joanna była w odwiedzinach u Jego Wielebności, była tam na obiedzie i na kolacji, i rozprawiała z nim o owej niewczesnej restytucji, kiedy posłaniec królewski zapytał się, czy hrabina znajduje się u kardynała.
Szwajcar, człek nader sprytny, odpowiedział, że Jego Wielebność wyszedł, a pani hrabiny nie ma w pałacu, radził jednakże, aby posłannik pozostawił rozkaz królowej, gdyż pani de la Motte prawdopodobnie wieczorem przybędzie. Niechaj przybędzie jaknajrychlej do Wersalu — rzekł kurjer, a pozostawiwszy taką wiadomość we wszystkich miejscach, w których przypuszczalnie przebywać mogła koczująca hrabina, wyjechał.
Szwajcar, posłał swoją żonę, aby zawiadomiła o rozkazie królowej panią de la Motte. Hrabina zrozumiała, że musi wyjechać natychmiast. Kardynał, usadowił ją sam w powozie bez herbów, a podczas, gdy zastanawia! się nad dziwnem posłannictwem, hrabina już odjeżdżała do Wersalu.
Oczekiwano ją i bezzwłocznie zaprowadzono do Marji Antoniny.
Królowa była w swoim pokoju, w sąsiednim buduarze czytała pani de Misery. Marja Antonina haftowała, a raczej trzymała w ręce robotę, pilnie śledząc każdy łoskot.
Joanna de la Motte weszła.
— A! jesteś, hrabino, to dobrze! Mam nowinę...
— Chyba pomyślną?.
— Osądź pani sama: król nie dał zaliczki.
— Odmówi! panu de Colonne?
— Odmówił... król nie chce dawać mi pieniędzy, to, doprawdy, tylko mnie zdarzyć się może.
— Boże mój! — westchnęła hrabina.
— Trudno uwierzyć temu, a jednakże odmówił... Ale nie myślmy o tem, czego zmienić nie można. Musi pani natychmiast wrócić do Paryża.
— Słucham, Najjaśniejsza Pani.
— Powie pani kardynałowi, który tak usilnie starał się zrobić mi przyjemność, że przyjmuje od mego do przyszłego kwartału pięćkroć sto tysięcy franków.
— A! Najjaśniejsza Pani! kardynał już nie ma pieniędzy.
Królowa podskoczyła, jak gdyby urażono ją lub obrażono.
— Nie ma pieniędzy? — wybąknęła.
— Tak, Najjaśniejsza Pani; wierzyciel, o którym pan de Rohan najzupełniej zapomniał, zjawił się, a że chodziło o dług honorowy, zapłacić musiał.
— Dług ten wynosił pięćkroć sto tysięcy franków;
— Tak jest, Najjaśniejsza Pani.
— Ale może....
— To było wszystko, co kardynał posiadał.
Królowa, przygnębiona niespodziewanem nieszczęściem, zamilkła.
— Przecież nie śnię? — powiedziała po chwili. — Wszystkie te nieprzyjemności mnie spotykają... Ale skąd wiesz, hrabino, że pan de Rohan oddał pieniądze?
Opowiadał mi o tem przed niespełna godziną; tem to przykrzejszem było dla kardynała, że wydać musiał wszystko, wszystko...
Królowa na rączkach oparła głowę.
— Trzeba jednakże coś postanowić — rzekła.
— Cóż zamierza uczynić królowa? — pomyślała Joanna.
— Widzisz, hrabino, niepowodzenie to jest karą za mój nierozważny czyn, popełniony bez wiedzy króla. Nierozwaga, chęć błyszczenia, a w części i kokieterja, skłoniły nmnie do tego kroku, bo wszakże doskonale obejść się mogłam bez tego naszyjnika.
— Prawda, Najjaśniejsza Pani, ale gdyby królowa zawsze tylko radzić się miała potrzeb a nie upodobań...
— Przedewszystkiem, na uwadze mieć powinnam spokój mój i szczęście mego domu. To pierwsze niepowodzenie nauczyło mnie, na jak wiele nieprzyjemności byłabym narażoną, jak bogatą w przykrości byłaby droga, po której kroczyć chciałam... Nie chcąc, zrzekam się wszystkiego, chcę postępować szczerze, otwarcie...
— Najjaśniejsza Pani...
— Początkiem tego postanowienia będzie, że złożę próżnośc moją na ołtarzu obowiązków, jakby się wyraził pan Dorat.
Westchnąwszy, dodała:
— Naszyjnik ten był bardzo piękny.
— Jeszcze jest pięknym, królowo, a przytem naszyjnik taki to bieżąca moneta.
— Odtąd jest dla mnie marnym kamieniem, a dzieci gdy bawić się przestają, rzucają kamienie... zapominają o nich...
— Chcę powiedzieć, kochana hrabino, że odwieziesz pudełko, przyniesione przez pana de Rohan, jubilerom Bochner i Bossange.
— Mam im oddać klejnoty?
— Tak, oddać.
— Ależ... Najjaśniejsza Pani dała dwadzieścia pięć tysięcy funtów zadatku.
— Podług sposobu liczenia króla, zarabiam te dwadzieścia pięć tysięcy funtów, hrabino.
— Co? zawołała hrabina — Najjaśniejsza Pani chce stracić ćwierć miljona?... Wszak bardzo jest prawdopodobnem, że jubilerzy nie będą chcieli oddać pieniędzy, którymi już inaczej rozporządzili.
— Jestem na to przygotowana, i zostawię im zadatek pod warunkiem, że zwolnią mnie od umowy. Jubilerzy skorzystają z tego obrotu rzeczy; dostaną czwartą część miljona, nie pozbywając się naszyjnika.
Przy tych słowach królowa podała Joannie zamknięte pudełko.
Hrabina odtrąciła je nieznacznie i rzekła:
— Najjaśniejsza Pani, może udałoby się otrzymać zwłokę?
— Prosić... nigdy!
— Ja mówię otrzymać...
— Hrabino, prosić — to znaczy upokorzyć się, otrzymać, znaczy — zostać upokorzoną. Rozumiem, że można upokorzyć się dla osoby ukochanej, lub dla uratowania istoty żyjącej, choćby nawet psa, lecz nie zrozumiem nigdy, żeby dla kamieni, trwałych jak węgiel i mających ogień, jak węgiel — można się było upokorzyć. Do tego niczyja nie nakłoniłaby mnie rada. Zabierz, hrabino, klejnoty, zabierz, proszę!
— Czy pomyślałaś, Najjaśniejsza Pani, jakiego hałasu narobią jubilerzy, przez grzeczność niby, żałując królowej?
Odmowa ta będzie bardziej narażającą niż przyjęcie, bo wszyscy dowiedzą się, że brylanty były u królowej.
— Nie dowiedzą się; nie należy się nic jubilerom; nie przyjmę ich już nigdy; nie wymagam chyba zbyt wiele, żądając za moją czwartą cześć miljona, aby milczeli... Nieprzyjaciele moi będą mogli powiedzieć, że wspieram handel, inaczej mieliby prawo oburzyć się, że kupuję za półtora miljona brylanty! Zabierz, hrabino, klejnoty; zabierz i podziękuj panu de Rohan za jego dobre chęci.
Królowa oddała pudełko hrabinie, którą ten kosztowny ciężar mocno wzruszał.
— Szkoda każdej chwili — ciągnęła dalej królowa — im mniej niepokoić się będą jubilerzy, tem pewniejsze możemy być tajemnicy. Odjedz pani zaraz, a strzeż się, aby nie ujrzał nikt pudelka. Wstąp, hrabino, do swego mieszkania, gdyż odwiedziny twe u Bochnera, mogą wywołać podejrzenia policji, którą prawdopodobnie zajmuje, co się u mnie dzieje. Kiedy powrót pani zbije szpiegów z tropu, udaj się do jubilerów, a nie zapomnij, proszę, o pokwitowaniu.
— Stanie się podług życzenia Najjaśniejszej Pani.
Hrabina schowała pudełko pod płaszcz i wsiadła do powozu, zachowując ostrożność, zaleconą przez dostojną swą wspólniczkę.
Stosownie do życzenia królowej, hrabina zajechała do siebie, odesłała powoź pana de Rohan aby nie zdradzić się przed stangretem — i postanowiła zmienić strój na skromniejszy, stosowniejszy do nocnej wyprawy.
Panna służąca, ubierająca hrabinę, zauważyła, że pani jest zamyślona i niespokojna, zwykle zaś wiele uwag: zwracała na każdy szczegół ubrania.
Joanna rzeczywiście nie o toalecie myślała: rozmyślał; nad tem, czy Eminencja nie popełnia wielkiego błędu pozwalając królowej na oddanie naszyjnika, i czy błąd ten nie stanie się mu przeszkodą do zdobycia wielkiego majątku, jakiby kardynał, wtajemniczony w interes królowej, z łatwością potrafił zebrać.
Gdyby hrabina zadośćuczyniła życzeniu królowej, a nie poradziła się poprzednio pana de Rohan, czy nie byóoby to zerwaniem pierwszych warunków umowy?... Kardynał wolałby samego siebie sprzedać, aniżeli narazić królową; na wyrzeczenie się miłego jej przedmiotu!
— Muszę poradzić się kardynała — pomyślała Joanna. — Czterdzieści tysięcy funtów!... dodała w myśli — skądże by miał tyle?...
Potem obejrzała się, a spostrzegłszy pannę służącą rzekła:
— Możesz iść spać, Rozaljo.
Służąca wyszła, a pani de la Motte mówiła do samej siebie:
Taka suma, toć to cały majątek. Mały wąż błyszczący w tem pudełku, przedstawia życie urocze, zadowolenie... blask... i szczęście....
Otworzyła pudełko, a ogień brylantów oszołomił ją, wyjęła naszyjnik, który spoczywał na atłasie, zwinęła go w rękach i rzekła:
— To znaczy czternaście tysięcy funtów, tyle dziś jeszcze zapłaciłby każdy jubiler!
Dziwne są kaprysy przeznaczenia! Ja, biedna i nieznana Joanna Walezjanka, doszłam do tego, że mogę podać rękę pierwszej, najdostojniejszej królowej; że mogę w rękach moich trzymać, chociaż przez chwilę, czternaści tysięcy funtów; wszak takiej sumy łatwo się nie powierza. Trzebaby dwóch koni, chcąc uwieźć w złocie wartość tego naszyjnika; trzebaby sporo trudu i zachodu, aby w czekach otrzymać taką sumę, a przecież czeki niezawsze są dobre, niezawsze się za nie pieniądze dostaje. Zresztą czek — to tylko papier, który ogień, wpływy atmosferyczne i woda mogą zniszczyć.
Czek, po pewnym czasie, stracić może wartość, brylanty zaś są z twardego materjału, który opiera się wszystkiemu, który każdy zna, chwali, lubi i kupuje, który ma wartość jednaką w Londynie, Berlinie, Madrycie, a nawet w Brazylji...
Ale o czemże ja myślę? — rzekła po chwili — muszę prędko zdecydować się, czy iść do kardynała, czy też, podług rozkazu królowej, odnieść naszyjnik Bochner‘owi.
Wstała, trzymając ciągle brylanty, które przez ogrzanie coraz więcej wydawały ognia.
— Więc powrócą do tego obojętnego jubilera, który je będzie ważyć i oczyszczać... powrócą, a mogły błyszczeć na łonie Marji Antoniny... Bochner będzie się gniewał, lecz wkrótce się udobrucha, zrozumie, że prócz brylantów dostaje czwartą część miljona. Ale, zapomniałam w jakiej formie napisany ma być kwit jubilera. Przecie to ważne... musi być dyplomatycznie napisany... Trzeba, żeby kwit nie obowiązywał w niczem ani Bochnera, ani królowej, ani kardynała, ani też mnie. Muszę poradzić się; nie potrafię zredagować tak ważnego aktu.
Kardynał?... o!... nie... Gdyby kardynał bardziej mnie kochał, gdyby był bogatszy, gdyby mi darował te brylanty...
Usiadła na kanapce, brylanty wciąż jeszcze w ręce trzymając, głowę miała rozpaloną i napełnioną najdziwaczniejszemi myślami, które ją przestraszały i które całą siłą woli odpychała od siebie.
Wreszcie jedna myśl uzyskała przewagę, nie spostrzegła — że minuty mijają i że wszystko w jej głowie się utwierdza, że, jak pływak zmęczony, który chcąc przypłynąć do brzegu, coraz bardziej się od niego oddala, ona, chcąc pozbyć się złej myśli, coraz bardziej w nią się zatapiała.
Godzina przeszła w tem męczącem milczeniu, godzina brzemienna rozmyślaniami o mroczym celu.
Podniosła się wreszcie, blada była, jak kapłanka natchnienia, i zadzwoniła na służącą.
Druga po północy wybiła.
— Sprowadź mi dorożkę — rzekła do służącej — która też po chwili znalazła fiakra, na rogu ulicy drzemiącego.
Pani de la Motte, wsiadła sama, odesławszy swą pannę służącą.

W dziesięć minut później, dorożka zatrzymała się przed domem pana Réteau de Villette.

XVIII
KWIT BOCHNERA I UZNANIE DŁUGU PRZEZ KRÓLOWĄ

Rezultat wizyty nocnej u pana Réteau de Villette objawiony został nazajutrz w takiej formie: O siódmej rano, postała hrabina de la Motte list do królowej, w którem znajdowało się pokwitowanie jubilerów, następującej treści:
„My, niżej podpisani, oświadczamy, że odebraliśmy naszyjnik brylantowy, sprzedany królowej za sto sześćdziesiąt tysięcy funtów. Ponieważ naszyjnik nie odpowiada życzeniu królowej oddała nam takowy, wynagradzając nas za zawód, trud i wydatki — sumą dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków, którąśmy też otrzymali.

Podpisano: Bochner i Bossange“.

Królowa, spokojna o sprawę, która tak długo ją dręczyła, schowała pokwitowanie.
Pomimo zaszłych wypadków, zjawił się w dwa dni później u jubilerów Bochnera i Bossange pan de Rohan, niespokojny, czy królowa zapłaciła pierwszą ratę, umówioną pomiędzy spółką jubilerską, a Marją Antoniną.
Kardynał zastał Bochnera we własnym jego domu, na ulicy Szkolnej. Rano tego dnia upłynął termin zapłaty, gdyby więc coś niepomyślnego zaszło, znaćby to było w domu Bochnera.
Lecz było w domu cicho, i pan de Rohan ucieszył się, widząc zadowolone miny lokaja i kamerdynera. Bochner przyjął dostojnego gościa z wyszukaną uprzejmością.
— Cóż — zapytał kardynał — dziś był termin zapłaty pierwszej raty — czy królowa zapłaciła?...
— Nie zapłaciła — odpowiedział Bochner, — gdyż król odmówił podpisania zaliczki...
— Właśnie, odmowa ta mnie tu sprowadziła.
— Ale — rzekł Bochner — królowa ma najlepsze chęci, nie mogąc zapłacić, dała nam gwarancję, a my niczego więcej nie żądamy.
— Tem lepiej!... — zawołał kardynał — dała gwarancję?... Ależ jaką?...
— Najzwyczajniejszą i najdelikatniejszą — odpowiedział Bochner — postąpiła iście po królewsku.
— Zapewne przez pośrednictwo mądrej hrabiny de la Motte?
— Bynajmniej. Wasza Eminencja zechce wierzyć, że hrabina wcale się u nas nie pokazywała, co nam bardzo było miłem!...
— Nie pokazywała się wcale?... Wierzaj mi jednakże, panie Bochner, że nie obeszło się bez hrabiny. Nie chcę ujmować królowej, ale każdy dobry pomysł pochodzi od hrabiny.
— Wasza Eminencja sam osądzi, czy królowa łaskawie obeszła się znami. Kiedy wiadomość o odmowie króla już jawnie się rozeszła, napisaliśmy do hrabiny de la Motte...
— Kiedyż to?... — przerwał kardynał.
— Wczoraj, panie.
— Cóż odpisała hrabina?...
— Wasza Eminencja nic o tem nie wie?... — zapytał Bochner z odcieniem poufałości, pełnej jednakże uszanowania i dyskrecji.
— Nie wiem, od trzech dni hrabiny nie widziałem — odparł książę.
— Odpowiedź pani de la Motte brzmiała: „Trzeba czekać!“...
— Czy odpisała?...
— Nie, powiedziała... Prosiliśmy panią de la Motte o chwilę posłuchania u Waszej Eminencji i o uprzedzenie królowej, że termin płatności pierwszej raty się zbliża.
— Słowa „trzeba czekać“ są zupełnie naturalne — rzekł kardynał.
— Czekaliśmy też i wczoraj wieczorem otrzymaliśmy od królowej przez bardzo tajemniczego gońca list.
— List do pana, panie Bochner?...
— List, a raczej przyznanie się...
— Pokaż pan!...
— O!... książę, pokazałbym, ale przysięgliśmy, wspólnik mój, i ja, że nikt tego nie zobaczy...
— A to dlaczego?...
— Tak rozkazała królowa, która pragnie zachować tajemnicę.
— A!... to co innego!... Szczęśliwi jesteście, panowie jubilerzy, że posiadacie w ręku listy królowej.
— Za sto trzydzieści pięć tysięcy funtów, zaśmiał się Bochner, można chyba...
— Są rzeczy, którychby za dziesięć miljonów, za sto miljonów nawet, kupić nie można — przerwał surowo prałat. — Więc należność pańska jest zagwarantowana?...
— Możliwie dobrze.
— Królowa uznaje dług?...
— Uznaje...
— I podejmuje się zapłacić?...
— W przeciągu trzech miesięcy pięćkroćstotysięcy funtów, resztę na początku kwartału.
— A... procenty.
— Wasza Eminencjo, jedno słówko królowej zagwarantowało je. Jej Królewska Mość — pisze między innemi: „Obróbmy ten interes między nami“ — „między nami, Wasza Eminencja rozumie; „nie będziesz pan miał przyczyny żałować tego“. I podpisała się. Od tej chwili cały ten interes stał się dla mego wspólnika i dla mnie sprawą honorową.
— Jesteśmy więc w porządku, panie Bochner; wkrótce z innym przybędę interesem...
— Wasza Eminencja zechce zaszczycić nas swem zaufaniem?...
— Ale zauważ pan, że współdziała tu ta uprzejma hrabina...
—Jestesmy pani de la Motte nader wdzięczni i postanowiliśmy, pan Bossange i ja, uznać jej łaskawe pośrednictwo, kiedy całkowita suma za naszyjnik wpłynie do kasy naszej...
— E... rzekł kardynał — nie zrozumiałeś mnie, panie Bochner.
Kardynał wsiadł do swego powozu, odprowadzony przez ukłony całego personelu.
Teraz można odsłonić prawdę, gdyż dla nikogo nie zostało tajemnicą, co Joanna de la Motte zrobiła swej dobrodziejce; każdy domyśli się, poco hrabina zajechała do pana Réteau de Villette, autora różnych pamfletów.
Jubilerzy zostali uspokojeni, skrupuły królowej ustały, a kardynał nie wątpił już, że sprawa wzięła pomyślny obrót.
Trzy miesiące przeznaczone były do ukrycia kradzieży, przez trzy miesiące dojrzeć miały wstrętne owoce, które zerwać pragnęła występna ręka.
Kiedy Joanna powróciła, kardynał de Rohan zaciekawiony wypytywał się, jakim sposobem królowa zdołała zaspokoić wymagania jubilerów, na co pani de la Motte odpowiedziała, że królowa powierzyła jubilerom jakąś wiadomość, która zostać musiała tajemnicą, że królowa, nawet gdy ma pieniądze, kryć się musi, a cóż dopiero wtedy, gdy jest w kłopotach finansowych.
Kardynał uznał słuszność tego twierdzenia i pytał, czy królowa pamięta jeszcze o dobrych jego intencjach...
Joanna w tak uroczych barwach odmalowała wdzięczność królowej, że pan de Rohan zachwycony był, dumny i zadowolony. Joanna, prowadząca w ten sposób rozmowę, postanowiła spokojnie powrócić do domu, zobaczyć się z kupcem drogich kamieni, sprzedać za jakie sto tysięcy talarów brylantów, następnie zaś wyjechać do Anglji lub Rosji, żyć tam wygodnie przez lat kilka, gdy zaś te fundusze się wyczerpią, w dalszym ciągu sprzedawać brylanty, nie narażając się na to, aby uwagę wszystkich na siebie zwrócić.
Lecz rzeczy nie układały się podług jej myśli: dwaj eksperci, którym pokazała część brylantów, tak zdziwionym wzrokiem oglądali klejonty, że hrabina mocno się przestraszyła. Jeden z nich ofiarował nade mało, drugi unosił się nad rzadką pięknością kamieni i mówił, że tylko u Bochnera widział tak ładne. Joanna zastanowiła się... jeden krok dalej a byłaby zdradzona; wiedziała, że nieostrożność w takim wypadku wywołać może niepowodzenie, to zaś narazić ją może na oczernienie i wieczne więzienie.
Hrabina schowała brylanty w najbardziej ukrytem schowanku; postanowiła zaopatrzyć się w broń odporną tak pewną, w broń czynną tak ostrą, że w razie wojny przeciwnicy jej ulec muszą. Krążyć pomiędzy niedyskrecją królowej, która zawsze chwalić będzie się, że zdolną była odmówić sobie naszyjnika, było niemałem niebezpieczeństwem.
Słówko, zamienione pomiędzy królową, a kardynałem, wszystko wykryćby mogło. Trzebaby, żeby królowa, odkrywszy kradzież, nie śmiała się skarżyć, żeby kardynał czuł się zgubionym, jeżeli odkryje oszustwo. Niemałego trzeba sprytu dla urządzenia takiej kombinacji!
Nie przerażało to Joanny — należała bowiem do liczby osób nieustraszonych, które doprowadzają zło do bohaterstwa, dobro zaś do przestępstwa. Jedna tylko myśl zajmowała ją teraz, jak zapobiec widzeniu się królowej z kardynałem?...
— Nie zobaczą się już nigdy! — rzekła, a wiedziała przecież, że kardynał usilnie starać się będzie o widzenie się z królową.
Nie czekajmy, aż kardynał starać się zacznie — myślała przebiegła pani de la Motte — lecz poddajmy mu tę myśl. Niechaj zechce ją zobaczyć, niechaj prosi... wszakże prosząc — skompromituje się.
— Ale jeżeli tylko on się skompromituje?
Myśl ta pogrążyła ją w bolesną niepewność: jeżeli kardynał tylko się skompromituje, królowa ze wszystkiego się wywinie; mówi ona głośno, dobitnie i zdjąć potrafi maskę z oszustów!
Co począć? Chcąc, żeby królowa nie mogła oskarżać, trzeba aby wogóle mówić nie mogła, dla zaniknięcia zaś ust tak dostojnych i odważnych, trzebaby wynaleźć jakieś oskarżenie.
Pan, któremu lokaj wykazać może jakąś zbrodnię, jakieś przestępstwo, równające się kradzieży, strzec się będzie tego lokaja — nie będzie go przed sądem oskarżał.. Pewną prawie jest rzeczą, że kiedy pan de Rohan skompromituje się względem królowej, ta względem pana de Rohan również skompromitowaną zostanie.
Aby tylko przypadek nie zbliżył do siebie tych dwóch osób, którym zależy na odkryciu tajemnicy.
Joanna przelękła się, myśląc o przepaści, jaką sobie przygotowała. Jak tu żyć w ciągłym strachu, w ciągłej niepewności i bojaźni?
Lecz jak uniknąć tej męczarni? Przez ucieczkę, przez wygnanie się, przez wywiezienie do obcego kraju brylantów z naszyjnika królowej?...
Uciec... rzecz łatwa! Dobry powóz mieć można w dziesięć godzin, w czasie snu Marji Antoniny, w przeciągu czasu kolacyjki, wydanej przez pana de Rohan przyjaciołom, do godziny jego wstania, potrafi Joanna de la Motte znaleźć się na wielkiej drodze, której kamienie kaleczyć będą rozpalone kopyta końskie. Joanna będzie wolna, oswobodzona w niespełna dziesięciu godzinach!
Lecz co to narobi hałasu! ile wstydu! Zniknie hrabina — choć była wolna, będzie wolna — choć wygnana. Nie będzie już wielką panią, będzie złodziejką, skazaną zaocznie, której sprawiedliwość ująć nie może, lecz którą piętnuje — której żelazo kata nie dotknie, gdyż jest za daleko, lecz którą opinja pożera i w proch zamienia.
Nie, nie ucieknie.
Joanna postanowiła pozostać, zuchwalstwem się posługując. Do tego postanowienia skłoniła ją możliwość utworzenia między kardynałem a królową — pewnego rodzaju solidarnej bojaźni, gdyby się nawet spostrzegli, że w ich otoczeniu popełniono kradzież.
Joanna zastanawiała się nad tem, wiele w przeciągu lat dwóch przynieść jej mogę względy królowej i miłość kardynała: szczęście to równoważyło się pięciuset do sześciuset tysięcy funtów, lecz względy, powodzenie i uprzejmość — zamienią się potem w niesmak, opuszczenie i niełaskę.
— Na planie moim zarobiłabym siedemdziesiąt do stu tysięcy funtów — pomyślała hrabina.
Okaże się, jak myśląca ta dusza przebyła krętą drogę, która zaprowadzić miała ją, do hańby, innych do rozpaczy.
— Pozostać w Paryżu — streściła swój plan hrabina — śledzić grę obu aktorów; przeznaczać im tylko role, korzystne dla moich interesów; wybrać z pomiędzy dobrych chwil odpowiednią do ucieczki, choćby to było przy wykonaniu jakiegoś zlecenia, danego przez królowę, lub skutkiem zauważonej jakiejś niełaski... zapobiec, aby kardynał nie widywał się z Marją Antoniną...
Lecz w tem największa trudność, boć kardynał jest zakochany, jest księciem, ma prawo odwiedzania królowej kilkakrotnie w przeciągu roku, a królowa zalotna, żądna hołdów, wdzięczna wreszcie kardynałowi, nie będzie unikała szukającego jej pana de Rohan.
Zdarzenia dostarczą sposobu do rozdzielania tych dwóch dostojnych osobistości; zdarzenia te można przecież wywołać.
Najlepszym, najzręczniejszym środkiem będzie podniecenie w królowej dumy, wieńczącej jej czystość, jej powściągliwość. Nie można wątpić, że nierozważny krok kardynała obrazi delikatną i podejrzliwą monarchinię.
Tak, ten środek nie zawiedzie! Radząc panu de Rohan, aby się otwarcie oświadczył, wywoła się w królowej bojaźń i nienawiść, która raz na zawsze oddali — nie księcia od księżniczki — lecz mężczyznę od kobiety, samca od samicy. Skąd wyniknie, że broń będzie przeciwko kardynałowi, któremu popsują się w dniu wystąpienia nieprzyjacielskiego. — wszystkie szyki.
Tak będzie. Ale raz jeszcze... jeżeli wywołamy niechęć królowej dla kardynała, on tylko będzie poszkodowany; królowa odznaczać się będzie cnotą, pozostawi jej się więc wolność oskarżania, która jeszcze powiększy jej znaczenie.
Potrzeba więc czegoś przeciwko królowej i przeciwko kardynałowi; potrzeba miecza o dwóch ostrzach, aby ciął na lewo i na prawo, aby ciął pochwę z obu stron.
Potrzeba oskarżenia, przy któremby królowa blednąc musiała, a kardynał rumienić się, które zostawiłoby czystą od podejrzeń Joannę, powiernicę obojga winnych; potrzeba kombinacji, przy którejby w razie potrzeby Joanna powiedzieć mogła:
— Nie oskarżajcie mnie, bo ja was oskarżę; nie gubcie mnie, bo i ja was mogę zgubić; pozostawcie mi majątek, a ja pozostawię wam cześć waszą.
— Warto nad tem pomyśleć — rzekła przewrotna hrabina — to też będę myśleć. Czas mój od dnia dzisiejszego będzie bardzo drogi.

Hrabina rozparła się na fotelu, przybliżyła się do okna rozpalonego od słońca — i w obecności Boga, w świetle boskiem szukać zaczęła.

XIX
UWIĘZIONA

Podczas wzruszeń i marzeń hrabiny, zupełnie inna scena odgrywała się na ulicy Sainte-Claude, naprzeciwko domu, zamieszkałego przez Joannę.
Pan de Cagliostro — czytelnicy nie zapomnieli chyba o nim — umieścił w dawnym pałacyku Balsama zbiegłą Oliwję, ściganą przez policję pana de Crosne.
Mocno zaniepokojona panna Oliwja, z radością przyjęła sposobność wywinięcia się policji i panu Beausire, siedziała więc samotna, ukryta i bojaźliwa w tem tajemmczem mieszkaniu, które zasłaniało tyle strasznych dramatów, straszniejszych, niestety, aniżeli tragi-komiczna przygoda panny Nicoliny Legay.
Cogliostro otoczył ją uprzejmością i staraniami, a młodej kobiecie nader było miłem, że czuć się może pod opieką wielkiego pana, który nie żądał niczego, lubo oczekiwał niemało.
Napróżno zastanawiała się biedna samotnica nad tem, na co właściwie czeka Cagliostro.
Pan de Cagliostro, który poskromił Beausira i który zwyciężył agentów policyjnych, wydawał się Oliwji Bogiem-wybawicielem. Był to też amant uwielbiany, gdy umiał szanować kobietę.
Miłość własna nie pozwalała Oliwji przypuszczać nic innego, jak tylko, że z czasem zostanie kochanką Cagliostra.
Dla kobiet bez cnoty największą jest radością, gdy sądzić mogą, że ktoś je szanuje. Serce które nie wymaga już miłości, ani szacunku, musi być bardzo zniszczone, zwiędłe i zużyte.
Oliwja w głębi swej siedziby na ulicy Sainte-Claude, budowała zamki na lodzie, zamki urojone, w których, przyznać należy, biedny Beausire nader rzadko znajdował pomieszczenie.
Rano, wystrojona we wszystkie ozdoby, które Cagliostro w garderobie przygotował, udawała wielką damę i powtarzała sobie rolę Cetimeny, lecz żyła wtedy tylko, gdy Cagliostro przychodził dowiadywać się czy łatwo znosi taki tryb życia, to zaś powtarzało się dwa razy na tydzień.
Wtedy, w pięknym salonie, w którym łączył się zbytek błyskotliwy, ze zbytkiem inteligentnym, rozprawiała mała ta osóbka, przyznawała się, że dotychczasowe jej życie było li tylko zawodem, złudzeniem, i że wbrew twierdzeniu moralisty: „Cnota wytwarza szczęście“, ona uważa, że „Szczęście wytwarza cnotliwość“.
Lecz jak na nieszczęście — jeden nieodzownie potrzebny czynnik szwankował, szczęście więc nie mogło być długotrwałem.
Oliwja była szczęśliwą, lecz Oliwja nudziła się.
Książki, obrazy, instrumenty muzyczne nie były dość lekkie, lekkie zaś zbyt prędko zostały przeczytane. Obrazy zostają zawsze tem samem, wystarcza więc obejrzenie ich raz jeden.
Wkrótce też Oliwja okropnie się wśród szczęścia tego nudziła; żałowała nieraz i to ze łzami, tych miłych godzin, spędzanych przy oknie, na ulicy Dauphine, kiedy magnetyzowała wzrokiem swym przechodniów, tak, że każdy głowę podnosił, aby na nią spojrzeć.
A jakież urocze były przechadzki w cyrkule Saint-Germain.... Zalotny pantofelek o obcasie na dwa cale, uwydatniał nóżkę o zgięciu rozkosznem, każdy krok pięknej kobiety to tryumf, wywołujący u podziwiających okrzyk bojaźni, gdy zdawała się upadać, lub okrzyk pożądania, gdy poza śliczną stopą ukazywała się nóżka.
O tem myślała zamknięta Nicolina. Co prawda, agenci naczelnika policji byli to ludzie straszni, co prawda, szpital, w którym dogasały kobiety w brudnej niewoli, nie wart był więzienia wspaniałego z ulicy Saint-Claude.
Lecz poco byłoby się kobietą, której wolno mieć kaprysy, jeśli nie dla tego, żeby powstawać czasem przeciwko dobremu, żeby zamienić je na złe, chociażby tylko we śnie?...
Zresztą, gdy się kto nudzi, wszystko gorszem mu się wydaje. Nicolina zaczęła żałować Beausire‘a, gdy żałować przestała wolności. W kobietach nic się nie zmieniło od owego czasu, kiedy córki Judasza, nazajutrz po weselu z miłości poszły na ulubioną górę, aby opłakiwać stratę dziewictwa...
Doszliśmy teraz do pory, kiedy Oliwja, pozbawiona wszelkiego towarzystwa, samotna już od dwóch tygodni, najokropniej odczuwała nudy.
Strasznie była niespokojna, kiedy niespodziewanie zjawił się Cagliostro.
Wszedł, jak zwykle, małą furtką, przeszedł przez świeżo założony ogródek i zapukał do okiennic pokoju, zamieszkałego przez Oliwję. Był to znak umówiony, aby Oliwia otworzyć mogła, nie bojąc się, że wpuści stróża sprawiedliwości. Oliwja nie myślała, żeby ostrożność zaszkodzić mogła jej cnotliwości, dokuczającej jej nieraz.
Na znak dany przez Cagliostra, Oliwja pospieszała odsunąć zatrzask, cieszyła ją myśl, że powróci z Cagliostrem.
Oliwja żywa jak wszystkie gryzetki paryskie, serdecznie przywitała szlachetnego dozorcę więzienia, poczem rzekła głosem gniewnym, ochrypłym i urywanym:
— Panie, ja się tu nudzę, wiedz pan o tem!
Cagliostro, spojrzał na nią zdziwiony i odparł, zamykając drzwi: „Nudzisz się, biedne dziecko; nuda to brzydka choroba!“
— Nie czuję się tu dobrze, umieram.
— Tak, tak, złe myśli zaprzątnęły mi głowę.
— Cóż znowu — rzekł Cagliostro, uspakajając ją jak rozgniewaną suczkę — nie gniewaj się na mnie, jeśli ci tu niedobrze, lecz gniewaj się na naczelnika policji, który jest twoim wrogiem.
— Panie, do rozpaczy doprowadza mnie ten twój spokój. Wolałabym, abyś się pan złościł, a nie prawił mi błahych grzecznostek; chcesz mnie pan uspokoić, a doprowadzasz mnie do wściekłości...
— Przyznaj pani, żeś jest niesprawiedliwą — rzekł Cagliostro, siedząc zdaleka od niej, i udając szacunek lub obojętność, tak świetnie działające na Oliwję.
— Mówisz pan — zawołała — co się panu podoba, jesteś wolny, robisz, co tylko zechcesz, oddychasz swobodnie, ja zaś wegetuję w przestrzeni odmierzonej mi przez pana, nie oddycham, lecz drżę... Uprzedzam pana, że i obecność jego byłaby zbyteczna, gdyby nie to, że nie pozwala mi umierać.
— Umierać! pani! to zabawne! — uśmiechnął się Cagliostro.
— Postępujesz pan względem mnie bardzo brzydko, zapominasz pan, że istnieje ktoś, którego kocham prawdziwie, szalenie!
— Czy pana Beausire?
— O tak, Beausire‘a kocham; nie ukrywałam tego nigdy przed panem, i nie mogłeś pan nigdy przypuszczać, że zapomnę o nim.
— Tak byłem pewny tej miłości, że usilnie starałem się o wiadomości o Beausirze, i oto przynoszę je pani.
— A! — zawołała Oliwja.
— Pan de Beausire — rzekł Cagliostro — jest nader miłym młodzieńcem.
— Ho, ho! — zauważyła Oliwja, która nie wiedziała do czego prowadzić ma to wychwalanie.
— Młody jest i ładny.
— Czyż nie prawda?
— Pełen wyobraźni...
— I ognia!... Trochę był brutalny względem mnie, ale... umie kochać, umie pieścić...
— Mówi pani szczerą prawdę. Posiadasz pani tyle serca, co rozumu, tyle rozumu, co piękności, ja zaś, którego każda miłość zajmuje, to już stało się chorobliwem u mnie — chciałem zbliżyć panią do pana de Beausire.
— Lecz przed miesiącem nie myślałeś pan o tem; — rzekła śmiejąc się Oliwja.
— Posłuchaj mnie, pani: niema wolnego mężczyzny, któryby nie starał się spodobać ładnej kobiecie, lecz przyznasz mi też, że jeśli zalecałem się do ciebie, to tylko przez krótki czas.
— Rzeczywiście — odparła Oliwja — przez niecały kwadrans.
— Musiałem przecież, przekonawszy się, jak bardzo pani kocha pana de Beausire, ustąpić.
— O, nie drwij pan ze mnie!
— Nie, na honor! Opierałaś się pani tak dobrze.
— Wszak prawda?... — zapytała Oliwja, zachwycona, że i ona komuś się oparła.
— Przyznaj pan, że opierałam się znakomicie!
— Opór pani wynikał z owej wielkiej miłości rzekł najspokojniej Cagliostro.
— No, ale pańska miłość nie była zbyt wytrzymała — odparła urażona Oliwja.
— Nie jestem jeszcze dosyć starym, dosyć brzydkim, dosyć głupim lub dosyć biednym, abym potrzebował narażać się na odmowę lub niepowodzenie; czułem, że dla pani zawsze pan de Beausire pozostanie drogim i zastosowałem się do tego.
— O, bynajmniej — zawołała zalotnica — ja uważam, że opieka, którąś pan nade mną roztoczył, prawo podawania mi ręki, odwiedzania mnie, dogadzania mi dają dowód, żeś pan nie dał jeszcze za wygraną... Nie straciłeś pan nadziei...
Przy tych słowach spojrzała piękna Oliwja, której ogniste oczy zbyt długo były bezczynne, na swego gościa.
— Przyznać muszę — rzekł Cagliostro — że bystrości pani trudno się oprzeć i spuścił oczy, aby nie być pożartym przez dziwny wzrok Oliwjo.
— Powracając do Beausire’a — rzekła dziewczyna urażona obojętnością hrabiego — cóż on robi, gdzie jest ten mój biedny przyjaciel?
Cagliostro trochę jeszcze nieśmiały, rzekł:
— Mówiłem, że chciałem was połączyć.
— Nie mówiłeś pan tego — przerwała Oliwja z pogardą — ale ponieważ pan teraz tak twierdzisz, wierzę panu. Mów pan dalej, dlaczegoś go pan nie sprowadził, to byłby dowód współczucia. Czy jest wolny?
Cagliostro, którego ironja Oliwji wcale nie dziwiła, odparł: dlatego nie sprowadziłem pana de Beausire, że on... chociaż tak wiele posiadający rozumu, ma jakąś sprawę z policją.
— I on także? — zawołała blednąc Oliwja; bo teraz uczuła, że hrabia mówi prawdę.
— Także!... powtórzył grzecznie Cagliostro.
— Cóż takiego zrobił? — zapytała młoda kobieta.
— Doskonały figiel, pyszną sztuczkę, którą ja nazwałbym żartem, lecz którą ludzie tetryczni jak np. pan de Crosne, wszak zna go pani... nazywają kradzieżą.
— Kradzieżą?... Boże mój! — krzyknęła wystraszona Oliwja.
— A ładna kradzież.. daje dowód, że Beasuire ma silnie rozwinięty zmysł piękna.
— Panie, czy on uwięziony?
— Nie uwięziony lecz... opisany.
— Możesz mi pan przysiąc, że Beausire nie jest uwięziony, że nie grozi mu niebezpieczeństwo?
— Mogę przysiąc, że nie jest uwięziony, lecz czy nie jest w niebezpieczeństwie?... Rozumiesz przecież, dziecko kochane że skoro już kogoś opiszą i jeszcze za jego osobę nagrodę wyznaczą, to wiele osób go śledzi i szuka, a z wyglądu pana de Beausire, z jego postawą i jego znanemi zaletami, bardzo łatwo odnaleźć go można.
Pomyśl tylko, coby zrobił pan de Crosne! Przez ciebie znalazłby Beausire‘a — przez Beausire‘a ciebie.
— Tak, tak, musi się ukryć. Biedak! I ja się ukryję. Pomóż mi pan, abym mogła wyjechać z Francji, bo tu jestem zamknięta, duszę się i obawiam się, żebym nie popełniła jakiejś nieostrożności.
— Co pani nazywa nieostrożnością?
— No — pokazać się ludziom, przechadzać się...
— Nie przesadzaj pani, nie unoś się, już i tak jesteś blada, a jak bardziej zmizerniejesz, pan Beasire kochać cię przestanie. Używaj powietrza, ucztuj przez patrzenie na ludzi...
— A — zawołała Oliwja — i pan powstajesz przeciwko mnie, pewnie i pan mnie opuści... czy ja panu przeszkadzam?
— Ależ... bynajmniej.... — odparł chłodno Cagliostro.
— Ja wiem, że mężczyzna, skoro mu się kobieta młoda podoba, mężczyzna tak godny szacunku jak pan, mężczyzna piękny jak pan, może się gniewać, może nawet znienawidzieć szaloną, jeśli mu się opiera. O! nie opuszczaj mnie, panie, nie gub mnie, nie miej dla mnie nienawiści!
Oliwja zalotna i wystraszona stanęła tuż obok Cagliostra i objęła go za szyję.
— Biedaczko — rzekł Cagliostro, złożywszy przelotny całus na jej czole — jakże ty się boisz!... Nie sądź tak źle o mnie. Byłaś w niebezpieczeństwie — przysłużyłem ci się — myślałem o tobie, zapomniałem o tem... Równie mało żywię dla ciebie nienawiści, jak ty dla mnie wdzięczności. Ja myślałem o sobie, ty o sobie — kwita zatem między nami.
— O, panie ile dobroci! co za wspaniałomyślność — Oiiwja obiema rączkami objęła hrabiego, lecz ten popatrzył na nią ze zwykłym spokojem i rzekł:
— Widzisz, Oliwjo, gdybyś mi teraz nawet ofiarowała swoją miłość, musiałbym...
— Co? — zapytała zarumieniona gryzetka.
— Musiałbym cię odtrącić, gdybyś mi ofiarowała piękne swe ciało, gdyż lubię tylko uczucie prawdziwe, wolne od obliczeń.
Oliwja opuściła piękne swe ramiona i oddaliła się poniżona, zawstydzona i oszukana tą wspaniałomyślnością Cagliostra, na którą wcale nie liczyła.
— Więc to rzecz postanowiona — rzekł hrabia — pozostaję twoim przyjacielem, twoim zaufanym; będziesz używała mojego domu, mojej kieszeni, mojego kredytu i...
— I przerwała Oiiwja — powiem sobie, że są na świecie ludzie zacniejsi, aniżeli ci, których znałam.
Wyrazy te wymówiła poważnie i uroczo, tak, że wywarły pewne wrażenie na jej duszy ze stali na duszy, której ciało nazywało się niegdyś Balsamo.
— Każda kobieta — pomyślał — jest dobrą, trzeba tylko udawać się do serduszka.
Przybliżył się do Nicoliny i rzekł:
— Od dzisiejszego wieczoru, zamieszkasz ostatnie piętro tego pałacu; mieszkanko to złożone jest z trzech pokoi; jest to obserwatorjum nad ulicą Saint-Claude. Okna wychodzą na Menilmontant i na Bellville; niektórzy będą mogli cię tam widzieć; są to sąsiedzi spokojni, nie potrzebujesz ich się obawiać, nie mają żadnych stosunków i nie będą zastanawiać się nad tem, czem jesteś. Pokazuj im się, lecz nie narażaj na to, aby widzieli cię przechodnie, gdyż ulicę Saint-Claude ludzie pana de Crosne odwiedzają czasem. Tam przynajmniej będziesz miała słońce...
Oliwja ucieszona klasnęła w rączki.
— Czy chcesz, abym cię tam zaprowadził? — zapytał Cagliostro.
— Teraz?
— Tak; czy ci to nie na rękę?
Oliwja przenikliwie spojrzała na Cagliostra; serce jej napełniło się nadzieją błogą, myślała, że spełnią się jej przewrotne chęci.
— Owszem... — odparła.
Hrabia wziął latarkę, otworzył własnoręcznie kilkoro drzwi; po schodach weszli na trzecie piętro i ujrzeli się w mieszkaniu, opisanem przez Cagliostra.
Oliwrja zastała mieszkanko urządzone, jakby zamieszkałe.
— Mogłabym sądzić — zawołała — że mnie tu oczekiwano!
— Nie ciebie, lecz mnie; lubię ten pawilonik i często tu sypiam.
Spojrzenie Oliwji mieniło się barwami, jakie spostrzec się dają w źrenicach kotów.
Chciała coś powiedzieć, lecz Cagliostro zapobiegł temu:
— Nie zbraknie ci tu niczego, panna służąca przybędzie za kwadrans. Żegnam panią!
Ukłoniwszy się i uśmiechnąwszy, znikł.
Biedna uwięziona upadła na łóżko; była zmartwiona, zdziwiona i wyczerpana.

— Stanowczo nie pojmuję, co się ze mną dzieje — wykrzyknęła, śledząc oczyma tego niezrozumiałego Cagliostra.

XX
OBSERWATORJUM

Oliwja położyła się do łóżka po odejściu służącej przysłanej przez Cagliostra, lecz spała mało, gdyż najrozmaitsze myśli przyczyniały się do wywoływania snów na jawie, lub też nawpółsennych niepokojów. Nie można długo czuć się szczęśliwym, jeśli po smutku i biedzie następuje znienacka radość i bogactwo. Oliwja żałowała pana de Beausire, lecz podziwiała hrabiego, którego zrozumieć nie mogła; nie uważała go za skromnego, ani też nie posądzała o niewrażliwość. Bała się, że odwiedzi ją podczas snu jakiś genjusz powietrzny i najmniejszy skrzyp podłogi niepokoił ją, jak każdą bohaterkę romansu, której mieszkać każą w wieżyczce północnej.
Z brzaskiem opuściła ją bojaźń, której uroku odmowie nie mogła...
My, którzy nie boimy się obudzić w panu de Beausire podejrzeń, możemy przyznać, że przykro trochę było Nicolinie, gdy uczuła się zupełnie pewną.
Nad ranem zasnęła nieco swobodniej, radując się wpadającemi promieniami słońca, widokiem ptaszków, świergocących za oknem i przeskakujących z kwiatka na kwiatek, z róży na jaśmin. Po kilku zaledwie godzinach snu obudziła się, było już późno, a choć mało spała, czuła się rześką, zbyt rześką nawet, aby pozostawać bezczynną.
Wstawszy, pobiegła oglądać mieszkanko i szukać chciała tego Sylfa, który nie był dość dowcipnym, aby objąć skrzydłami swemi jej łóżko. Sylf, to genjusz niewinny, a dzięki hrabiemu Gabalis, opinja ta została niezmienioną.
Oliwja dziwiła się, że w mieszkaniu wszystko było ładne i eleganckie, choć przedtem nie mieszkała w niem kobieta, lecz mężczyzna. Znajdowało się tam wszystko, co życie uprzyjemniać może, przedewszystkiem zaś słońca było dużo, światła i powietrza, nie tak, jak w ciemnych pokojach na dole.
Przejęta dziecięcą radością, pobiegła na taras, położyła się na taflach kamiennych, wśród trawek i kwiatów i podobna była do węża, wyzierającego z gniazda. Zadowolenia jej trudno opisać, spostrzegała bowiem co chwila co innego.
Położyła się na podłodze, aby nie będąc widzialną dla sąsiadów, przypatrywać się przez kraty tarasu wierzchołkom drzew, domom w dzielnicy Popincourt i kominom, z których wydobywały się zbite kłęby dymu.
W ten sposób przeszły jej dwie godziny. Wypiła filiżankę czekolady, przyniesioną przez służącą, przeczytała gazetę — i nie pomyślała jeszcze o tem, że może wyjrzeć na ulicę.
Była bo też to niebezpieczna przyjemność. Wszak ludzie pana de Crosne, psie dusze w ludzkiem ciele, biegający dzień cały jak psy gończe mogli ją zobaczyć. Jakże przykre przebudzenie po śnie słodkim! Nicolina nie mogła jednako długo pozostawać w poziomem położeniu: oparła się na jednem ramieniu.
Wtedy ujrzała drzewa orzechowe w Menillmontant, wielkie, rozłożyste drzewa na cmentarzu, mnóstwo domów różnokolorowych, wzniesionych na brzegu Charonny aż do Chaumont, a otoczonych zielonością lub skałami gipsowemi, pokrytemi krzakami i bodziakiem.
Gdzieniegdzie, na drogach, podobnych do wstęg, wijących się wśród pagórków, na ścieżkach między szczepami winnemi — poruszały się małe stworzenia; byli to wieśniacy, jeżdżący na osłach, dzieci, przypatrujące się lub pomagające w wyrywaniu chwastów, kobiety, układające grona winne, aby słońce większy miało do nich dostęp.
To życie wieśniacze podobało się Nicolinie, bo zawsze tęskniła za piękną wsią Taverney.
Nasyciła się jednakże widokiem wsi, a ponieważ pozycję przyjęła wygodną i pewną wśród kwiatów, nie narażając się na to, aby ją ktoś spostrzec mógł, oczy zatem przeniosła z pagórków na dolinę i z dalekiego widnokręgu coraz bliżej, aż do domów, położonych naprzeciwko. W trzech najbliższych domach okna były zamknięte lub niezbyt zachęcające.
Tu mieszkali zapewne starzy emeryci, zajmujący się hodowlą ptaków lub kotów; tam widocznie wszyscy wyjechali, tylko mieszkaniec czwartego piętra, owerniańczyk, zdawał się być obecnym; w trzecim jednakże domu zaciekawiły ją portjery z żółtego jedwabiu, kwiaty i fotel miękki, który zdawał się być stworzonym do marzenia i czekał widocznie na marzyciela lub marzycielkę. Zdawało się Oliwji, że w ciemnościach owego pokoju dostrzega cień, poruszający się systematycznie.
Ciekawość jej ograniczyła się na tem; lepiej jeszcze ukryła się wśród kwiatów — i zawoławszy służącą, wszczęła z nią rozmowę, ażeby w braku innego towarzystwa — choć taką mieć rozrywkę.
Lecz panna służąca była dnia tego wyjątkowo milcząco usposobiona. Opowiadała swej pani o Belleville, o Charonne, o cmentarzu Pere La chaise, wymieniła kościoły świętego Ambrożego i świętego Wawrzyńca, ale kiedy przyszła kolej opowiadania o sąsiadach, służąca nie wiedziała nic zgoła.
Owo mieszkanie, nawpół ciemne z żółtemi firankami, pozostało tajemnicą: cień nie rozjaśniał się, fotel ciągle jeszcze był niezajęty. .
Oliwja postanowiła bądź co bądź zapoznać się ze swoją sąsiadką, wysłała zbyt dyskretną sługę, aby bez świadka oddać się temu zajęciu.
Wkrótce nadarzyła się jej sposobność. Sąsiedzi pootwierali drzwi i odpoczywali po jedzeniu lub ubierali się do wyjścia.
Kilka godzin zeszło Oliwji na przypatrywaniu się ich gestom i zajęciom. Robiła przegląd wszystkich... Cień upostaciowany, nie pokazawszy twarzy, usadowił się na fotelu i pogrążył się w niemem rozmyślaniu.
Była to kobieta.
Uczesaniem jej głowy zajmowała się przez półtorej godziny fryzjerka, umieszczając na czaszce i skroniach istny gmach babiloński, w którym mieściły się minerały, rośliny, a nawet zwierzęta. Gdyby się Leonard w to mieszał i gdyby kobieta zgodzić się chciała na to, z głowy jej urządzonoby arkę Noego wraz z jej mieszkańcami.
Potem kobieta ufryzowana, wypudrowana, owinięta koronkami, ponownie usiadła na fotelu, i oparła kark swój na twardych poduszkach, aby utrzymać równowagę, nie narażając na szwank fryzury. Nieruchoma ta kobieta podobna była do owych bóstw indyjskich, siedzących nieruchomo i zapatrzonych w oznaczony punkt, skutkiem ciągłego myślenia o jednym i tym samym przedmiocie.
Oliwja zauważyła, że ufryzowana dama bardzo była ładna; nóżka jej, oparta o framugę okna i obuta w różowy atłasowy sandałek, była maleńka i zalotna; podziwiać też musiała jej ślicznie utoczone ramię i pierś, wyglądającą z poza gorsetu szlafroczka, ale najbardziej zaciekawiało ją — to bezustanne jej rozmyślanie.
Kobieta, którą myśmy już poznali, lecz której Oliwja poznać nie mogła, nie przypuszczała, że ją widzi ktośkolwiek; nigdy nie otwierano okiennic naprzeciwko; pałacyk pana de Cagliostro nie odkrył nigdy jeszcze nikomu swych tajemnic, a prócz malarzy, którzy go odświeżali, nikt nie pokazywał się przy jego oknach.
Dama o pięknej fryzurze pozostawała zatopiona w myślach, Oliwja sądziła, że ładna ta osoba marzy o przeszłych miłostkach.
Obie kobiety tyle miały wspólnych węzłów — łączyła je piękność, samotność, nuda, że uważać się zaczęły za dwie dusze, które po długiem szukaniu, dzięki wstawiennictwu przeznaczenia, drogę do siebie znalazły.
Oliwja nie mogła oderwać oczu od samotnej myślicielki. Była to siła przyciągająca, moralny mająca zaczątek, bo przyciągała kobietę do kobiety. Takie uczucia istot, w których ciało główną, a dusza zupełnie podrzędną odgrywa rolę.
Oliwja uważała piękną samotnicę duchową siostrę swoją. Wytworzyła dla niej romans, podobny do tego, który sama przebyła, bo sądziła w swej naiwności, że nie można być ładną i szykowną i mieszkać w opuszczeniu na ulicy Saint-Claude, jeśli nie nosi się w sercu głębokiej rany.
Kiedy Oliwja wykuła już swą romantyczną baśń ze śpiżu i brylantów, przejęła się nią i uniosła na skrzydłach fantazji, aby przebyć przestrzeń, dzielącą ją od towarzyszki niedoli, w której też chętnie skrzydłaby widziała.
Lecz ufryzowana dama nie poruszała się, zdawała się drzemać; od dwóch godzin siedziała nieruchomo.
Oliwja była w rozpaczy; dla Adonisa lub Beausira nie poświęciłaby tylu starań, co dla tej nieznajomej. Zmęczona tem skupieniem myśli i uwagi, przeszła z serdecznych uczuć do nienawiści prawie, otwierała i zamykała kilkakrotnie okno, robiła wreszcie tak rozliczne, a tak w oko wpadające gesty, że najtępsze nawet narzędzie pana de Crosne zauważyćby je musiało. Po tych trudach, doszła Nicolina do przekonania, że dama o pięknych warkoczach widziała i rozumiała wszystkie znaki, lecz zająć się niemi nie raczyła, była więc głupia lub próżno. Głupia? czyż można być głupią, mając oczy tak przebiegłe i mądre, nóżkę tak ruchomą, i rączkę tak niespokojną?... Nie, głupią nie może być! Próżną... to co innego! Próżną mogła być wówczas kobieta arystokratka względem mieszczanki.
Oliwja, rozebrawszy wszystkie rysy młodej kobiety, zrezygnowała, przekonała się bowiem, że arystokratki tej nic wzruszyć nie zdoła. Oliwja zadąsana odwróciła się i znów się ułożyła w zachodzącem już słońcu, chcąc użyć towarzystwa kwiatów; wszak miłe te towarzyszki były równie szlachetne, ładne i obsypane pyłkiem kwiatowym, były równie zalotne jak największe damy, lecz były dostępne, pozwalały wdychać swój zapach i oddawały nawet całusy przyjacielskie lub całusy miłosne.
Nicolina nie odgadła, że kobieta, o której orzekła, że jest dumna, była Joanną Walezjanką, hrabiną de la Motte, szukającą sposobu zapobieżenia widzeniu się Marii Antoniny z kardynałem de Rohan; a jednocześnie mającą interes w tem, żeby kardynał, nie widując się z królową na osobności, wierzył w ciągłą z nią styczność, aby miał zaufanie do hrabiny. Poważne a trudne do urzeczywistnienia zamiary te — były powodem zaabsorbowania pani de la Motte.
Gdyby Oliwja o tem wiedziała, nie ukryłaby się z gniewni wśród kwiatów, i nie wyrzuciłaby wskutek pośpiechu i nieostrożności doniczki jesieńca, która, spadłszy na bruk, spowodowała hałas niemały. Zamyślona dama ocuciła się przez niespodziany ten hałas, ujrzała rozbitą doniczkę na bruku, następnie zaś podniosła oczy, aż dotarły do sprawczyni wypadku.
Ujrzała Oliwję. Spostrzegłszy ją, krzyknęła przeraźliwie; w krzyku tym przebijała się radość i przestrach; zerwała się z miejsca, choć dotąd siedziała jak nawpół martwa.
Oczy obu kobiet spotkały się i złączyły w długiem zapytaniu.
Joanna zawołała:
— Oto mam królową!... Złożyła dziękczynnie ręce i szepnęła radośnie:
— Męczyłam się nad środkami — oto je mam.
— Oliwja usłyszała poza sobą szelest; odwróciła się szybko i ujrzała przed sobą hrabiego Cagliostro, który zauważyć musiał nieme porozumienie się hrabiny z Oliwją.

— Widziały się dobrze — rzekł sam do siebie. — Oliwja wyszła z balkonu.

Widział też dolną część jej twarzy.
XXI
DWIE SĄSIADKI

Od chwili, kiedy obie kobiety się spostrzegły, Oliwja oczarowana wdziękiem sąsiadki, nie udawała już obojętności; ostrożnie poruszając się pomiędzy kwiatami, uśmiechami darzyła ją za uśmiechy.
Cagliostro nie omieszkał zalecić Oliwji, aby się miała na baczności, aby nie była zbyt uprzejma.
Uwaga ta, jak piorun spadła na serce Oliwji, która wiele obiecywała sobie przyjemności z obserwowania ruchów i zajęć nieznajomej.
Nie być dobrą sąsiadką — to znaczyło odwrócić się od ślicznej tej kobiety o słodkich, błyszczących oczach, której ruch każdy był zdolny upoić, to znaczyło zrzec się rozkoszy ciągłego porozumiewania się, to znaczyło — zerwać z przyjaciółką. Wyobraźnia Oliwji tak dalece unosić się umiała, że w Joannie już widziała dla siebie istotę drogą i interesującą. Nieszczera Oliwja zapewniła swego opiekuna, że nie omieszka skorzystać z jego rady, że nie zawrze żadnych z sąsiadami stosunków, lecz, gdy Cagliostro pokój jej opuścił, zaraz umieściła się na balkonie, w miejscu, gdzie mogła ją widzieć sąsiadka. Joanna była widocznie zadowolona z tego obrotu rzeczy, gdyż po pierwszych uśmiechach Oliwji, odpowiadała ukłonami i całusami, posyłanemi w przestrzeń.
Oliwja zastosowała się chętnie do tych awansów, zauważyła, że nieznajoma nie opuszczała swego miejsca przy oknie, że nie zapominała nigdy pożegnać ją, odchodząc, przywitać, powróciwszy.
Z takiego stanu stosunków wyniknąć musiała chęć zbliżenia się wzajemnego.
Gdy Cagliostro po dwóch dniach znów przybył z wizytą do Oliwji, opowiadał z niezadowoleniem, że jakaś nieznajoma osoba miała być w pałacyku.
— Jakimże sposobem? — zapytała rumieniąc się Oliwja.
— Zjawiła się tu jakaś dama młoda, ładna i szykowna, i mówiła z lokajem, który zmuszony był jej otworzyć, dzięki wytrwałemu dzwonieniu. Dopytywała się, kto jest ta młoda osoba, która zajmuje pawilonik na trzeciem piętrze, mówiła więc o tobie, moja droga, opisała cię jąknajdokładniej... Czyżby cię znaleziono? Bądź ostrożna... w policji zarówno czynne są kobiety jak i mężczyźni, a ja zmuszony byłbym oddać cię, gdyby pan de Crosne odemnie tego zażądał.
Z opisu Cagliostra poznała Oliwja w owej damie sąsiadkę, była jej nad wyraz wdzięczna za dowód życzliwości i postanowiła okazać jej możliwie dobrze tę swoją wdzięczność.
— Nie boisz się? — zapytał Cagliostro.
— Nikt mnie nie widział — odparła Nicolina.
— Jednakże, odgadnąć byłoby trudno, że w pawiloniku mieszka kobieta. Zalecam ci ostrożność.
— Ależ, hrabio — zawołała Oliwja — jakże możesz się obawiać... Jeżeli mnie widziano — o czem zresztą wątpię — nie zobaczą mnie po raz wtóry, a gdyby się nawet i to trafiło, to przecież zdaleka tylko, bo wszakże do domu nikt wejść nie zdoła.
— Tak, wejść tu rzeczywiście nie można — odparł hrabia — chybaby w murze wyrąbać otwór, co nie jest rzeczą łatwą, lub mieć klucz od małej furtki, co znów jest niemożliwem, bo ja swego nigdy nigdzie nie zostawiam. Zresztą nie mam zamiaru cię gubić, nie pożyczę więc też nikomu tego klucza, a ponieważ nicbyś pani nie zyskała, dostawszy się w ręce pana de Crosne, nie pozwolisz zatem chyba — wyrąbywać muru... Uprzedziłem cię, moje dziecko, twoją jest teraz rzeczą zastosować się do tego lub nie.
Oliwja zaprzeczała gorliwie, hrabia zaś nie był zbyt uparty.
Nazajutrz, już o szóstej rano była na balkonie, oddychała czystem powietrzem porannem i uważnie patrzyła w okna sąsiadki. Ta zazwyczaj wstawała około jedenastej, lecz dnia tego zaraz po Oliwji przy oknie się ukazała. Zdawałoby się, że i ona z niecierpliwością oczekiwała na zjawienie się sąsiadki.
Obie kobiety ukłoniły się sobie; Joanna wychyliła się za okno i uważnie zaczęła rozglądać się po ulicy, lecz nietylko na ulicy nikogo nie było; wszystkie nadto okna były jeszcze zamknięte i samotne.
Obie ręce nakształt trąbki przyłożyła do ust i rzekła głośno wyraźnie i dobitnie:
— Chciałam odwiedzić panią.
— Cyt! — zawołała Oliwja — cofając się z przestrachem i kładąc palec na usta.
Joanna schowała się prędko poza firankami, sądząc, ze ktoś nie dyskretny się zjawił, lecz widząc uśmiech Nicoliny, zaraz się znów ukazała.
— Nie można widzieć się z panią?
— Niestety, nie można, znaczył gest Oliwji.
— Czekaj pani — odparła Joanna czy nie możnaby pisać do pani?
— Niechże Bóg broni! — zawołała wystraszona Oliwja.
Joanna namyślała się przez kilka chwil. Oliwja po wzroku sąsiadki odgadła, że ta coś nowego, pomyślnego wynalazła.
I rzeczywiście, Joanna powróciła po dwóch godzinach; słońce roztaczało cały swój blask, kamienie paliły, jak piasek nadmorski pod działaniem promieni słonecznych.
Joanna ukazała się przy oknie, trzymając kuszę ręczną, śmiała się i dawała znaki Oliwji, aby się nieco odsunęła. Oliwja była posłuszną i cofnęła się ku okiennicy.
Joanna, uważnie celując, wyrzuciła małą kulkę ołowianą, lecz, niestety, nie padła ona na balkon, tylko odbiła się o kratę i upadła na ulicę.
Oliwja krzyknęła z rozpaczy. Joanna wzruszyła ramionami, szukała oczyma swego pocisku na ulicy, a potem znikła na kilka minut.
Druga próba Joanny była udatniejsza: kusza wrzuciła do pokoju kulkę, która owinięta była w karteczkę następującej treści:
„Zaciekawiłaś mnie, piękna pani. Podobasz mi się i już cię kocham. Czy jesteś uwięziona?... Czy wiesz, że się napróżno starałam, aby cię odwiedzić?... Czy czarnoksiężnik, który pilnuje cię niewidzialnie, pozwoli mi kiedykolwiek pomówić z tobą, abym ci mogła wyrazić, ile czuję sympatji dla biednej ofiary tyranji mężczyzny?...
Mnie, jak i tobie zresztą, myśl służy do podtrzymywania przyjaźni... Czy chcesz być moją przyjaciółką?... Zdaje się, że wychodzić ci nie wolno, lecz możesz pisać, a ponieważ ja wyjść mogę, kiedy mi się tylko podoba, zauważ, gdy będę przechodzić pod balkonem, i zrzuć bilecik. Gdyby manipulacja z kuszą okazała się niedogodna lub niebezpieczna, uciekniemy się do prostszego sposobu: o zmroku spuścisz nitkę z przywiązanym listem, ja bilecik twój odwiążę, mój zaś przyczepię.
Jeżeli oczy twoje nie kłamią, to zdaje mi się, że liczyć mogę na przyjaźń twoją, a wtedy, we dwie, zwyciężyć potrafimy świat cały.

Twoja przyjaciółka“.

P. S. „Czy widziałaś, kto podniósł pierwszą kulkę?...“
Oliwja nie posiadała się z radości, przeczytawszy bilecik; odpowiedziała następującemi słowy:
„Kocham cię tak samo, jak i ty mnie. Jestem rzeczywiście ofiarą niegodziwości mężczyzny, lecz ten, który mnie tu trzyma, jest moim protektorem, nie zaś tyranem. Odwiedza mnie w tajemnicy raz na dzień. Objaśnię ci wszystko innym razem. Wolę, abyśmy się porozumiewały za pomocą kuszy. Nie mogę, niestety, wychodzić: jestem pod kluczem, lecz to dla mojego dobra. Mogłabym ci wiele opowiedzieć, gdybym kiedykolwiek miała szczęście rozmawiać z tobą. Tylu szczegółów opisać nie podobna!... Nikt nie podniósł twego pierwszego bileciku, chyba przechodzący właśnie zbieracz gałganów; lecz tacy nie umieją czytać, ołów pozostaje dla nich ołowiem.

Twoja przyjaciółka,
Oliwja Legay“.

Stanęła przy oknie i pokazała motek nici, kiedy zaś wieczór nadszedł, opuściła bilecik, jak było umówione.
Joanna przystanęła pod balkonem, wzięła nitkę, odwiązała kartkę i poszła do domu, aby przeczytać ten ciekawy list.
Po półgodzinnej przerwie przyczepiła do tej samej nitki następujący liścik:
„Dla chcącego niema nic trudnego. Niezbyt czujnie cię pilnują, skoro zawsze cię widzę samą, możesz więc przyjmować lub wychodzić. Jakim sposobem zamyka się twój dom?... Na klucz?... Kto posiada ten klucz?... Czy ten, który cię odwiedza?... Czyż tak bardzo strzeże tego klucza, że nie możesz wziąć go na chwilę i zrobić sobie odbitkę?... Nie namawiam cię do złego... chcę tylko dopomóc ci do tego, abyś używać mogła trochę swobody; przechadzka przy boku kochającej przyjaciółki, która pocieszać cię będzie w twem nieszczęściu, bardzo cię pokrzepi. A może z czasem zupełnie skorzystasz ze swobody?... Pomówimy o tem obszernie, za pierwszem naszem widzeniem się“.
Oliwja pożerała liścik oczami. Czuła budzącą się w niej chęć swobody; serce jej radowało się na myśl o zakazanym owocu.
Zauważyła, że hrabia, wszedłszy do niej, aby oddać książkę lub drobnostkę jakąś, niby sprawiającą jej przyjemność, stawiał latarkę na komódce, obok zaś kładł klucz. Oliwja zgóry już przygotowała miękki, podatny wosk i za pierwszą bytnością Cagliostra zrobiła sobie odbicie klucza. Hrabia nie odwrócił nawet głowy, gdy Oliwja pośpiesznie ważnej tej czynności się oddawała; oglądał świeżo rozkwitłe kwiaty, Oliwja mogła więc dobrze zamiar swój wykonać.
Zaledwie hrabia odszedł, kiedy nitka spuszczała pudełeczko z odbiciem klucza i bilecikiem do Joanny.
Nazajutrz około południa wyrzuciła kusza bilecik tej treści:
„Moja kochana, dziś o jedenastej wieczór, to jest po odejściu twego pana, zejdź, porusz tylko zamek, a znajdziesz się w objęciu tej, która pisze się szczerą twoją przyjaciółką“.
Nie spostrzegłszy u hrabiego żadnych podejrzeń, zaszła Oliwja o jedenastej i zastała Joannę, która uścisnęła ją serdecznie i umieściła w powozie, czekającym na przyszłość.
Joanna pierwsza doradziła Oliwji, aby do domu powróciła, tylko dla uniknięcia jakichkolwiek podejrzeń. Wiedziała już od Oliwji, że opiekunem jej był Cagliostro. Bała się sprytu tego człowieka i objaśniała, że trzeba przed nim zachować najgłębszą tajemnicę.
Oliwja zwierzała się bez bojaźni: opowiedziała o panu de Beausire, o policji... przyznała się do wszystkiego.
Joanna wylegitymowała się jako wykwalifikowana kokota; mówiła, że żyje z kochankiem bez wiedzy rodziny.
Jedna więc wiedziała wszystko, druga była w zupełnej nieświadomości: taka była przyjaźń, zawarta między dwiema kobietami.
Od tego dnia nie potrzebowały już wcale posiłkować się kuszą lub nitką. Joanna miała klucz i Oliwja wychodziła, kiedy tylko przyjaciółka jej tego chciała.
Czasami, zaniepokojona Joanna zapytywała:
— Czy pan de Cagliostro nie domyśla się niczego?...
— Co?... gdybym mu powiedziała, nie wierzyłby mi — odparła pewna siebie Oiiwja.
Wycieczki te, powtarzające się przez tydzień co wieczór, stały się przyzwyczajeniem, potrzebą i przyjemnością.

Po tygodniu, usta Oliwji o wiele częściej wymawiały imię Joanny, aniżeli wymawiały kiedykolwiek imiona Gilberta lub Beausire‘a.

XXII
SCHADZKA

Zaledwie pan de Charny powrócił do swych posiadłości i część ich zwiedził, kiedy już lekarz zabronił mu przyjmować kogokolwiek, zabronił wychodzić z apartamentów.
Rozkazu tego usłuchał młody człowiek tak dalece, że nikt z okolicy całej nie widywał bohatera owej bitwy morskiej, o której cała Francja rozprawiała.
Charny nie był jednakże tak chory, jak mówiono. Chory był tylko na serce.
Ból ostry, nieustający ból — pamiątka po pojedynku, szarpał mu piersi, a przypominał tę, którą tak gorąco kochał.
Pan de Charny płakał przez trzy dni zrzędu. Rozgniewany tem, że się wszystkie jego sny rozpierzchły, rozgłosił rozkaz lekarza, a powierzywszy straż przy swych drzwiach zaufanemu lokajowi, wyjechał czwartego dnia konno ze swego zacisza, gdy noc nadeszła.
Po ośmiu godzinach znalazł się w Wersalu, aby wynająć mały domek za parkiem, co mu się za pośrednictwem przybocznego lokaja udało.
Domek ten, opustoszały od czasu tragicznej śmierci jednego z nadzorców polowania na wilki, który poderżnął sobie wówczas gardło, doskonale odpowiadał panu de Charny, pragnącemu lepiej jeszcze ukryć się tutaj, aniżeli w swoich posiadłościach.
Domek urządzony był czyściutko, miał dwa wejścia, jedno wychodziło na pustą zawsze uliczkę, drugie na aleję, otaczającą park; przez okna widział aleję grabową (allées des Charmilles), gdyż okna te, obrośnięte winem i bluszczem, były niegdyś balkonowemi drzwiami, można też było doskonale wyskoczyć z nich do parku królewskiego.
To bliskie sąsiedztwo, rzadko wówczas zdarzające się, było przywilejem owego nadzorcy polowań, aby, nie trudząc się zbytnio, mógł strzec jeleni i bażantów Jego Królewskiej Mości.
Ta samotność podobała się panu de Charny, lecz czy tylko dlatego, że sam pobyt tu był przyjemny?... To się okaże...
Kiedy Charny się zainstalował, a lokaj zaspokoił jako tako ogólną ciekawość, zapomniano o nim, on zaś rozpoczął życie, na myśl o którem dreszcze przechodzą każdego, co kiedykolwiek kochał lub tylko słyszał o miłości.
Po dwóch tygodniach znał wszystkie obyczaje pałacu; wiedział, o której godzinie ptaki przychodzą pić w sadzawce, o której godzinie jelenie z wyciągniętą naprzód głową — bojaźliwie przebiegać lubią; wiedział, o której godzinie bywa spokojnie, a o której odbywają się spacery królowej lub jej towarzyszek; wiedział, kiedy odbywa się obchodzenie parku. Słowem, choć zdala, żył życiem mieszkańców tego Trianon, około którego skupiały się jego uczucia i bezcelowe adoracje.
Ponieważ pogoda sprzyjała, a urocze noce dostarczały swobody oczom i tematów do marzeń, do uniesień duszy, większą część nocy spędzał wśród jaśminów przy oknie kwitnących, śledząc każdy szelest pochodzący z pałacu, na falach wiatru przynoszony.
Lecz wkrótce okno wydało mu się zbyt ciasnem; zdawało mu się, że jest zbyt oddalonym od owych szmerów i świateł pałacowych. Wyskakiwał też z okna na trawnik, dochodził aż do granicy lasku, gdzie uwydatniała się wspaniała ciemność drzew podczas pełni księżycowej: stąd przypatrywać się mógł sylwetkom, rysującym się na białych ścianach i firankach pokoju królowej.
Tym sposobem widywał pan Charny codziennie monarchinię, ta zaś wiedzieć o tem nie mogła. Poznawał ją z odległości ćwierć mili, gdy przechadzała się z damami dworu lub z jakimś znajomym panem, zasłaniając ogromną chińską parasolką swój duży, kwiatami przybrany kapelusz.
Ruchy i chód zawsze ją zdradzały; pan de Charny znał wszystkie jej toalety i odgadywał, pomimo gęstej zieloności, która mu dobrze widzieć nie pozwalała — obszerne okrycie zielone, które nadawało całej jej postaci ponętny urok.
Po nadejściu wieczoru, który wypędzał z parku dostojnych spacerowiczów, dochodził aż do galerji i odosobnionych kolumn i śledził ostatnie ruchy ukochanego cienia; potem powracał do swego okna i patrzył przez wyręb zrobiony między ogromnemi drzewami na światło, roztaczające się w oknach Marji-Antoniny; uważał i pilnował aż do zgaszenia tych świateł, wtedy zaś żyć zaczynał wspomnieniami i nadzieją, tak jak dotąd żył — dzięki pilnowaniu i podziwianiu.
Pewnego wieczoru, kiedy już przeszły dwie godziny od pożegnania owego cienia, Charny chciał udać się na spoczynek, gdy nagle usłyszał skrzypnięcie zamku.
Powrócił do okna i wsłuchiwać się zaczął...
Było już późno; zegary wydzwaniały właśnie północ; Charny był zdziwiony tym niezwykłym szelestem.
Ten buntowniczy zamek, znajdował się przy małych drzwiach, ze dwadzieścia pięć kroków oddalonych od domku Oliviera, które otwierano tylko podczas wielkich polowań, aby stworzyć przejście dla wozów naładowanych dziczyzną.
Charny zauważył, że ci, którzy drzwi otworzyli, wcale nie rozmawiali; weszli, zamknęli za sobą, i skierowali się w aleję, przechodzącą około okien jego domku.
Charny nie mógł zrazu widzieć, kto przechodzi, lecz gdy usłyszał szelest jedwabi, przekonał się, że dwie kobiety w atłasowych płaszczach odbywały nocną wycieczkę.
Kobiety te, zakręciwszy w dużą aleję wprost okien pana de Charny, ukazały się nagle przy blasku księżyca, i Olivier silą całą wstrzymywał się od krzyku radości... Po ruchach i uczesaniu poznał Marję-Antoninę; widział też dolną część jej twarzy, lecz cień od kapelusza bardzo mu przeszkadzał. W ręku trzymała różę.
Pomimo silnego wzruszenia, Charny ostrożnie wyskoczył z okna. Biegł po trawie, aby tylko nie wywołać szmeru, ukrył się za drzewami, i wzrokiem śledził obie kobiety, które coraz chód zwalniały. Cóż miał począć? Królowa miała przy boku towarzyszkę, nie groziło jej więc żadne niebezpieczeństwo. Ah! dlaczegóż nie była sama?... Byłby zniósł wszystkie tortury, aby tylko zbliżyć się i powiedzieć na kolanach: „Kocham cię“! Ah! dlaczegóż nie groziła jej jakaś przepaść, jakieś nieszczęście?... Chętnie wyrzekłby się życia, aby ją wyratować!
Gdy tak myślał i marzył o tysiącznych czułościach; obie kobiety zatrzymały się nagle; jedna z nich, niższa, przemówiła kilka słów i odeszła. Królowa pozostała sama; druga zaś dama przyśpieszyła kroku, lecz Charny nie wiedział w jakim celu.
Królowa, tupiąc nóżkami po piasku, oparła się o drzewo i zawinęła w płaszcz; głowę nawet przykryła kapturkiem, który dotąd, ślicznie się układając, spadał na ramiona i plecy.
Charny, ujrzawszy ją samą i zamyśloną, poskoczył, chcąc upaść przed nią na kolana.
Lecz spostrzegł, że conajmniej trzydzieści kroków dzieli go od niej, że nim dojdzie, ona nie poznawszy go, przestraszy się, krzyknie lub ucieknie, że krzyk jej sprowadzi najpierw towarzyszkę, potem kilku strażników, którzy szukać będą po całym parku i znaleźć mogą sprawcę przestrachu lub jego mieszkanie, wtedy zaś skończyłoby się dla niego wszystko na zawsze: byłoby po tajemnicy, po szczęściu i po miłości. Umiał pozostać, i dobrze uczynił, gdyż zaledwie pohamował się, kiedy zjawiła się towarzyszka królowej i to nie sama. Charny zobaczył za nią, mężczyznę o pięknej postawie, w ogromnym płaszczu i kapeluszu o szerokiem rondzie. Mężczyzna ten, którego widok napełniał pana de Charny nienawiścią i zazdrością, nie przybliżał się krokiem zwycięzcy. Chwiejąc się, wlókł nogi, zdawał się chodzić po omacku; gdy spostrzegł Marję-Antoninę, wzruszenie i niepewność, które Charny zauważył, powiększyły się. Nieznajomy zdjął kapelusz i dotknął nim prawie ziemi. Przybliżał się coraz więcej, wreszcie wszedł w ciemności, ukłonił się nisko i kilkakrotnie.
Zdziwienie pana de Charny zamieniło się w osłupienie, to zaś po chwili przemieniło się w bolesne wzruszenie.
Co chciała robić królowa o tak późnej godzinie w parku? Poco przyszedł ten mężczyzna? Dlaczego czekał schowany? Dlaczego królowa posłała po niego swą towarzyszkę, a nie poszła doń sama? Charny tracił zmysły.
Nagle przypomniał sobie, że królowa zajmowała się tajemniczo polityką, że miała stosunki z dworami niemieckiemi, o co król był zazdrosny i czego surowo zabraniał.
Może tajemniczy ten kawaler był kurjerem przysłanym z Schoenbrun lub z Berlina; może był powiernikiem wielkiej tajemnicy? Ta myśl, jak okład lodowy, przyłożony przez lekarza do rozpalonej głowy, odświeżyła biednego Oliviera, powróciła mu rozum i uspokoiła pierwszy jego gniew.
Królowa w dalszym ciągu zachowywała postawę pełną godności i przyzwoitości.
O kilka kroków oddalona, widocznie zaniepokojona i uważna towarzyszka, stojąca na straży, przeszkadzała atoli panu de Charny wierzyć w skromne zamiary obcego mężczyzny.
Niepokój był bardzo na miejscu, boć również jest niebezpieczne być złapaną na schadzce miłosnej, jak na schadzce... polityczno-dyplomatycznej, a nikt nie jest tak podobnym do zakochanego, jak spiskowiec.
Obaj nosić zwykli szerokie płaszcze i duże kapelusze na czoło wciśnięte, obaj mają ucho wrażliwe, obaj chód niepewny, chwiejny.
Charny, nie miał czasu zagłębiać się w rozmyślania, gdyż towarzyszka przerwała rozmowę.
Kawaler zdawał się kłaniać, widocznie posłuchanie było skończone.
Charny skrył się za ogromnem drzewem; był przekonany, że przejdą kolo niego, błagał więc duchy leśne, aby nakazały ciszę niebu i ziemi, sam zaś wstrzymywał oddech. W tej chwili zdawało mu się, że jakiś przedmiot jasny przesunął się koło płaszcza królowej; mężczyzna schylił się prędko, wyprostował się i znikł.
Lecz głos towarzyszki królewskiej zatrzymał go w biegu; zawołała tylko:
— Czekać!
Kawaler był nader posłuszny: zatrzymał się natychmiast.
Kobiety, trzymając się pod ręce, przeszły koło kryjówki Charny‘ego; poczuł perfumy, których używała królowa: rezeda pomieszana z werweną; podwójne upojenie: dla zmysłów i dla wspomnień.
Kobiety przeszły i znikły.
Po kilku chwilach przeszedł nieznajomy, którym Charny w ostatnich chwilach mniej się zajmował; całował namiętnie różę, zupełnie świeżą, pachnącą, zapewne tę samą, którą królowa wchodząc do parku w ręku trzymała — i która przed chwilą z rąk jej wypadła.
Róża i namiętne całusy na róży złożone!... Czy szło o sprawę ambasady, czy też o tajemnicę stanu?
Charny znów tracił zmysły. Chciał już rzucić się na nieznajomego i wyrwać mu róże, gdy zjawiła się towarzyszka królowej i rzekła:
— Służę, waszej wielebności, tędy.
Charny pomyślał, że nieznajomym jest jakiś książę krwi i oparł się o drzewo, aby nawpół martwy, nie upadł na trawnik.

Nieznajomy skierował się w stronę, skąd głos pochodził i znikł razem z damą.

XXIII
RĘKA KRÓLOWEJ

Charny był zajściem tem tak przygnębiony, że nie umiał oprzeć się nieszczęściu, które go dotknęło. Czyż Opatrzność sprowadziła go do Wersalu, dała mu tę uroczą i drogocenny kryjówkę, aby rozjątrzyć w nim zazdrość ażeby wskazać mu występek królowej, urągający wszelkiej uczciwości małżeńskiej, wszelkiej godności królewskiej, wszelkiej wierności?...
Nie można już było wątpić: mężczyzna przyjęty w parku, był nowym kochankiem.
Charny, rozgorączkowany i zrozpaczony, napróżno chciał wmówić w siebie, że kawaler, który otrzymał różę, był ambasadorem, a róża była dowodem umowy tajemnej, znakiem, mającym zastąpić kompromitujący list.
Nic nie zdoła przemóc podejrzenia! Olivier zaczął zastanawiać się teraz nad swojem zachowaniem się i nad tem, dlaczego wobec tak wielkiego nieszczęścia pozostał biernym.
Po krótkim namyśle zrozumiał, jaki instynkt skłaniał go do tej bierności.
Gdyby Charny nie był czynny, to dałby dowód, że interesa królowej są dlań obojętne; okazując swą ciekawość, okazałby i miłość; kompromitując królową, zdradziłby sam siebie, bo źle jest być w niełasce zdrajcy, którego zwyciężyć się chce zdradą wzajemną.
Gdyby nie był biernym, to, napadając na człowieka, cieszącego się zaufaniem królewskiem, naraziłby się na wstrętną kłótnię, na podstęp, któregoby mu królowa nigdy nie wybaczyła.
Wreszcie wyrazy „Wasza Wielebność“, wypowiedziane przez uprzejmą towarzyszkę, były jakby zbawiennem uprzedzeniem, spóźnionem nieco, lecz wybawiły Charny‘ego, wywiodły go z błędu.
Cóż byłoby się z nim stało, gdyby stanął naprzeciw owego nieznajomego z szablą w ręce i usłyszał, że mówiąc doń, tytułują go „Wasza wielebność“? Jakiegoż ciężaru nabrałaby wina, spadająca z takiej wysokości!...
Takie myśli miotały panem de Charny przez noc całą i połowę dnia następnego. Kiedy południe nadeszło, zapomniał o poprzednim wieczorze, lecz pozostała mu gorączkowa jakaś niecierpliwość; nie mógł doczekać się nocy, która sprowadzi może inne jeszcze odkrycia.
Z ogromnym niepokojem usiadł biedny Charny przy oknie, stanowiącem dlań całe mieszkanie, całe zadanie życia. Obserwując go poza zielonością, możnaby sądzić, że to stary portret, ukryty za firankami, jakiemi troskliwość potomków zwykła osłaniać przodków starożytnych.
Nadszedł wieczór wreszcie i przyniósł śledzącemu — dzikie żądze i nierozsądne myśli.
Zwykłe szmery miały w jego w nieokiełznanej wyobraźni niezwykłe jakieś znaczenie; zdala ujrzał królowę, przechodzącą przez ganek i poprzedzaną przez kilku ludzi, niosących pochodnie: wydawało mu się, że królowa jest zamyślona, niepewna siebie, słowem przejęta niepokojem.
Powoli zgasły wszystkie światła. W parku rozeszła się cisza i świeżość. Zdawałoby się, że drzewca i kwiaty, które wysilają się we dnie, aby podobać się przechodniom i pieścić ich wzrok, odpoczywają, aby znów odzyskać swą świeżość, zapach i siłę.
Charny zauważył godzinę schadzki. Północ wybiła. Serce rozsadzało mu piersi.
Oparł się mocno o balustradę, aby go głośne oddechy nie zdradziły. Wkrótce, myślał sobie, drzwi skrzypną...
Nic nie przerywało ciszy.
Charny pomyślał, że dwa dni z rzędu nie powtórzą się schadzki, boć nic nie było obowiązującego w tej miłości smutnej, a byłoby bardzo nierozważne, przywiązać się tak do siebie, żeby nawet przez dwa dni nie móc się przezwyciężyć.
Tak, prawdą jest zaprzeczoną, że królowa nie narazi się dziś na to co wczoraj.
Wtem zamek skrzypnął i drzwi się otworzyły.
— Musi być nim bardzo zajęta! — szepnął.
Kobiety zrobiły toż samo, co dnia poprzedniego; przechodząc koło domku, przyśpieszyły kroku.
Charny, gdy nie obawiał się już, że go usłyszą, wyskoczył z okna, a chodząc za drzewami, przysięgał sobie, że będzie ostrożny, silny, niewzruszony, że nie zapomni o tem, iż on jest poddanym, ona zaś królową; że gdy jest mężczyzną, to jest obowiązany szanować kobiety — ona zaś jest kobietą, której służy prawo żądania względów.
Nie ufał w zupełności swemu porywczemu, łatwo zapalnemu charakterowi, wziął więc szablę i rzucił na kępę ślazu, rosnącego za kasztanem.
Tymczasem obie kobiety doszły do wczorajszego miejsca; Charny znów poznał królową, znów nakryła ona czoło kapturkiem, a usłużna przyjaciółka oddaliła się, aby przyprowadzić nieznajomego, którego tytułowała „Wielebność“.
Lecz gdzież on był ukryty? Nad tem zastanawiał się Charny. Przyjaciółka skierowała się w stronę łazienek Apolona, zasłoniętych przez wysokie graby i marmurowe kolumny, jakże więc mógł nieznajomy tam się dostać. Charny przypomniał sobie, że ze strony parku istniały małe drzwi, podobne do tych, któremi kobiety wchodziły na schadzkę... nieznajomy miał zapewne klucz od tych drzwi, wchodził, wślizgał się aż do lasku, zasłaniającego salę łazienek, i czekał tam, aż po niego przychodzono. Widocznie tak było umówione, gdyż Jego Wielebność znikał też tamtędy po naradzie z królową.
Charny ujrzał po kilku chwilach kapelusz i płaszcz z dnia poprzedniego. Nieznajomy nie szedł już tak nieśmiało: stawiał ogromne kroki, nie śmiał biec, lecz biegł prawie.
Królowa oparta o drzew, usiadła na płaszczu, czujna zaś przyjaciółka trzymała straż, jak i nocy poprzedniej, rozkochany pan, ukląkłszy na trawie, zaczął mówić prędko i namiętnie.
Królowa pod wpływem miłosnego upojenia i melancholji spuściła głowę. Charny nie rozumiał słów^ kawalera, lecz czuł, że były nacechowane poezją i miłością... były to namiętne zapewnienia.
Królowa nie odpowiadała, nieznajomy zaś mówił coraz bardziej pieszczotliwie. Chwilami zdawało się biednemu Charny‘emu, że słowa wywołujące dreszcze, zamieniają się w czyny, a wtedy konał z gniewu i zazdrości; — lecz nie, nic się nie zmieniło.
W chwili, gdy głos się rozjaśniał, znaczący ruch towarzyszki, słyszącej widocznie wszystko, wstrzymywał namiętnego mówcę i zmuszał go do zniżenia diapazonu swych elegji.
Królowa milczała uparcie. Nieznajomy, popierając prośby prośbami, czego domyślał się Charny po śpiewności i harmonji słów, nie otrzymywał nic więcej nad milczenie, pozwalające mówić mu dalej, lecz łaska ta zbyt jest mała dla ust gorących, które pić zaczęły miłość i rozkosz. Nagle królowa wyrzekła słów kilka; tak się przynajmniej zdawało. Słowa te musiały być ciche, gdy tylko nieznajomy je usłyszał, lecz zawołał, uniesiony radością i zachwytem:
— O dzięki ci, dzięki moja królowo! Więc do jutra!...
Królowa zupełnie zasłoniła twarz.
Charny uczuł zimny pot, który wielkiemi kroplami spadał z jego czoła.
Królowa wyciągnęła obie ręce; nieznajomy ujął je gorączkowo i złożył na nich pocałunek tak długi i tak czuły, że Charny przecierpiał wszystkie katusze, które okrutna ludzkość przejęła od piekielnych barbarzyńców.
Królowa powstała prędko i podała rękę swej przyjaciółce; obie przeszły koło Charny‘ego. Nieznajomy oddalił się również — i Charny, którego niewypowiedziany ból przykuł do miejsca, usłyszał skrzypnięcie obojga drzwi.
Trudno opisać stan Charnv’ego po tem strasznem odkryciu; noc całą biegał po parku, wyrzucając alejom, że są wspólniczkami zbrodni. Charny, dotąd nieprzytomny, wtedy dopiero odzyskał rozum, gdy wśród bezładnej bieganiny potknął się o szablę, którą poprzednio z obawy, że jej użyje, odrzucił.
To ostrze, przez które upadł, przypomniało mu nagle o jego godności, obudziło jego uczucia. Człowiek rozjątrzony i rozgorączkowany, jeżeli trzyma w ręku szablę, to myśli, że przebić nią musi siebie lub tego, który go obrazi. Przez dotknięcie się stali, Charny stał się znów tym, kim był zawsze: rozumem tęgi, ciałem silny. Przestał biegać po parku, tylko wolno i spokojnie skierował się w aleję, w której jeszcze widoczne były ślady nóg obu kobiet i nieznajomego.
Zamiast rozpaczać nad swem niepowodzeniem, coby nową złość obudziło, zaczął Charny zastanawiać się nad rodzajem tej ukrytej miłości i nad osobą, która miłością taką natchnąć umiała. Zaczął przyglądać się śladom nóg mężczyzny, jakby chciał śledzić, w którą stronę zwierzyna uciekła. Znalazł drzwi za łazienkami Apolina, a przez mur ujrzał ślady kopyt końskich.
— Przybywa tędy — pomyślał Olivier — przybywa z Paryża, nie z Wersalu. Przybywa sam, a i jutro przybędzie, skoro powiedziano: „do jutra“. Do jutra więc trawić w sobie muszę, nie łzy z oczu płynące, lecz krew tryskająca z serca. Jutro, to ostatni dzień mego życia, jeżeli nie jestem podły i jeżeli kiedykolwiek kochałem.
Obejrzał się raz jeszcze wokoło, odwrócił oczy od zamku, gdyż lękał się, że w oknach królowej będzie światło, a to znów byłoby dowodem jej winy. Boć przecież oświetlony pokój, to pokój zamieszkały... Pocóż kłamać, kiedy bezwstyd i utrata godności niedaleko mają, aby z tajemnicy ukrytej, zamienić się w skandal publiczny? Okno królowej było oświetlone.
— Udaje, że jest w domu, a biega po parku w towarzystwie kochanka! Ależ to kłamstwo wyrafinowane — rzekł Olivier — cedząc te słowa, napiętnowane gorzką ironją.
Królowa jest zbyt łaskawa, nie chce nam nic dać poznać, a może nie chce martwić swego męża.
Charny, wściekły z rozpaczy, skierował kroki swe do domu.

— Powiedzieli „do jutra“ — dodał — wszedłszy do domu. Tak pani, do jutra, lecz jutro będzie osób cztery na schadzce!

XXIV
KRÓLOWA-KOBIETĄ

Następna <noc przyniosła te same wypadki, co i poprzednia.
Gdy północ wybiła, otworzyły się drzwiczki i zjawiły się obie kobiety.
Charny postanowił poznać tego wieczoru owego szczęśliwego mężczyznę, któremu królowa okazywała tyle łaski.
Wierny dotychczasowemu, choć niezbyt staremu swemu zwyczajowi, Charny szedł, kryjąc się za drzewami, lecz gdy doszedł do miejsca, w którem dwa razy schadzka się odbywała, nie znalazł nikogo.
Towarzyszka prowadziła królowę w stronę łazienek Apolina.
Straszny niepokój i silny ból owładnął Charnym. W swojej niewinnej uczciwości nie przypuszczał, że zbrodnia takie przyjmie rozmiary.
Królowa, śmiejąc się i szepcąc, doszła do ciemnego przytułku, w progu którego stał z wyciągniętemi rękoma dostojny nieznajomy.
Weszła, podawszy mu ręce. Furtka żelazna zamknęła się za nimi.
Charny zbyt wiele ufał swym siłom, które nie były zdolne oprzeć się takiemu nieszczęściu.
W chwili, kiedy chciał rzucić się na powiernicę królowej, zdemaskować ją, poznać i zabić. Upadł na trawę, jęknąwszy słabo, przez co zaniepokoiła się czatująca przy łazienkach dama.
Krwiotok, powstały przez otworzenie się dawnej rany, dusił nieszczęśliwego. Chłód rosy, wilgoć ziemi i siła bólu, przywołały go jednak do życia; wstał, chwiejąc się, poznał, gdzie się znajduje i dlaczego; przypomniał sobie wszystko.
Warta znikła, zaległa zupełna cisza; zegar, wydzwaniający drugą godzinę, oznajmił mu, że omdlenie musiało trwać długo.
Nic dziwnego, że nikt nie pozostał... wszak mieli dość czasu do ucieczki. Charny, przechyliwszy się przez mur, ujrzał ślady kopyt końskich. Te ślady i kilka połamanych gałęzi około furtki łazienek, stanowiły dla Charny‘ego dostateczny dowód.
Szał nie opuszczał go w ciągu nocy, a i ranek niewiele spokoju mu przyniósł. Jak trup blady, postarzały o lat dziesięć, przywołał swego lokaja i kazał ubrać się, jak bogaty człowiek ze stanu trzeciego — w czarny aksamitny kostjum.
Przygnębiony i milczący, skierował się do pałacu; gdy doszedł tam, biła dziesiąta.
Królowa wychodziła właśnie z kaplicy, gdzie zwykle bywała na mszy. Przechodząc, odbierała ze wszech stron uniżone pokłony.
Charny zauważył, że niektóre damy, czerwieniły się i gniewu, widząc piękność królowej.
Była rzeczywiście piękna z włosami zaczesanemi na skroniach; rysy miała bardzo delikatne, usta uśmiechnięte, oczy — miały zmęczony nieco wyraz, lecz świeciły słodkim blaskiem.
Nagle spostrzegła zdala stojącego pana de Charny. Zarumieniła się ze zdziwienia.
Charny nie pochylił głowy, lecz śmiało patrzył na królowę, która w jego wzroku nowe wyczytała nieszczęście. Poszła naprzeciw niego.
— Sądziłam, żeś pan w swych dobrach, panie de Charny.
— Powróciłem już, Najjaśniejsza Pani — odparł krótko, prawie niegrzecznie.
Zdziwiona, spojrzała na niego; odczuła ton jego mowy. Po zamianie kilku spojrzeń i tych słów nieprzychylnych, zwróciła się w stronę dam.
— Dzień dobry, hrabino — rzekła przyjaźnie do hrabiny de la Motte.
Ta ukłoniła się po przyjacielsku. Charny drgnął, patrzył uważniej. Joanna, niespokojna, odwróciła głowę. Charny patrzył tak długo na nią, aż nań spojrzała; przeszła koło niego, kłaniając się na lewo i na prawo.
— Biedny chłopak — pomyślała królowa — on chyba głowę stracił.
— Jak się pan miewa, panie de Charny? — zapytała słodkim głosem.
— Dziękuję, Najjaśniejsza Pani, bardzo dobrze, lecz, dzięki Bogu, gorzej, niżeli Wasza Królewska Mość...
Przy tych słowach skłonił się tak dziwnie, że królowa się przestarszyła.
— W tem coś jest — pomyślała uważna Joanna.
— Gdzie pan obecnie mieszka? — zapytała znów królowa.
— W Wersalu — odparł Olivier.
— Od jak dawna?
— Od trzech nocy — odparł młody człowiek, kładąc nacisk na te słowa.
Królowa nie zdradziła najmniejszego wzruszenia. Joanna drgnęła.
— Czy pan ma mi co do powiedzenia? — zapytała królowa z anielskim wyrazem twarzy.
— O, Najjaśniejsza Pani — odparł Charny — zbyt wiele mam do powiedzenia Waszej Królewskiej Mości.
— Chodź pan! — zawołała ostro monarchini.
Królowa spieszyła do swych apartamentów.
Pani de la Motte cieszyła się, że królowa kilka jeszcze osób do siebie zaprosiła. Pomiędzy te osoby wsunęła się i ona.
Wszedłszy do swego salonu, królowa wyprawiła panią de Misery i służbę.
Pogoda była śliczna; słońce nie mogło przedrzeć się przez obłoki, lecz przysyłało upał i światło.
Królowa otworzyła okno, wychodzące na mały taras i siadła przy komódce, na której leżały rozmaite listy.
Osoby, które jej towarzyszyły, zrozumiały, że królowa pragnie zostać sama i oddaliły się.
Niecierpliwy Charny, gniótł kapelusz w rękach.
— Mówże pan, mów — rzekła królowa — zdajesz się pan być zmieszanym.
— Jakże tu zacząć? — rzekł Charny, który myślał głośno — jakże będę śmiał oskarżać honor, oskarżać wiarę, oskarżać królowę?
— Jak pan powiedział? — zapytała Marja Antonina, odwracając się szybko i rzucając mu ogniste spojrzenie.
— A jednakże nie mogę opowiedzieć, com widział — mówił dalej Charny.
Królowa wstała.
— Panie — rzekła z powagą — wczesna godzina nie pozwala mi przypuszczać, żeś pan pijany, choć zachowanie się pańskie nie licuje z dobrem urodzeniem.
Sądziła, że lekceważące te słowa zbiją go z tropu, lecz on, niewzruszony, mówił:
— Czem właściwie jest królowa? Kobietą. A ja czem jestem? Mężczyzną, zarówno jak i poddanym. Pani, gniewa mnie to, co jej muszę powiedzieć. Zdaje mi się, że dowiodłem z jakim jestem szacunkiem dla dostojności królewskiej, obawiam się nawet, że dowiodłem, iż żywiłem miłość bezcelową dla królowej. Wybieraj pani więc i powiedz, czy mam zarzucać niesprawiedliwość i sromotę królowej, czy też kobiecie?...
— Panie de Charny — zawołała blednąc Marja-Antonina — jeżeli pan mego domu nie opuścisz, każę pana przez straż wyrzucić.
— Nim pani to uczyni, powiem, dlaczego jesteś pani niegodna królowej i kobietą bez czci — zawołał rozwścieczony de Charny. — Od trzech dni widuję panią co noc w parku!...
Charny myślał, że królowa podskoczy z gniewu, ona zaś doszła do niego, dumnie podniosła głowę i wziąwszy go za rękę, rzekła:
— Panie de Charny, przykro mi niewymownie, że widzę pana w takim stanie; oczy pańskie błyszczą złowrogo, ręce drżą, blady pan jesteś... Cierpisz pan, może przywołać kogo?
— Widziałem panią, widziałem! — wołał, widziałem, jak pani dała róże jakiemuś mężczyźnie, jak on ręce pani całował i jakeś pani weszła z nim do sali łazienek Apolina.
Królowa ręką przetarła czoło, jakby dla przekonania się, że nie śpi i rzekła:
— Siadaj pan; upadniesz, jeżeli cię nie podtrzymam; siadaj... proszę!
Charny istotnie upadł na fotel, królowa obok niego usiadła na tabureciku; spojrzała nań przenikliwie i rzekła:
— Uspokój się pan, a potem powtórz raz jeszcze coś powiedział.
— Chcesz mnie pani zabić?... — zawołał nieszczęśliwy.
— Będę więc pytała: Kiedy pan powrócił ze swych posiadłości?
— Dwa tygodnie temu.
— Gdzie mieszkasz?
— Wynająłem domek nadzorczy.
— Mówisz pan, żeś mnie widział z jakąś osobą?
— Mówię przedewszystkiem o pani, którą widziałem.
— Gdzie?
— W parku.
— O której godzinie? którego dnia?
— We wtorek, o północy, po raz pierwszy.
— Widziałeś mnie pan?
— Jak w tej chwili; widziałem też tę, która pani towarzyszyła.
— Towarzyszyła mi? Poznałbyś pan tę osobę?
— Zdawało mi się przed chwilą, żem ją tu widział, lecz twierdzić stanowczo nie mogę. Ruchy były te same, co do twarzy — wszakże zakrywa się ją, gdy się chce popełnić zbrodnię.
— Dobrze — odparła spokojnie królowa, nie widziałeś dobrze owej osoby, lecz mnie...
— O!... Najjaśniejsza Pani, ciebie widziałem.
Królowa niespokojnie tupnęła nóżką.
— A ten towarzysz, któremu dawałam różę... przecież widziałeś pan, żem mu dała różę?
— Tak... lecz owego pana nie mogłem nigdy dogonić.
— Znasz go pan?
— Tytułują go „Wasza Wielebność“, to jest wszystko, co wiem o nim.
— Mów pan dalej; we wtorek dałam różę... a we środę?...
— We środę, dałaś Najjaśniejsza Pani, obie ręce do ucałowania.
— Ach! — szepnęła, przygryzając wargi — a wczoraj, to jest we czwartek?
— Wczoraj przebywałaś półtorej godziny w grocie Apolina, gdzie was towarzyszka samych pozostawiła.
Królowa wstała.
— I pan widziałeś mnie? — rzekła, oddzielając każdą sylabę.
Charny podniósł jedną rękę, jak dla przysięgi.
— Mnieś pan widział? Mnie? — zapytała, uderzając się w piersi Marja-Antonina.
— Tak, panią. We wtorek miałaś pani suknię zieloną w pasy złote; we środę suknię z dużemi gałązkami niebieskiemi i rdzawemi. Wczoraj znowu miałaś suknię jedwabną koloru feuille noire, tę samą, którą nosiłaś wtedy, gdym po raz pierwszy rękę twoją całował. To byłaś ty, Najjaśniejsza Pani! Męczy mnie ból i wstyd gdy przysięgam; lecz na życie moje, na honor, na Boga. to byłaś ty!
Królowa przechadzała się wielkiemi krokami po tarasie; nie obchodziło ją, że z dołu obserwowano jej wzruszenie i niepokój.
— A jeśli przysięgnę — rzekła — jeśli przysięgnę na mego syna, na Boga?... Przecież i ja mam Boga. O! nie wierzy! nie będzie wierzył!
Charny pochylił głowę.
— Szaleńcze! — zawołała królowa, wielką jest widać rozkoszą oskarżać niewinną, niepokalaną kobietę; zaszczytem widać jest niemałym odbierać cześć królowej. Łzy uwierzysz, skoro ci powiem, że nie mnie widziałeś. Czy uwierzysz, kiedy przysięgnę na Boga, że od trzech dni po czwartej godzinie nie wychodziłam? Czy chcesz, abym ci dowiodła przez moje damy i przez króla, że byłam w domu, a nie gdzieindziej?
— Nie, nie wierzy, nie uwierzy!
— Widziałem — odparł chłodno Charny.
— A! wiem już, wiem! — zawołała nagle królowa. — Przecież raz już rzucono mi podobną obelgę. Przecież widziano mnie na balu Opery; cały dwór był zgorszony. Przecież widziano mnie u Mesmera, gdzie zachowanie moje wywołało oburzenie wśród najniższych kokotek! Wiesz dobrze o tem, ty, który biłeś się za mnie!
— Najjaśniejsza Pani, biłem się wówczas, gdy wierzyłem w twoją niewinność, dziś gotów byłbym bić się z tym, który śmiałby ujmować się za panią!
Królowa z rozpaczą wyciągnęła ręce ku niebu; dwie duże łzy stoczyły się po jej policzkach i na gors upadły.
— Boże mój — rzekła — natchnij mnie myślą, któraby wyratować mnie zdołała. Nie chcę, o Boże, żeby ten stracił dla mnie szacunek!
Skromna ta i szczera modlitwa wzruszyła Charny‘ego: obiema rękami zasłonił sobie oczy.
Królowa po namyśle rzekła:
— Panie de Charny, za obelgę wyrządzoną winieneś mi satysfakcję. Żądam otóż takiej: trzy noce z rzędu widywałeś mnie w parku z jakimś mężczyzną; wiesz pan, że ktoś korzysta z nadzwyczajnego do mnie podobieństwa, że kobieta jakaś, twarzą, ruchem i ubiorem do mnie podobna, robi mi ciągłe nieprzyjemności; lecz jeżeli pan utrzymujesz, że ja biegałam w nocy po parku, chodź pan w nocy do parku ze mną Jeżeli to ja byłam na schadzce, nie znajdziesz mnie, bo wszakże będę z tobą; jeżeli to była inna kobieta — zobaczymy ją. A jeżeli ją zobaczymy, czy żałować pan będziesz, żem tak przez ciebie cierpiała?
Charny przycisnął ręce do serca i rzekł:
— Zbyt łaskawa jesteś, Najjaśniejsza Pani, zasługuję na śmierć: Wasza Królewska Mość zabija mnie swą dobrocią.
— O! dam panu dowody — zawołała królowa. — Nikomu nie powtórz słowa z naszej rozmowy! Dziś, o dziesiątej wieczór, oczekuj mnie pan przy domku nadzorcy... przyjdę, aby cię przekonać o okrutnej twej pomyłce. Żegnam pana... Nie daj nic poznać po sobie!

Charny przyklęknął w milczeniu, potem wyszedł.

XXV
KOBIETA I ZŁY DUCH

Joanna zauważyła zmieszanie Charny‘ego, pobudzenie niezwykłe królowej, i rozgorączkowanie obojga.
Dla kobiety tak sprytnej było do dostateczne, aby domyśleć się, że coś ważnego zaszło: wiemy o tem wszyscy, znając już Joannę.
Gdy Joanna weszła do pokoju krolowej, śledziła i słuchała uważnie, chciała bowiem z twarzy Marji Antoniny wyczytać to, czego się domyślała.
Lecz królowa nauczyła się nie ufać nikomu i nie dawała nic poznać po sobie.
Joanna kierowała się więc tylko domysłami. Jednemu ze służby kazała iść za panem de Charny; wkrótce służący powrócił z oznajmieniem, że pan de Charny znikł w domku przy końcu parku, w stronie grabowej alei.
To więcej jak pewne — pomyślała Joanna ze jest zakochany i że wszystko widział.
Joanna słyszała, gdy królowa rzekła do pani Misery.
„Czuję się dziś niedobrze, położę się o ósmej“.
Dama dworu nalegała, ale królowa odparła: „Nie przyjmę nikogo“.
— To jasne — pomyślała Joanna — trzebaby być warjatką, ażeby nie zrozumieć.
Królowa wkrótce całą odprawiła świtę.
Joanna po raz pierwszy była z tego zadowolona.
— Karty się pomieszały — rzekła w duchu do siebie — muszę czemprędzej jechać do Paryża, aby odrobić zło, które nawarzyłam.
Natychmiast opuściła Wersal. Przybywszy do domu, na ulicę Saint-Claude, znalazła wspaniały prezent, tylko co przez kardynała przysłany.
Joanna udała się do kardynała; zastała go promieniejącego, nadętego i hardego z radości i dumy. Gdy zameldowano hrabinę, Jego Eminencja zawołał.
— Droga hrabino!
I pośpieszył na jej spotkanie.
Hrabina pozwoliła wycałować się po rękach; wygodnie usiadła na fotelu, chcąc dyplomatycznie poprowadzić rozmowę. Kardynał zaczął od wyrazów szczerej i wymownej wdzięczności.
Joanna przerwała mu:
— Wiesz pan, że jesteś bardzo delikatnym kochankiem, za co ci dziękuję.
— Dziękujesz pani?
— Nie dziękuję za wspaniały prezent, który otrzymałam dziś rano, lecz dziękuję, żeś chował środki ostrożności i nie posłał go do małego domku. To rzeczywiście bardzo delikatnie, pan nie frymarczy sercem.
— Komu należy się pochwała za delikatność, jeżeli nie pani?... — odparł kardynał.
— Kardynale, pan nie jest szczęśliwym człowiekiem, pan jest bogiem-zwycięzcą.
— Tak i mnie się zdaje; szczęście przestrasza mnie i przeszkadza mi; nie mogę patrzeć na innych mężczyzn.
Joanna uśmiechnęła się.
— Przybywasz pani z Wersalu?
— Tak, Eminencjo.
— Widziałeś ją?
— Opuściłam ją w tej chwili...
— Nie mówiła nic?
— Cóż miała mówić?!
— Wybacz pani... przemawia przez usta moje nie ciekawość, lecz szał...
— Nie pytaj pan o nic.
— Słowa pani zdają się oznajmiać, jakąś niedobrą nowinę.
— Wasza Eminencjo, nie wymagaj, abym mówiła.
— Hrabino! hrabino! — zawołał blednąc kardynał. — Zbyt wielkie szczęście podobne jest do kulminacyjnego punktu koła fortuny; przy najwyższym szczeblu potęgi zaczyna się upadek. Nie oszczędzaj mnie, pani, jeżeli jest jakieś nieszczęście... ale wszakże go niema?...
— Nazwałabym to szczęściem — odparła Joanna.
— To! Co? co pani przez to chce powiedzieć? Co jest szczęściem? — dopytywał się kardynał.
— Szczęściem jest, że was nie odkryto, odparła Joanna.
— O — rzekł kardynał, śmiejąc się — przy odpowiedniej ostrożności, przy współudziale dwóch serc i jednego rozumu....
— Jeden rozum i dwa serca, nie mogą zapobiec temu, żeby nie widziano przez krzaki.
— Widziano więc? — zawołał wystraszony kardynał de Rohan.
— Mam wszelkie prawo tak przypuszczać.
— Więc... skoro widziano, poznano niezawodnie.
— O! tego nie przypuszczam; gdyby was poznano, gdyby tajemnica wiadomą była komukolwiek, to Joanna Walezjanka teraz na końcu świata znajdować się powinna, a pan, pan powinieneś już nie żyć.
— To prawda, lecz, hrabino, tajemniczość twoja smaży mnie na wolnym ogniu. Przypuszczam, że widziano... no, ale nic innego, jak ludzi, przechadzających się po parku. Czyż to jest zabronione?
— Zapytaj pan króla!
— Gdyby król o tem wiedział, znajdowałbyś się pan w Bastylji, ja zaś w szpitalu, a że uniknione nieszczęście równa się podwójnemu szczęściu, przybyłam uprzedzić pana, że nie wolno raz jeszcze ryzykować i Boga doświadczać...
— Co pani mówi — zapytał kardynał — co mają znaczyć wyrazy te, hrabino?
— Nie rozumie pan?
— Boję się?
— Ja zaś bałabym się, gdybyś mnie pan me uspokoił.
— Jak to zrobić?
— Nie jeździć do Wersalu.
Kardynał podskoczył.
— W dzień, nieprawdaż? — uśmiechnął się.
— Najpierw we dnie, a potem w nocy.
Kardynał de Rohan drgnął, opuścił rękę hrabiny i rzekł:
— Nie mogę!
— Ja zaś nie mogę zrozumieć pana... powiedziałeś pan „nie mogę“, czego pan nie możesz?... dlaczego?...
— Dlatego, że w sercu mojem żywię miłość, która tylko razem z życiem mojem zginie.
— Spostrzegłam to — rzekła z ironją w głosie hrabina — aby zaś prędzej zginąć, chcesz pan powrócić do parku! Tak, jeśli pan tam się uda, miłość jego razem z życiem zaginie; życie i miłość zginą od jednego uderzenia...
— Cóż za strachy u ciebie, odważna hrabino?
— Jestem odważna, jak zwierzę. Nie boję się, póki nie widzę niebezpieczeństwa.
— Ja zaś mam odwagę rodową: czuję się szczęśliwym, gdym bliski niebezpieczeństwa.
— Dobrze, lecz w takim razie pozwólże sobie powiedzieć...
— Nie, hrabino — zawołał zakochany prałat — poświęcenie zrobione, los rzucony. Chętnie życiem przypłacę miłość! Jadę do Wersalu!
— Sam jeden? — zapytała hrabina.
— Opuścisz mnie, pani? — rzekł z wyrzutem w głosie kardynał de Rohan.
— Siebie naprzód!
— Lecz ona przybędzie?...
— Mylisz się pan... ona nie przybędzie.
— Pani przyszła, aby mi to oznajmić? — zapytał chwiejąc się kardynał.
— To jest cios, nad ułagodzeniem którego myślę od pół godziny.
— Nie chce mnie już widywać?
— Nie chce, a ja jej to poradziłam...
— Pani — rzekł wzruszony kardynał — nie zabijaj mych uczuć, mego serca! To niesłusznie!
— Uważam, że byłoby o wiele niesłuszniejsze, gdybym pozwoliła rzucać się w przepaść dwom osobom, dlatego, że brakło im dobrej rady. Uprzedzam, niechaj skorzysta, kto zechce!
— Wolałbym umrzeć, hrabino!
— To od pana zależy!
Kardynał wziął obie ręce hrabiny i rzekł:
— Przyznaj, królowa nie mówiła tego! królowa nie wyrzeka się mnie?
— Mówię to w imieniu królowej.
— Królowa żąda tylko zwłoki!
— Możesz pan i tak rozumieć, lecz zastosuj się do jej życzenia.
— Wszak nietylko w parku widywać się można; mnóstwo jest miejsc pewniejszych... wreszcie, królowa była też u ciebie, hrabino.
— Ani słowa więcej! Czego dokonać nie zdołają niedyskrecja, przypadek lub niechęć ludzka, to dokonać mogą wyrzuty sumienia. Królowa zdolna jest w przystępie rozpaczy wszystko wyznać królowi....
— Boże mój! Czyż to możliwe! — zawołał kardynał de Rohan.
— Gdybyś pan wiedział, jak jest usposobiona...
Kardynał wstał.
— Co począć? — zapytał.
— Pocieszać ją milczeniem.
— Pomyśli, żem o niej zapomniał.
Joanna wzruszyła ramionami.
— Kobieta nie uwierzy, że można obejść się bez jej widoku....
— Poważam ją, jako wielką i silną. Kocham ją dla jej dobroci i dla jej szlachetnego serca. Może więc liczyć na mnie, boć i ja na nią liczę. Zobaczę ją raz jeszcze; powiem co myślę, a co ona postanowi, to wypełnię jak ślub święty!
Joanna wstała.
— Jak się panu podoba — rzekła. — Pojedź pan, lecz sam. Klucz od parku rzuciłam dziś do Sekwany. Jedź pan do Wersalu, ja zaś wyjadę do Holandji lub do Szwajcarji, im bardziej będę oddalona, tem mniej mogę się obawiać.
— Hrabino, ty mnie opuścisz, ty mnie zostawisz? Ależ z kim będę o niej rozmawiał?
— Zostanie panu park i echo — rzekła Joanna — nauczysz je pan nazwiska Amaryllis.
— Hrabino, miejże litość! Jestem w rozpaczy! — zawołał kardynał.
— A zatem — odparła Joanna z energją — jeżeli pan jesteś w rozpaczy, panie de Rohan, nie baw się pan w dzieciństwa, niebezpieczniejsze, niż proch, niż zaraza, niż śmierć! Jeżeli ci do tego stopnia zależy na tej kobiecie, zachowaj ją sobie na przyszłość, nie gub jej; jeżeli nie brak ci serca i rozumu — nie wciągaj we własną przepaść tych, co okazywali ci tyle przyjaźni. Ja nie mogę bawić się ogniem. Chcesz przysięgnąć, że nie będziesz się starał widzieć królowej? Nie widzieć, tylko — nie widzieć przez dwa tygodnie! Jeżeli przysięgniesz, pozostanę, i nadal będę ci służyć. Jeżeli zaś wszystko chcesz postawić na kartę, wyjeżdżam za dziesięć minut, a wtedy radź sobie, jak zechcesz.
— To straszne — jęknął kardynał — ten cios mnie przygniata. O! To mnie zabije!
— Przecież — szepnęła Joanna — kochasz pan tylko dla zadowolenia miłości własnej, ambicji.
— Dziś kocham dla... miłości! — odparł.
— Musisz więc dziś cierpieć — rzekła Joanna — to wypływa z położenia rzeczy. No, ale zdecyduj się, kardynale... Zostaję, czy udaję się do Lozanny?
— Zostań, hrabino, i znajdź co dla mego spokoju... Kara jest zbyt bolesna!
— Przysięgasz pan być posłusznym?
— Słowo Rohana!
— Dobrze, mam środek uspakajający: nie wolno widywać się, lecz wolno pisywać!
— Naprawdę! — zawołał uradowany kardynał — będę mógł otrzymywać od niej listy?
— Napisz pan.
— A ona odpisze?
— Postaram się o to.

Kardynał okrywał całusami ręce Joanny, nazywając ją swoim aniołem opiekuńczym.

XXVI
NOC

Tegoż dnia o czwartej po południu zatrzymał się jakiś jeździec na skraju parku.
Jeździec przybył widocznie dla przyjemności, gdyż dał swobodę koniowi, a ten szedł krok w krok za panem zamyślonym jak Hipolit — i pięknym jak Hipolit. Zatrzymał się w miejscu, w którem od trzech dni zatrzymywał się koń pana de Rohan; grunt tu był nierówny, skopany przez kopyta końskie, krzaki gdzieniegdzie połamane, widocznie przez szamotanie się niespokojne rumaka. Jeździec zsiadł z siodła, przybliżył się do muru.
— Oto są ślady wdrapywania się; oto drzwi, niedawno otwierane; zastaję wszystko tak, jak myślałem.
Dw’a tygodnie już upłynęły, jak powrócił pan de Charny, lecz od dwóch tygodni nikt go nie oglądał... Oto drzwi, których użył, aby wejść do Wersalu.
Przy tych słowach jeździec westchnął, a w tem westchnieniu ujawniła się szalona rozpacz.
— Zostawmy szczęście bliźniemu — szepnął, patrząc uważnie na świeże jeszcze ślady na trawniku i na murze.
— A jednakże potrzeba mi dowodu... Za jaką cenę go dostać? Gdzie go szukać?
O, to nader proste! Podczas nocy, wśród krzaków trudno będzie dopatrzeć schowanego człowieka... tej nocy będę ukryty za krzakami.
Jeździec wskoczył na siodło i oddalił się wolnym krokiem.
Charny, posłuszny rozkazom królowej, powrócił do domu i oczekiwał wiadomości.
Nadeszła noc, lecz nic się nie zmieniło.
Wybiło wpół do jedenastej. Nikt się nie zjawił. Widocznie królowa sobie zakpiła, lub przyrzekła w pierwszej chwili to, czego dotrzymać nie mogła.
Charny ze zwykłą u ludzi zakochanych podejrzliwością gniewał się, że był tak łatwowierny.
— Jakże mogłem — zawołał — uwierzyć kłamstwom, jakże mogłem, widziawszy na własne oczy, poświęcić krętactwu pewność, jakże mogłem na chwilę choćby żywić nadzieję!
Szał go ogarniał coraz większy, unosił się i martwił, gdy nagle usłyszał szmer, jakby ktoś garścią piasku rzucił w okno od strony parku.
Skoczył czemprędzej i ujrzał bladą, niespokojną kobietę, stojącą koło grabu i zawiniętą w duży czarny płaszcz.
Krzyknął; w krzyku tym przebijały się radość i żal. Kobietą czekającą nań, kobietą wołającą go, była królowa!
Jednym skokiem znalazł się w parku przy Marji Antoninie.
— A, jesteś pan! To dobrze — rzekła wzruszona monarchini — cóżeś pan robił?
— To ty, pani! Czyż to możliwe? — zawołał uradowany de Charny.
— Tak mnie pan oczekiwał?
— Oczekiwałem od strony ulicy.
— Ależ, poco miałam przyjść tamtędy, kiedy przez park daleko bliżej.
— Nie śmiałem przypuszczać, że pani raczy przybyć — odparł Charny z namiętnym odcieniem wdzięczności w głosie.
— Nie możemy tu zostać — rzekła — zazbyt tu jasno. Masz pan szablę?
— Mam.
— Dobrze! Którędy weszli ludzie, których pan widziałeś?
— Temi drzwiami....
— O której godzinie?
— O północy.
— Należy więc przypuszczać, że i dzisiaj przyjdą; wszak nie wspominałeś pan o tem nikomu?...
— Nikomu.
Królowa udała się w stronę lasku.
— Pojmujesz pan chyba — rzekła po chwili, jakby odgadując myśli pana de Charny — że nie opowiedziałam tej historji panu oberpolicmajstrowi. Od ostatniego mego poskarżenia się powinien był pan de Crosne wymierzyć mi już sprawiedliwość. Jeżeli istota jakaś, korzystająca z mego imienia i z podobieństwa do mnie, nie została ujęta; jeżeli cała ta tajemnicza sprawa nie została jeszcze wyświetlona, to albo z powodu niedołęstwa pana de Crosne, albo też dlatego, że pan de Crosne jest w zmowie z moimi nieprzyjaciółmi. Nie odważonoby się w moim parku odgrywać podłej komedji, gdyby nie liczono na pomoc policji lub conajmniej na cichy jej współudział. Jakże pan o tem sądzi?
— Pozwól, Najjaśniejsza Pani, abym nic nie mówił. Jestem w rozpaczy: nie mam już podejrzeń, lecz nie opuszcza mnie obawa.
— Pan jesteś przynajmniej uczciwym człowiekiem — zawołała królowa — masz pan odwagę w oczy powiedzieć, co myślisz.
— Pani! jedenasta bije; drżę cały.
— Idź, przekonaj się pan, czy niema nikogo — rzekła królowa, chcąc pozbyć się towarzysza.
Charny był posłuszny; obiegł lasek aż do murów.
— Niema nikogo — rzekł, powróciwszy.
— Gdzie odbywała się scena, o której mi pan mówiłeś?
— Najjaśniejsza Pani, w chwili, gdym wracał ze zwiadów w parku, straszna boleść ścisnęła mi serce. Spostrzegłem cię w miejscu, gdzie widywałem trzy noce z rzędu... fałszywą królową Francji.
— Tak, pani, tu pod tym kasztanem!
— Chodźmy więc stąd; skoro trzy razy tu się schodzili, to i dziś tu powrócą.
Charny poszedł za królową; serce biło mu tak głośno, że obawiał się, iż zgłuszy skrzyp otwierających się drzwi.
Królowa milcząca i dumna oczekiwała dowodu dla okazania swej niewinności.
Północ wybiła... Drzwi się nie otwierały.
Zniecierpliwiona królowa tupnęła nóżką.
— Zobaczysz pan, że dziś nie przyjdą... — rzekła — takie nieszczęście tylko mnie może się zdarzyć.
Przy tych słowach spojrzała na Charny‘ego, jakby w oczach jego szukała wyrazu zwycięstwa lub ironji, lecz Charny, w którym znów budziły się podejrzenia, był poważny, bardzo smutny i blady, na twarzy zaś osiadł mu wyraz pogodnej cierpliwości, zwykłej u męczenników i aniołów.
Królowa wzięła go za rękę i poprowadziła pod kasztan, gdzie najpierw się zatrzymali.
— Mówisz pan — rzekła — że to było tutaj?
— Tak jest, Najjaśniejsza Pani.
Królowa była tak słaba, tak zmęczona tem wyczekiwaniem w wilgotnym parku, że oparła się o drzewo, a głowę pochyliła na piersi.
On stał ponury i nieruchomy.
Ona twarz zakryła rękoma, przez co Charny nie spostrzegł łez, płynących z jej oczu po rączkach białych i delikatnych.
Nagle podniosła głowę i rzekła:
— Ma pan słuszność, jestem potępiona i skazana. Chciałam dać dowód, że mnie niesłusznie czerniono; Bóg jednakże tego nie chciał, poddaję się zatem... Zrobiłam, czego nie zrobiłaby żadna kobieta, a tem mniej królowa. O, panie, jakąż władzę ma królowa, skoro nie może zapanować nad własnem sercem! Czem jest królowa, kiedy nie może zasłużyć sobie na szacunek uczciwego człowieka! Pomóż mi pan wstać abym stąd odeszła; nie odmawiaj mi swej ręki...
Charny bez zmysłów padł przed nią na kolana.
— Pani — rzekł, uderzając czołem o ziemię, gdybym nie był nieszczęśliwym, który cię kocha, przebaczyłabyś mi?... Nieprawdaż?
— Pan — zawołała gorzko królowa — pan mnie kochasz, a myślisz, żem pozbawiona czci. Pan, który przecież masz rozum, oskarżasz mnie, żem temu dała kwiat, tamtemu — całusa, innemu mężczyźnie miłość! O, nie kłam pan przynajmniej! Pan mnie nie kochasz!
— Pani, widziałem duet zakochanej królowej, a tuż obok duet kochanka.
Królowa wzięła go za rękę, przyciągnęła do siebie i zawołała:
— Widziałeś... Słyszałeś... To ja byłam... ja... — rzekła głosem przytłumionym. Jeżeli na tem miejscu, pod tymże kasztanem, siedziałam jak teraz siedzę, a tyś przy nogach mych jak tamten, jeżeli trzymam twą rękę, przyciągam cię do mej piersi i rękoma obejmuję, jeżeli mówisz, że ja tak samo pieściłam tamtego, jeżeli utrzymujesz, że mówiłam to samo tamtemu, to ja ci mówię, panie de Charny, że kochałam, kocham i kochać będę tylko jednego na świecie.. a tym jednym ty jesteś!... Czy to wystarczy, aby cię przekonać, że nie można być bezecną, żywiąc w sercu taką miłość?...
Charny jęknął, jakby konał. Oddech królowej upoił go, jej gorąca ręka parzyła go, dotknięcie jej piersi przyprawiło go o szaleństwo.
Królowa powstała wolno, patrząc na Charny‘ego ognistemi oczyma.
— Czy chcesz mego życia? — zapytał nawpół nieprzytomny.
Królowa, patrząc nań, milczała, wreszcie — rzekła:
— Podaj mi rękę i prowadź wszędzie, gdzie oni byli.
Najpierw więc tu... tu dana była róża.
Przy tych słowach Marja Antonina wyjęła z za gorsu różę, ogrzaną na jej piersi i rzekła:
— Weź ją!
— Tu — mówiła dalej królowa — tamta dawała rękę do pocałowania.
— Obie ręce! — zawołał upojony Charny, gdy ręce królowej znalazły się u jego ust.
— Następnie byli w łazienkach Apolina?
Charny był nieprzytomny, nieznane niebo otwierało się przed nim.
— Chodzę tam zwykle tylko we dnie — mówiła prawie wesoło królowa, lecz chodźmy obejrzeć drzwi, któremi uciekał ów kochanek.
Królowa zadowolona, wesoła, oparta na ramieniu najszczęśliwszego pod słońcem mężczyzny, lekkim, i prędkim krokiem przybliżała się do łazienek i do drzwi, przy których widoczne były ślady kopyt końskich.
— O, to tutaj — rzekł Charny.
— Mam wszystkie klucze — rzekła królowa — otwieraj, panie de Charny.
Wyszli i pochylili się, aby ślady zobaczyć.
Płowy promień księżyca oświecił piękną twarz królowej, opartej na ramieniu Charny‘ego, i otaczające ich krzaki.
Kiedy obejrzała wszystko dokładnie, wróciła, pociągając Charny‘ego; kiedy wyszli z sali Apolina biła godzina druga.
— Do widzenia — rzekła — wracaj do siebie... do jutra! Podała mu w milczeniu rękę, poczem znikła poza grabami w kierunku pałacu.
Za drzwiami, pod krzakami rozłożystemi, powstał mężczyzna i znikł w lasku, graniczącym z parkiem.

Mężczyzna ów, oddalając się, zabierał tajemnicę królowej.

XXVII
POŻEGNANIE I UWOLNIENIE

Królowa nazajutrz była swobodna i wesoła, i jak zwykle udała się na mszę.
Mszy wysłuchała nader uważnie; nigdy nie schylała tak głęboko swojej dostojnej głowy.
Podczas, gdy królowa modliła się z takim zapałem, mnóstwo ludzi, jak zwykle w niedzielę, ustawiało się szpalerami od kaplicy do apartamentów; nawet stopnie schodów zajęte były przez panów i damy.
Między temi ostatniemi, odznaczała się skromnością i szykiem hrabina de la Motte; pomiędzy szlachetnymi panami, na prawo, stał pan de Charny, któremu winszowano wyzdrowienia, powrotu i zadowolonej miny.
Podczas, kiedy z prawdziwie szczęśliwym wyrazem twarzy przyjmował życzenia, stojący po stronie lewej podeszli doń, aby także okazać mu przyjaźń i szacunek. Gdy wtedy spojrzał przed siebie, spostrzegł stojącego ponuro i samotnie, zawsze eleganckiego Filipa de Taverney. Od czasu, gdy de Taverney oddał wizytę Charny‘emu po ich pojedynku, żadne już ich stosunki nie łączyły.
Charny, widząc Filipa spokojnego, bez wyrazu niechęci lub przyjaźni, uprzejmie ukłonił mu się, na co mu zdaleka odpowiedziano ukłonem.
Charny poprzestał na tem, a przedostawszy się z prawego szpaleru do lewego, podszedł do Filipa, nie poruszającego się, i skłoniwszy mu się rzekł:
— Panie de Taverney, powinienem był już podziękować panu za troskliwość o moje zdrowie, lecz zaledwie wczoraj powróciłem...
Filip spojrzał, zarumienił się i spuścił oczy.
— Będę miał zaszczyt złożyć panu jutro moje uszanowanie, i mam nadzieję, że zapomni pan o tem, co zaszło...
— Zapomnę, panie — odparł Filip.
Charny chciał właśnie wyciągnąć rękę do Filipa, gdy tambour oznajmił, że królowa nadchodzi.
Charny udał się do swych przyjaciół na prawo, Filip zaś pozostał na swem poprzedniem miejscu.
Królowa przybliżała się, darzyła wielu uśmiechami, odbierała prośby podawane na piśmie, wzrokiem zaś szukała Charny‘ego, i gdy go spostrzegła jeszcze stała się uprzejmiejsza. Patrzyła na Charny‘ego ze zwykłą sobie brawurą, którą wrogowie nazywali bezwstydem i rzekła głośno:
— Żądajcie, panowie, żądajcie, nie zdolnam dziś odmawiać.
Charny wzruszony był temi słowy.
Nagle Marja Antonina usłyszała dobrze znany sobie głos. Królowa spostrzegła Filipa i nie mogła zapanować nad chwilowem zdziwieniem, widząc się pomiędzy dwoma mężczyznami, z których jednego kochała za bardzo, drugiego wcale.
— Pan tu, panie de Taverney!... — zawołała — chcesz pan prosić o co?... Słucham.
— Proszę o dziesięciominutowe posłuchanie, jeżeli Najjaśniejsza Pani ma wolny na to czas.
— Służę panu już oto — odparła królowa — rzucając przelotne spojrzenie na Charny‘ego; przykro jej było, że widzi go obok dawnego przeciwnika.
Szła prędko, Filip podążał za nią.
Po kwadransie wprowadzono Filipa do bibljoteki, gdzie królowa przyjmowała w niedziele.
— Proszę, panie de Taverney — zawołała śmiejąc się — wejdź pan i zrób weselszą minę, gdyż przyznać muszę, zawsze mnie ogarnia niepokój, gdy ktoś z rodziny Taverney‘ów pragnie ze mną mówić.
Taverney, bledszy jeszcze po tej niespodziewanej przemowie, aniżeli przy scenie z Charny‘m — odparł:
— Najjaśniejsza Pani, mam zaszczyt oznajmić, że przybywam tym razem z dobrą nowiną.
— Ach, mój Boże!... — zawołała królowa z tą swobodną wesołością, która tak martwiła pana de Taverney.
— Najjaśniejsza Pani — odparł z godnością — kilki słów moich zapewni Waszą Królewską Mość stanowczo, że czoło jej nigdy nie zachmurzy się już widokiem jakiegokolwiek Taverney-Maison-Rouge. Dziś jeszcze ostatni z tej rodziny wyjedzie stąd, zniknie, aby nigdy nie odwiedzić już francji.
Królowa straciła nagle wesołość i zapytała:
— Wyjeżdżasz pan?...
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Więc... i pan?....
— Siostra moja opuściła Waszą Królewską Mość — rzekł — ja jestem zupełnie zbyteczny, wyjeżdżam więc...
Królowa posmutniała na myśl, że Andrea nazajutrz po widzeniu się z Ludwikiem, prosiła o uwolnienie.
U pana Ludwika Charny przekonał się po raz pierwszy, że nie jest obojętny królowej.
Filip stal jak posąg marmurowy i czekał na gest królowej, któryby go uwolnił.
— Dokąd się pań udajesz?...
— Chcę pojechać do pana de la Pérouse, — odparł Filip.
— Wiesz pan, że przepowiadają mu straszną śmierć?...
— Czy straszną — nie wiem, lecz wiem, że rychłą.
— I pomimo to wyjeżdżasz pan?...
— Właśnie dlatego udaję się do pana de la Pérouse Szlachetna i odważna Marja Antonina nagle stała się zuchwała i płocha; wstała, a skrzyżowawszy białe rączki na piersiach, zapytała:
— Dlaczego pan wyjeżdżasz?...
— Bo pragnę podróżować — odparł Filip.
— Przecież objechałeś pan świat cały, rzekła królowa, oszukana jego spokojem.
— Objechałem rzeczywiście świat nowy, lecz chcę poznać i stary.
Królowa zdziwiona powtórzyła słowa, które niegdyś wyrzekła do Andrei:
— Wszyscy z rodu Taverney‘ów jesteście ze stali, a serce macie z żelaza. I pan, i siostra pańska, jesteście ludźmi, których się kocha, lecz których się po pewnym czasie, nienawidzi. Wyjeżdżasz pan, nie dla zadośćuczynienia chęci podróżowania, lecz dlatego, aby mnie opuścić. Siostra pańska twierdziła, że religja ją powołuje, choć ogniste serce ukrywa pod rzekomym popiołem. Chciała odjechać, więc odjechała, oby Bóg ją uszczęśliwił!... A pan mógłbyś tu być szczęśliwy i pomimo to wyjeżdżasz!... Ach, wszyscy z rodu Taverney‘ów wróżbią mi nieszczęścia!...
— Żałuj nas, Najjaśniejsza Pani, gdyby Wasza Królewska Mość uważniej raczyła czytać w naszych sercach, znalazłaby w nich może przywiązanie bez granic.
— Wiem — rzekła, — że kochałam Andreę, a ona mnie opuściła; zależało mi na panu, a i pan mnie opuszczasz. Ubliża mi to, nie żartuję bynajmniej, że dwie tak doskonałe istoty porzucają mój dom.
— Nic nie zdoła ubliżyć tak dostojnej osobie jak ty, Najjaśniejsza Pani, — odparł Taverney, — wstyd nie osiada na tak godnem czole.
— Szukam w pamięci — rzekła królowa, — coby mogło pana dotknąć?...
— Ależ nic mnie nie dotknęło — odparł prędko Taverney.
— A jeżeli poproszę, abyś pan został... jeżeli rozkażę?...
— Przykrość tylko sprawi mi Wasza Królewska Mość, gdyż zostać nie mogę.
Królowa zamyśliła się poraz drugi, milczała, jakby zmęczony umysł jej potrzebował odświeżenia. Potem nagle zapytała:
— Jesteś pan zachmurzony, może kto na dworze nie podoba się panu?... Byłeś pan w zatargach z panem de Charny — zawołała królowa zapalając się, — a ponieważ niechętnie przebywa się z ludźmi, których się nie lubi, więc może przyjazd pana de Charny skłania pana do odjazdu?...
Filip nie odpowiedział, a królowa, która nie poznawała się na jego prawości i myślała, że ma do czynienia z zazdrośnikiem, mówiła dalej bez ogródek:
— Dziś, zaledwie dowiedziałeś się pan o przyjeździe pana de Charny i dziś już prosisz o uwolnienie?...
— Najjaśniejsza Pani — odparł — nie od dziś wiem o przybyciu pana de Charny, gdyż spotykałem go kilkakrotnie w nocy w parku, a wczoraj około drugiej po północy, widziałem go przy drzwiach łazienek Apolina.
Królowa zbladła, a popatrzywszy z bojaźnią, a zarazem z uwielbieniem na Filipa, głosem złamanym rzekła:
— Dobrze, jedź pan, nie będę go zatrzymywała.
Filip skłonił się po raz ostatni i wyszedł.

Królowa złamana upadła na fotel.

XXVIII
ZAZDROŚĆ

Ostatnie trzy noce kardynał przepędził wcale nie tak jak sobie wyobrażał.
Nie otrzymał żadnych wiadomości, nie żywił już nadziei odwiedzin. Kardynałowi zdawało się, że kochanka jego, najpierw kobieta, a potem królowa, zechce przekonać się, jakiej natury była ich miłość i czy po otrzymaniu dowodu miłości natura tego nie uległa zmianie.
Pan de Rohan, nie widząc i nie słysząc nic, zaczął obawiać się, czy ów dowód nie wypadł dlań niekorzystnie. Stąd wynikła męczarnia, strach i niepokój, trudne do pojęcia dla tych, co nie cierpieli nigdy na newralgję.
Ten stan był nader męczący, podczas połowy dnia dziesięć razy posyłał do mieszkania pani de la Motte, dziesięć razy do Wersalu. Dziesiąty posłannik sprowadził mu nareszcie Joannę, pilnującą królowej i Charny‘ego, i cieszącą się tym niepokojem kardynała, gdyż niepokojowi temu miała zawdzięczać powodzenie swego przedsięwzięcia.
Kardynał wybuchnął, spostrzegłszy hrabinę.
— Jakto?... — zawołał — jesteś pani tak spokojna! Wiesz, że jestem jak na mękach, a ty, niby to przyjaciółka moja, pozwalasz, aby męki te o śmierć mnie przyprawiły!
— Ależ Wasza Wielebność, cierpliwości... cierpliwości!... — odparła Joanna — spełniam w Wersalu daleko pożyteczniejsze dzieło, aniżeli pan tutaj.
— Jakże można być tak okrutną? — zawołał kardynał, uspakajając się stopniowo na myśl o wiadomościach. — Powiedz, co się tam dzieje?
— Nieobecność jest cierpieniem dotkliwem, niezależnie od tego, czy mieszka się w Paryżu, czy w Wersalu.
— A, to mnie zachwyca! Dziękuję, dziękuję.
— Ale... Dowody!
— Ach, Boże mój — zawołała Joanna — czego się panu zachciewa! Dowodów! Cóż to znaczy? Żądasz od kobiety dowodu winy?...
— Nie żądam przecież dowodu do procesu — odparł kardynał — żądam dowodu miłości.
— Zdaje mi się, że Wasza Wielebność staje się bardzo wymagający i łatwo zapominający...
— Wiem, co przez to chcesz powiedzieć... powinienem być zadowolony, czuć się zaszczycony... no tak, ale miejże serce, hrabino. Jakżebyś, ty to przyjęła, gdyby cię, po okazaniu ci pewnych łask, odrzucono?
— Powiedziałeś pan... pewnych łask, rzekła hrabina tonem drwiącym.
— Możesz mnie pani oskarżać o bezczelność, gdyż nie powinienem narzekać, a jednak narzekam...
— Ależ, Wasza Wielebność, wszakże ja nie odpowiadam za pańskie niezadowolenia — przerwała Joanna — czy wynikają one z przyczyn poważnych czy śmiesznych.
— Zastanawiaj się pani nad sobą, ale nie śmiej się z moich uniesień, pomagaj mi a nie męcz!
— Nie mogę pomóc, nie widzę żadnego sposobu.
— Nie widzisz pani sposobu? — zapytał — sądzę, że nie wszyscy tego są zdania.
— Ej, panie, gniew na nic się nie przyda, nie porozumiemy się nigdy. Wasza Wielebność przebaczy mi tę uwagę.
— Tak, gniew niepotrzebny... ale brak dobrych chęci pani przywiódł mnie do ostateczności.
— Sądzisz mnie dobrze, więc dlaczego oskarżasz?
— Boś mi pani powinna wyjawić całą prawdę.
— Prawdę? Powiedziałam, com wiedziała.
— Nie mówiłaś pani, że królowa jest przewrotna, że jest zalotna, że pozwala się uwielbiać, a potem odtrąca.
Zdziwiona Joanna patrzała na kardynała.
— Wytłumacz się pan — zawołała.
W zazdrości kardynała znalazła rozwiązanie trudnej sprawy...
— Przyznaj pani, — mówił, unosząc się kardynał, — że królowa nie chce mnie widzieć?
— Nie mogę tego powiedzieć — odparła.
— Przyznaj, że jeżeli mnie odtrąca dobrowolnie, to tylko dlatego, aby nie wywołać niezadowolenia kochanka, któremu nie podobało się moje nadskakiwanie.
— Ależ Wielebność! — zawołała słodko Joanna, a ton jej mowy był tak obiecujący, że można było domyślać się niejednego.
— Posłuchaj mnie — mowił dale] pan de Rohan — Kiedy ostatnio byłem z królową w parku, zdawało mi się, że ktoś chodził za krzakami.
— Bajki wierutne!...
— Powiem, co podejrzewam.
— Nie mów nic, kardynale, gdyż obrażasz królowę, a gdyby nawet obawiała się szpiegostwa kochanka, czego nie przypuszczam, czy miałbyś pan prawo robić jej wyrzuty o przeszłość, skoro ją dla pana poświęca?
— Przeszłość! przeszłość!... to wielkie słowo, lecz znaczenie jego upada, skoro ta przeszłość jest jeszcze teraźniejszością i zdaje się być przyszłością!
— Ej, kardynale, podejrzenia pańskie obrażają królowę, a więc i mnie nie mogą być obojętne.
— Powiedz więc, czy ona mnie choć trochę lubi?
— Wszakże nietrudno się dowiedzieć — odparła hrabina — oto stół, atrament, pióro i papier, pisz i pytaj.
— A oddasz list? — zapytał kardynał.
— Któż podjąłby się tego, jeżeli nie ja?
— Czy mogę liczyć na odpowiedź?
— Gdybyś nie otrzymał odpowiedzi, nie wiedziałbyś przecież, czego się trzymać.
— Tak... to rozumiem, tak... to cię kocham, hrabino.
Kardynał siadł i zaczął pisać. Lekkie miał pióro i dobry styl, lecz pomimo to z dziesięć zaczętych listów podarł; nie podobały mu się.
— Jeżeli w dalszym ciągu tak zamierzasz robić — zauważyła Joanna — to nie skończysz nigdy.
— Masz słuszność, hrabino; jesteś kobietą wielkiego rozumu, rzadkiej dobroci! Ja też nie chcę przed tobą mieć tajemnicy.
— Sądzę, że niewiele masz przede mną do ukrywania.
— Czytaj, kiedy ja będę pisał; czytaj prędko; moje serce rozpalone jest, więc i pióro gorączkowo po papierze przesuwać się będzie.
Kardynał odczytał raz jeszcze, poczem zapytał Joanny:
— Czy dobrze? Jeżeli naprawdę pana kocha — odparła zdrajczyni, — będziesz o tem jutro już powiadomiony.
— Do jutra... dobrze....
Joanna wzięła list zapieczętowany, a pozwoliwszy ucałować się kardynałowi, odjechała do domu, gdzie ułożyła się wygodnie i oddała rozmyślaniom.
Sprawa przybrała taki obrót, jakiego się od pierwszej chwili spodziewała.
Jeszcze chwila, a komedja się skończy.
Przeciwko komu wystąpić... przeciwko królowej, czy przeciwko kardynałowi? Królowa nie będzie mogła oskarżać hrabiny de la Motte, gdy będzie musiała zapłacić za naszyjnik; list kardynała zwalniał Joannę od wszystkiego.
Gdyby nawet królowa zdołała porozumieć się z kardynałem, nie będą mieli dość odwagi, aby oskarżyć panią de la Motte, w której rękach spoczywała skandaliczna tajemnica. Królowa nie będzie chciała rozgłosu i uwierzy w nienawiść kardynała; ten zaś uwierzy w zalotność królowej; rozprawa odbywać się będzie przy drzwiach zamkniętych, a jeżeli tylko jakieś podejrzenie padnie na hrabinę de la Motte, skorzysta z niej, obrazi się i wyjedzie z Francji; pozostaną jej wszakże brylanty, wartości półtora miljona.
Kardynał będzie wiedział, że Joanna wzięła te kamieniej królowa też się domyśli, lecz naco zdałoby się rozgłaszać sprawę będącą w tak bliskim związku z parkiem i łazienkami Apolina.
Na akt obrony nie dosyć wszakże było jednego listu. Kardynał miał lekkie pióro, można będzie wydostać od niego więcej dowodów piśmiennych. Co się tyczy królowej, to jest bardzo możliwe, że wspólnie z panem de Charny kuje ona miecz na Joannę de la Motte!
Całe to zamieszanie zakończyć się może tylko ucieczką, Joanna o niej też myślała.
Zacznie się od terminu zapłaty jubilerów, wyniknie z tego monit; królowa uda się najpierw do pana de Rohan.
Ale jak się uda? Tylko przez Joannę, jej pomoc jest nieunikniona. Joanna więc uprzedzi kardynała i poprosi go o zapłacenie. Jeżeli jej odmówi, zagrozi mu ogłoszeniem jego listów... a wtedy zapłaci! Skoro dług będzie uiszczony, niebezpieczeństwo będzie usunięte. Co do rozgłosu, to dopomoże do uciszenia go intryga, na którą liczyć można... Kupić cześć królowej i honor księcia kościoła za półtora miljona — to bardzo tanio.
A dlaczego Joanna tak liczyła na pomoc intrygi. Dlatego, że kardynał był przekonany, iż trzykroć w nocy był w parku z królową — i że żadna siła, żadna powaga nie zdoła go do ustąpienia od tego przekonania.
W tej właśnie fazie rozmyślań doszła do okna i spostrzegła niespokojną Oliwję.
— Od nas to zależy — pomyślała Joanna, serdecznie pozdrawiając swoję wspólniczkę.
Patem zrobiła ruch umówiony, znaczący, żeby Oliwja zeszła wieczorem.
Joanna zastanawiała się nad tem, że Oliwja kochająca życie i świat, nie da się złamać i zniszczyć bez głośnej skargi.
Trzebaby koniecznie wymyślić jakąś bajkę, ktoraby ją zniewoliła do ucieczki, i drugą bajkę, dla której uciakłaby chętnie.
Oliwja była wprawdzie zachwycona towarzystwem swej nowej przyjaciółki, lecz zachwyt to był względny, gdyż tylko przez szyby okien wydawała jej się Joanna czarująca.
Szczera Nicolina wyjawiła swej przyjaciółce, że wolałaby wychodzić we dnie, gdyż milsze są dla niej zdarzenia rzeczywiste, niż teraźniejsze wycieczki nocne i fikcyjne królowanie.
Zdarzenia teraźniejsze — to była pani Joanna i jej pieszczoty; zdarzenia zaś rzeczywiste to pieniądze i Beausire.
W rozmowie z Nicoliną było najważniejszą rzeczą przekonać ją, że koniecznie należy usunąć dowody podstępu, popełnionego w parku wersalskim.
Noc nadeszła; Oliwja spotkała przyjaciółkę przy umówionych drzwiach.
Nicolina doskonale była przebrana — miała skromną suknię i szeroki płaszcz; Joanna była w przebraniu gryzetki; niktby ich nie potrafił poznać.
Oliwja ucałowała Joannę, która oddawała zawsze w dwójnasób dowody czułości.
— Ach, jakżem się nudziła — zawołała Oliwja — szukałam cię, wzywałam.
Kiedy niepodobna cię odwiedzać; naraziłabym ciebie i siebie na niebezpieczeństwo... Na samą myśl o niem drżeć muszę.
— Opowiedzże mi czemprędzej.
— Wiesz, że dużo masz nieprzyjemności.
— Tak jest, niestety!
— Chciałaś wychodzić, aby się trochę rozerwać.
— I przyjaźń twoja w tem mi pomogła.
— Pamiętasz także, że mówiłam ci o tym dość miłym oficerze z dworu królewskiego, trochę narwanym, który kocha się w królowej, do ciebie nieco podobnej?... Byłam do tego stopnia lekkomyślna, że zaproponowałam ci niewinną rozrywkę, polegającą na zażartowaniu sobie z biednego chłopca i na malej mistyfikacji, pozwalającej mu przypuszczać, że królowa jest nim trochę zajęta.
— Nie wspomnę już nic o tych dwóch przechadzkach nocnych w parku w towarzystwie tego biedaka...
Oliwja westchnęła.
— O tych dwóch przechadzkach, podczas których tak dobrze grałaś swoją rolę, że biedny kochanek zaczął sprawę traktować poważnie.
— Może to było nieuczciwe — odparła Oliwja, oszukiwałyśmy go, a on wcale nie zasługiwał na to, gdyż jest bardzo miłym człowiekiem.
— Otóż posłuchaj, całe zło nie w tem tkwi tylko, żeś go obdarowała różą, żeś pozwalała nazywać się Najjaśniejszą Panią, żeś dała mu ręce do ucałowania. To jeszcze nic nadzwyczajnego, ale... zdaje się, że to jeszcze nie było wszystko....
Oliwja zarumieniła się mocno, lecz ciemność nocy nie pozwalała dostrzec tego Joannie.
— Jakto? — zapytała Nicolina, dlaczego sądzisz, że to nie wszystko?
— Wszak widzieliście się potem raz jeszcze, — powiedziała Joanna.
— Byłaś przecież obecna i wtedy.
— Wybacz, Oliwjo; jak zwykle znajdowałam się zdala od was, udając, że was pilnuję, aby pomóc ci w twej roli: nie mogę więc wiedzieć, co tam zaszło w grocie. Wiem tylko, coś mi opowiedziała, a opowiedziałaś mi, żeście się przechadzali i rozmawiali, że całowanie rączek w dalszym ciągu miało miejsce.
— No, więc? — zapytała drżąc Oliwja.
— Ano zdaje się, że oficer opowiada, iż królowa przystała na coś więcej... Zdaje się, jakoby chwalił się w upojeniu, iż królowa dała mu niezbity dowód wzajemnej miłości.
— Boże mój, Boże! — szepnęła Oliwja.
— Nie narażałabyś się chyba na takie niebezpieczeństwo, nie zapytawszy mnie przedtem?
Oliwja zadrżała.
— Cóżby wynikło z tego — ciągnęła nieustraszona Joanna — gdybyś ty, kochająca Beausire’a, ty która korzystasz z dobrodziejstw hrabiego de Cagliostro, a nie chcesz słuchać wyznań jego miłosnych, gdybyś ty dała prawo mówić temu warjatowi, że...
— Ale zresztą?! — zawołała Nicolina — cóż stąd za niebezpieczeństwo?
— Kiedy idzie tylko o różę lub o pocałowanie ręki, niewielka jeszcze bieda, boć królowa rozporządza różami ze swego parku, boć w rękę pocałować może ją każdy jej poddany; lecz jeżeli prawdą jest, że przy trzeciem spotkaniu... ach, myśl ta spokoju mi nie daje!
Oliwja zacisnęła usta ze strachu.
— Cóż może z tego wyniknąć? — zapytała.
— Najpierw dowiedzą się, że nie jesteś królową, potem, ponieważ nadużyłaś podobieństwa do królowej i jej imienia... to nazywa się zbrodnią obrażenia majestatu, za którą czeka niemała kara.
Oliwja ukryła twarz w dłoniach.
— Ponieważ jednak, jak powiadasz, nie uczyniłaś tego, czem się ten warjat chwali i możesz dowieść tego, to za dwa pierwsze nadużycia czeka cię tylko kilka lat więzienia i później wygnanie.
— Więzienie! wygnanie! — zawołała wystraszona Oliwja.
— To można jeszcze naprawić; ja zachowam wszelką ostrożność i ukryję się dobrze...
— Czyż i ciebie mogą niepokoić?
— Ma się rozumieć! Ach, Oliwjo, ta mistyfikacja drogo nas będzie kosztować.
Oliwja zaczęła płakać i wyrzekać:
— Ja więc nigdy nie mogę mieć spokoju! ja zawsze jestem szalona! opętana jestem! Po jednem nieszczęściu sama zaraz szukam drugiego!
— Nie rozpaczaj, ale staraj się uniknąć skandalu.
— O, zamknę się u mego opiekuna! Możeby wyznać mu wszystko?
— Cóż za pomysł i... Człowiek, który z takimi względami jest dla ciebie, który cię kocha i czeka tylko na twoje skinienie, aby cię uwielbiać, byłby słusznie oburzonym, dowiedziawszy się, że uczyniłaś krok tak nierozważny.
— Mój Boże, masz słuszność.
— Co gorsza, rozgłos tej sprawy obudzi skrupuły twego opiekuna i kto wie, czy nie wyda cię, aby się zasłużyć u dworu?....
— Ach!
— Przypuśćmy tylko, że cię wypędzi, cóż się wtedy z tobą stanie?
— Wiem, że jestem zgubioną!
— A pan Beausire coby powiedział, gdyby się o wszystkiem dowiedział? — zapytała wyrafinowana Joanna, śledząc wrażenia, wywołane ostatniemi wyrazami.
— On mnie zabije! — zawołała Oliwja — wolę się więc sama zabić.
I zwracając się do Joanny, dodała:
— Ty nie możesz mi pomagać, skoro sama jesteś zagrożona?
Po krótkim namyśle Joanna odparła:
— W zakątku Pikardji mam małą własność ziemską; gdyby można było dostać się tam, nie zdradziwszy się przed nikim i dość wcześnie...
— Ależ ten warjat zna ciebie i wszędzie cię odnajdzie!
— O, skoro tylko ty będziesz schowana tak, żeby cię nie znaleziono, nie będę się już obawiała pana oficera.
— Wyjadę kiedy tylko zechcesz! — zawołała Oliwja.
— Musisz czekać, aż wszystko tak urządzę, iżby się ucieczka udała. Tymczasem nie pokazuj się nikomu, nawet i mnie unikaj.
— Dobrze. Wiele potrzeba ci czasu na przygotowania?
— Nie wiem jeszcze, ale zauważ, że do dnia wyjazdu nie pokażę się przy oknie; gdy mnie więc ujrzysz, bądź zaraz gotowa.
— Dzięki ci, dzięki, moja ty jedyna!
Kobiety, wolno idąc, powróciły na ulicę Sainte-Claude; Oliwja nie śmiała mówić, Joanna zaś tyle miała do obmyślania, że mówić nie mogła. Przy domu ucałowały się serdecznie, a Oliwja mocno przepraszała swą przyjaciółkę, że lekkomyślnością swą takie wywołała nieprzyjemności.

— Jestem kobietą — odparła pani de la Motte, przerabiając sławne „homo sum‘“ — słabostki kobiece nie są mi więc obce.

XXIX
UCIECZKA

Oliwja dotrzymała obietnicy, Joanna zaś osiągnęła to, czego pragnęła.
Nicolina żyła znów, jak uwięziona; zawsze kryła się za firanką lub za parawanikiem, zasłaniała okna do tego stopnia, że promienie słoneczne nie mogły przedostawać się.
Joanna przygotowywała wszystko, wiedząc, że nazajutrz przypada termin płatności pierwszej raty w sumie sto tysięcy liwrów, usiłowała zatrzeć za sobą wszelkie ślady, aby wtedy, gdy wybuch nastąpi, nie było żadnej poszlaki.
Pomysł był nader udatny, lecz dawał zarazem niezbity dowód jej winy.
Joanna postanowiła wytrwać na stanowisku.
Oto dlaczego nazajutrz po widzeniu się z Oliwją, hrabina około drugiej po południu ukazała się w oknie swojem, aby dać znać pseudo-królowej, że tego jeszcze wieczoru należy uciec.
Byłoby zbyt trudne opisać strach i radość Oliwji; potrzebę ucieczki wywoływało niebezpieczeństwo, możność zaś ucieczki, była zbawieniem. Oliwja, przesławszy Joannie wymownego całusa, zabrała się do przygotowań, których celem było zapakowanie kilku cennych drobnostek, darów swego protektora.
Joanna, porozumiawszy się z Oliwją, znikła, aby wyszukać powóz, któremu mogłaby powierzyć przyszłość panny Nicoliny.
To było wszystko, co najciekawszy obserwator mógł zauważyć pośród różnorodnych przebłysków sprytu dwóch przyjaciółek.
Słońce miało się ku zachodowi; story były zapuszczone, okna zamknięte... Cisza panowała zupełna, od czasu do czasu tajemniczy szmer przerywał jednostajność.
Jedenasta wybiła na dzwonnicy Ś-go Pawła, kiedy Joanna zajechała na ulicę Ś-go Ludwika w karetce pocztowej zaprzężonej w cztery silne konie. Miejsce na kozie zajmował jakiś człowiek, owinięty tajemniczym płaszczem.
— Joanna poleciła stangretowi zatrzymać się przy skręcie ulicy du Roi-Doré..
— Niechaj kareta tu czeka, kochany panie Réteau — powiedziała Joanna, — nie upłynie pół godziny, a przyprowadzę pewną osobę, która zajmie miejsce w powozie, i którą każesz zawieźć do domu mego w Ammiens. Tam oddasz osobę tę pod opiekę mego dzierżawcy Fontaine a, który już wie, co dalej przedsięwziąć.
— Stanie się podług rozkazu pani hrabiny.
— Zapomniałam zapytać pana czy masz bron przy sobie.
— Mam, pani hrabino.
— Pannie tej grozi niebezpieczeństwo ze strony pewnego warjata... może zechce zatrzymać ją w podroży.
— Cóż mam wtedy począć?
— Strzelisz w pierwszego, który stanie wam na drodze.
— Dobrze, pani hrabino.
— Żądałeś ode mnie dwudziestu luidorów za pewną rzecz, chętnie dam ci sto, nadto jeszcze zapłacę koszta podróży do Londynu, gdzie spotkamy się przed upływem trzech miesięcy.
— Może pani polegać na mnie.
— To dla twego dobra.
— Dla naszego, chcesz pani powiedzieć, — odparł pan Réteau, całując w rękę hrabinę. Zatem czekamy.
— A ja pobiegnę wyprawić wspomnianą damę.
Cała dzielnica pogrążona była we śnie; Joanna własnoręcznie zapaliła świecę, która podług umowy, oznajmić miała Oliwji, że godzina ucieczki wybiła.
— Oliwja jest uosobieniem ostrożności — pomyślała Joanna, widząc, że w oknach panuje zupełna ciemność.
Potem mignęła trzykroć zapaloną świecą. Nie wywołało to wrażenia, lecz Joannie zdawało się, iż słyszy jęk, pdobny do powiedzenia „tak“.
— Widocznie, nie zapaliwszy światła zejdzie — pomyślała Joanna, — tem lepiej. I sama także zeszła.
Drzwi się nie otwierały... Widocznie ciężkie pakunki utrudniały drogę Oliwji.
Ponieważ nikt się zjawiał, Joanna przybliżyła się do furtki ogrodowej, przyłożyło ucho, aby lepiej słyszeć, lecz nic nie słyszała.
Tak zeszedł kwadrans.
Joanna oddaliła się nieco, aby przypatrzeć się oknom, Zdawało się jej, że słabe światełko miga poza storami.
— Cóż ona robi, co robi?... Boże mój, czyżby nie zauważyła moich znaków?... Powtórzę je więc!...
I rzeczywiście, Joanna powróciła znów do swego pokoju i na nowo zaczęła manewr ze świecą, lecz nie odpowiedział jej żaden odpowiedni znak...
— Chyba że jest chora i ruszyć się z miejsca nie może, pomyślała rozgniewana Joanna. Ale nic nie pomoże.... musi dziś wyjechać czy żywa czy umarła.
W chwili, gdy wkładała klucz w dziurkę, zastanowiła się:
— A może jest tam kto?... — pomyślała. Nie może być... zresztą usłyszę głosy na schodach i zdążę zejść. Lecz jeżeli spotkam kogo na górze?... Oh!...
Przekręciła klucz i furtka otworzyła się.
Cicho było i ciemno... doszła więc spokojnie do sieni przy mieszkaniu Nicoliny.
Przez szparę wykradał się snop światła, przez drzwi słychać było niespokojne kroki.
Joanna stojąc, starała się zatrzymać oddech i słuchała. Nie rozmawiano, Oliwja więc była sama, chodziła, widocznie porządkowała.
Joanna ostrożnie, pocichutku zastukała we drzwi.
— Oliwjo — rzekła — przyjaciółko kochana!... z radością usłyszała, że kroki się przybliżają.
Drzwi otworzyły się, światło otoczyło Joannę, ujrzała przed sobą mężczyznę, trzymającego w ręce kandelabr. Krzyknęła i zakryła twarz.
— Oliwja?... — powtórzył mężczyzna — czyż nie ty nią jesteś?...
Przy tych słowach odchylił płaszcz hrabiny.
— A!... pani hrabina de la Motte!.... — zawołał. — doskonale udając zdziwienie.
— Pan de Cagliostro!... — zawołała, chwiejąc się Joanna; była bliską zemdlenia. Przewidziała różne, najróżnorodniejsze niebezpieczeństwa, tego jednakże nie spodziewała się wcale. Narazie myślała, że niebezpieczeństwo niezbyt jest wielkie, zauważywszy jednak ponury wygląd tego dziwaka Cagliostra, niezmierny strach nią owładnął.
Cagliostro podał jej uprzejmie rękę i zapraszał ją do zajęcia miejsca.
— Czemu zawdzięczam zaszczyt odwiedzin pani?... — zapytał głosem pewnym.
— Panie — bąknęła intrygantka, nie mogąc oderwać oczu od Cagliostra, panie... przyszłam tu, szukając...
— Pozwól pani, że zadzwonię na służbę i że dam im reprimendę za brak przezorności, za to że nie wskazali drogi tak godnej osobie!...
Joanna zadrżała i sięgnęła po rękę hrabiego.
— Trafiłaś pani właśnie na odźwiernego niemca, który upija się i obowiązku zaniedbuje.
— Nie gniewaj się, hrabio na niego — rzekła swobodniej już Joanna, nie domyślając się pułapki.
— Wszakże on pani otworzył?...
— Zdaje się... ale przyrzekłeś pan nie gniewać się na niego.
— Dotrzymam chętnie obietnicy — odparł śmiejąc się Cagliostro, — lecz, hrabino, zechciej wytłumaczyć mi twoje odwiedziny.
— Przyszłam — pospieszyła odpowiedzieć, — aby dowiedzieć się od pana o pewnych pogłoskach.
— O jakich pogłoskach, hrabino?...
— Jesteś pan — rzekła Joanna, — przyjacielem Jego Eminencji, kardynała de Rohan.
— Rzeczywiście, pani, jestem w dość dobrych stosunkach z kardynałem.
— Chciałam więc poinformować się co do...
— Co do czego?... — zapytał Cagliostro z odcieniem ironji.
— Powiedziałam, że kwestja jest drażliwa, panie hrabio, nie nadużywaj więc... Wiesz pan, że kardynał de Rohan daje mi dowody pewnego przywiązania, pragnęłabym wiedzieć, jakie rozmiary przybrać one zdolne. Mówią, hrabio, że umiesz czytać w głębiach niedocieczonych... w głębiach serca i rozumu...
— Mów trochę jaśniej, hrabino — rzekł Cagliostro — abym rzeczywiście mógł czytać w głębi twego serca i rozumu.
— Panie, mówią, że Jego Eminencja kocha kogoś bardziej, niżeli mnie; mówią, że kocha osobę z najwyższej sfery; mówią nawet...
Cagliostro spojrzał na Joannę tak, że ta myślała, iż kilka błyskawic przed nią mignęło.
— Czytam naprawdę w ciemnościach, lecz trzeba mi pomagać, jeżeli dobrze mam czytać, zechciej mi więc pani odpowiedzieć na następujące pytania:
— Jakim sposobem przybyłaś pani tutaj do mnie?... Wszak nie tu mieszkam. Jakim sposobem weszłaś?... Wszak nie ma tu ani pijanego odźwiernego, ani też służby. A jeśli nie mnie oszukałaś, to kogo?... Nie odpowiadasz?... Pomogę sprytowi pani.... — rzekł, a po chwili dodał: — Weszłaś, dzięki kluczowi, który czuję w twej kieszeni... oto jest. Przybyłaś, szukając młodej kobiety, którą przez dobroć tu ukrywałem.
Joanna zachwiała się, jak drzewo podcięte.
— A gdyby tak było? — zapytała zcicha, — jakąż popełniłam zbrodnię?... Czyż nie wolno kobiecie odwiedzać kobietę?...
— Mówisz pani tak — odparł Cagliostro, bo wiesz dobrze, że kobiety tej już tu niema.
— Jej tu niema... — powtórzyła wystraszona Joanna, — Oliwji już tu niema?...
— Jakto, czy nie wie pani, że odjechała?... a przecież pomagałaś do jej porwania?...
— Do porwania pomagałam?... Ja?... — zawołała Joanna, w którą znów wstępowała otucha.
— Porwano ją, a pan mnie oskarża?...
— Nietylko oskarżani, lecz przekonywam panią o prawdzie słów moich — odparł Cagliostro.
Wziął ze stołu bilecik i podał go Joannie. Adresowany był do niego, a brzmiał tak:

„Panie i wspaniałomyślny protektorze!...

Wybacz mi, że cię opuszczam, ale wiesz, że kocham nadewszystko pana de Beausire; ten właśnie przybył, aby mnie zabrać; idę więc z nim. Adieu“.
— Beausire!.. — zawołała osłupiała Joanna, — Beausire!... Przecież on nie znał jej adresu!...
— Owszem, pani, znał go, — odparł Cagliostro, podając drugi bilecik, który wyjął z kieszeni, oto papier jaki znalazłem na schodach, gdym, jak zwykle, szedł w odwiedziny. Widocznie liścik ten wypadł z kieszeni pana de Beausire‘a.
Hrabina, w dreszczach cała, czytała:
„Pan de Beausire spotka pannę Oliwję na ulicy S-go Klaudjusza, przy rogu bulwaru, oczekiwać tam będzie i natychmiast z nią odjedzie. Szczera przyjaciółka podała mu tę radę... podobno czas potrzebny nadszedł“.
— Ale któż napisał ten bilecik? — zapytała.
— Najwidoczniej pani, szczera przyjaciółka Oliwji.
— A jakże on się tu dostał? — zapytała znów, patrząc z wściekłością na niewzruszonego Cagliostra.
— Czyż przy pomocy pani klucza, wejść nie można: odparł Cagliostro.
— Te domysły są bardzo przekonywające, — rzekła Joanna — ja zaś mam tylko podejrzenia.
— O, i ja podejrzewam również dobrze... — zauważył Cagliostro, i przy tych słowach wykonał ruch żegnający.
Joanna schodziła ze schodów... przedtem było na nich pusto i ciemno; teraz na drodze swej spotkała ze dwudziestu kamerdynerów i mnóstwo światła. Cagliostro głośno i przy służbie kilkakrotnie wymówił do niej:
— Pani hrabino de la Motte.

Wyszła, ziejąc złość i zemstę, jak bazyliszek zieje jad i ogień.

XXX
LIST I POKWITOWANIE

Nazajutrz był ostateczny termin płatności jubilerom pierwszej raty przez królowę.
Ponieważ pismo królowej, zalecało ostrożność, czekali, aż przyniosą im sumę 500,000 liwrów.
Jak dla wszystkich kupców, nawet najbogatszych, suma taka była dla jubilerów kwotą niemałej wagi, przygotowali więc najstaranniej napisane pokwitowanie.
Jubilerzy przepędzili noc okrutną, oczekując posłannika królowej. Marja Antonina musiała się ukrywać, może więc pieniądze przybędą dopiero po północy.
Brzask dnia, niestety, rozproszył marzenia jubilerów. Jubiler Bossange chciał być wprowadzony do królowej, naco mu powiedziano, że skoro nie ma listu audjencyjnego, posłuchania mieć nie może.
Zdziwiony był i niespokojny, zaczął natarczywie nalegać; umieszczono go narazie w miejscu, gdzie królowa przechodzi, wracając z przechadzki po Trianon.
Marja Antonina pod wrażeniem jeszcze owego zajścia z Charny’m, zajścia — przy którem stała się jego kochanką, nie będąc jego metresą, była wesoła i swobodna, gdyż znalazła nowy w życiu urok, zdziwiła się więc, spostrzegając Bossange, którego wygląd, miał w sobie skruchę i uszanowanie. Królowa uśmiechem tak łaskawym odpowiedziała na ukłon, że Bossange zdobył się na odwagę i poprosił o chwilę posłuchania, które mu królowa wyznaczyła na drugą po południu, to jest na poobiedzie.
Gdy druga wybiła, Bossange był na stanowisku; wprowadzono go natychmiast do buduaru królowej.
— No i cóż, panie Bossange — zawołała Marja Antonina, zdala go spostrzegłszy — czy chcesz pan mówić ze mną o naszyjniku. Doprawdy, nie masz pan szczęścia, mój panie...
Bossange myślał, że królowa obawia się, iż ktoś podsłuchuje, zrobił więc minę przebiegłą i patrząc wokoło, odparł:
— Tak jest, Najjaśniejsza Pani.
— Czegóż pan szukasz? Masz pan jaką tajemnicę? — zapytała zaciekawiona królowa.
— Nie, — odpowiedział, zbity tem przypuszczeniem.
— Zapewne taka tajemnica, jak ostatnia: klejnot rzadkiej i piękności i wartości; nie bój się pan, nikt nas nie słyszy.
— W takim razie mogę powiedzieć Waszej Królewskiej Mości...
Jubiler przybliżył się z uroczym uśmiechem.
— Mogę powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, że zapomniała o nas wczoraj...
— Zapomniałam o was? Jakto? — zapytała królowa.
— Wczoraj był... termin płatności...
— Termin płatności! Jaki termin?
— Wybaczy Wasza Królewska Mość, że ośmielam się... może popełniam niestosowność... może królowa nie jest przygotowana... to byłoby nam przykro, ale...
— Ależ, panie Bossange! — zawołała królowa nie rozumiem nic zgoła..
— Wasza Królewska Mość widocznie zapomniała, co wcale nie jest dziwnem, przy różnorodnych jej zajęciach.
— Ale co zapomniałam?
— Wczoraj przypadała nam pierwsza rata za naszyjnik — wybąknął nieśmiało Bossange.
— Więc sprzedałeś pan ten naszyjnik? — zapytała królowa....
— Ależ... — bąknął Bossange, patrząc ze zdziwieniem na królowę — zdaje się, że sprzedaliśmy.
— A ci, kitórzy go kupili, nie zapłacili, tem gorzej panie Bossange. Trzeba, żeby tak zrobili jak i ja: jeżeli nie mogą zapłacić za naszyjnik, powinni oddać go, zostawiając panu zadatek.
— Co, Najjaśniejsza Pani powiedzieć raczyła. zapytał, jakby ogłupiały.
— Mówię, że gdyby dziesięciu kupujących ten naszyjnik, oddawało go tak, jak ja, zostawiając panu zadatek ćwierć miljonowy, zarobiłbyś pan dwa miljony i naszyjnik w dodatku.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł jubiler w potach cały mówi zatem, że zwróciła nam naszyjnik?...
— No, tak jest — odparła spokojnie królowa. — Cóż panu jest?
— Najjaśniejsza Pani zaprzecza, że kupiła naszyjnik?
— Cóż za komedję odgrywamy? — zapytała surowo królowa. — Czyż nieszczęsny ten naszyjnik ciągle komuś spokój odbierać musi?...
— Zdawało mi się — rzekł Bossange, drżąc na całem ciele — że królowa twierdzi, iż oddala nam naszyjnik.
— Na szczęście — rzekła — mam coś takiego, co pamięć panu powróci, gdyż, jak widzę, łatwo pan zapomina, że nie wyrażę się dobitniej.
Powiedziawszy to, podeszła do kasetki, z której wyjęła bilecik, a przebiegłszy go oczyma, podała go Bossangowi.
Twarz tegoż najpierw miała wyraz niedowierzania, potem wyraz ten zmienił się na wyraz okropnego strachu.
— Więc przyznajesz się pan do tego pokwitowania, w którem najwyraźniej oznajmiasz, że odebrałeś naszyjnik... A może zapomniałeś pan, jak się nazywasz?
— Ależ, Najjaśniejsza Pani — zawołał, dusząc się ze strachu i złości — ja nie podpisałem tego pokwitowania!
— Zaprzeczasz pan?... — zawołała królowa.
— Stanowczo! Gdybym nawet wolność mą i życie miał postradać, nie mogę nic innego powiedzieć; nie podpisałem tego.
— Więc jakże — odparła, blednąc królowa, czy ja pana okradłam? Czy ja mam pański naszyjnik?
Bossange poszperał w portfelu i wyjął list, który podał królowej.
— Sądzę — rzekł głosem pełnym uszanowania, lecz wzruszonym — że Najjaśniejsza Pani nie napisałaby tego kwitu, tego przyznania się do długu, gdyby zwróciła naszyjnik.
— Jakto! — zawołała królowa — jam tego nie pisała! To wcale nie moje pismo!
— Wszak podpis jest — zauważył Bossange.
— Marie-Antoinette de France... ależ pan zmysły postradałeś!. Czyż ja jestem: de France? Przecież jestem arcyksiężniczką austrjacką! Absurdem jest wierzyć, że ja to pisałam! Ej, panie Bossange, żarcik jest zbyt gruby powiedz pan to swoim fałszerzom.
— Moim fałszerzom?... — jęknął jubiler bliski przy tych słowach omdlenia — Najjaśniejsza Pani podejrzewa mnie?
— Wszakże pan podejrzewa mnie, Marję Antoninę. odparła królowa z godnością.
— A ten list? — zauważył jeszcze, wskazując bilecik, który trzymała królowa.
— A to pokwitowanie? — odparła monarchini wskazując bilecik, trzymany przez jej gościa.
Bossange zmuszony był oprzeć się o fotel; cały pokój obracała się dokoła niego.
— Oddaj mi pan pokwitowanie — rzekła królową, a ja oddam panu list z podpisem „Marie-Antoinette de France“. Prokurator objaśni pana, jaką wartość ma ten podpis.
Przy tych słowach, wyrwała z jego rąk pokwitowanie, a rzuciła mu list, poczem wyszła do sąsiedniego pokoju, zostawiając nieszczęśliwego Bossange, który wbrew etykiecie upadł na fotel.
Po chwili przyszedł do siebie, zerwał się na równe nogi i popędził do wspólnika Bochnera, czekającego nań w powozie. Opowiadanie jego tak brzmiało, że Bochner sam go zaczął podejrzewać. Lecz szczegóły kilkakrotnie powtórzone, powróciły mu wiarę i zaczął targać perukę, Bochner zaś targał własną czuprynę.
Nie można jednakże dzień cały przesiedzieć w pojeździe; otóż jubilerzy postanowili wspólnie udać się do pałacu i wybłagać jakiekolwiek objaśnienia od królowej. Skierowali też zaraz swe kroki w stronę zamku, a byli w opłakanym stanie. W tem zachodzi im drogę jeden z oficerów dworu i oznajmia, że królowa chce pomówic z nimi.

Wprowadzono ich natychmiast.

XXXI
JUBILEROWIE

Królowa oczekiwała ich z widoczną niecierpliwością, a spostrzegłszy, zawołała:
— A, i pan Bochner; poszukałeś pan sobie pomocy, panie Bossange; bardzo dobrze!
Bochner nic nie odpowiedział; za wiele trapiło go myśli. W takim razie najlepiej szukać ratunku w ruchach: Bochner padł też do nóg Marji Antoniny.
Ruch to był wymowny. Bossange natychmiast poszedł w ślady swego wspólnika.
— Panowie! — rzekła królowa. — Nie ulega wątpliwości, że tak panowie, jak i ja, jesteśmy ofiarami tajemnicy, która zresztą przestaje już być dla mnie tajemnicą.
— A, Najjaśniejsza Pani — zawołał Bochner, zachwycony słowami królowej — już nas Najjaśniejsza Pani nie posądza o... Ach! jakiż brzydki wyraz... o fałszerstwo!
— Również przykry jest on dla mnie jak i dla pana, zapewniam go o tem — rzekła królowa. — Odpowiadaj pan na moje pytania: Nie otrzymałeś pan brylantów?.
— Nie odebraliśmy ich — odpowiedzieli równocześnie jubilerzy.
— No, więc zależy wam zatem na wiadomości, komu ja je wręczyłam. Nie widzieliście panowie hrabiny de la Motte?
— Widzieliśmy ją, Najjaśniejsza Pani.
— Nie oddała panom nic ode mnie?
— Nic, Najjaśniejsza Pani; powiedziała tylko: „Czekajcie“.
— A kto przyniósł list ode mnie?
— Ten list? — odparł Bochner — ten list przyniósł nam w nocy jakiś nieznany posłaniec królewski.
— Aha, więc dowód, że nie przybywał ode mnie.
Zadzwoniła, zjawił się kamerdyner.
— Poprosić panią hrabinę de la Motte — rzekła królowa spokojnie.
— I nie widzieliście panowie nikogo — mówiła dalej może kardynała de Rohan?
— Tak, Najjaśniejsza Pani; kardynał de Rohan był się dowiadywać....
— Bardzo dobrze — odparła królowa — nie szukajmy dalej. Kiedy i kardynał de Rohan w sprawę tę jest wmieszany, nie potrzebujecie się martwić panowie. Odgaduję wszystko: pani de la Motte, mówiąc „czekajcie“, chciała... Nie, nie odgaduję i odgadywać nie chcę... Idźcie tylko panowie ido kardynała de Rohan i opowiedzcie mu to, coście mnie powiedzieli; nie traćcie czasu i nadmieńcie, że wiem o wszystkiem.
Bossange zdobył się na małą uwagę:
— Wasza Królewska Mość miała w ręku fałszywe pokwitowanie, a fałszowanie kwitów jest zbrodnią...
Marja Antonina ściągnęła brwi.
— Rzeczywiście, kiedyście panowie nie odebrali naszyjnika, kwit istnieje nieprawnie — rzekła królowa — ale chcąc skonstatować nieprawność tego kwitu, muszę stawić przed wami osobę, której powierzyłam zwrot brylantów.
— Słusznie... Najjaśniejsza Pani — odparł Bossange — my, uczciwi kupcy, nie lękamy się światła prawdy.
— Idźcie więc, panowie, szukać tego światła prawdy u kardynała de Rohan; on tylko może nas objaśnić.
Pożegnała ich, a gdy odeszli, trawiona niecierpliwością, posyłała raz za razem po hrabinę de la Motte.
Nie będziemy jej towarzyszyć w tych poszukiwaniach i podejrzeniach, lecz pozostawimy ją, aby wraz z jubilerami wyświetlić upragnioną prawdę.
Kardynał był w domu; zajęty był odczytywaniem małego liściku, tylko co, niby to z Wersalu, przysłanego przez hrabinę de la Motte.
List był niemiły: odejmował kardynałowi wszelką nadzieję; nalegał nań, aby nie pokazywał się w Wersalu; odwoływał się do jego wspaniałomyślnej prawości, która pomoże mu zapomnieć o stosunkach, jakie stały się niemożliwe.
Odczytując te wyrazy, Rohan wściekał się; rozważał każde słowo, jakby żądając zdania sprawy od papieru, ni którym okrutna ręka takie zadawała mu ciosy.
— Oto — rzekł — mam cztery listy od niej; jeden niesprawiedliwszy i bardziej tyranizujący od drugiego, Usłuchała mnie dla kaprysu, ależ to ubliżenie, które wybaczę wtedy tylko, gdy je okupi nowym kaprysem.
I biedny oszukany odczytywał z zapałem listy, w których surowość znakomite przybierała rozmiary.
Ostatni był arcydziełem okrucieństwa; przebijał nawskroś serce biednego kardynała, który był do tego stopnia zakochany, że duchem przeciwieństwa, znajdował rozkosz w odczytywaniu tych zimnych wyrazów, pochozdących według zapewnień hrabiny de la Motte — z Wersalu.
W tej właśnie chwili kazali się zameldować jubilerzy, Kardynała mocno zdziwiły ich nalegania: trzykroć już powiedział kamerdynerowi, że nie przyjmuje, a ten poraz czwarty wszedł z oznajmieniem, że Bochner i Bossange koniecznie muszą się widzieć.
— Cóż to znaczy? — pomyślał kardynał. — Wprowadzić ich.
Weszli; ich zmieniony wyraz twarzy świadczył o ciężkiej walce, jaką musieli staczać moralnie i fizycznie.
— Cóż znaczy, panowie jubilerowie, ten gwałt! — zawołał kardynał — wszak nic wam się ode mnie nie należy?
To przyjęcie ostudziło wspólników.
— Czy sceny jakie przebyli u królowej mają się i tu powtórzyć? — pytał Bochner spojrzeniem Bossange‘a.
— O nie!... — odparł Bossange, poprawiając odważnie perukę — jestem na wszystko przygotowany.
I postąpił groźnie naprzód, Bochner zaś, mniej śmiały, pozostał w tyle.
— Wasza Eminencjo — rzekł zrozpaczony Bochner, prosimy o sprawiedliwość i współczucie

— Panowie — odparł de Rohan — jeżeli jesteście warjatami, to każę was wyrzucić oknem, jeżeli zaś nie jesteście warjatami, to w takim razie wskażę wam drzwi tylko. Wybierajcie...
Baron dotknięty apopleksją, wydał ostatnie tchnienie.
— Wasza Eminencjo, myśmy nie zwarjowani, lecz okradzeni.

— Cóż mnie to ohchodzi?.. — odparł kardynał de Rohan — przecież ja nie jestem szefem policji.
— Ale miałeś pan naszyjnik w swoich rękach — rzekł Bochner płaczliwie — będziesz pan musiał świadczyć...
— Miałem naszyjnik? — zapytał kardynał — czyż ten naszyjnik został skradziony?...
— Tak jest, Wasza Eminencjo.
— I cóż na to królowa? — zapytał zaciekawiony kardynał.
— Królowa przysłała nas do pana.
— To bardzo uprzejmie z jej strony. Ale cóż ja poradzę?
— Pan może wiele dla nas uczynić; pan może powiedzieć nam, co się stało z naszyjnikiem?
— Ej, panie Bochner — mógłbyś pan tak mówić, gdybym należał do bandy złodziejów, która skradła naszyjnik królowej.
— Nie królowej go ukradziono.
— Boże mój! komuż więc?
— Królowa zaprzecza, że go miała w posiadaniu.
— Jak to zaprzecza! Wszakże macie jej pokwitowanie.
— Królowa twierdzi, że kwit jest sfałszowany.
— Królowa dlatego zapewnie zaprzeczyła, że ktoś trzeci was słuchał — rzekł kardynał.
— Nikt nie słuchał... Ale to nie wszystko...
— Cóż jeszcze?
— Królowa nietylko zaprzeczyła, nietylko oznajmiła, że kwit jest sfałszowany, lecz pokazała nam nasze pokwitowanie, jakobyśmy naszyjnik odebrali.
— Pofałszowane oba kwity... i mówisz pan, że ja wiem o tem?
— Bezwarunkowo!... bo wszakże przyszedłeś pan utwierdzić nas w tem, co hrabina de la Motte nam powiedziała, a wiedziałeś pan, że naszyjnik daliśmy dla królowej.
— To sprawy bardzo poważne — rzekł kardynał, gładząc ręką czoło — porozumiejmy się... — Kupiłem w imieniu królowej naszyjnik i dałem ćwierć miljona zadatku... Sprzedaż podpisana była przez królowę, jakeś pan mówił, raty zostały oznaczone przez nią, i ubezpieczone jej podpisem.
— Jej podpisem?... więc to jest podpis królowej?
Jubilerzy pokazali list, który kardynał przebiegł oczyma.
— Ależ! — zawołał — jesteście dziećmi! Marie-Antoinę de France... Przecież królowa jest córką dwom Austrjackiego! Okradziono was: pismo i podpis są sfałszowane.
— Więc w takim razie musi hrabina de la Motte wiedzieć o oszuście i złodzieju! — zawołali zrozpaczeni jubilerzy.
Prawda ta ocuciła kardynała.
Zadzwonił i dał rozkaz taki sam jak królowa.
Ludzie rozbiegli się w pogoń za Joanną, której powóz nie mógł jeszcze być daleko.
— Pani hrabina de la Motte — wołali ochrypli jubilerzy — tak, tak ona nas zgubiła!
— Pani de la Motte jest osobą tak prawą, tak uczciwą, że zabraniam ją podejrzewać.
— Ale przecież ktoś jest winien — odparł zrozpaczony Bochner — ktoś przecież napisał te dwa sfałszowane dokumenty.
— Czyż ja je wystawiłem? — zapytał wyniośle kardynał.
— Wasza Eminencjo, nie mówimy tego bynajmniej Prosimy tylko o objaśnienia!
— Ależ ja sam pragnę objaśnień!
— Wasza Eminencjo, cóż mamy odpowiedzieć królowej, która jest również oburzona, jak i my... Twierdzi, że pan lub pani de la Motte macie naszyjnik.
— Tak! — zawołał kardynał, blady ze wstydu i złości, — powiedzcie więc królowej, że... Albo nie... nie mówcie lepiej nic i tak już dość hałasów. Ale jutro... jutro będę odprawiał nabożeństwo w Wersalu; przyjdźcie tam, a zobaczycie, że przybliżę się do królowej i zapytam, czy naszyjnik nie jest w jej posiadaniu, a jeżeli mi zaprzeczy, wtedy, panowie, ja wam zapłacę, bo jestem de Rohan!
— Więc jutro?... Nieprawdaż, Wasza Eminencjo? — zapytał Bochner.

— Jutro o jedenastej rano, w kaplicy wersalskiej — odparł kardynał.

XXXII
SZERMIERKA I DYPLOMACJA

Nazajutrz około — dziesiątej rano, wjechał do Wersalu powóz z herbami pana de Breteuil.
Czytelnicy przypomną sobie, że pan Breteuil był rywalem i nieprzyjacielem pana de Rohan i tylko czekał na to, aby wywołać upadek kardynała.
Pan de Breteuil, który już przed godziną posłał prosić o posłuchanie u króla, zastał monarchę przy ubieraniu się na mszę.
— Przykro mi niezmiernie — zaczął minister — że muszę zachmurzyć spokój Najjaśniejszego Pana. Jestem, doprawdy, zakłopotany; nie wiem, jakby to Najjaśniejszemu Panu opowiedzieć; sprawa ta nie należy do mego wydziału... jestto kradzież, a zatem jedynie powinna martwić szefa policji...
— Kradzież! — zawołał król. — Jesteś pan dozorcą pieczęci państwa, a złodzieje prędzej czy później ze sprawiedliwością spotkać się muszą. Sprawa więc należy do wydziału pańskiego, mów pan, słucham.
— Czy Wasza Królewska Mość słyszał o naszyjniku brylantowym? — Naszyjnik Bochnera? — Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Naszyjnik, który królowa mu zwróciła?...
— Waśnie, o nim mowa.
— Najjaśniejszy Panie — zauważył pan de Breteuil, niezrażając się tem, że wiele narobi złego — właśnie ten naszyjnik został skradziony.
— O! to szkoda — odparł król — to była rzecz drogocenna, lecz łatwo poznać takie brylanty; nikt ich nie zmniejszy i policja je znajdzie napewno.
— Najjaśniejszy Panie, nie idzie tylko o samą kradzież, lecz i o pogłoski... Najjaśniejszy Panie, twierdzą, że królowa naszyjnik zatrzymała.
— Jakto zatrzymała? W mojej obecności odmówili kupna, nie chciała wcale nań patrzeć.
— Najjaśniejszy Panie, nie dobrze się wyraziłem; potwarze rzucane na rządzących są zawsze tak niejasne, że wyrazić je, byłoby obrazą dla uszu królewskich. Wyraz „zatrzymała“...
— Panie de Breteuil — przerwał z uśmiechem król — nie powiedzieli chyba, że królowa naszyjnik brylantowy „ukradła“.
— Najjaśniejszy Panie — odparł pan de Breteuil — mówią, że królowa zgodziła się później na kupno; mówią — nie potrzebuję chyba nadmieniać, jak dalece szacunek mój i przywiązanie dla dworu potępia niegodziwe te przypuszczenia — mówią, że, jubilerzy mają list Jej Królewskiej Mości, w którym Najjaśniejsza Pani potwierdza, że naszyjnik zatrzymuje...
Król zbladł.
— Tak mówią?... — powtórzył — ale czegóż nie mówią? Pomimo to jednak, dziwię się bardzo. Gdyby nawet królowa poza moimi plecami kupiła naszyjnik, nie widziałbym nic złego. Królowa jest kobietą, a naszyjnik był rzadkiej piękności.
Baron pochylił się na te szlachetne słowa króla. Lecz Ludwik XVI udawał tylko stanowczość, w chwilę już po jej okazaniu był niespokojny i chwiejny.
— Cóżeś pan mówił o kradzieży? Zdaje mi się, żeś pan powiedział... kradzież... Gdyby naszyjnik był w rękach królowej, nie mogłoby być mowy o kradzieży. Gdzież logika?...
— Gniew Najjaśniejszego Pana — odparł baron — nie dał mi dokończyć...
— Mów pan, mów wszystko; powiedz nawet, że królowa sprzedała naszyjnik żydom... Biedna królowa często potrzebuje pieniędzy, a ja ich nie zawsze jej dostarczam.
— Na to właśnie chciałem zwrócić twoją uwagę, Najjaśniejszy Panie. Królowa kazała przez pana de Calonne prosić o pięćset tysięcy franków, a Wasza Królewska Mość odmówiła. Mówią właśnie, że suma ta służyć miała na zapłacenie pierwszej raty przynależnej za naszyjnik. Królowa nie miała pieniędzy, więc nie mogła zapłacić. Właśnie tu zaczyna się sprawa, którą obowiązek nakazuje mi opowiedzieć Waszej Królewskiej Mości.
— Co — zawołał król — tu się sprawa dopiero zaczyna?
— Mówią, Najjaśniejszy Panie, że królowa udała się do kogoś o pożyczkę pieniężną.
— Dziwy jakieś pan mi mówi, panie de Brteteuil. A — już zgaduję... tkwi w tem intryga zagraniczna; królowa żądała pieniędzy od brata lub od kogo z rodziny... Czuje w tem Austrję...
— Lepiej byłoby, gdyby tak było — odparł de Breteuil.
— Jakto, lepiejby było... więc od kogóż królowa żądała pożyczki?
— Nie śmiem... Najjaśniejszy Panie...
— Dziwię ci się, mój panie — rzekł król — przybierając ponownie ton królewski — mów pan natychmiast, nazwij mi tego wierzyciela?
— Pan de Rohan, Najjaśniejszy Panie.
— I pan nie wstydzisz się wymieniać pana de Rohan, najzupełniej zrujnowanego?
— Najjaśniejszy Panie — rzekł de Breteuil, spuszczając oczy.
— Ton mowy pańskiej nie podoba mi się wcale — odparł król — musisz się pan wytłumaczyć, panie strażniku pieczęci państwa....
— Za nic w świecie, Najjaśniejszy Panie; nic nie zdoła wycisnąć z ust mych słów, ubliżających czci mego króla i mojej królowei.
Ludwik XVI zmarszczył brwi.
— Pan de Roban! — szepnął — ależ to nieprawdopodobieństwo... Kardynał pozwala to mówić?
— Wasza Królewska Mość raczy przekonać?ie; pan de Rohan umawiał się z iubilerami Bochnerem i Bossangem: pan de Rohan zajmował się sposobami regulacji kupna.
— Czyżby tak było rzeczywiście? — zawołał król przejęty smutkiem i zazdrością.
— Powieść tego łatwo może najzwyczajniejsze śledztwo; obowiązuję się wyśledzić wszystko...
— Obowiązujesz się pan?
— Tak, biorę to na moją odpowiedzialność, Najjaśniejszy Panie.
Król wielkiemi krokami chodził po pokoju.
— Okropne to sprawy — rzekł — lecz nie widzę jeszcze kradzieży.
— Najjaśniejszy Panie, jubilerzy mają pokwitowanie, podpisane przez królowę, musi ona więc mieć naszyjnik...
— A! — zawołał król, a w głowie jego brzmiała nadzieja — królowa zaprzecza... Breteuil...
— Najjaśniejszy Panie, wszak zawsze dawałem dowody tego, że poważam, że uwielbiam królowę, czułbym się też bardzo nieszczęśliwy, gdybym przypuszczał, że Wasza Królewska Mość, nie widzi szacunku mego i przywiązania dla najniewinniejszej z niewiast.
— W takim razie oskarżasz pan tylko pana de Rohan?.. To ciężkie oskarżenie, baronie.
— Może upadnie ono wobec śledztwa, lecz to jest koniecznie potrzebne. Pomyśl, Najjaśniejszy Panie, że królowa twierdzi, iż nie ma naszyjnika, że jubilerzy obstają, jakoby naszyjnik królowej sprzedali; naszyjnika znaleźć nie można, ktoś powiedział „kradzież“... i słowo to wytrącił pomiędzy nazwiska królowej i pana de Rohan.
— Prawda, panie Breteuil, ta sprawa musi być wyjaśniona. Ależ... Boże mój! Czy to tam pod galerją nie przechodzi właśnie pan de Rohan?
— Nie, Najjaśniejszy Panie; pan de Rohan teraz jeszcze nie może iść do kaplicy. Niema jeszcze jedenastej, a ponieważ pan de Rohan dziś odprawia nabożeństwo, byłby w szatach pontyfikalnych... Nie on przechodzi, Wasza Królewska Mość ma jeszcze półtorej godziny czasu. Pozwól mi, Najjaśniejszy Panie, dać ci jedną radę: nie rozgłaszaj tej sprawy, nie pomówiwszy z królową.
— Słusznie — zauważył król — ona powie mi prawdę. Usiądź pan, panie de Breteuil i opowiedz mi wszystko: okoliczności oskarżające i łagodzące.
— Przygotowałem już wszystko i mam w portfelu, mam nawet dowody...
— Do dzieła więc, tylko zapowiem, aby nam nie przeszkadzano.
Król wydał rozporządzenia, poczem znów wyjrzał z okna.
— Ale teraz — rzekł — naprawdę już kardynał idzie.
Breteuil wstał, przybliżył się do okna i ujrzał pana de Rohan w stroju kardynała-arcybiskupa.
— Dobrze, że jest! — zawołał król, wstając.
— Bardzo dobrze — powtórzył baron — wytłumaczenie nastąpić może bez zwłoki.
W portfelu starannie zebrane było wszystko, coby mogło wpłynąć na upadek kardynała. Król coraz więcej widział dowodów winy pana de Rohan, lecz nie widział wcale dowodów niewinności królowej. Dokuczało mu to bardzo... Nagle rozległy się krzyki... Król zaczął uważnie przysłuchiwać się, baron przerwał czytanie.
Oficer dworu zapukał do drzwi królewskich.
— Co to się stało? — zapytał zdenerwowany monarcha.
— Najjaśniejszy Panie, Jej Królewska Mość, pragnie widzieć się z Najjaśniejszym Panem.
— Widocznie coś zaszło — rzekł król, blednąc. Spieszę do królowej; czekaj pan tu na nas.

— Dobrze... rozwiązanie sprawy już bliskie, — szepnął nadzorca pieczęci państwa.

XXXIII
SZLACHCIC, KARDYNAŁ I KRÓLOWA

W chwili, kiedy pan de Breteuil wchodził do króla, pan de Charny, blady i wzruszony, kazał prosić królowę o posłuchanie.
Marja Antonina ubierała się, lecz ujrzała przez okno swego buduaru Charny‘ego i rozkazała, aby go przyprowadzono.
Charny wszedł, drżąc cały, ujął rękę królowej i zawołał:
— O pani, jakież nieszczęście! Czy wiesz pani, czego dowiedziałem się przed chwilą?... Czy wiesz, co sobie z ust do ust podają, o czem król może już wie, lub czego lada chwila może dowiedzieć się?
Królową dreszcz przebiegł — pomyślała o owej nocy rozkosznej... może oczy zazdrosne i nieprzyjazne dojrzały ją w parku wersalskim z panem de Charny...
— Mów pan, jestem dość silna — odparła.
— Mówią, że Wasza Królewska Mość kupiła naszyjnik u Bochnera i Bossange‘a.
— Oddałam go — rzekła królowa.
— Posłuchaj pani, mówią, że udawałaś tylko chęć oddania go, gdyż sądziłaś, że będziesz mogła zapłacić, król tymczasem odmówił podpisania czeku, przedstawionego przez pana de Colonne; wtedy udać się miałaś do kogoś po pieniądze, a ten ktoś — to twój kochanek!...
— I pan to powtarzasz? — zapytała królowa z wyrazem bezgranicznej ufności, — niechać mówią, co chcą! Tytuł kochanka jest dla nich obelgą mniej znaczącą, niż tytuł przyjaciela; nasza przyjaźń jednakże jest święta dla nas...
Charny‘ego zastanowiły te słowa, tchnące miłością i przywiązaniem, a płynące wprost z serca szlachetnej kobiety. To zastanawianie się, to milczenie, podwoiło niepokój królowej.
— O czem pan chcesz mówić?... zawołała.
— Pani, racz być uważna, gdyż sprawa wymaga rozmysłu i powagi. Wczoraj byłem z wujem moim panem de Suffren, u jubilerów. Wuj mój przywiózł z lndji brylanty, chciał dowiedzieć się, jaką mają wartość. jubilerzy opowiedzieli naczelnikowi okrętu wojennego wstrętną historję, wymyśloną przez wrogów Waszej Królewskiej Mości. Pani, jestem w rozpaczy! powiedz mi, czy kupiłaś naszyjnik i czy nie zapłaciłaś za niego; lecz nie pozwalaj mi nawet przypuszczać, że pan de Rohan za ciebie zapłacił!
— Pan de Rohan! — powtórzyła królowa.
— Tak jest, pan de Rohan, który uchodzi za kochanka królowej, od którego królowa pożycza pieniędzy... Pan de Rohan, którego nieszczęsny, nazwiskiem Charny, widywał w parku wersalskim, gdy klękał przed królową, gdy całował jej ręce, gdy...
— Panie!... zawołała Marja Antonina — jeżeli wierzysz w takie baśnie, gdy mnie przy tobie niema, najwidoczniej nie kochasz mnie nawet wtedy, gdy jestem...
— O — odparł pan de Charny — nieszczęście przynagla, przybyłem, aby błagać o przysługę!
— Pragnęłabym wiedzieć, jakie jest nieszczęście.
— Takie? — oh, pani, trzeba być bez zmysłów, aby go nie odgadnąć! Jeżeli kardynał odpowiada i płaci za królowe, to ją gubi. Nie mówię tu o śmiertelnym ciosie, jaki zadało panu de Charny zaufanie twoje do pana de Rohan...
— Ależ pan zmysły postradał! — zawołała rozgniewana królowa.
— Nie jestem warjatem, lecz pani jesteś unieszczęśliwiona, zgubiona. Ja, ja sam, widziałem cię w parku... nie mylę się, nie mylę. Dziś poznałem okrutną prawdę! Pan de Rohan chwalić się może...
Królowa ujęła rękę Charny‘ego.
— O człowieku, człowieku bez zmysłów!... zawołała — który wierzysz tylko w zemstę który widzisz cienie, który przypuszczasz niemożliwości! Na litość Boską, nie wierzysz, że jestem niewinna?... O, panie de Charny, jeżeli nie pragniesz mej zguby i mej śmierci, nie mów nigdy że mnie podejrzewasz, lub oddal się, oddal się tak daleko! ażebyś nie mógł usłyszeć hałasu, spowodowanego prze: moją śmierć!
Zrozpaczony Olivier załamywał ręce.
— Racz mnie posłuchać — rzekł jeżeli chcesz, abym oddał ci ogromną przysługę.
— Ogromną przysługę! — zawołała królowa — od pana, który jesteś okrutniejszy dla mnie, aniżeli moi wrogowie! Oni tylko mnie oskarżają, pan zaś, pan mnie podejrzewasz!...
Olivier, przybliżywszy się, ujął ręce królowej.
— Przekonaj się — rzekł — że nie jestem człowiekiem płaczącym i jęczącym w stanowczej chwili. Dziś wieczór byłoby już zapóźno na zrobienie tego, co musimy zrobić... Czy chcesz wyswobodzić mnie z rozpaczy, a siebie z hańby?
— Panie!
— Nie będę wobec śmierci dobierał wyrazów... Jeżeli mnie nie usłuchasz, oboje dziś wieczór żyć przestaniemy: ty umrzesz ze wstydu, mnie zaś zabije widok twego zgonu! Uważaj mnie, pani, jako brata... Wszak potrzebujesz mnie, pani, jako brata... Wszak potrzebujesz pieniędzy na zapłacenie naszyjnika?
— Ależ przysięgam...
— Nie przysięgają jeżeli pragniesz mej miłości. Jeden pozostaje ci sposób do uratowania swojej czci i mojej miłości. Naszyjnik kosztuje 16,100,000 franków... dałaś zadatek, oto jest półtora miljona, weź, proszę. Nie pytaj, lecz bierz i zapłać!
— Sprzedałeś swoje dobra! swoje posiadłości Olivierze!... Jesteś dobry i szlachetny i coraz bardziej pragnę twej miłości. Olivierze, ja cię kocham!
— Przyjmij!
— Nie mogę, choć cię kocham.
— Więc pan Rohan ma zapłacić? Pani, nie wspaniałomyślność twoja... lecz okrucieństwa mnie przygniata... Przyjmiesz pieniądze od kardynała?
— Ależ cóż znowu! jestem królową, panie de Charny, mogę poddanych moich obdarzać miłością i fortuną, lecz nie przyjmuję od nich nic zgoła.
— Więc cóż zrobisz?
— Ty mi to wskażesz! Jak; sądzisz, co myśli pan de Rohan?
— Że jesteś jego metresą.
— Jesteś okrutny, Olivierze! Jak sądzisz, co myślą jubilerzy?
— Myślą, że skoro królowa nie jest w stanie zapłacie, zapłaci za nią pan de Rohan.
— Jak sądzisz, co myśli ogół o sprawie naszyjnika?
— Myśli, że naszyjnik znajduje się u ciebie; że go chowasz aż do czasu, kiedy będzie zapłacony czy to przez kardynała, czy też przez króla, który będzie chciał uniknąć skandalu.
— Dobrze; a teraz, ty, Charny, odpowiedz szczerze: co myślisz o scenach, które widziałeś w parku wersalskim?
— Myślę, że powinnaś mi, Najjaśniejsza Pani, dać dowody swej niewinności — odparł stanowczy szlachcic.
— Książę Ludwik, kardynał de Rohan, wielki jałmużnik Francji! — rozległ się głos na korytarzu.
— Stanie się zadość twemu życzeniu rzekła królowa.
— Przyjmiesz go?
— Chciałam posłać po niego. Wejdź do mego buduaru i drzwi tylko przymknij, abyś mógł słyszeć... Prędko, oto już kardynał.
Przy tych słowach popchnęła pana de Charny do swego pokoju, przymknęła drzwi, i kazała wejść kardynałowi.
Pan de Rohan ukazał się na progu.
Za nim widać było śliczną świtę, której ubrania błyszczały tak samo, jak szaty kardynała.
Pomiędzy tą świtą znajdowali się też Bochner i Bossange, lecz niezbyt dobrze czuli się oni w tych galowych strojach.
Królowa podeszła do kardynała siląc się na uśmiech, lecz ten wkrótce zamarł na jej wargach.
Ludwik de Rohan był poważny, nawet smutny Królowa wskazała mu taburet, lecz kardynał nie usiadł.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł, kłaniając się i drżąc cały — miałem kilka ważnych rzeczy do doniesienia, lecz Najjaśniejsza Pani widocznie mnie unika.
— Ja, unikam pana?.. ależ bynajmniej, chciałam nawet posłać po niego.
— Czy jestem sam z Najjaśniejszą Panią?... — zapytał kardynał — czy mogę mówić swobodnie?
— Jaknajswobodniej, kardynale, jesteśmy sami.
Stanowczy głos jej, widocznie przedrzeć się chciał do pokoju, gdzie ukryty był Charny.
— Czy król tu teraz nie wejdzie? — zapytał pan de Rohan.
— Ależ nie bój się pan ani króla, ani nikogo innego — odparła żywo Marja-Antonina.
— O, ja tylko Najjaśniejszej Pani się boję — rzekł głosem wzruszonym kardynał.

— No, to tem bardziej, zresztą nie jestem taka straszna. Mów pan zwięźle, głośno i dobitnie, bo ja lubię szczerość, jeżeli zaś pan będziesz mnie chciał oszczędzać, pomyślę, że nie jesteś człowiekiem honorowym. Żadne gesty niepotrzebne... Mówiono mi, że pan masz pretensje do mnie... proszę, lubię wojnę, w żyłach moich płynie krew nieustraszona... Wszak i u pana również... Co mi pan ma do zarzucenia?

XXXIV
WYJAŚNIENIA

Charny, ukryty w buduarze, słyszeć mógł każde słowo rozmawiających, a wyjaśnienia, tak gorąco pożądane, nareszcie mogły mieć miejsce.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł kardynał, kłaniając się — czy wiesz, co się dzieje z przyczyny naszego naszyjnika?
— Nie, panie, nie wiem, lecz nader chętnie dowiem się od pana.
— Dlaczego Wasza Królewska Mość, od tak dawna porozumiewał się ze mną tylko przez pomocnicę? Dlaczego królowa nie wytłumaczy mi, z jakiego powodu mnie nienawidzi?
— Nie wiem, jak rozumieć pańskie słowa; kardynale, nie mam wcale powodu nienawidzieć cię; lecz nie w tem, sądzę, leży przyczyna naszej rozmowy, zechciej więc objaśnić mnie co do tego nieszczęsnego naszyjnika, ale przedtem jeszcze... gdzie jest pani de la Motte?
— Chciałem właśnie zapytać o to, Najjaśniejsza Pani.
— Przepraszam, ale zdaje mi się, że tylko pana pytać można o panią de la Motte.
— Tylko mnie? Dlaczegóż?
— Nie pragnę pańskiej spowiedzi, kardynale, lecz chciałam mówić z panią de la Motte, posłałam po nią dziesięć razy i pozstałam bez wiadomości; przyznasz pan, że takie nagłe zniknięcie to dziwne...
— A i mnie zadziwiło to zniknięcie; kazałem poprosić do siebie panią de la Motte i też zostałem bez wiadomości.
— Więc zostawmy hrabinę, a mówmy o nas.
— O, nie, Najjaśniejsza Pani, mówmy najpierw o niej, gdyż owładnęło mną pewne podejrzenie. Podobno królowa niezadowolona była z tego, że nadskakuję pani de la Motte...
— Dotąd nie robiłam panu żadnych wyrzutów.
— Najjaśniejsza Pani! — zawołał kardynał, złożywszy błagalnie ręce i stając przed królową, zrób mi tę łaskę... nie zmieniaj tematu rozmowy: dwa słowa tylko, a zrozumielibyśmy się!
— Gdzie jest naszyjnik, który kazałam oddać jubilerom?
— Ależ ja nic nie wiem!
— Rzecz bardzo prosta: pani de la Motte wzięła naszyjnik, aby oddać go w mojem imieniu; jubilerzy twierdzą, że go nie odebrali. W rękach moich znajduje się pokwitowanie z odbioru: jubilerzy twierdzą, że podpis jest sfałszowany. Pani de la Motte mogłaby wszystko wytłumaczyć... ale nie można jej znaleźć. Pani de la Motte chciała oddać naszyjnik, pan zaś, który koniecznie chciałeś, abym go kupiła — pan, sam mi go przyniosłeś, proponując, że zapłacisz za mnie...
— Wasza Królewska Mość stanowczo odrzuciła moję propozycję — rzekł kardynał, westchnąwszy.
— Tak, pan, który obstawałeś przy tem, że naszyjnik musi być moim, nie oddałeś go więc jubilerom, aby mnie przy sposobności nakłonić do kupna. Pani de la Motte była uległa, choć wiedziała, że obrzydł mi naszyjnik, że nie mogę zań zapłacić, a tem samem zatrzymać go nie chcę; widocznie spiskowała wraz z panem w swej gorliwości, dziś zaś obawia się mego gniewu i nie pokazuje wcale. Czyż nie tak było? Muszę panu zarzucić lekkomyślność i nieposłuszeństwo... Przyrzekam panu jednakże wybaczyć pani de la Motte, lecz niech opuści miejsce pokuty. Bo wyjaśnić potrzeba wszystko. Nie chcę, aby jakakolwiek mgła przesłaniała moje życie, nie chcę, rozumiesz pan?
Gdy królowa skończyła, kardynał odparł, westchnąwszy:
— Najjaśniejsza Pani, odpowiem teraz na wszystkie jej domysły: nie mogłem obstawać przy tem, aby naszyjnik do pani powrócił, gdyż byłem przekonany, że znajduje się w jej rękach. Nie spiskowałem wcale z panią de la Motte co do naszyjnika; nie mam naszyjnika, tak samo, jak nie mają go jubilerzy, tak samo, jak pani mówi, że go nie ma.
— Ależ to niemożliwe! — zawołała przerażona królowa — nie masz pan naszyjnika?
— Nie mam, Najjaśniejsza Pani.
— Nie pan radziłeś hrabinie de la Motte, aby trzymała się zdaleka?
— Bynajmniej, Najjaśniejsza Pani.
— Pan jej nie ukryłeś?
— Nie, Najjaśniejsza Pani.
— A jakże pan tłumaczy sobie to całe zajście.
— Zmuszony jestem przyznać, że nie tłumaczę go sobie wcale. Zresztą, nie po raz pierwszy skarżę się królowej, że mnie nie rozumie.
— Kiedyż pan się skarżył? nie pamiętam już...
— Bądź Najjaśniejsza Pani łaskawa, przypomnieć sobie moje listy.
— Pańskie listy? — zapytała zdziwiona królowa — czy pisywałeś pan do mnie?
— Zbyt szczerze, aby wyjawić wszystko, co miałem na sercu.
— Królowa wstała.
— Zdaje mi się, że mylimy się oboje; skończmy ten żarcik. Co pan mówi o jakichś listach. Jakie to listy i co pan ma na sercu, czy w sercu, bo nie wiem, jakeś pan powiedział?
— Boże mój! czyżbym zbyt głośno wyjawił tajemnicę mojej duszy?
— Jaką tajemnicę. Czy pan jesteś przy zdrowych zmysłach, kardynale?
— Mówisz pan, jak człowiek, pragnący zastawić pułapkę, lub chcący mnie zawstydzić przy świadkach.
— Przysięgam, Najjaśniejszej Pani, ze nic nie powiedziałem... Ale czy rzeczywiście ktoś nas słyszy.
— Nikt absolutnie; wytłumacz się więc, kardynale, dowiedź, żeś przy zdrowych zmysłach.
— A! pani! dlaczegóż nie ma tu hrabiny de la Motte, onaby mi pomogła, ona, nasza przyjaciółka, do obudzenia przywiązania Najjaśniejszej Pani. lub przynajmniej do odświeżenia pamięci.
— Nasza przyjaciółka... przywiązanie moje... pamięć moja... Co to jest?...
— Najjaśniejsza Pani, błagam cię — zawołał kardynał oburzony ostrym tonem mowy królowej, błagam cię, oszczędzaj mnie. Możesz mnie nie kochać już, lecz nie obrażaj...
— Boże mój! — zawołała, blednąc królowa, co ten człowiek mówi?
— Dobrze więc — zaczął znowu kardynał de Rohan, coraz bardziej rozjątrzony i rozgniewany — dobrze, byłem dyskretny i trzymałem się zdala, ale Najjaśniejsza Pani mnie maltretuje. Powinienem wiedzieć, że kiedy królowa mówi „nie chcę już“, to takie ma znaczenie, jak gdy kobieta mówi „chcę“. Tego prawa nie można obalić!
Królowa jęknęła, ujęła gwałtownie koronki przy rękawie kardynała i zawołała głosem drżącym:
— Powtórz pan: kiedy powiedziałam „nie chcę już“, a kiedy „chcę“. Do kogo miałam to powiedzieć?
— Ależ do mnie jedno i drugie.
— Do pana?
— Zapomnij, żeś powiedziała jedno, a i ja o drugiem zapomnę!
— Jesteś nędznikiem, panie de Rohan, jesteś kłamcą! Jesteś podły, potwarz rzucasz na kobietę!
— Ja?
— Jesteś zdrajcą! obrażasz królowę!
— A pani jesteś kobietą bez serca, królową bez wiary! Doprowadziłaś mnie do tego, że zakochałem się szalenie w tobie; pozwoliłaś mi żywić nadzieję!
— Nadzieję?! Boże, czyż ja jestem obłąkana, czy on jest zbrodniarzem?...
— Czyż ja śmiałbym prosić o spotkanie w nocy, na które się zgodziłaś?
Królowo jęknęła głucho z gniewu; jękowi towarzyszyło westchnienie, pochodzące z buduaru.
— Czyż ja — mówił dalej pan de Rohan, śmiałbym wejść sam w mocy do parku wersalskiego, gdybyś nie ty przysłała panią de la Motte? Czy ja śmiałbym skraść klucz od drzwi przy domku nadzorczym? Czyż ja śmiałbym prosić o różę, o tę ubóstwianą różę, różę przeklętą, zwiędłą pod gorącem moich warg! Czyż ja przymusiłem cię do tego, abyś zeszła nazajutrz i podała mi do ucałowania obie ręce...
— Dosyć tego, dosyć!
— Czyż ja, nareszcie, śmiałbym marzyć o tej trzeciej nocy, wśród ciszy spędzonej, wśród przewrotnych przysiąg miłosnych?
— Panie — zawołała królowa, cofając się, pan bluźnisz!
— Boże mój! — odparł kardynał, oczy ku niebu podnosząc. — Ty tylko wiesz, co byłbym poświęcił, aby uzyskać szczerą miłość tej kobiety!
— Panie de Rohan, jeśli pan pragniesz pozostać przy tem wszystkiem, to przyznaj, że chciałeś mnie zgubić; że wymyśliłeś wszystkie te okropności, że nie byłeś pan w nocy w Wersalu...
— Byłem — odparł wyniośle kardynał.
— Panie de Rohan, przyznaj na litość Boską, że nie mnie widywałeś w parku.
— Umrę, jeżeli trzeba, lecz twierdzę, że tylko panią widywałem w parku wersalskim, do którego prowadzała mnie pani de la Motte.
— Raz jeszcze — zawołała, chwiejąc się, śmiertelnie blada królowa — cofasz pan?
— Nie!.
— Po raz drugi — przyznaj, że wymyśliłeś na mnie tę niegodziwość?
— Nie!
— Po raz ostatni — panie de Rohan, przyznaj pan, że pana oszukano, że to wszystko potwarz, marzenia, niemożliwości; przyznaj, że jestem niewinna!
— Nie, nie mogę!
Królowa wyprostowała się uroczyście i rzekła:
— Sprawiedliwość króla będzie panu wymierzona, skoro nie obawiasz się sprawiedliwości Boga.
Królowa zadzwoniła tak gwałtownie, że kilka dam weszło równocześnie.
— Niechaj poproszą Jego Królewską Mość o zaszczycenie mnie swemi odwiedzinami.
Oficer udał się z poleceniem do króla.
Nieustraszony kardynał stał w pokoju.

Po dziesięciu minutach król stanął na progu.

XXXV
ARESZTOWANIE

Zaledwie kred ukazał się na progu, kiedy królowa prędko rzekła:
— Najjaśniejszy Panie, kardynał de Rohan opowiadał tu rzeczy trudne do uwierzenia; zechciej upoważnić go do powtórzenia ich sobie.
Kardynał zbladł przy tych słowach. Położenie było dziwne. Czyż on, uważający się za kochanka, on poddany, czyż mógł powtórzyć mężowi i królowi to, co zdawało mu się, że ma prawo powiedzieć królowej-kobiecie!
Król zwrócił się do kardynała, zajętego rozmyślaniem:
— Zapewne dotyczy to sprawy naszyjnika; słuchani tych nieprawdopodobieństw... mów pan.
Pan de Rohan postanowił wybrać z dwóch trudności mniejszą.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie, sprawa to naszyjnika.
— Ależ kardynale — rzekł król — podobno pan kupiłeś ten naszyjnik?
Kardynał spojrzał na królowę i nic nieodpowiedział.
— Tak, czy nie? — zapytała królowa, prawdę panie, tylko o prawdę pytamy.
Pan de Rohan odwrócił głowę i nie odpowiedział.
— Skoro pan de Rohan odmawia odpowiedzi, zechciej pani odpowiedzieć — rzekł król, zwracając się do królowej — wszak pani musi też coś wiedzieć. Kupiłaś pani naszyjnik?
— Nie!... odparła stanowczo królowa.
Na ustach de Rohana, osiadł uśmiech szyderczy.
— Nic pan nie mówi? — zapytał go król.
— O co mnie oskarżają, Najjaśniejszy Panie?
— Jubilerzy twierdzą, że sprzedali naszyjnik panu, albo królowej; pokazują kwit królowej.
— Kwit jest sfałszowany — nadmieniła królowa.
— Jubilerzy twierdzą, że wskutek odmowy królowej, pan podjąłeś się im zapłacić; co to znaczy... panie kardynale?...
— Rzeczywiście... gotów jestem zapłacić, odparł kardynał, przesyłając królowej lekceważące spojrzenie.
— Kardynale — rzekł król — w sprawie tej znajduje się ktoś, co śmiał sfałszować podpis Najjaśniejszej Pani.
— I ktoś jeszcze, co sfałszował podpis jubilerów — dodała królowa.
— Wolno myśleć Najjaśniejszej Pani, rzekł pan de Rohan — że ja sfałszowałem oba podpisy, bo sfałszować jeden podpis lub dwa, to nader mała różnica.
— Ostrożnie, kardynale — rzekł — pogarszasz pan swą sprawę, mówię panu: usprawiedliwiaj się, a pan zdajesz się oskarżać.
Kardynał zastanawiał się przez chwilę; nagle, jakby upadając pod ciężarem tajemniczej potwarzy, która czci jego zagrażała, zawołał:
— Usprawiedliwiać się... nigdy?
— Panie, jubilerzy mówią, że skradziono im naszyjnik; pan, chcąc za naszyjnik zapłacić, przyznajesz się do winy.
— Któż w to uwierzy? — zapytał kardynał ironicznie.
— Pan przypuszczasz, że nie uwierzą, a przekonasz się pan, że już wierzą.
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie, co mówiono: nie wiem, co się stało, lecz mogę śmiało twierdzić, że nie miałem naszyjnika, że znajduje się on u kogoś, co się przyznać nie chce.
Usłyszawszy to królowa, sięgnęła po rękę króla, lecz ten rzekł:
— Rozstrzygnięcie jest od was zależne, od pani i pana; pytam raz jeszcze, czy masz pani naszyjnik?...
— Nie mam, przysięgam na cześć mojej matki, na życie mego syna!... — odparła królowa.
Król, ucieszony tą odpowiedzią, zwrócił się do kardynała:
— Teraz więc pan musi się rozprawiać ze sprawiedliwością, chyba, ie zechcesz odwołać się do mojej pobłażliwości, do mojej łaskawości.
— Pobłażanie i łaski królewskie stworzone są dla winnych, Najjaśniejszy Panie, ja więc przekładam sprawiedliwość ludzką.
— Nie chcesz się pan przyznać?...
— Nie mam nic do powiedzenia.
— Ależ panie — zawołała królowa — milczenie pańskie rzuca zły cień na mój honor.
Kardynał milczał.
— Lecz ja milczeć nie będę — mówiła królowa — milczenie to dokucza mi, gdyż daje dowód wspaniałomyślności, z której korzystać nie chcę. Zechciej przyjąć do wiadomości, Najjaśniejszy Panie, że cały występek pana de Rohan nie jest zawarty w sprawie kupna i kradzieży naszyjnika.
Kardynał de Rohan podniósł głowę; blady był śmiertelnie.
— Co to znaczy?... — zapytał zaniepokojony król.
— O!... niema powodu, niema bojaźni, ani słabostki która zdołałaby zamknąć mi usta!... W sercu mem żyją przyczyny, dla którychbym niewinności mej na plam publicznym bronić chciała!...
— Niewinności Najjaśniejszej Pani!... — zawołał król — a któż byłby tak śmiały lub tak podły, ażeby cię do takiej zmusić obrony?...
— A!... drżysz pan!... Dobrze, więc zgadłam: podłe plotki pańskie obawiają się światła prawdy! — Najjaśniejszy Panie, zechciej zażądać od pana de Rohan, aby powtórzył wszystko, to co przedtem do mnie powiedział.
— Najjaśniejsza Pani!... — zawołał kardynał — bądź ostrożna, przebierasz miarę!...
— Co pan mówi?... — zapytał wyniośle król, — któż w ten sposób odzywa się do królowej!...
Najjaśniejszy Panie — rzekła Marja Antonina — kardynał tak mówi do królowej, bo zdaje mu się, że służy mu prawo do tego.
— Czy pan de Rohan ma na to dowody? — zapytał król, zbliżywszy się do kardynała.
— Pan de Rohan twierdzi, że posiada listy — dodała królowa.
— Cóż to, mój panie? — nalegał król.
— Gdzie są te listy? — zawołała królowa, unosząc się...
Kardynał rękę przesunął po czole, na które wystąpił perlisty pot; nie mógł pojąć, aby w kobiecie mogło być tyle zuchwalstwa, tyle przewrotności. Nie mówił nic jednakże.
— O! to jeszcze nie wszystko — zawołała królowa pod wpływem własnej szczerości — kardynał twierdzi, że miewał z królową schadzki...
Najjaśniejsza Pani, przez litość!... — zawołał król.
— Panie — rzekła królowa — jeżeli nie jesteś najpodlejszy z podłych, jeżeli cokolwiek masz świętego, powiedz, jakie masz dowody!..
Kardynał de Rohan powoli podniósł głowę i odparł:
— Najjaśniejsza Pani, nie mam dowodów.
— Nie powiększaj, panie, swej winy — rzekła królowa. — Miałeś pan pomocnicę, miałeś wspólniczkę zbrodni, miałeś świadka całego zajścia: nazwij go!...
— Któż taki?... — zapytał król.
— Pani de la Motte!... — zawołała królowa.
— A!... — rzekł król, zadowolony poniekąd, że uprzedzenia jego do Joanny były słuszne — trzeba więc znaleźć ją, zapytać...
— A tak — odpowiedziała królowa, — ale ona znikła.
— Inni, którym bardziej na niej zależało przyczynili się zapewne do jej zniknięcia, dlatego też trudno będzie ją odnaleźć.
— Jeżeli pan jesteś niewinny — rzekła królowa — powinieneś pomagać nam przy szukaniu winnych.
Kardynał de Rohan raz jeszcze spojrzał na królowę, poczem odwrócił się i założył ręce.
— Panie — zawołała król obrażony — udasz się pan do Bastylji.
Kardynał skłonił się i zapytał głosem pewnym:
Czyż w tym stroju?... W tych szatach duchownych.... W obecności całego dworu?... Zechciej zastanowić się nad tem, Najjaśniejszy Panie... z tego wyniknie skandal okropny. Wina znów ciężka spadnie na głowę tego, który to wywołał.
— Niesprawiedliwie skazujesz kardynała na cierpienia, Najjaśniejszy Panie; tortury nie powinny oskarżenia poprzedzać.
— Tak ma być — odparł król, otwierając drzwi i szukając oczyma kogoś, komuby mógł zaufać ten rozkaz, to postanowienie.
Najbliżej stał pan de Breteuil; jego przenikliwe oczy odgadły od pierwszego spojrzenia niepokój królowej, zmieszanie króla, upadek nieprzyjaciela.
Król zaledwie przestał mówić głosem przytłumionym do kanclerza państwa, kiedy ten głośno zawołał:
— Aresztować kardynała de Rohan!...
Kardynał de Rohan drgnął. Szepty, dochodzące aż do jego uszu, niepokój wśród dworzan, nagłe przybycie stróżów bezpieczeństwa, zdawały się być złą wróżbą.
Kardynał przeszedł, nie ukłoniwszy się królowej, co niezmiernie uraziło dumę jej. Przed królem skłonił się nisko, przed panem de Breteuil przybrał minę politowania, tak, że panu de Breteuil zemsta wydała się jeszcze nie dosyć sroga.
— Zaprowadzić pana do jego apartamentu, aż do dalszego mego rozporządzenia — rzekł król.
Wokoło panowała najzupełniejsza cisza.
Król pozostał przy królowej, lecz drzwi były otwarte, podczas gdy kardynał oddalał się wzdłuż galerji.
— Czy wiesz, Najjaśniejsza Pani — zapytał, dysząc, król, gdyż z trudnością zapanował nad sobą — że ta cała sprawa wywoła sąd publiczny, skandal, pod którego ciosem padnie honor winnych?...
— Dzięki!... — zawołała królowa, ściskając z wdzięcznością rękę króla — znalazłeś, Najjaśniejszy Panie, środek, który mnie dostatecznie usprawiedliwi.
— Dziękujesz mi, Najjaśniejsza Pani?...
— Z całej duszy!... Postąpiłeś po królewsku, że zaś ja postępowałam jak królowa, wierzaj mi, Najjaśniejszy Panie!...
— Dobrze!... — odparł król, przejęty radością, — położymy tamę wszystkim podłościom.
Po tych słowach król złożył pocałunek na czole żony i udał się do swoich apartamentów.
— Panie — rzekł kardynał do prowadzącego go oficera — ponieważ zostanę tu cały dzień i dużo będzie niepokoju, czy nie mógłbym zawiadomić moich domowników, że jestem aresztowany?...
— Byleby tylko nikt nie spostrzegł — odparł oficer.
Kardynał podziękował; pomówiwszy ze swym służącym po niemiecku, napisał kilka słów na kartce, a zwinąwszy bilecik, upuścił go na ziemię i rzekł do oficera:
— Idę z panem.
Sługa rzucił się na bilecik, jak sęp na swoją zdobycz, poczem wybiegł z pałacu, siadł na konia i popędził do Paryża.
Kardynał przez okna na schodach widział go pędzącego.

— Ona mnie gubi — szepnął — lecz ja ją wyratuję. Dla ciebie, królu mój, tak czynię. Przez Ciebie, Boże mój, który każesz przebaczać winy, przebaczam...

XXXVI
PROTOKÓŁ

Zaledwie król powrócił do swego pokoju, zaledwie podpisał rozkaz odstawienia kardynała de Rohan do Bastylji, kiedy zjawił się hrabia Prowancji; wchodząc, dawał panu de Breteuil jakieś znaki, których ten, pomimo najlepszych chęci, nie mógł zrozumieć.
Znaki te właściwie nie odnosiły się do pana de Breteuil, lecz miały zwrócić uwagę króla, który, podpisując rozkaz, patrzył w lustro.
Cel nie był chybiony, król spostrzegł znaki, pożegnał pana de Breteuil i zapytał brata:
— Co znaczyły te porozumienia się z panem de Breteuil?... Ta szybkość ruchów, to zaniepokojenie, nie oznaczające chyba nic złego?...
— Zapewne, ale...
— O! możesz mi mówić, mój bracie — rzekł król, trochę dotknięty.
— Najjaśniejszy Panie, dowiedziałem się właśnie o aresztowaniu kardynała de Rohan.
— Czyż ta wiadomość może wywołać niepokój u ciebie, mój bracie?... Czyż niesłusznie czynię, iż żądam prawdy nawet od możnych?...
— Niesłusznie... bynajmniej, mój bracie, nie chcę tego powiedzieć.
— Byłbym bardzo zdziwiony, hrabio Prowancji, gdybyś przyznawał słuszność człowiekowi, chcącemu ubliżyć honorowi królowej. Mówiłem przed chwilą z królową, jedno jej słowo wystarczyło mi.
— O! Najjaśniejszy Panie, wszak wiesz, że nie oskarżałbym królowej. Wieleż już razy broniłem jej; nie chcę robić wyrzutów, wobec ciebie, bracie mój.
— Rzeczywiście często ją oskarżają.
— Chciałem tylko powiedzieć, że królowa sama zauważyłaby, gdybym udawał, że wątpię o jej niewinności, że naumyślnie udaję.
— Więc w takim razie zadowolony jesteś z poniżenia, jakie okazałem kardynałowi, z procesu, jaki stąd wymknie, ze skandalu, który położy kres wszystkim potwarzom, jakie lękanoby się rozgłaszać o jakiejkolwiek damie dworu, a jakie sobie z ust do ust podają o królowej, dlatego, że uważają ją, iż jest ponad to wszystko?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie, przyznaję najzupełniejszą słuszność Waszemu postępowaniu i mówię, że sprawa naszyjnika jest na najlepszej drodze.
Ależ bracie, to jasne, jak dzień. Wszak łatwo można domyślać się, że kardynał de Rohan chciał chwalić się dobrymi stosunkami przyjaźni z królową, że w jej imieniu zawarł umowę kupna brylantów, których królowa odmówiła — brylanty zatrzymał, lub udawał, że posłał je królowej. A nie zapominaj, bracie mój, że potwarz nie przestraszy się, nie stanie w połowie drogi, lekkomyślność kardynała de Rohan kompromituje więc królowę, opowiadanie zaś o tej lekkomyślności odbiera jej cześć.
— O, tak, Najjaśniejszy Panie, stanowczo twierdzę, ze słusznie postąpiłeś w sprawie naszyjnika.
— Czyżby — zapytał zdziwiony król — istniała jeszcze inna jaka sprawa?...
— Najjaśniejszy Panie, zapewne królowa mówiła... to niemożliwe, aby ci królowa nie mówiła...
— Ale co takiego?
— Najjaśniejszy Panie...
— A, myślisz o fanfaronadach kardynała de Rohan, o jego znaczącem milczeniu, o tych mniemanych listach.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, nie...
— Więc o czemże?... Może o rozmowach, na które królowa zezwoliła kardynałowi de Rohan, aby omówić kwestję naszyjnika...
— Nie, Najjaśniejszy Panie, nie o tem.
— Wiem tylko — rzekł król, — że pokładam w królowej najzupełniejsze zaufanie, na które zasługuje szlachetny charakter. Wszak Jej Królewska Mość mogła całe to zajście przede mną zataić, mogła zapłacie, lub pozwolić zapłacić... Mnie jednak królowa kazała przywołać, mnie powierzyła obronę swej czci; wybrała mnie na swego spowiednika, na sędziego... powiedziała mi wszystko.
Hrabia Prowancji nie uwierzył w zapał króla; wydawał mu się sztuczny, dlatego też nie uląkł się i rzekł:
— Znów oskarżasz przyjaźń moją i mój szacunek dla królowej, mojej siostry. Jeżeli na każde słowo będziesz tak wrażliwy, nie powiem nic, gdyż będę w obawie, że ja, który bronię, uchodzić będę za wroga lub oskarżyciela. Wyznanie królowej odkryło ci prawdę, usprawiedliwiającą moją siostrę; dlaczegóż więc nie chcesz, aby błysnęło przed twemi oczyma więcej jeszcze światła prawdy, które jeszcze bardziej uniewinniłoby królowę?
— Widzisz, mój bracie — rzekł zakłopotany król — rozpoczynasz opowiadania swoje takiemi ogólnikami, że gubię się w domysłach...
— Najjaśniejszy Panie, to są sposoby ujęcia słuchaczów, to wina zapału. Wybacz, bracie, ale to wina mej edukacji... Cyceron mnie zepsuł!
— Ej, mój bracie, Cyceron nie jest nigdy niejasnym, gdy broni dobrej sprawy, a że i ty bronisz dobrej — bądźże jaśniejszym, na miłość Boską. Do rzeczy adwokacie, do rzeczy; co wiesz nad to, co królowa mnie powiedziała?
— Ach, Boże, nic i wszystko... musimy najpierw wiedzieć, co tobie królowa mówiła.
— Królowa powiedziała mi, że nie ma naszyjnika. Powiedziała mi, że nie podpisała pokwitowania dla jubilerów.
— Dobrze.
— Powiedziała mi, że wszystkie opowiadania o rzekomem porozumiewaniu się z panem de Rohan, są fałszem, wymyślonym przez wrogów.
— Dobrze, bardzo dobrze.
— Powiedziała mi wreszcie, że nie dała nigdy prawa panu de Rohan do myślenia, że jest dla niej czemś więcej, niż poddanym obojętnym i nieznanym.
— A! powiedziała to.
— I to tonem niepozwalającym na replikę, a kardynał nic nie odpowiedział.
— Skoro kardynał nie odpowiedział, to znaczy, że przyznaje się do kłamstwa; a przecież pozwala na rozejście się pogłosek, jakoby królowa obdarzała niektórych swych poddanych szczególnemi względami.
— Cóż to znowu? — zapytał zniechęcony król.
— Coś nader niemądrego, jak się zaraz okaże. Z chwilą, gdy wiadomo, że pan de Rohan nie spacerował z królową...
— Czyż opowiadają, że pan de Rohan przechadzał się z królową? — zapytał król.
— Wszak królowa sama temu zadała kłam, jak i samo milczenie pana de Rohan, lecz zaczęto zastanawiać się i namyślać, poco królowa w nocy przechadza się po parku wersalskim...
— Królowa... w nocy... w parku wersalskim!...
— I to z kimś się przechadzała!... — dodał chłodno hrabia Prowancji.
— Z kim? — szepnął król.
— Nie dziw, że wszyscy zajmują się królową; oczy wszystkich lepiej widzą w nocy, aniżeli we dnie, gdy idzie o królowę.
— Jakto, więc opowiadają, że królowa przechadzała się w towarzystwie, podczas nocy po parku?
— Nie w towarzystwie, lecz sam na sam; gdyby mówiono „w towarzystwie“, nie warto byłoby nawet wspominać o tem.
Król, unosząc się zawołał.
— Musisz dowieść, że powtarzasz, dajże dowody!
— O, nie trudno o nie wcale — odparł hrabia Prowancji. — Istnieją cztery świadectwa: pierwsze pochodzi od twego szefa polowań, który widział królowę, dwie noce z rzędu wychodzącą z parku wersalskiego przez drzwi, przy domku dozorcy.
Król wziął papier, przeczytał i oddał go bratu.
— Oto świadectwo od nadzorcy, który w nocy pilnuje Trianonu; ten twierdzi, że wystrzelono raz, zapewne był to ktoś, polujący na cudzym gruncie, w lasku de Satory; w parku było spokojnie, prócz jednej nocy, kiedy Jej Królewska Mość przechadzała się po parku pod rękę z jakimś szlachcicem.
Król znów drgnął i znów przeczytał; ręce opadły mu.
— Trzecie świadectwo — mówił nieustraszony hrabia Prowancji — pochodzi od szwajcara, pilnującego wejścia ze strony zachodniej. Ten właśnie szwajcar poznał królowę, widział, gdy wychodziła przez furtkę przy domku nadzorcy, lecz mówi, że nie mógł poznać mężczyzny, z którym Najjaśniejsza Pani się rozstawała, przypuszcza jednak, a sądzi po ruchach, że to był jakiś oficer. I ten protokół jest podpisany. Dodaje nawet coś ciekawego, mianowicie, że towarzyszyła królowej pani de la Motte jej przyjaciółka.
— Pani de la Motte... przyjaciółka królowej! — zawołał wściekły król.
— Ostatnie świadectwo — mówił dalej hrabia Prowancji — wydaje mi się najjaśniejszem; pochodzi ono od naczelnego ślusarza, sprawdzającego, czy wszystkie drzwi wejściowe są pozamykane. Ten właśnie twierdzi, że widział królowę, wchodzącą z jakimś mężczyzna do łazienek Apolina.
Król blady i drżący wyrwał papier z rąk brata i czytał, — hrabia Prowancji zaś mówił dalej:
— Pani de la Motte czekała podobno o jakie dwadzieścia kroków od łazienek, gdzie królowa przebyła w towarzystwie owego pana niecałą godzinę.
— Ależ nazwisko tego pana! — zawołał król.
— Najjaśniejszy Panie, niema nazwiska wymienionego w raporcie tym i, aby je znaleźć, zechciej przejrzeć te ostatnie świadectwo, pochodzące od straży leśnej, znajdującej się wtedy właśnie przy murze, który graniczy z łazienkami Apolina.
— Strażnik widział królowę, wyglądającą przez furtkę; oparta była na ramieniu pana de Charny.
— Pana de Charny! — zawołał król, wściekły z bólu i wstydu czekaj tu, hrabio, czekaj, zaraz dowiemy się prawdy.

Przy tych słowach król wybiegł ze swego gabinetu.

XXXVII
OSTATNIE OSKARŻENIE

Kiedy król opuścił pokój królowej, otworzyła ona drzwi od buduaru, gdzie ukryty był pan de Charny.
Zamknęła potem drzwi od swego apartamentu i upadła na fotel; w milczeniu czekała na wyrzuty pana de Charny, najsurowszego sędziego.
Niedługo czekała; pan de Charny wyszedł z buduaru, bledszy i smutniejszy, niż kiedykolwiek.
— Pani — rzekł — widzisz, że wszystko staje na przeszkodzie naszej przyjaźni. Skandal dzisiejszy nie da mi już spokoju, pani zaś odbierze odpoczynek. Nieprzyjaciele, zachęceni pierwszą raną, jaką ci zadali, częściej napadać będą na ciebie, aby wyssać twoją krew.
— Nadaremnie szukasz pan szczerego słowa — rzekła zasmucona królowa.
— Zdaje mi się — odparł Oliwier — że nie dałem pani nigdy powodu do powątpiewania o mojej szczerości, gdyż ta zbyt jasno się objawiała, za co też uniżenie przepraszam.
— Jakże — rzekła królowa wzruszona — nie wystarcza panu skandal, jakiego narobiłam, wystąpienie niebezpieczne przeciw jednemu z największych panów królestwa, rozejm z kościołem, wystawienie się na sąd publiczny... wszystko to nie wystarcza? Nie mówię nawet o tem, że raz na zawsze straciłam zaufanie króla, ale nie ma się czego martwić, król jest przecież tylko moim mężem!
— O! — zawołał Charny — jesteś pani najzacniejszą, najwspaniałomyślniejszą kobietą!
— Panie de Charny, sądzisz pan, że jestem winna?
— Pani...
— Panie de Charny, wierzysz pan słowom kardynała!
— Pani!
— Panie de Charny, zaklinam cię, powiedz, jakie wrażenie zrobiło na tobie zachowanie się pana de Rohan.
— Przyznać muszę, że pan de Rohan mówił rozsądnie choć pani twierdzi, iż zmysły postradał; on kochał panią, kocha jeszcze, a jest ofiarą pomyłki, która popchnie go w przepaść bez wyjścia, panią zaś... narazi na utratę czci.
— Boże mój!
— W wyobraźni mojej powstało groźne widmo: jest niem pani de la Motte, która znikła w chwili, gdy powrócićby nam mogła spokój, cześć, pewność... Kobieta ta jest złym duchem, towarzyszącym pani; ona jest klęską dla królestwa, kobieta ta, której nierozważnie odkryłaś wszystkie swe tajemnice, może nawet ścisłość związków różnych...
— O panie, dość tego! — zawołała królowa.
— Pani, kardynał jasno powiedział, a także dowiódł, ze porozumiewałaś się z nim co do kupna naszyjnika.
— Panie de Charny — rzekła królowa głosem, w którym przebijała się duma i gniew — sądzę, że skoro król i inni wierzyć mogą, nie będę jaśniejsza dla przyjaciół, niżeli dla męża. Zdaje mi się, że mężczyzna niechętnie widzi kobietę, dla której nie ma szacunku. Nie mówię tu o panu — dodała prędko — bo ja nie jestem kobietą, ja jestem królową, pan zaś nie jest mężczyzną dla mnie, lecz sędzią.
Charny skłonił się nisko, że królowa zadowolona była z aktu skruchy tego wiernego poddanego.
— Radziłam panu — mówiła dalej królowa — abyś zamieszkał w swych dobrach; rada ta była ze wszech miar dobra. Zdala od dworu, który znieść nie może pańskich obyczajów, pańskiej szczerości i nieświadomości; lepiej oceniłbyś osoby, grające komedję w tym teatrze. Ja, jako królowa zbyt pobłażliwa, zaniedbałam utrzymać dla tych, którzy mnie kochają, mamiący urok władzy królewskiej. Skoro się jest królową, to się panuje; pocóż postępować tak, aby być kochaną!
— Nie umiem wyrazić ci, pani — rzekł wzruszony Charny — jak bardzo boli mnie twoja surowość. Zapominałem może, iż jesteś moją królową, lecz, oddaj mi, pani. tę sprawiedliwość, że nie zapominałem nigdy, iż jesteś kobietą, najgodniejszą mego szacunku i...
— Nie kończ pan, ja nie żebrzę... Tak, powiedziałam, że powinieneś pan oddalić się, przeczuwam bowiem, że i pańskie nazwisko wtrącone będzie w te sprawy.
— To niemożliwe!
— Mówisz pan, niemożliwe! Zastanówże się nad władzą tych, którzy od sześciu miesięcy pracują nad zniweczeniem mojej dobrej sławy; wszak mówiłeś pan sam, że kardynał jest przekonany o jakiejś tajemniczej pomyłce. Ludzie, którzy wytwarzają tak przekonywujące dowody, którzy wymyślają tak niskie pomyłki są też w stanie dowieść, żeś pan niewiernym poddanym króla, a dla mnie więcej, niż przyjacielem. Nie trać czasu; niebezpieczeństwo jest wielkie. Pojedź do swych dóbr, unikaj skandalu, który wyniknie z procesu, jaki mi wytoczą: nie chcę, aby moje przeznaczenie cię zawikłało, nie chcę, abyś przeze mnie wszystko stracił. Ja, która, dzięki Bogu, szczycić się mogę niewinnością i siłą; ja, na której życiu żadna nie istnieje plama, ja gotowa jestem rozciąć pierś moją, aby okazać wrogom czystość nieskalaną mego serca. Dla pana nastąpić mogłaby ruina, szkalowanie, więzienie... zabierz więc pieniądze, tak wspaniałomyślnie ofiarowane, wyjedź w przekonaniu, że oceniłam każdy odbłysk szlachetnej twej duszy, że nie obraziły mnie twe powątpiewania, że cierpienia twoje nie były mi obojętne. Dwa tygodnie upłyną, nim rozejdzie się wiadomość o aresztowaniu kardynała, nim zbierze się parlament, nim odbędą się śledztwa. Wyjeżdżaj więc, wuj pański ma obecnie dwa statki w porcie: jeden w Cherburgu, drugi w Nantes... wybieraj, którym zechcesz się oddalić. Zależało mi tylko na jednem... tego mi brakło, czuję się zgubiona!
Po tych słowach królowa wstała, co zwykle bywało pożegnaniem po posłuchaniu.
Charny przybliżył się do królowej.
— Wasza Królewska Mość — rzekł głosem wzruszonym — wskazała mi powinność moją. Nie w moich posiadłościach, nie poza granicami Francji jest niebezpieczeństwo; ono jest w Wersalu, gdzie cię, pani, podejrzewają, ono jest w Paryżu, gdzie cię będą sądzić. Zależeć więc powinno na tem, aby wyplenić każde podejrzenie, aby każda skarga stała się usprawiedliwieniem, ponieważ zaś trudnoby ci przyszło znaleźć świadka tak prawego jak ja, pozostaję.
Tak pozostaję, a Wasza Królewska Mość śmiało może zaufać mi swe myśli: wszak wiadomo, że ja nie uciekam wszak wiadomo, że nie obawiam się niczego, a nie potrzeba wygnania, aby mnie nie widywać. Chcesz pani, abym dla mego dobra wyjechał; nie obawiaj się; chcąc cię bronić i ratować, nie będę mógł obrażać cię i szkodzić; wszak nie widywałaś mnie, gdy przez tydzień cały mieszkałem blisko ciebie, siedząc ruch każdy, licząc kroki twoje żyjąc twojem życiem? Tak będzie i teraz... wypełnić twą wo1ę, wyjeżdżając — nie mogę! Zresztą czy myślałabyś o mnie?
Ruchem jednym oddaliła się od Charny‘ego.
— Jak się panu podoba — rzekła — ale... czyś mnie pan zrozumiał? nie trzeba źle rozumieć słów moich; ja nie jestem zalotnicą, panie de Charny... mówić, co myśli myśleć, co mówi, oto zaleta prawdziwej królowej ja taką jestem.
Razu pewnego wybrałam cię pośród innych; nie wiem, co ciągnęło moje serce ku tobie; czułam potrzebę silnej i pewnej przyjaźni, dałam to panu do poznania... Dziś zmieniło się, nie myślę już tak, jak myślałam. Dusze nasze nie są już siostrzane, mówię więc szczerze: oszczędzajmy się!
— Rozumiem panią — odparł Charny — nie wierzyłem nigdy, żeś mnie pani wybrała, nie wierzyłem nigdy... Ale nie mogę zgodzić się z myślą, że cię stracę; jestem przejęty gniewem i zazdrością. Bądź kobietą, bądź dobra, nie korzystaj z mej słabości; przed chwilą robiłaś mi wyrzuty z powodu podejrzeń, teraz zabijasz mnie swemi podejrzeniami.
— Serce dziecka, serce kobiety — rzekła królowa — chcesz abym na tobie polegała! Dobry z was obrońca! Słaby... o tak, jesteś słaby, lecz ja, niestety, nie jestem wcale silniejsza!
— Nie kochałbym pani, gdybyś była inna — szepnął de Charny.
— Co — zawołała królowa żywo i namiętnie — kobieta, którą parlament będzie sądził, którą opinja skaże, którą mąż-król wypędzi, królowa przeklęta i zgubiona znajduje jeszcze kogoś, który ją kocha!
— Znajduje sługę, który ją ubóstwia, który składa jej w ofierze swą krew serdeczną w zamian za tę jedną łzę, błyszczącą w jej oku.
— Ta kobieta — zawołała królowa — jest błogosławiona, jest dumna, jest najszczęśliwsza z kobiet. Ona jest zbyt szczęśliwa, panie de Charny... nie wiem nawet, jak mogła skarżyć się... Przebacz jej!
Charny upadł u nóg Marji Antoniny, a w uniesieniu, pełnej czci, miłości całował jej stopy.
W tej chwili otworzyły się drzwi od korytarza, a na progu stanął drżący i słaniający się król.

Zastał mężczyznę, oskarżonego przez hrabiego Prowancji, u nóg Marji Antoniny...

XXXVIII
SWATY

Spojrzenie, zamienione między królową a Charnym, wzruszyłoby najokrutniejszego wroga.
Charny wstał powoli i skłonił się królowi z wyrazem największego szacunku.
Serce Ludwika XVI biło silnie pod koronkowym żabotem.
— A! — rzekł głucho — pan de Charny!
Królowa czuła, że jest zgubiona. Nie mogła nic mówić, a król ciągnął dalej głosem spokojnym:
— Panie de Charny, niechwalebnie jest dla szlachcica, gdy go zastają na gorącym uczynku kradzieży. Tak {klęczyć przed cudzą żoną — to kradzież; jeżeli żona ta jest królową, przestępstwo takie nazywa się obrazą majestatu. Powtórzy to panu kanclerz państwa.
Hrabia chciał odpowiedzieć, chciał bronić swej niewinności, kiedy królowa, nie mogąc znieść, aby człowiek przez nią ukochany cierpiał, zawołała:
— Najjaśniejszy Panie, zdaje mi się, że wkroczyłeś na drogę złych podejrzeń i błędnych przypuszczeń podejrzenia te źle trafiły, uprzedzam pana. Widzę, że szacunek nie pozwala mówić panu de Charny, lecz ponieważ znam go dokładnie, nie mogę, nie mogę nie bronić go.
Królowa instynktownie chwytała się zwłoki; przeszkodziła królowi do dalszego wysnuwania podejrzeń, zmieniła kierunek jego myśli, umocniła zaś myśli hrabiego.
— Czyż chcesz pani we mnie wmówić? — zapytał Ludwik XVI, rolę króla zmieniając na rolę niespokojnego męża — że pan de Charny nie klęczał tu przed panią? Ażeby zaś klęczeć, trzeba...
— Trzeba, panie — powiedział surowo królowa — aby poddany prosił królowę Francji o łaskę... Wszak to dość często przy dworze się zdarza!
— Prosił o łaskę! — zawołał król.
— I to o łaskę, której zadość uczynić nie mogłam — dodała królowa. — Inaczej nie byłby pan Charny nalegał, przysięgam, a ja byłabym mu kazała wstać, gdybym mogła wypełnić życzenia tego szlachcica, którego szczególnie szanuję.
Charny odetchnął; wyraz twarzy króla zmieniał się, z czoła znikała stopniowo groźba, którą sprowadziła niespodzianka...
Podczas tego królowa męczyła się nad wynalezieniem kłamstwa, mającego w sobie choć cień prawdopodobieństwa. Myślała, że zaspokoi ciekawość króla oświadczeniem, iż pan de Charny prosił o łaskę; myślała, że śledztwo na tem się skończy. Lecz omyliła się: gorliwość jej nie była dobrze użyta, a męczarnią było dla niej kłamstwo w obecności ukochanego. Wahała się jeszcze. Życie oddałaby za to, ażeby Charny wynalazł kłamstwo, lecz on, prawy szlachcic, nie myślał wcale o tem. On w swej delikatności obawiał się okazywać chęć bronienia królowej.
Marja Antonina czekała na odpowiedź króla; patrzyła, rychło otworzą się jego usta.
— Pani, zechciej objaśnić mnie, o jaką to łaskę prosił pan de Charny, że aż klękać musiał przed panią? — zapytał król. — Może byłbym szczęśliwszy od pani, może pan de Charny nie potrzebowałby klękać przede mną?
Mówiłam, Najjaśniejszy Panie, że pan de Charny prosił o rzecz niemożliwą.
— O co?
— O co można prosić na kolanach? — pytała królowa sama siebie — czego można żądać, a czego jabym dać nie mogła? — Najjaśniejszy Panie, prośba pana de Charny dotyczy tajemnicy rodzinnej.
— Niema przed królem tajemnicy: jest on panem królestwa, ojcem rodziny, dbałym o honor, o pewność swych poddanych, swoich dzieci; nie przestaje być ojcem wtedy nawet — dodał Ludwik XVI, z godnością — gdy te dzieci wyrodne napadają na honor swego ojca.
Królowa drgnęła pod wpływem tych słów.
— Pan de Charny — zawołała zmieszana, drżąca pan de Charny chciał otrzymać ode mnie przyzwolenie.
— Przyzwolenie?
— Ożenienia się. — Cóż — rzekł król, nie zauważywszy, jak bardzo królowa cierpi z powodu tych nierozważnych słów, jak blady jest Charny, z powodu cierpień królowej — czyż nie można ożenić pana de Charny? Wszak pochodzi z dobrej szlachty? Wszak ma piękny majątek? Wszak jest piękny i odważny? Jeżeli nie ma przystępu do rodziny, lub jeżeli odmawia mu kobieta, chyba jest księżniczką krwi lub zamężna; innych powodów niemożliwości nie widzę. Wyjaw mi pani nazwisko kobiety, z którą ożenić się pragnie pan de Charny, a jeśli nie jest tak, jak przypuszczam, podejmuję się usunąć wszelkie przeszkody... aby panią zadowolić.
— Nie, panie, nie; istnieją przeszkody, których pan nie zwyciężysz.
— Tembardziej ciekaw jestem... chciałbym wiedzieć, co jest niemożliwe dla króla — zawołał Ludwik XVI z ukrytym gniewem.
Charny spojrzał na królowę, która chwiała się na nogach. Postąpił krok ku niej, lecz sztywność króla wstrzymała go. Jakiemże prawem mógł on podeprzeć ją, kiedy mąż i król nie spieszył jej z pomocą?
— Jakaż jest siła? — myślała — której król zwyciężyć nie może? Tę myśl jeszcze, tę radę ześlij, mój Boże!
Nagle światło błysnęło przed oczyma wyobraźni. Podniosła głowę i rzekła do króla:
— Najjaśniejszy Panie, osoba, którą pan de Charny poślubić pragnie, jest w klasztorze.
— O, to jest powód — zawołał król — trudno odebrać własność Bogu, aby ją w ludzkie powierzyć ręce. Lecz dziwi mnie, skąd w panu de Charny tak nagle obudziła się miłość: nie słyszałem dotąd o tem, nawet wuj jego nie wspominał mi, a wszak jemu nie odmówiłbym niczego. Jakże się nazywa kobieta, którą pan kochasz, panie de Charny? Powiedz, proszę!
Królowa cierpiała okropnie: miałaż usłyszyć nazwisko kłamstwo, wychodzące z ust Oliviera? A kto wie, czy Charny nie wymieni nazwiska osoby, którą kiedyś kochał; może nagle obudzą się w nim dawne wspomnienia...
W obawie tego postanowiła Marja Antonina uprzedzić go i zawołała:
— Najjaśniejszy Pan zna osobę, z którą się pan de Charny ożenić pragnie... Jest nią... panna Andrea de Taverney.
— Panna de Taverney! — powtórzył król — panna de Taverney, która wstąpiła do klasztoru w Saint-Denis?
— Tak, Najjaśniejszy Panie — szepnęła królowa.
— Wszak ona nie wykonała jeszcze ślubów?
— Lecz ma zamiar...
— Zapobiegniemy temu — odparł król, a po chwili dodał z małym odcieniem nieufności — dlaczegóżby miała wyrzec śluby?
— Jest biedna — odpowiedziała Marja Antonina — wzbogaciłeś, panie, tylko jej ojca...
— Można złe to naprawić, pani, skoro pan de Charny kocha ją...
Królowa drżała cała, rzuciła panu de Charny błagające spojrzenie; pragnęła, aby królowi nie zaprzeczył.
Charny patrzył an Marję Antoninę, lecz nie wymówił nawet słowa.
— Dobrze więc — rzekł Ludwik XVI, biorąc milczenie za przyzwolenie — zapewne i panna de Tayerney pana kocha, wyposażę ją więc; przeznaczę dla niej pięć kroć sto tysięcy franków, których kilka tygodni temu odmówiłem panu de Colonne. Podziękuj pan królowej, panie de Charny, gdyby nie opowiedziała tego zajścia, nie miałbyś pan widoku urzeczywistnienia swych marzeń.
Charny postąpił kilka kroków i skłonił się, jak posąg biały, który, za dotknięciem ręki Pigmaljona, na chwilę się ożywił.
— O, warto, żebyś pan raz jeszcze klęknął — rzekł król z lekkim odcieniem ironji, która często uwydatniała tradycyjne postępowanie jego przodków.
Królowa, drżąc cała, podała Charny‘emu obie ręce; on przykląkł i złożył na białych delikatnych rączkach pocałunek, podczas którego prosił Boga o skonanie.
— Pozostawmy teraz pani staranie o pańskiem szczęściu, a pan, panie de Charny, zechciej iść za mną.
Król poszedł naprzód, Charny przystanął na progu, obejrzał się i ujrzał niewymowny ból w oczach królowej.

Drzwi zamknęły się za nimi, jakby na zawsze.

XXXIX
SAINT-DENIS

Królowa pozostała sama ze swą rozpaczą. Tyle naraz spadło na nią gromów, że obawiała się nowego ciosu. Po chwili takiej bezmyślnej bezczynności, postanowiła szukać sposobu wyjścia, gdyż niebezpieczeństwo powiększało się z każdą niemal chwilą.
Król, dumny ze zwycięstwa, odniesionego nad pozorami, spieszył rozgłosić je. Lecz było możliwe, że rozgłos ten nie znajdzie miru u ogółu, że pozory pozostaną pozorami.
Królowa czyniła sobie gorzkie wyrzuty z powodu tego kłamstwa; jakże chętnie odwołałaby okrutne te słowa.
Przez nazwisko panny de Taverney powstała nowa trudność: czego można było spodziewać się po istocie tak kapryśnej, tak niezależnej? czyż można przypuszczać, aby dumna osoba zechciała swój byt, swoją wolność poświęcić dla królowej, którą dni kilka przedtem opuściła jako nieprzyjaciółka? Cóż więc się stanie? Gdyby Andrea odmówiła, co bardzo jest prawdopodobne, cały gmach runie. Królowa zasłuży sobie na nazwę niezręcznej intrygantki, Charny zaś na złośliwie miano przyjaciela domu, twórcy kłamstw, a potwarz, zamieniona na oskarżenie, wkrótce przyjmie groźną nazwę — cudzołóztwa.
Komuby zawierzyć? Kto jest przyjaciółką królowej? Pani de Lamballe? Ale ona jest uosobieniem zimnej rozwagi! Poco zresztą niepokoić tę dziewiczą wyobraźnię; nie pojmą tego damy dworu.
Pozostawała tylko panna de Taverney: jej ostre i surowe serce mogło potępić, lecz prawość jego i czystość, zasługiwały na zaufanie królowej.
Marja Antonina postanowiła pomówić z Andreą. Przedstawi jej całe nieszczęście, błagać ją będzie o pomoc. Zapewne spotka ją odmowa, gdyż Andrea nie należy do łatwo poddających się, lecz po usilnych prośbach da się wzruszyć. A może pozyska się jakąś zwłokę: Gdy wzburzenie pierwsze przeminie, zapomni może król o ślubie, a wszak udawać można, że młodzi są po słowie... Podróż jakaś bardzo się przyda... Gdyby pana de Charny na dłuższy czas oddalić od panny de Taverney, na tak długo, aż hydra potwarzy nasycona będzie, łatwo potem rozgłosić, że zwrócili sobie dane słowo, a nie domyśli się nikt, iż projekt małżeństwa był tylko pozorem.
Takim sposobem i wolność panny de Taverney nie będzie naruszona, wolność zaś Charny‘ego żadnej nie ulegnie zmianie. Dla królowej ustaną straszne wyrzuty, że dla uratowania własnej czci poświęciła życie dwojga ludzi i honor królowej, męża i dzieci, nie będzie jeszcze nadwyrężony i przekaże go bez skazy następnej królowej Francji. Takie krążyły myśli po głowie Marji Antoniny.
Przygotowawszy się, pomyślała Marja Antonina o wyjeździe. Chętnie zawiadomiłaby Charny‘ego, aby zaniechał wszelkich starań, lecz obawiała się szpiegów, polegała zresztą na prawości, przywiązaniu i rozsądku Oliviera, i była przekonana, że uzna każdy jej postępek za słuszny.
Nadeszła godzina trzecia, to jest czas obiadu ceremonjalnego, przedstawień i wizyt.
Królowa miała dla wszystkich twarz spokojną i swobodną, i uprzejmość, znaną pomimo dumy. Wobec tych, których uważała za wrogów, przyjmowała wyraz stanowczości, jaki rzadko uwydatnia się u winnych lub upokorzonych.
Nigdy nie było takiego licznego zjazdu u dworu; nigdy nie było tylu ciekawych, śledzących królowę. Marja Antonina wytrwała na stanowisku: przeszkadzała wrogom, zachęcała zaś przyjaciół, zamieniała obojętnych na gorliwych, gorliwych na wielbicieli.
Kiedy ceremonje się skończyły, usunęła uśmiech, na chwilę przybrany, i znów pogrążyła się w smutku. Zmieniwszy ubranie na szarą jedwabną suknię i takiż kapelusz z niebieskiemi kwiatami, wsiadła z jedną damą dworu do powozu i bez straży przybocznej udała się do Saint-Denis. Była to pora, w której zakonnice, powróciwszy z refektarza, rozeszły się po swoich celach, aby na rozmyślaniach spędzić czas, aż do chwili udania się na spoczynek.
Królowa kazała poprosić do salonu rozmów pannę Andreę de Taverney.
Andrea, okryta białem wełnianem ubraniem, klęczała wówczas przy oknie, a patrząc na księżyc, wyłaniający się z poza rozłożystych lip, budziła w sobie pragnienie do modłów szczerych, namiętnych, które przesyłała Bogu, aby ulżyć swej duszy.
Andrea z własnej przecież woli opuściła dwór; z własnej woli zerwała ze wszystkiem, coby miłość jej podtrzymywać mogło.
Dumna będąc, jak Kleopatra, nie mogłaby znieść, aby pan de Charny myślał o innej kobiecie, chociażby kobiety tą była sama królowa.
Nie miała żadnego dowodu, że Charny kocha inną, lecz gdyby miała to przekonanie, zazdrosna Andrea okrutnieby cierpiała.
Nieme rozmyślania nad czystą miłością, uniesienia samotnych marzeń stosowniejsze były dla dziwnego usposobienia Andrei, niż świetne zabawy wersalskie, gdzie schylać się musiała przed rywalkami i ukrywać starannie miłość dla niej tak świętą i tajemną.
Jak wyżej wspomnieliśmy, królowa przybyła do Saint-Denis, gdy Andrea rozmyślała w swej celi klasztornej.
Doniesiono zaraz pannie de Taverney, że królowa przybyła, że przyjmuje ją przełożona i że królowa oświadczyła chęć pomówienia z panną Andreą de Taverney.
Rzecz dziwna! Serce Andrei, upojone miłością, silniej zabiło na wspomnienie Wersalu, wczoraj jeszcze przeklinanego, a droższego w miarę, jak odeń się oddalała; droższy był naraz, jak wszystko, co się oddala, ulatnia, zapomina... droższy nawet od ukochania!
— Królowa — szepnęła Andrea. — Królowa tu, w Saint-Denis!.. Królowa mnie wzywa!...
— Spiesz się, pani — powiedziano.
Spieszyła się rzeczywiście, na ramiona zarzuciła płaszcz zakonny, zapięła pasek na luźnej, wełnianej sukni, a nie spojrzawszy nawet w małe lusterko, wyszła za służącą, przysłaną po nią.
Kiedy doszła do chóru, przy salonie ceremonjalnych przyjęć, w którym błyszczały światła zapalone, Andrea blada była i spokojna.
Gdy zakonnica, pełniąca służbę, wymówiła jej nazwisko gdy ujrzała Marję Antoninę, siedzącą na fotelu, a obok najgodniejsze osoby z klasztoru, Andrea tak silnego doznała bicia serca, że przez chwilę o krok postąpić nie mogła.
— A, chodźże pani, abym z tobą pomówiła — zawołała królowa, uśmiechając się.
Andrea przybliżyła się i pochyliła głowę.
— Pozwala pani?... — zapytała królowa, zwracając się do przełożonej.
Ta odpowiedziała niskim ukłonem i wyszła z salonu, za nią podążyły wszystkie zakonnice.

Królowa pozostała sam na sam z Andreą, której serce biło tak silnie, że, gdyby nie jednostajny głos zegara, wyraźnie słyszyćby można.

XL
OBUMARŁE SERCE

Królowa rozpoczęła rozmowę. Tak być musiało.
— Wie Pani rzekła z uśmiechem na ustach królowa ze dziwnie mi wyglądasz, jako zakonnica. Gdy się widzi dawną towarzyszkę — straconą dla świata, w którym my żyjemy, przypomina nam się cały porządek natury. Nie jesteś pani tego zdania?
— Najjaśniejsza Pani — odparła Andrea — któż śmiałby dawać ci rady. Śmierć nawet dopiero wtedy ci się przypomni, gdy już zabrać cię będzie chciała. I dlaczegóżby miała postąpić inaczej?...
— Dlaczego?...
— Dlatego, Najjaśniejsza Pani, że przeznaczonem jest królowej cierpieć tylko nieuniknione bóle. Wszystkiem co życie upiększyć może, rozporządza królowa, wszystko, co innym życie ulepszyćby mogło, królowa sobie zabiera.
Takie jest prawo — pośpiesznie dodała Andrea. — Kto inny to jest zbiór poddanych, których posiadłości, honor i życie należą do zwierzchników.
— Zasady te zadziwiają mnie — rzekła Marja Antonina. — Robisz pani z królowej Bóg wie jaką kobietę — ludożerczynię połykającą fortunę i szczęście zwykłych, skromnych ludzi. Czyż ja taka jestem, Andreo?. Czyż rzeczywiście możesz się skarżyć na mnie?...
— Wasza Królewska Mość była łaskawą zadać mi to samo pytanie wówczas, gdy dwór opuszczałam — odparła Andrea. — Odpowiedziałam, jak teraz: nie, Najjaśniejsza Pani!...
— Często zdarza się— rzekła królowa, — że nieosobisty ból nam dokuczy. Czy zaszkodziłam komukolwiek z rodziny pani, a tem samem zasłużyłam na surowe słowa, jakie tylko co z ust pani usłyszałam?... Andreo, pobyt, jaki sobie wybrałaś, jest niszczycielem złych instynktów światowych. Tu Bóg nas uczy słodyczy, umiarkowania, zapomnienia krzywd, cnót, których on sam najlepszym jest wzorem. Czyż, przyszedłszy tu, mam znaleźć oblicze surowe i słowa, przesiąkłe żółcią?... Czyż ja, która przybiegłam, jak przyjaciółka, spotkać mam wymówki, wyrzuty lub ukrytą nienawiść nie przebaczającej nieprzyjaciółki?...
Andrea zdziwiona szczerością, której niezwykła była okazywać królowa swym służebnicom, podniosła wzruszona oczy.
— Wasza Królewska Mość dobrze wie — rzekła — że wrogiem jej nie może być Taverney.
— Rozumiem — odparła królowa, — nie możesz mi wybaczyć, że byłam obojętną dla twego brata, który mi wyrzuca pewnie lekkomyślność i grymasy.
— Brat mój jest zbyt poważny, aby śmiał oskarżać królowę — rzekła Andrea, starając się o zachowanie spokoju.
Królowa spostrzegła, że podejrzaną wydaje się jej słodycz, przeznaczona do kupienia sobie surowej Andrei, przestała więc ją okazywać.
— Będąc w Saint-Denis, gdzie mówić musiałam z przełożoną — rzekła królowa — pragnęłam też widzieć panią i zapewnić ją o mojej dla niej przyjaźni.
Andrea odczuła zmianę tonu; obawiała się teraz, że obraziła królowę, obawiała, że odkryła jej niechcący bolesną ranę serca, które nader łatwo rozumie kobieta.
— Wasza Królewska Mość obdarza mnie honorem i radością — rzekła smutno.
— Nie mów tak, Andreo — zawołała królowa, ściskając jej rękę, — rozrywasz mi serce. Czyż niewolno królowej mieć przyjaciółki, czyż nie wolno rozporządzać swą duszą, czyż niewolno powierzyć coś oczom tak miłym, jak twoje, nie podejrzewając, że ukrywają one interes lub wdzięczność?... Tak, tak, Andreo, możesz zazdrościć tym królowom, tym właścicielkom majątku, honoru i życia wszystkich!... O tak, one są królowemi, one posiadają złoto i krew swych ludów, ale nie posiadają nigdy serca!.. Nie mogą one brać serc, lecz czekać muszą, aż im je zaofiarują!...
— Zapewniam cię, Najjaśniejsza Pani — odparła Andrea, wzruszona gorączkowy mową Marji Antoniny, — że kochałam Waszą Królewską Mość bardziej, aniżeli kiedykolwiek kochać będę.
— Kochałaś mnie... — zawołała królowa — to znaczy, że już mnie nie kochasz.
— Ależ, Najjaśniejsza Pani!...
— Nie żądam tłumaczenia, Andreo... Przeklęty niech będzie klasztor, w którym gasną tak prędko uczucia serc ludzkich.
— Nie oskarżaj, Najjaśniejsza Pani, mego serca — odparła Andrea, — ono już umarło.
— Serce twoje umarło?... Ty, Andreo, ty, młoda i piękna, twierdzisz, że serce twoje umarło?... Nie igraj z takiemi wyrazami... serce żyje u osób, mogących tak się uśmiechać, będących tak pięknemi, jak ty, Andreo.
— Najjaśniejsza Pani, powtarzam, że przy dworze i na świecie, niema już nic dla mnie; tu żyję jak trawa, jak roślina; doznaję radości, które same tylko rozumiem, dlatego też przed chwilą nie pojmowałem Najjaśniejszej Pani, to jesteś wspaniałą i uśmiechniętą, a ja nędzną i smutną jestem zakonnicą; oczy moje zamknęły się, blask twój je raził. Błagam cię, Najjaśniejsza Pani, o przebaczenie, wszak nie tak wielką jest zbrodnią zapomnienie o marnościach świata; spowiednik mój chwali mnie codziennie z tego powodu, nie bądź więc, Najjaśniejsza Pani, surowszą od niego.
— Więc podoba ci się w klasztorze?... — zapytała królowa.
— Szczęśliwą mnie czyni to życie samotne.
— Czy nic już nie zdoła przywrócić cię światu?...
— Nic!...
— Boże mój — pomyślała królowa, — czyżbym chybiła?... — dreszcz śmiertelny przebiegł po jej ciele. — Spróbuję skusić ją — pomyślała — jeżeli zaś ten sposób mnie zawiedzie, ucieknę się do próśb. O, nieba!... jakżem nieszczęśliwa!...
— Andreo — rzekła Marja Antonina, ukrywając wzruszenie — twoje zadowolenie z obecnego trybu życia odbiera mi nadzieję...
— Jaką nadzieję, Najjaśniejsza Pani?...
— Nie mówmy o niej, kiedy tak jesteś stanowczą, jak mi się wydajesz... Był to dla mnie cień radości, lecz, niestety, znikł!... Dla mnie przecież wszystko tylko cieniem jest... Nie myślmy więc już o tem.
— Ależ, Najjaśniejsza Pani, zechciej mi wytłumaczyc.
— Na nic się zda... Uciekłaś od świata, nieprawdaż?...
— Tak jest, Najjaśniejsza Pani.
— Chętnie uciekłaś?...
— O! nad wyraź chętnie!...
— I nie żałujesz swego kroku?...
— Mniej, niż kiedykolwiek myślałam!...
— Najlepszy więc dowód, że zbyteczne są moje objaśnienia, Bóg jednakże świadkiem, że pragnęłabym uczynić cię szczęśliwą.
— Mnie?...
— Tak, ciebie, niewdzięczną, która mnie oskarżałaś... Dziś jednakże poznałaś inne rozkosze, lepiej znasz swe upodobanie, swe powołanie, zrzekam się więc...
— Racz mnie Najjaśniejsza Pani, objaśnić jakimś szczegółem.
— O, rzecz prosta!... pragnęłam zabrać cię do dworu.
— O!..., — zawołała Andrea z wyrazem goryczy — ja miałabym powrócić do dworu!... Ależ, nie, nie, Najjaśniejsza Pani, nie powrócę, choć mi niewymownie przykro, że nieposłuszną jestem Waszej Królewskiej Mości.
Królowa drgnęła, serce jej odczuło ból niezmierny; ona ulegnie, ona — możny kolos przy atomie granitu.
— Odmawiasz pani?... — zapytała szeptem, a chcąc ukryć swe pomieszanie, rękoma zasłoniła twarz.
Andrea, myśląc, że królowa wyczerpana jest i urażona, uklękła przed nią, chcąc tym dowodem szacunku złagodzić ranę, zadaną jej dumą.
— Cóżby Najjaśniejsza Pani miała na dworze ze mnie, smutnej, biednej ofiary uprzedzeń, od której każdy ucieka, która nie potrafiła obudzić w kobietach zwyczajnego niepokoju rywalizacji, w mężczyznach zaś zwyczajnej sympatji, wynikającej choćby z różnicy płci. O, pani moja i władczyni!... pozostaw biedną zakonnicę... jeszcze nawet Bóg jej nie przyjął, gdyż zbyt wiele ma wad, a wszakże Bóg przyjmuje kaleki fizyczne i moralne.... Pozostaw mnie, Najjaśniejsza Pani, w osamotnieniu i nędzy, pozostaw...
— O!... — rzekła królowa, podnosząc głowę, — propozycja moja zadaje kłam temu, coś właśnie powiedziała, Andreo. Małżeństwo, o którem mówić ci chciałam, wyniosłoby cię do rzędu najwyżej położonych dam we Francji.
— Małżeństwo... — mówiła królowa, coraz bardziej tracąc odwagę.
— Odmawiam, Najjaśniejsza Pani, odmawiam!...
Marja Antonina przygotowywała w myśli cały szereg próśb, przeszkodziła jej jednakże Andrea, a w chwili, gdy królowa zmieszana i smutna z fotelu się podnosiła, zapytała:
— Bądź Najjaśniejsza Pani łaskawą — rzekła, trzymając suknię królowej — wyjawić mi człowieka, któryby za dozgonną wziął mnie towarzyszkę; tyle razy czułam się upokorzoną, że nazwisko tego wspaniałomyślnego człowieka — tu uśmiechnęła się z goryczą, — będzie kojącym balsamem na rany mej dumy.
Królowa namyśliła się... postanowiła jednak dojść do celu i rzekła obojętnie:
— Nazwisko... Pan de Charny.
— Pan de Charny!... — zawołała Andrea z wybuchem radości, — pan Olivier de Charny!...
— Tak jest, pan Olivier de Charny — odparła królowa, ze ździwieniem patrząc na Andreę.
— Siostrzeniec pana de Suffren?... — zapytała Andrea, a lica jej zarumieniły się i oczy błyszczały, jak gwiazdy.
— Tak jest — odparła Marja Antonina, przejęta nagłą zmianą, zaszłą w Andrei de Taverney.
— Więc chcesz mnie, Najjaśniejsza Pani, wydać za pana Oliviera Charny?...
— Tak, za niego.
— A on... się zgadza?...
— On prosi o rękę pani.
— Przyjmuję, przyjmuję — zawołała Andrea, uradowana mocno. — Więc on mnie kocha... kocha, jak ja go kocham!...

Królowa, śmiertelnie blada, cofnęła się z jękiem, upadła na fotel, a niespełna rozumu Andrea pokrywała nogi jej, ręce i suknię pocałunkami, łzami zroszonemi.
Joanna poczuła przebiegające ją dreszcze.
— Kiedy pojedziemy?... — zapytała Andrea, gdy zmęczyła się tem gorączkowem całowaniem.

— Teraz, zaraz — odpowiedziała królowa czując uchodzące z niej życie, a pragnąc umrzeć, czcią otoczona.
I gdy Andrea przygotowywała się do odjazdu, Marja Antonina mówiła sama do siebie:
— O, mój Boże, czyż dla jednego serca nie dosyć jeszcze cierpienia!... Tak mówiła nieszczęśliwa władczyni, posiadająca życie i honor trzydziestu miljonów poddanych.

— A jednak składam ci dzięki, mój Boże, bo wybawiasz dzieci me od hańby i dajesz mi prawo umierać... w płaszczu królewskim.

XLI
DLACZEGO BARON NABIERAŁ TUSZY

Podczas gdy królowa postanowiła w Saint-Denis o losie panny Taverney, Filip zrozpaczony przez to, czego się tylko co dowiedział, przygotowywał się do odjazdu. Nie chciał bowiem być świadkiem nieuniknionej niesławy królowej, jedynej ubóstwianej przezeń kobiety.
Nigdy też nie pilnował tak, jak dziś, aby mu jak najprędzej osiodłano konie, nabito broń i spakowano w kufrze to, co było mu najniezbędniej potrzebne, a kiedy wszystko skończył, kazał uprzedzić ojca swego, pana de Taverney, że pragnie z nim pomówić.
Staruszek wracał właśnie z Wersalu, drepcząc cienkiemi nogami, na których opierał się dobrze zaokrąglony brzuszek.
Baron od kilku miesięcy nabierał tuszy, czemu zawdzięczał i dumę, łatwą do zrozumienia, gdy pomyśleć, że otyłość jest dowodem wewnętrznego zadowolenia. Zadowolenie pana de Taverney rozmaicie może być tłumaczone.
Baron z pałacu powracał wesoły. Wieczorem jeszcze dnia poprzedniego doniesiono mu o skandalu, który zdarzył się na dworze. Zmieniał uśmiechy i poglądy stosownie do tego, z kim miał do czynienia, a wszystkich burzył, gdyż miał zawsze na pogotowiu cały szereg złośliwości i ploteczek. Dowiedział się sporo nowego, więc też powracał zadowolony.
Kiedy mu powiedziano, że syn z nim pomówić pragnie, sam, nie czekając na Filipa, poszedł, aby zobaczyć się z podróżnikiem.
Filip był mocno zdziwiony, gdy usłyszał wesoło wymówione słowa barona:
— A, mój Boże, on wyjeżdża...
— Byłem tego pewien — mówił dalej baron — nawet byłbym się założył. To dobry pomysł, mój Filipie, dobry pomysł.
— Co pan mówi? — zapytał Filip — co za dobry pomysł?
Staruszek zaczął nucić i skakać na jednej nodze, obiema rękoma podtrzymując okrągły brzuszek, a równocześnie dawał synowi znaki, aby oddalił lokaja.
Filip zrozumiał ojca i uczynił zadość jego życzeniu. Baron wypchnął Champagne‘a za drzwi i zamknął je za nim, doszedłszy zaś do syna, rzekł:
— Podziwiać tylko, podziwiać...
— Nie wiem, panie — odparł oschle Filip — czy zasłużyłem na pochwały, których mi nie szczędzisz.
— O! o! — zauważył mizdrząc się staruszek.
— Wesołość pańską mogę chyba przypisać tylko memu bliskiemu odjazdowi.
— Ha! ha! — śmiał się na inny ton baron — ta, ta, ta! nie ukrywaj się przede mną, nie trudź, bo mnie i tak nie oszukasz... ha, ha, ha...
Filip skrzyżował ręce i pomyślał, czy baron nie dostał czasem bzika.
— Ja mam oszukiwać? poco? — zapytał.
— A z tym twoim wyjazdem... Myślisz, że wierzę w chęć rozłączenia się z nią?
— Nie wierzysz pan?
— Champangne‘a tu nie ma, więc powtarzani, nie ukrywaj się; przyznaję zresztą, że ci nic innego nie pozostało, dobrze więc, że tak czynisz? Bo nieprawdaż, że to zadziwiające, iż wszystko już odgadłem, ale widzisz, mój Filipie, zrozumiałem, że udajesz wyjazd i powinszować ci muszę tego pomysłu.
— Udaję! — zawołała zaintrygowany Filip.
Staruszek zbliżył się do syna i palcami kościstemi, dotykając jego piersi, rzekł tonem poufałym:
— Słowo honoru, bez tego fortelu wszystkoby się wykryło. Bierzesz się do rzeczy we stosownej chwili, jutro byłoby zapóźno. Idź więc prędko, moje dziecko, zabieraj się co tchu!
— Panie — odrzekł Filip tonem lodowatym — oświadczam ci, że nie rozumiem ani słowa z tego, co zaszczyt miałem usłyszeć z ust twoich.
— A gdzie ukryjesz swe konie? — zagadnął więc baron, nie odpowiadając na pytanie i dokąd właściwie zamierzasz niby pojechać?
— Udaję się do Toverney Maison-Rouge.
— Dobrze, bardzo dobrze... udajesz się niby to do Maison-Rouge... nikt tego nie dociecze... Bądź jednakże ostrożny... dużo jest oczu, zwróconych na was oboje.
— Na was oboje?
— Ona gwałtowna — podchwycił staruszek — gorączkowość jej zły może wziąć obrót; bądź ostrożny, bądź od niej rozsądniejszy.
— Cóż to? — zawołała Filip rozgniewany — zdaje mi się, że pan kosztem moim wynajdujesz sobie zabawkę, doprawdy, niebardzo to łaskawie skoro jestem tak zmartwiony i rozdrażniony, że narażasz mnie pan na zapomnienie o przynależnym ci szacunku.
— O! zwalniam cię od szacunku, jesteś dosyć dojrzały, aby wiedzieć, na czem dla nas polega korzyść, i tem samem wyrównywasz już dług szacunku. Powiedz mi lepiej, pod jakim adresem przesłać ci mam wiadomość o ważniejszych wypadkach?
— Będę w Taverney-Maison-Rouge — odparł Filip w przekonaniu, że staruszek odzyskuje rozum.
— O! dobry adres... w Taverney... osiemdziesiąt mil! Czy sądzisz, że, gdy zajdzie potrzeba uprzedzenia cię lub przesłania ci dobrej rady, zabijać będę ludzi i konie, posyłając na chybił trafił? Daj mi jakiś adres o jaki kwadrans stąd, przecie nie brak ci pomysłów! Jeżeli ktoś dla miłostek czyni to, co ty, jest człowiekiem, bogatym w środki i pomysły!
— Miłostki? Pomysły? ależ bawimy się w zagadki, a pan chowa rozwiązanie dla siebie.
— Nie znam osoby, któraby umiała dochowywać tak tajemnicy, jak ty — zawołał ojciec z wyrzutem. Zdawałoby się, że obawiasz się zdrady nawet z mojej strony! to śmieszne! Dobrze, dobrze, zachowaj swe tajemnice dla siebie, zachowaj tajemnicę, żeś wynajął domek nadzorcy...
— Ja wynająłem domek nadzorcy?
— Zachowaj tajemnicę przechadzek nocnych w towarzystwie dwóch uroczych przyjaciółek.
— Ja odbywałem przechadzki? — szepnął, blednąc Filip \.
— Zachowaj tajemnicę całusów, powstałych jak miód z kwiatów i rosy.
— Panie! — zawołał Filip, przejęty szaloną zazdrością — czyż nie zamilczysz pan?
— Dobrze, wiedziałem o wszystkiem, coś uczynił, lecz nic nie mówiłem. Czyż wątpiłeś, że wiedziałem? I to powinno cię było natchnąć zaufaniem. Twoje dobre z królową stosunki, twoje zabiegi, uwieńczone pomyślnym skutkiem, twoje wycieczki do łazienek, to wszystko, mój Boże, zapewnia nam szczęście i majątek. Filipie, nie obawiaj się ojca, wyznaj mu wszystko!
— Panie! — zawołała Filip, twarz ukrywając w dłoniach — słowa te przejmują mnie boleścią! Ojciec myślał, że wszystko, co niechętni przypisywali panu de Rohan, dobrze zaś powiadomieni panu de Charny, stosuje się do Filipa i coraz wyżej pcha go po stopniach drabiny protekcyjnej. Dzięki zadowoleniu temu przybyło panu baronowi de Taverney w ciągu kilku tygodni sporo funtów tłuszczu...
Filip, widząc nowe zawikłania, w rozpaczy był, że uległ nawet ten, który razem z nim honoru powinien był bronić.
— W chwili, kiedy zrozpaczony Filip wzrokiem przeszywającym patrzył na ojca, turkot kół, szmery i chodzenie zwróciły uwagę Filipa. Naraz odezwał się głos Champagne‘a:
— Nasza panienka, nasza panienka!
— Jaka panienka? — zapytał Tverney.
Moja siostra — odparł Filip; poznał Andreę, wysiadającą z powozu przy świetle pochodni.
— Twoja siostra? — powtórzył staruszek — Andrea? czyż to możliwe?
Wtem zjawił się Champagne z oznajmieniem, że panna Andrea de Taverney czeka na brata w salonie.
— Chodźmy — rzekł baron.
— Wszak ze mną chce mówić Andrea — odparł Filip, kłaniając się ojcu — pozwól więc, panie, że pójdę.
W tejże chwili zajechał powóz.
— A teraz któż to przybywa? — szepnął baron — wieczór dzisiejszy pełen jest przygód!
— Pan hrabia Olivier de Charny! — krzyknął odźwierny do lokaja.
— Zaprowadzić pana de Charny do salonu — rzekł Filip do Champagne — pan baron przyjmie go, ja idę z siostrą do buduaru.
Dwaj panowie wolno zstępowali ze schodów.
— Po co tu hrabia przyjechał? — myślał Filip.

— Czego chce Andrea? — myślał baron.

XLII
OJCIEC I NARZECZONA

Salon pana de Taverney znajdował się na parterze.
Na lewo od salonu był buduar, który miał wyjście osobne na korytarz i schody, prowadzące do mieszkania Andrei.
Na prawo znajdował się mały salonik, przez który wchodziło się do dużego salonu.
Filip pierwszy wszedł do buduaru, gdzie czekała nań Andrea; z przedpokoju przyspieszył kroku, aby prędzej znaleźć się w objęciach ukochanej siostry.
Skoro tylko drzwi otworzył, Andrea wstała, a objąwszy go za szyję, ucałowała serdecznie, tak swobodnie, tak wesoło, jak już dawno nie całował nikt smutnego a zakochanego i nieszczęśliwego jej brata.
— Na miłość Boską! co się stało? — zapytał Filip.
— Coś pomyślnego, o! bardzo pomyślnego, mój braciszku.
— I przybyłaś, aby mi o tem oznajmić?
— Przybyłam na zawsze! — zawołała Andrea, a w głosie jej odbijało się takie uszczęśliwienie, że Filip się zastanowił.
— Ciszej, ciszej, kochana siostrzyczko — rzekł — mury tego domu odwykły od radosnych okrzyków, a zresztą obok, w salonie, jest ktoś, który mógłby cię usłyszyć.
— Jest ktoś? któż taki? — zapytała.
— Pan hrabia de Charny — oznajmił właśnie w tej chwili kamerdyner.
— O! on! — zawołała Andrea, podwajając serdeczność względem brata. — O wiem, poco tu przybył. O! wiem tak dobrze, że spostrzegam niestosowność mego ubrania, ponieważ będę musiała wejść do salonu i wysłuchać prośby pana de Charny...
— Nie żartujesz, siostrzyczko?
— O! zaraz muszę się udać do swego pokoju, ażeby się przebrać. Królowa ułożyła wszystko tak prędko, że mam pośpieszyć ze zdjęciem szat zakonnych i ubrać się w strój narzeczonej.
Raz jeszcze ucałowawszy brata, Andrea wybiegła wesoło i znikła na schodach, prowadzących do jej pokoju.
Filip słuchał przy drzwiach salonu, gdzie znajdował się Charny. Olivier poważnie przebył przestrzeń od drzwi do krzesła, a teraz myślał nad czemś i niecierpliwił się. W tej chwili wszedł baron de Taverney, skłonił się Olivierowi z wyszukaną grzecznością i przemówił:
— Czemu zawdzięczać mam zaszczyt niespodziewanych odwiedzin pańskich, panie hrabio?
— W ważnej sprawie przybywam, raczy mi pan wybaczyć, że nie towarzyszy mi mój wuj, dowódca wojsk, pan de Suffren.
— Ależ wybaczam, wybaczam, panie de Charny — odparł baron.
— Należałoby mi przybyć z wujem, aby wyłuszczyć prośbę, którą chcę panu przedstawić.
— Prośbę? — zapytał baron.
— Mam zaszczyt prosić pana o rękę córki pańskiej, panny Andrey de Taverney — wyrzekł Charny, starając się ukryć wzruszenie.
Baron podskoczył. Oczy jego zdawały się pożerać każdy wyraz, wymówiony przez pana de Charny.
— Oho — pomyślał baron — Filip nabrał takiego znaczenia, że jeden rywal już korzystać pragnie i stara się o jego siostrę.
Głośno zaś i z uśmiechem wyrzekł:
— Oświadczyny pańskie niezmiernie nam pochlebiają, dlatego też pragnę, aby pan stanowczą otrzymał odpowiedź i zaraz poślę zawiadomić moją córkę.
— Panie baronie — odparł Charny — zdaje mi się, że to zbyteczne: Królowa raczyła mówić z panną de Taverney, a odpowiedź jej była przychylna.
— A! — zauważył baron zachwycony — królowa...
— Królowa — dokończył Charny — sama raczyła udać się do Saint-Denis.
Baron wstał, a wyprostowawszy się, rzekł:
— Muszę więc wtajemniczyć pana w pozycję materjalną panny de Taverney.
— Zbyteczne, panie baronie — rzekł oschle Charny — wszak ja jestem bogatym, a nie kupuje się kobiety z takiemi zaletami, jak panna de Taverney. Kwestji tej, co do panny Taverney poruszać nie potrzebujemy, nieodzownie jednak trzeba ją rozważyć co do mnie.
Zaledwie słów tych domówił, gdy otworzyły się drzwi i blady, zmęczony zjawił się Filip; jednę rękę trzymał w kieszeni, drugą miał konwulsyjnie zaciśniętą.
Charny skłonił się ceremonjalnie, na co Filip odpowiedział również sztywno.
— Panie — rzekł Filip — mój ojciec słusznie chciał z panem pomówić o interesach familijnych: jesteśmy sobie winni pewne wyjaśnienia. Gdy baron uda się do swego gabinetu, aby przynieść potrzebne papiery, ja będę miał zaszczyt pomówić w tej kwestji z panem.
Filip spojrzeniem stanowczem pożegnał barona, który odszedł niechętnie, przewidywał bowiem jakieś zajście.
Filip odprowadził ojca aż do drzwi małego salonu po to jedynie, aby się upewnić, czy w pokoju tym nie będzie nikogo. Potem zajrzał do buduaru, a przekonawszy się, że i tam niema nikogo, rzekł, składając ręce:
— Panie de Charny, jak pan śmie prosić o rękę mojej siostry?
Olivier cofnął się i zarumienił.
— Czy dlatego — mówił dalej Filip — aby lepiej ukrywać miłostki z kobietą, której pan towarzyszysz. Czy dlatego, aby nie mówiono, że masz pan kochankę.
— Panie — szepnął Charny, chwiejąc się.
— Czy dlatego, ażeby, ożeniwszy się z kobietą, będącą blisko pańskiej kochanki, mógł pan w każdej chwili się z nią widywać?
— Przekraczasz pan granice...
— O! dlatego chcesz pan zostać moim szwagrem rzekł Filip, zbliżywszy się do Charny‘ego — chcesz, żebym nie wydał tajemnicy waszych miłostek...
— Ostrożnie, ostrożnie, panie — zawołał przestraszony Charny.
— Tak, tak; wynająłeś pan domek nadzorcy, przechadzki tajemnicze odbywały się po parku wersalskim, w nocy; ściskało się rączki, wzdychało, zmieniało się czułe spojrzenia przy furtce parkowej...
— Panie, na litość Boską, powiedz, że nie wiesz o niczem!
— Nie wiem! — powtórzył z gorzką ironją Filip — jakżebym nie wiedział, kiedy ukryty byłem za krzakami, przy łazienkach Apolina, gdy wychodziłeś pan, prowadząc pod rękę królowę.
Charny podskoczył, i, jak człowiek, śmiertelnie raniony, szukał oparcia.
Filip patrzał nań z dziwnym spokojem.
Charny ocknął się z osłupienia.
— Dobrze — rzekł do Filipa — pomimo tego coś pan właśnie powiedział, proszę o rękę panny de Taverney. Idzie tu o królowę, mój panie, i królowa musi być uratowana.
— A jakimże sposobem królowa jest zgubiona? — zapytał Filip — czyż dlatego, że pan de Taverney widział ją, ściskającą dłoń pana de Charny i ze łzami szczęścia patrzącą w niebo? Czy dlatego królowa jest zgubiona, że ja wiem o uczuciach jej dla pana? Nie pozwolę poświęcić jej, mój panie!
— Czy wiesz pan, dlaczego odmowa pańska zgubą jest dla królowej? — zapytał Charny. — Dlatego, że dziś rano, gdy aresztowano pana de Rohan, król mnie zastał u nóg królowej.
— Boże! — jęknął Filip.
— A królowa, pytana przez zazdrosnego męża, co znaczy ten widok, odpowiedziała, że na klęczkach proszę o rękę panny de Taverney. Oto powód, mój panie, zdaje się, bardzo ważny.
Dwa jęki przerwały słowa Oliviera; jęk jeden pochodził z buduaru, drugi z przyległego salonu.
Olivier pobiegł w stronę buduaru; ujrzał tam Andreę; była biało ubrana jak oblubienica.
Słyszała wszystko i z bólu omdlała.
Filip wpadł do saloniku, gdzie spostrzegł leżącego na ziemi barona de Taverney; podsłuchana wiadomość o stosunkach Charny’ego z królową zniweczyła wszystkie jego nadzieje.
Baron, dotknięty apopleksją, wydał ostatnie tchnienie.
Przepowiednia Cagliostra ziściła się.
Filip, który rozumiał wszystko, nawet hańbę tej nagłej śmierci, opuścił w milczeniu trupa, a wszedł do buduaru, gdzie Charny, wzruszony i drżący, patrzył na piękną dziewicę bez uczucia i życia; Charny nie śmiał jej dotknąć.
Filip pierwszy zdobył się na wypowiedzenie następnych wyrazów stanowczych:
— Baron de Taverney umarł; po jego śmierci ja staję się głową rodziny; jeżeli siostra moja żyć będzie, zostanie pańską małżonką.
Charny spojrzał na trupa barona z przestrachem, a na ciało Andrei z rozpaczą.
Filip rwał sobie włosy z głowy i rozpaczliwie wzywał litości Bożej.
— Hrabio de Charny — rzekł, gdy burza wewnętrzna nieco się w nim uspokoiła — daję panu słowo w imieniu mojej obecnej lecz nieprzytomnej siostry: poświęci ona szczęście swe dla królowej, a ja może dam dla niej swe życie. Żegnam cię, panie de Charny, żegnam, mój szwagrze!
Skłonił się w milczeniu Olivierowi, który nie wiedział jak wydostać się z salonu, nie zawadziwszy o jedną z ofiar.

Filip prędko zbliżył się do siostry, podniósł ją i zaczął cucić, a Charny śpiesznie opuścił buduar.

XLIII
PO SMOKU ŻMIJA

Czas powrócić do tych osób naszej powieści, które okoliczności i wypadki, a wreszcie i prawda historyczna, na drugim postawiły planie.
Oliwja przygotowywała się do ucieczki, ułatwionej przez Joannę, kiedy Beausire zawiadomiony listem bezimiennym, a marzący w ciszy o odnalezieniu Nicoliny, zjawił się, aby zabrać ją od Cagliostra; pan Réteau du Vlllette daremnie więc czekał na końcu ulicy Roi-Doré.
Ażeby odnaleźć szczęśliwych kochanków, których pan de Crosne tak starannie poszukiwał, Joanna poruszyła wszystkie sprężyny.
Joanna sama pragnęła czuwać nad swą tajemnicą i nie pozostawiać jej w ręku obcych; ażeby zaś sprawa wzięła pomyślny obrót, należało przedewszystkiem usunąć Nicolinę.
Trudno opisać rozpacz i cierpienia hrabiny, gdy każdy z zaufanych jej oznajmiał, że wszelkie poszukiwania okazały się bezowocne.
W tym właśnie czasie przychodził rozkaz po rozkazie, aby hrabina przybyła do królowej wytłumaczyć się w sprawie naszyjnika.
W nocy, dobrze zawoalowana, wyjechała hrabina do Bar-sur-Aube, gdzie miała małą posiadłość.
Przybyła tam boczną drogą i nie poznano jej, skorzystała więc ze swobody, aby rozważyć trudne swoje położenie.
W ten sposób zyskała kilka dni, których użyć pragnęła, dla wzmocnienia sztucznie zbudowanego gmachu kłamstw.
Król i królowa wtedy dopiero dowiedzieli się o bytności hrabiny w Bar-sur-Aube, gdy ta dostatecznie już przygotowana była do walki.
Wysłano umyślnego, który miał ją gwałtem do Wersalu sprowadzić; od niego dowiedziała się o zaaresztowaniu kardynała de Rohan. Kogokolwiek innego zgnębiłyby do szczętu takie kroki zaczepne, lecz Joanna wszystko stawiała na kartę. Dowiedziawszy się o uwięzieniu kardynała i o hałasie, jakiego narobiła Marja Antonina, rozważała wszystko jak najspokojniej.
Pewnego dnia zjawił się jakiś człowiek, niby wysłaniec królewski, niby urzędnik policyjny, z oznajmieniem, że polecono mu zawieźć hrabinę do Wersalu.
Widocznie chciał ją zaprowadzić do króla, lecz Joanna, której zręczność i spryt nie są nam obce, rzekła:
— Panie, wszak pan kocha królowę?
— Czy wątpisz o tem, hrabino — odparł.
— Dobrze więc; w imię prawej tej miłości, w imię szacunku, jaki pan żywisz dla królowej, zaklinam cię, panie, abyś mnie najpierw do niej zaprowadził.
Oficer chciał coś powiedzieć, lecz Joanna podchwyciła:
— Przekonana jestem, że pan lepiej wie ode mnie, o co właściwie idzie, dlatego też rozumiesz, że potajemne widzenie się z królową jest nieodzownie potrzebne.
Wysłaniec, przejęty potwarzami, jakie od pewnego czasu obiegały Wersal, sądził rzeczywiście, że przysłuży się królowej, przyprowadzając do niej panią de la Motte.
Królowa uzbroiła się w dumę, w oznaki godności majestatu, ażeby spotkać się ze złym duchem, na którym jeszcze nie poznała się, lecz którego podejrzewała już okropny wpływ na jej sprawy osobiste.
Królowa umieściła przy sobie dwie damy dworu, mające być świadkami widzenia się z hrabiną. Jedna z nich miała oczy spuszczone, usta zaciśnięte, wygląd poważny i uroczysty; druga zdawała się wiele mieć w sercu tajemnic, mnóstwo w głowie myśli, a za ostatnią deskę ratunku uważać rozpacz.
Gdy pani de la Motte ujrzała te dwie damy, pomyślała:
— O, tych świadków, zaraz się odprawi.
— A! jesteś pani nareszcie — zawołała królowa przecież cię znaleziono.
— Ukrywałaś się, pani — rzekła królowa.
— Ja miałam się ukrywać, Najjaśniejsza Pani? Ależ bynajmniej, gdybym się kryła, nie znalezionoby mnie przecież — odparła Joanna słodko.
— Nazywaj to pani, jak chcesz, lecz bądź co bądź uciekłaś.
— Opuściłam Paryż, to prawda, Najjaśniejsza Pani...
— Bez mego pozwolenia...
— Obawiałam się, że Wasza Królewska Mość odmówi mi urlopu, potrzebnego mi do załatwienia pewnych spraw w Bar-sur-Aube, gdzie byłam od sześciu dni i gdzie znalazł mnie wysłannik królewski. Zdawało mi się wreszcie, że obecność moja nie jest tak potrzebna, ażebym aż prosić miała o pozwolenie wyjazdu na dni osiem.
— Masz pani słuszność; dlaczego jednak obawiałaś się odmowy? O jakiż urlop miałaś mnie prosić? Jaki ja dać pani miałam? Czyż pani zajmuje jakie stanowisko?
Joanna czuła się zraniona, lecz, powstrzymując się, jak tygrysica przebita strzałą, rzekła z pokorą:
— Najjaśniejsza Pani, prawda, że nie mam czynności u dworu, lecz Wasza Królewska Mość zaszczycała mnie zaufaniem tak szacownem, iż uważałam się bardziej przywiązana do dworu z wdzięczności, aniżeli inni z potrzeby.
Joanna długo szukała stosownego wyrażenia, znalazła „zaufanie“ i zaakcentowała je.
— Uregulujemy i nasz rachunek zaufania — rzekła królowa z większem jeszcze lekceważeniem. — Czy widziałaś pani króla?
— Nie widziałam, Najjaśniejsza Pani.
— Zobaczysz go pani.
Joanna skłoniła się i rzekła:
— Będzie to dla mnie wielkim zaszczytem.
Królowa namyślała się, od czego zacząć.
Joanna skorzystała z tej chwili, aby zauważyć:
— Jakże surowa jest dziś Wasza Królewska Mość, to mnie prawdziwie przestrasza.
— Jeszcze pani wszystkiego nie wie — odparła surowo królowa. Czy słyszałaś, że pan de Rohan jest w Bastylji.
— Mówiono mi.
— Domyślasz się pani chyba, dlaczego tam się znajduje?
Joanna spojrzała na królowę, a zwróciwszy wzrok na damy, które najwidoczniej jej przeszkadzały, rzekła:
— Nie domyślam się, Najjaśniejsza Pani!
— Lecz pamiętasz pani, że mówiłaś mi, o jakimś naszyjniku?
— Tak, Najjaśniejsza Pani, o naszyjniku z brylantów.
— Proponowałaś mi pani w imieniu kardynała układ jakiś z jubilerami.
— Tak jest, Najjaśniejsza Pani.
— Czy zgodziłam się, czy też odmówiłam przyjęcia tej propozycji?
— Najjaśniejsza Pani odmówiła.
— A! — zawołała królowa, z odcieniem radosnego zadowolenia i zdziwienia.
— Najjaśniejsza Pani dała jubilerom zadatek, mianowicie 200000 liwrów — rzekła Joanna.
— Dobrze, co więcej?
— A ponieważ Najjaśniejsza Pani, wskutek odmowy ze strony pana de Colonne, nie była w możności płacenia, odesłała pudełko z naszyjnikiem jubilerom Bochnerowi i Bossange.
— Odesłała przez kogo?
— Przeze mnie.
— A pani, co z nim zrobiłaś?
— Ja — rzekła Joanna, wiedząc jak ważne wymawia słowa — ja wręczyłam brylanty kardynałowi de Rohan.
— Panu de Rohan? — zawołała królowa — a to dlaczego? przecież miały być oddane jubilerom.
— Dlatego, że sądziłam, iż ubliżę kardynałowi, jeżeli nie pozwolę mu zakończyć sprawy, którą on tak bardzo się zajmował.
— Jakim więc sposobem otrzymałaś pani pokwitowanie od jubilerów?
— Pan Rohan mi je wręczył.
— Skąd miałaś pani list, pochodzący niby ode mnie, a dany jubilerom?
— Pan de Rohan prosił mnie o oddanie listu.
— Więc pan de Rohan wmieszał się w to! — zawołała królowa.
— Nie wiem, jakie mają znaczenie wyrazy Waszej Królewskiej Mości i do czego wmieszał się kardynał — rzekła Joanna.
— Chcę powiedzieć, że pokwitowanie jubilrów jest sfałszowane.
— Sfałszowane! — powtórzyła Joanna, doskonale udając niewinność — sfałszowane... o! Najjaśniejsza Pani...
— Chcę powiedzieć — przerwała królowa, że list, niby przeze mnie pisany, jest także sfałszowany.
— O! — zawołała Joanna, jeszcze większe udając zdziwienie.
— Chcę wreszcie powiedzieć — dodała królowa — że skonfrontuję panią z panem de Rohan, aby sprawę całą wyświetlić.
— Pocóż konfrontować mnie z kardynałem? zapytała Joanna.
— Chciał dowieść pani, żeś go oszukała.
— O! teraz ja żądam konfrontacji!
— Odbędzie się, odbędzie, bądź pani spokojna... Więc nie wiesz, pani, gdzie znajduje się naszyjnik?
— Skądżebym miała wiedzieć?
— Zaprzeczasz pani, jakobyś dopomagała kardynałowi w intrygach?
— Nie rozumiem.
— Kardynał oświadczył, że pisywał do mnie.
Joanna w milczeniu patrzyła na królowę.
— Słyszysz pani — zapytała Marja Antonina.
— Słyszę, Najjaśniejsza Pani.
— I jakaż jest odpowiedź pani?
— Odpowiem, po konfrontacji z kardynałem.
— Pomóż nam, jeżeli znasz prawdę.
— Prawdą jest, że Wasza Królewska Mość bez powodu mnie obwinia i oczernia.
— To nie jest odpowiedź.
— W tem miejscu nie dam innej odpowiedzi — rzekła Joanna, patrząc na damy dworu.
Królowa zrozumiała, lecz nie uległa. Ciekawość niezdolna była przemóc godności własnej. — Pana de Rohan umieszczono w Bastylji, gdyż chciał zawiele mówić — rzekła królowa — bądź więc pani ostrożna, aby nie spotkał cię tenże los, z powodu upartego milczenia.
Paznokcie Joanny wpiły się w jej ręce, lecz pomimo to uśmiechnęła się.
— Cóż znaczy dla czystego sumienia prześladowanie — rzekła. — Czyż Bastylja zmusi mnie przyznać się do występku, którego nie popełniłam.
Królowa gniewnie patrzyła na Joannę.
— Będziesz pani mówiła? — zapytała.
— Nie mam nic do powiedzenia, chyba tylko Najjaśniejszej Pani.
— Czyż nie mówisz pani do mnie?
— Wasza Królewska Mość nie jest sama.
— A, tak! — zawołała królowa — chcesz pani mówić w cztery oczy; obawiasz się skandalu wywołanego wyznaniem publicznem, a sama wywołałaś skandal podejrzeniami.
Joanna wyprostowała się i rzekła:
— Nie mówmy lepiej o tem, wszystko, co robiłam, to było dla dobra Najjaśniejszej Pani.
— O! to zuchwalstwo!
— Wytrwale znoszę obrazy od mej królowej — rzekła Joanna spokojnie.
— Dziś jeszcze nocować pani będziesz w Bastylji, hrabino de la Motte.
Królowa, nie posiadając się z gniewu, wstała i przeszła do sąsiedniego pokoju, mocno drzwiami trzasnąwszy.
— Skoro zwyciężyłam smoka, zniszczę i żmiję — rzekła sobie w duchu.

— Wiem teraz, co myśli królowa — rzekła Joanna — i zdaje mi się, że wygrana po mojej jest stronie.

XLIV
JAKIM SPOSOBEM PAN DE BEAUSIRE, SADZĄC ŻE WYPĘDZI ZAJĄCA Z LEGOWISKA, SAM WYPĘDZONY ZOSTAŁ PRZEZ AGENTÓW PANA DE CROSNE

Joannę uwięziono, jak życzyła sobie królowa.
Ucieszyło to wielce króla, instynktownie nienawidzącego tę kobietę.
Śledztwo prowadzone było z wielką żarliwością, bo w ręku sędziów spoczywał honor królowej.
Pan de Rohan, od chwili aresztowania, ciągle prosił o skonfrontowanie go z panią de la Motte.
I uczyniono zadość jego życzeniu.
Kardynał mieszkał w Bastylji po książęcemu, miał wszystko, czego zapragnął, prócz wolności.
Proces z początku niewielkie miał rozmiary, ze względu na wysokie stanowisko wmieszanych osób.
Sympatja dla kardynała de Rohan w prawdziwy zamieniła się entuzjazm, gdy rozeszły się pogłoski, jakoby kardynał stał się ofiarą intryg dworskich.
Widzenie się kardynała z panią de la Motte przerwał ważny wypadek.
Hrabina, której wolno było mówić pocichu, gdy szło o królowę, rzekła odważnie:
— Oddal pan wszystkich, a gotowa jestem dać objaśnienia, których pan żądasz.
Pan de Rohan pragnął zostać z hrabiną sam i wypytać o wszystko, lecz odmówiono mu, przystano tylko, aby prawnicy porozumieli się z hrabiną.
Gdy zapytali ją o naszyjnik, odparła, że nie wie, co się z nim stało, chociaż być może, że był jej oddany.
Adwokaci wyrazili oburzenie na takie zuchwalstwo tej kobiety, a pani de la Motte zapytała, czy usługi, oddane kardynałowi i królowej, nie warte są miljona.
Gdy adwokat słowa te kardynałowi powtórzył, de Rohan zbladł i opuścił głowę, bo domyślił się w tejże chwili, że wpadł w zasadzkę, zastawioną przez przebiegłą krętaczkę.
Kardynał nosił się nawet z myślą położenia tamy skandalicznej sprawie, gubiącej cześć królowej, lecz przyjaciele i nieprzyjaciele jej utrzymywali go przy poszukiwaniach prawdy.
Podawano mu jako ważne powody, że honor jego postawiony jest na kartę, że mowa jest o kradzieży, a bez wyroku parlamentu nie będzie miał dowodu niewinności.
Ażeby zaś dowieść tej niewinności, trzeba było koniecznie wyświetlić stosunki kardynała z królową.
Joanna oświadczyła, że nie oskarża królowej ani kardynała, lecz jeżeli wymagać będą objaśnień, dotyczących naszyjnika, uczyni to, czego uczynić nie chciała, dowiedzie, że w interesie królowej i kardynała leży, aby ją, hrabinę de la Motte, oskarżyć o kłamstwo.
Kiedy i to powtórzono kardynałowi, wyraził pogardę dla Joanny. Dodał także, że poniekąd rozumie postępowanie hrabiny, nie pojmuje jednakże wcale zachowywania się królowej.
Słowa te, powtórzone z komentarzami Marji Antoninie, rozgniewały ją niezmiernie. Zażądała, aby śledztwo specjalnie zarządzono, dla wyjaśnienia tajemniczych punktów sprawy.
Wtedy to wyszły na jaw przechadzki nocne, co dało niemałe pole potwarcom i plotkarzom. Teraz prawdziwe niebezpieczeństwo groziło królowej.
Joanna obstawała przy tem, że nie zna tego, o którym mówią, lecz twierdziła tak w obecności ludzi królowej, przy ludziach zaś kardynała powtarzała uparcie:
— Jeżeli mnie nie dacie spokoju, powiem zawiele.
— To pełne poświęcenia milczenie uczyniło ją prawie bohaterką i tak zagmatwało sprawę, że najodważniejsi badacze dokumentów drżeli przy odczytywaniu zeznań, a żaden sędzia nie śmiał wybadywać hrabiny.
Pomimo to, rozeszła się też wieść o rozmowie kardynała z królową. Wszystko co powiedział hrabia Prowancji, wszystko, co Filip i Charny widział lub słyszał; wszystkie te tajemnice, niezrozumiałe dla innych, prócz brata królewskiego lub rywala, jak naprzykład Filipa i Charny‘ego, cała tajemnica tych miłostek, rozgłaszanych teraz, rozeszła się i wsiąknęła w atmosferę, tracąc aromat dostojnego pochodzenia.
Nietrudno domyśleć się, że królowa znalazła zapalonych obrońców, a kardynał de Rohan gorliwych popleczników.
Pytanie: „Czy królowa skradła naszyjnik?“ zmieniło się zupełnie. Jeszcze nie dość ono kompromitowało, pytano więc teraz:
— Czy królowa upoważniła kogoś, wtajemniczonego w jej karygodne sprawy miłosne, do skradzenia naszyjnika, aby tem okupić milczenie?
Takie gadaniny wywołał przewrotny spryt pani de la Motte, plotki, które wiodły królowę na drogę nieuniknionej hańby.
Lecz królowa postanowiła walczyć, a król podtrzymywał ją w tem postanowieniu.
Ministerjum pomagało też z całych sił.
Cała uwagę zwrócono więc na hrabinę i odważnie szukano śladów naszyjnika.
Królowa przystała na roztrząsanie oskarżenia, lecz zarazem oskarżyła Joannę o chytrą i podstępną kradzież.
Tak stały sprawy, gdy zdarzył się wypadek, zmieniający postać rzeczy.
Pan de Beausire i panna Oliwja żyli spokojnie i szczęśliwie w jakiemś wiejskiem ustroniu. Pewnego razu pan Beausire, panią w domu pozostawiwszy, udał się na polowanie i najniespodzianiej dostał się miedzy dwóch agentów pana de Crosne, który po całej Francji prowadził śledztwo. Kochankowie nie wiedzieli wcale, co się dzieje w Paryżu, myśleli tylko o sobie, zajęci byli tylko sobą. Panna Oliwja była, jak łasica, a pan de Beausire uwolnił się od owej niespokojnej ciekawości, znaku szczególnego u ptaków drapieżnych.
Jak powiedzieliśmy, Beausire wyszedł upolować zająca, lecz ujrzawszy zdala kuropatwy, pobiegł i wpadł na to, czego wcale nie szukał. To samo zdarzyło się agentom pana de Crosne: szukali oni Oliwji, a znaleźli pana de Beausire. Takie to figle płata nieraz polowanie.
Jeden z owych psów gończych był nader sprytny.
Kiedy poznał Beausire‘a, nie napadł nań jako urzędnik policyjny, lecz przedstawił swemu towarzyszowi następujący projekt:
— Skoro Beausire może chodzić na polowanie, musi być wolny i bogaty; przy sobie może ma kilka tylko luidorów, lecz w domu mieć może kilkaset. Pozwólmy mu powrócić do siebie, udajmy się tam i nałóżmy na niego okup. Jeżeli Beausire‘a odstawimy do Paryża, otrzymamy co najwyżej sto liwrów, a jeszcze wyrzuty nas spotkają, że zapełniamy więzienie tak małoznaczącymi ludźmi. Zróbmy więc z Beausire‘a korzystną spekulację.
Tak postanowiwszy, zaczęli polować, tak samo jak pan de Beausire, na zająca i na kuropatwy, a prawdziwej zwierzyny swej nie opuszczali ani na chwilę.
— Panie Beausire — odezwał się nagle zręczny agent — zaproś nas pan do siebie na śniadanie?
— Do mnie? ale... — wybąknął Beausire...
— Wszak nie będziesz pan niegrzeczny, panie Beausire.
Beausire nie wiedział, co począć, szedł więc z obu agentami w stronę domu.
Z jednej tylko strony dom był widzialny, z trzech innych osłaniały go drzewa, krzaki i wzgórza.
— Jak tu świetnie ukryć się można — zauważył jeden z agentów z zachwytem.

Beausire‘a dreszczem przejął ten żart; pierwszy wszedł do domu przy odgłosie szczekania psów, policjanci szli za nim, bezustannie się ceremonjując.

XLV
GOŁĄBKI W KLATCE

Beausire niezwykłem wejściem przez kuchnię chciał uprzedzić Oliwję, aby się miała na baczności. Beausire nie wiedział nic o sprawie z naszyjnikiem, lecz wiedział aż nadto wiele o balu w Operze i o wizycie u Mesmera, co wystarczało, aby Oliwja potrzebowała się ukrywać.
I uczynił rozsądnie: młoda kobieta, leżąc właśnie na kanapie z romansidłem jakiemś w ręce, usłyszała szczekanie psów, zerwała się i wyjrzała na podwórze, a spostrzegłszy Beausire‘a w towarzystwie, nie wybiegła doń, jak to zwykle czyniła.
Na nieszczęście dwa gołąbki znajdowały się blisko szponów sępa. Trzeba była zarządzić śniadanie, a niezbyt mądry ani sprytny lokaj kilkakrotnie zapytał, czy po zlecenia ma iść do pani.
Na wyraz „pani“, psy gończe nadstawiły uszu, żartowały z ukrytej damy, będącej dla pustelnika osłodą wszystkich radości, jakich dostarcza samotność i pieniądze! Beausire pozwalał żartować, lecz Oliwji nie pokazał.
Podano sute śniadanie. Przy deserze, kiedy w głowach już trochę się mąciło, postanowili agenci prowadzić grę w otwarte karty.
Zwrócili rozmowę zręcznie na to, że przyjemnie jest odnajdywać dawnych znajomych.
Beausire, otwierając butelkę doskonałego likieru, zapytał nieznajomych, kiedy i gdzie go już widzieli?...
— Byliśmy — odparł jeden — przyjaciółmi jednego z pańskich wspólników przy pewnej sprawie... w ambasadzie portugalskiej.
Beausire zbladł.
Kiedy dotyka się podobnych spraw, winni zamiast krawatu czują sznur naokoło szyi.
— Tak — zauważył drżący Beausire — i mówisz pan do mnie, jak do przyjaciela?...
— Doskonale się składa — szepnął agent do swego towarzysza — tak będzie wstęp najprzyzwoitszy, bo przecież żądać zadośćuczynienia w imieniu nieobecnego przyjaciela, to nader moralne.
— Co więcej — dodał przyjaciel moralisty z uśmiechem słodko-kwaśnym — zastrzegamy sobie różne prawa.
— Więc?... — zapytał Beausire.
— Więc, kochany panie Beanisre, byłoby nam bardzo przyjemnie, gdybyś jednemu z nas zwrócił sumę, należną naszemu przyjacielowi. Zdaje się, coś około dziesięciu tysięcy liwrów.
— Co najmniej tyle i bez procentów — dodał agent poważniejszy.
— Panowie — odparł Beausire, przestraszony stanowczem żądaniem — nie tak to łatwo na wsi o dziesięć tysięcy liwrów.
— Rozumiemy to, drogi panie, i nie żądamy bynajmniej niemożliwości. Wiele możesz pan dać natychmiast?...
— Mam coś około pięćdziesięciu luidorów, nie więcej.
— Weźmiemy je tymczasem i podziękujemy za pańską uprzejmość.
— A!... — pomyślał Beausire, zachwycony ich gładkością — czyżby oni tak mnie się bali, jak ja ich?... Spróbujmy...
Zastanawiał się nad tem, że ci panowie mogą przyznać się do wspólnictwa, co wcale ładnie o nich świadczyć nie będzie. Beausire był przekonany, że suma wymieniona zadowoli ich i za nią zdobędzie zupełne milczenie, że po zapłaceniu natychmiast ich się pozbędzie.
Lecz przeliczył się na gościach, którzy u niego czuli się, jak w domu, i z zadowoleniem rozparli się dla lepszego trawienia, a w tej chwili byli dobrzy, bo złoszczenie się zbytnio zmęczyćby ich mogło.
— Dobry kamrat z Beausire‘a — rzekł agent poważny do przyjaciela. — Sześćdziesiąt luidorów wziąć można!...
Beausire powstał, aby iść po pieniądze.
— Panie Beausire, kochany panie Beausire!...
— Cóż takiego?... — zapytał Beausire.
— Ależ nie zostawiaj nas samych — rzekli tonem błagalnym i przymuszali go prawie, aby usiadł.
— Jakże chcecie, żebym wam dał pieniądze, kiedy wy nie pozwalacie iść po nie.
— Pójdziemy z panem — odparł bardziej stanowczo agent.
— Ależ to jest pokój... mojej żony! — zawołał Beaausire.
Beausire sądził, że argument taki wystarczy zbirom, lecz przeciwnie był on iskrą, wzniecającą ogień.
— Dlaczego właściwie chowasz pan swoją żonę?... — zapytał jeden z agentów.
— O!... zbyt ostro mówicie, moi panowie — zawołał Beausire.
— Chcemy zobaczyć twoją żonę!... — odparł zbir stanowczy.
— A ja wam oświadczam, że was wyrzucić karzę — zawołał Beausire, sądząc, że zapanuje nad ich śmiałością.
Usłyszawszy to, obaj tak głośnym wybuchnęli śmiechem, że przestraszyliby nim najodważniejszego, lecz upór Beausir‘ea trudny był do zwalczenia.
— Teraz — rzekł — nie dostaniecie wcale pieniędzy i będziecie musieli sobie iść.
Jeszcze straszniejszym ryknęli śmiechem, aż Beausire zadrżał.
— Rozumiem — odparł głucho — narobicie hałasu, będziecie rozpowiadali, lecz gubiąc mnie, i sami się zgubicie.
Śmiali się coraz mocniej i ostatnie wyrazy przyjęto jako żart. Śmiech zastępował odpowiedź.
Beausire postanowił przestraszyć ich, wybiegł więc na schody, nie jak człowiek, idący po pieniądze, lecz jak wściekły, szukający broni. Agenci wstali z miejsc swoich i także wierni swemu postanowieniu wybiegli za Beausire‘m i zatrzymali go.
Beausire krzyknął, drzwi otwarły się i przed nimi stanęła kobieta zmieszana i wystraszona.
Agenci, ujrzawszy ją, puścili Beausire‘a i także krzyknęli ale radośnie, zwycięsko, dziko prawie.
Odnaleźli nareszcie kobietę, rażąco podobną do królowej Francji!...
Beausire sądził, że nagłe zjawienie się kobiety rozbroi ich, lecz jakże prędko był rozczarowany.
Agent stanowczy zbliżył się do panny Oliwji i tonem niezbyt uprzejmym rzekł:
— A!... aresztuję panią.
— Aresztować!... — zawołał Beausire — a to dlaczego?...
— Dlatego, że tak żąda pan de Crosne — odparł drugi agent — i że my w służbie pana de Crosne jesteśmy.
Gdyby piorun uderzył w kochanków, nie mogliby się bardziej przerazić.
— Widzi pan — rzekł stanowczy do Beausir‘ea — co wynikło z pańskiej nieuprzejmości.
Beausire w rozpalonych dłoniach ukrył twarz rozognioną. Zapomniał nawet o tem, że lokaj i służąca byli świadkami całego zajścia.
Nagle myśl jakaś błoga powstała w jego głowie.
— Przybyliśmy przypadkowo — odparli naiwnie.
— Wszystko jedno, mogliście mnie aresztować, a dla sześćdziesięciu luidorów daliście mi wolność.
— O!... bynajmniej, naszym zamiarem było zażądać co najmnej jeszcze sześćdziesiąt. To nasze ostatnie słowo: za sto dwadzieścia luidorów zostawimy panu wolność — dodał drugi.
— A pani?... — zapytał, drżąc, Beausire.
— O!... pani, to rzecz inna!... — odparł stanowczy.
— Pani warta dwieście luidorów, nieprawdaż? — zapytał nieśmiało Beausire.
Agenci znów śmiać się zaczęli, śmiech tym razem zrozumiały był dla Beausire‘a.
— Trzysta — rzekł — czterysta... tysiąc nawet, ale nie bierzcie jej. Nie odpowiadacie, bo wiecie, że mam pieniądze, chcecie więc korzystać... i sprawiedliwie... Dam dwadzieścia tysięcy, czterdzieści tysięcy liwórów, obydwom zapewnię przyszłość, ale darujcie jej wolność.
— Widocznie bardzo kochasz tę kobietę? — zauważył stanowczy.
Teraz Beausire zaczął śmiać się, lecz śmiech jego o brzmieniu ironicznem, przestraszający był.
Każdy agent wyjął po dwa rewolwery, obawiając się wybuchów rozpaczy widniejącej na twarzy Beausire’a a opierając lufy na piersiach Beausire‘a, rzekli.
— Nie oddamy ci tej kobiety... nawet za sto tysięcy talarów. Pan de Rohan zapłaci za nią pięćset tysięcy liwrów, królowa nawet miljon.
— Naprzód — zawołał stanowczy. — Musisz tu mieć jakiś powóz lub brykę, każ pan zaprząc dla pani. W drodze udamy, że nie widzimy, pan zeskoczysz, a my po godzinie dopiero zauważymy pańską nieobecność. Cóż, dobrze tak?
Beausire odparł:
— Pójdę tam, gdzie ona. Póki życia starczy, nie opuszczę jej.
— A i później nie — dodała Oliwja, przejęta najokropniejszym strachem.

Po kwadransie powóz Beausire‘a wyjechał z domu a w nim dwoje uwięzionych i dwaj agenci.

XLVI
BIBLJOTEKA KRÓLOWEJ

Łatwo wyobrazić sobie, jakie wrażenie sprawiło na panu de Crosne uwięzienie Beausire‘a i Oliwji.
Szef policji zatarł ręce, co u niego było znakiem zadowolenia i w powozie udał się do Wersalu; za jego powozem posuwał się drugi, szczelnie zamknięty.
Zajechawszy do Trianon, naczelnik policji wyskoczył z powozu, drugi zaś pozostawił pod nadzorem swego pomocnika.
Kazał zameldować się królowej, którą poprzednio już prosił o posłuchanie w Trianon.
Królowa od miesiąca mocno interesowała się sprawami policji, natychmiast więc udzieliła audjencji ministrowi.
Skoro tylko ujrzała wesołą minę pana de Crosne, wiedziała już, że pomyślne przynosi nowiny.
Naczelnik policji ucałował rękę Marji Antoniny i rzekł:
— Czy Najjaśniejsza Pani ma w Trianon jaką salę, gdzie, przez innych niewidziana, sama widziećby mogła?
— Mam bibljotekę — odparła królowa — po za drewnianem przeforsztowaniem często bawiłam się w towarzystwie pani de Lamballe i panny de Taverney, gdy jeszcze przy mnie była, obserwując zapał księdza Vermont, kiedy rzucał się na ośmieszający go pamflet.
— Bardzo dobrze — rzekł pan de Crosne. — Teraz właśnie mam na dole powóz; chciałbym, aby zajechał i aby opróżniono go bez świadków, chyba tylko przy Waszej Królewskiej Mości.
— Niema nic łatwiejszego — odparła królowa gdzież znajduje się ów powóz?
— W pierwszem podwórzu. Najjaśniejsza Pani.
Królowa zadzwoniła i w tejże chwili zjawił się służący.
— Niechaj powóz, wskazany przez pana de Crosne, zajedzie do dużej sieni; potem niechaj z obu stron zamkną podwoje, aby było zupełnie ciemno, gdyż nikt nie powinien przede mną ujrzyć tego, co pan de Crosne nam przywozi.
Rozkaz został wypełniony.
— Teraz zechciej, Najjaśniejsza Pani — rzekł pan de Crosne — udać się ze mną do owej salki i rozporządzić aby wpuszczono mego pomocnika z jego bagażem do bibljoteki.
Po dziesięciu minutach znajdowała się zaciekawiona królowa za przeforsztowaniem.
Widziała, że weszła do bibljoteki jakaś istota zakwefiona, z której pomocnik pana de Crosne woal zdejmował.
Nagle królowa krzyknęła. Była to Oliwja, ubrana w jeden z najulubieńszych kostjumów królowej.
Był to sobowtór Marji Antoniny, brakowało tylko krwi Cezarów, zastąpionej płynem plebejuszowskim i wrażliwym na uczucia Beausire‘a. Królowej zdawało się, że widzi się w lustrze.
— Cóż mówi, Najjaśniejsza Pani, o tem podobieństwie? — zapytał pan de Crosne, triumfując wrażeniem, wywartem na królowej.
— Mówię... mówię... panie — szepnęła. — Ach, Olivierze — pomyślała — dlaczego cię tu niema?
— Czy rzeczywiście do tej kobiety odnosi się wszystko, co mówią? — zapytał naczelnik policji.
— Zapewne pan znasz sprawę.
— Mniej więcej.
— Cóż pan de Rohan?
— Pan de Rohan nie wie o niczem.
— A! — jęknęła królowa, ukrywając twarz w dłoniach — ta kobieta, przeczuwam, jest powodem pomyłki kardynała.
— Być może, lecz pomyłka kardynała wynikła wskutek przestępstwa kogoś innego!
— A proces? — zapytała królowa.
— Postępuje. Zaprzeczają ciągle, czekam więc na pomyślną chwilę, aby pokazać argument przekonywujący, który tu przed jej znajduje się oczyma.
— Cóż pani — de la Motte?
— Nie wie, że znalazłem tę kobietę i oskarża pana de Cagliostro, że zawrócił zupełnie głowę kardynałowi.
— A pan Cagliostro?
— Kazał mi powiedzieć, że dziś przed południem mnie odwiedzi.
— Oczekujesz pan wyjaśnień?
— Jestem ich pewien.
— Dlaczego, panie? Powiedz mi, wszystko, coby mnie uspokoić mogło!
— Moje rozumowania na tem polegają: Pani de la Motte mieszkała przy ulicy Saint-Claude...
— A pan de Cagliostro mieszka naprzeciwko.
— Przypuszczasz pan?
— Przypuszczam, że, jeżeli istniała między sąsiadami jakaś tajemnica, musi być ona własnością obojga. Ale wybacz, Najjaśniejsza Pani, zbliża się godzina, oznaczona przez pana de Cagliostro, a nie chciałbym opóźnić wyznania.
— Jedź pan, jedź, a przekonany bądź o mej wdzięczności.
— O! — zawołała po odjeździe pana de Crosne, tonąc we łzach — otóż zaczyna się moje usprawiedliwienie.
Tymczasem pan de Crosne pędził do swego biura, gdzie czekał nań pan de Cagliostro. Ten od dnia poprzedniego o wszystkiem wiedział. Był właśnie w drodze do Beausire‘a, którego miejsce zamieszkania znał, aby go nakłonić do opuszczenia Francji, gdy na szosie ujrzał powóz z uwięzionymi i policjantami. Oliwja wsunęła się wgłąb, aby nie okazywać strachu i wstydu.
Beausire zobaczył hrabiego w karecie pocztowej. Mysl, że pan ten możny i tajemniczy wielką dlań może być pomocą, zmieniła jego postanowienie nieopuszczania Oliwji.
Przypomniał agentom propozycję ucieczki i dla stu luidorów puścili go, pomimo płaczu i lamentu Nicoliny.
Beausire pobiegł za powozem Cagliostra, który wkrótce kazał zawrócić. Po cóż jechać do Beausire’a, kiedy go właśnie wieziono...
Cagliostro czekał już pół godziny przy zakręcie drogi, kiedy nadbiegł zmęczony, blady, nawpół nieżywy kochanek Oliwii.
— Cóż ci jest? — zapytał hrabia, pomagając mu siąść koło niego.
— Beausire opowiedział cale niefortunne zajście; Cagliostro słuchał w milczeniu.
— Zgubiona — rzekł po chwili.
— Wyratuj pan ją, wyratuj! — zawołał, padając w powozie na kolana — a jeżeli ją jeszcze kochasz, będzie twoja.
— Mój przyjacielu — odparł Cagliostro — mylisz się, nigdy nie kochałem panny Oliwji; miałem tylko pewien cel: chciałem wyrwać ją z tego życia, pełnego orgij, w jakie ją pogrążyłeś.
— Ale... — rzekł zdziwiony Beausire.
— Dziwi to pana? Wiedz więc, że jestem syndykiem pewnego stowarzyszenia mającego na celu wyrwanie z kałuż tych, którzy mogą być jeszcze uleczonymi. Odbierając panu Oliwję, byłbym ją wyleczył, dlatego też ją odebrałem.
— Tembardziej panie, wyratuj ją!
— Chętnie spróbuję, ale zależeć to będzie od ciebie, Beausire.
— Żądaj pan mego życia.
— Tak wiele żądać nie będę. Powróć ze mną do Paryża, a jeżeli zawsze słuchać mnie będziesz, wyratujemy może twoją kochankę. Kładę tylko jeden warunek.
— Jaki? panie?
— Powiem to panu w drodze do Paryża.
— Przyjmuję zgóry... byle zobaczyć Oliwję!
— O tem właśnie myślę; za dwie godziny zobaczysz ją.
— I ucałuję?
— Tak sądzę; powiesz jej, co ci każę.
Beausire i Cagliostro skierowali się w stronę Paryża.
Po dwóch godzinach było to już wieczorem, dogonili pierwszy powóz; po godzinie kupił Beausire za pięćdziesiąt luidorów pozwolenie agentów dla ucałowania i pomówienia z Oliwją.
Agenci podziwiali gorącą tę miłość; liczyli na pięćdziesiąt luidorów przy każdej większej stacji.

Lecz Beausire nie zjawił się więcej, gdyż powóz Cagliostra szybko pomknął do Paryża, gdzie tyle przygotowywało się wydarzeń.

XLVII
W BIURZE PANA NACZELNIKA

Pan de Crosne wiedział o panu de Cagliostro wszystko, co zręczny naczelnik policji wiedzieć może o mieszkańcu Francji, a to wcale niemało. Pan de Crosne był człowiekiem sprytnym, znał wszystkie sposoby i sposobiki swego stanowiska, dobrze był widziany u dworu, nie zależało mu więc na łaskach i nie był zbyt dumny, słowem, niełatwo było go zjednać.
Temu nie mógł Cagliostro — jak ongi panu de Rohan — ofiarować luidory, pochodzące z pieca hermetycznego: temu nie można było pokazać rewolweru, jak to uczynił Balsamo z panem de Sartines; od tego Balsamo nie mógł żądać zwrotu Lorenzy, lecz sam jemu musiał zdawać rachunek. Dlatego też hrabia, nie czekając na bieg zdarzeń, prosił o posłuchanie u naczelnika policji.
Była to gra otwarta, mająca zacięcie, którego jeden z graczów wcale nie podejrzewał, a graczem tym, przyznać należy, był pan de Crosne.
Znał Cagliostra jako szarlatana, nie wiedział jednakże o istnieniu alchemika, robiącego złoto.
Pan de Crosne oczekiwał od Cagliostra wyjasnień, dotyczących naszyjnika i frymarek pani de la Motte... w tem objawiała się jego niższość... Lecz mógł pytać, więzić, śledzić... na tem polegała jego wyższość. Przyjął hrabiego, jak człowiek, pewny swego znaczenia, lecz niechcący być nieuprzejmy. Cagliostro trzymał się odważnie. Chciał tylko uchodzić za wielkiego pana; tę tylko słabostkę chciał okazać.
— Panie — rzekł naczelnik policji — prosiłeś pan o posłuchanie. Przybyłem naumyślnie z Wersalu, aby panu je udzielić.
— Pan — odparł Cagliostro — zajmujesz się bardzo panią de la Motte i zniknięciem naszyjnika.
— Czyżby go pan znalazł? — zapytał prawie drwiąco pan de Crosne.
— Nie — odparł poważnie hrabia — ale wiem, że pani de la Motte mieszkała przy ulicy Saint-Claude.
— Naprzeciw pana, i ja wiem o tem.
— Skoro tak, to wiesz pan zapewne, co robiła pani de la Motte... nie mamy więc o czem mówić.
— Ależ przeciwnie — odparł obojętnie pan de Cro[2] sny — mówmy.
— Może to być o tyle zajmujące, o ile dotyczy
panny Oliwji? — rzekł Cagliostro — ale skoro pan wszystko wie o pani de la Motte, nie powiedziałbym panu nic nowego.
Na imię Oliwji drgnął pan de Crosne.
— Co pan mówi o Oliwji? — zapytał — kto jest ta Oliwja?
— Pan tego nie wie? A, panie, to ciekawa rzecz, czyż ja pierwszy miałbym panu o tem opowiedzieć. Wyobraź pan sobie dziewczynę bardzo ładną, figura... oczy niebieskie, owal twarzy doskonały, a rodzaj piękności, niezmiernie przypominający Jej Królewską Mość królowę.
— Dziewczyna ta źle się prowadziła; to mnie martwiło, gdyż niegdyś służyła u dobrego mego przyjaciela, pana de Taverney... Potem żyła z pewnym uczonym człowiekiem, którego pan nie zna i który... Ale nadkładam drogi i spostrzegam właśnie, że to panu nie na rękę.
— Przeciwnie — rzekł pan de Crosne — chciej pan mówić dalej. Więc ta Oliwja?
— Źle się prowadziła, miałem to już zaszczyt powiedzieć panu. Biedaczka klepała biedę z pewnym jegomościem, swoim kochankiem, który ją bił i okradał.
— Niejaki Beausire? — zapytał naczelnik policji, zachwycony sposobnością okazania swej wiedzy.
— A! zna go pan? to dziwne — rzekł Cagliostro z uznaniem. — Bardzo dobrze, lepiej pan odgaduje, niż ja. Otóż pewnego dnia, kiedy Beausire zbytnio pobił i okradł Oliwję, uciekła do mnie, prosząc o schronienie. Jestem dobry, dałem jej więc kącik pawilonu, w jednym z moich pałacyków.
— U pana! Ona była u pana — zapytał zdziwiony pan de Crosne.
— Zapewne — odparł Cagliostro, udając też zdziwienie, Dlaczegóż nie miałbym pomieścić jej u siebie, wszak jestem kawalerem.
Przy tych słowach, uśmiechnął się z tak znakomicie udaną dobrodusznością, że pan de Crosne zupełnie wpadł w sidła...
— U pana... — powtórzył raz jeszcze — dlatego tez agenci moi, tak długo bezowocnie szukali.
— Jakto, szukali? — rzekł Cagliostro. Szukano Oliwji? Czyż zbroiła coś takiego, o czembym nie wiedział?
— Nie, panie, bynajmniej. Mów pan dalej, proszę.
— O, mój Boże, skończyłem. Umieściłem ją u siebie, ot i wszystko.
— Ależ nie, panie hrabio, zdaje się, że to nie wszystko, bo przed chwilą łączyłeś pan imię Oliwji, z nazwiskiem pani de la Motte.
— O! to z powodu sąsiedztwa — rzekł Cagliostro.
— Musi być co innego, panie hrabio; nie napróżno mówiłeś pan, że Oliwja i pani de la Motte były sąsiadkami.
— To dotyczy sprawy, którą zbytecznie byłoby wyjawiać panu. Wszak nie godzi się pierwszemu ministrowi państwa opowiadać o niedorzecznościach rozpróżniaczonego kapitalisty.
— Zaciekawiasz mnie pan więcej, niżeli przypuszczasz, gdyż znaleziono ową, niby u pana mieszkającą Oliwję na prowincji.
— Znaleziono ją?
— I to z panem Beausire.
— O, domyślałem się tego — zawołał Cagliostro. — Więc była z Beausire‘m? A to dobrze, dobrze, zwracam honor pani de la Motte.
— Co to ma znaczyć? — zapytał pan de Crosne.
— Mówię, że najzupełniej zwracam honor pani de la Motte. ponieważ ją podejrzewałem.
— Podejrzewałeś ją pan? o co?
— Mój Boże! Słuchasz pan cierpliwie wszystkich tych głupstw, więc powiem, że kiedy cieszyłem się nadzieją umoralnienia Oliwji, nawrócenia jej na drogę pracy i uczciwości — ktoś mi ją porwał, tak jest... porwał.
— Porwał! od pana?
— Z mojego domu.
— To dziwne!
— Czyż nie? Byłbym przysiągł, że to pani de la Motte. Do czego to prowadzą sądy ludzkie!
Pan de Crosne zbliżył się do Cagliostra, i rzekł:
— Proszę, mów pan jaśniej, dokładniej.
— O, teraz, skoro pan znalazł Oliwję z panem de Beausire, nie będę już wtrącał pani de la Motte; nie będę zważał na jej uprzejmość względem Oliwji, na jej znaki, na korespondencję.
— Z Oliwją?
— Ależ tak.
— Pani de la Motte porozumiewała się z Oliwją?
— Tak jest.
— Widywały się?
— Pani de la Motte znalazła sposób wyprowadzania Oliwji co noc z mego domu.
— Co noc? jesteś pan tego pewny?
— Tak pewny, jak tego, com widział i słyszał.
— Ależ panie, opłaciłbym każdy wyraz twój tysiącami! Jakżem szczęśliwy, że pan robisz złoto.
— Już go nie robię, zbyt było drogie.
— Jesteś pan przyjacielem pana de Rohan?
— Zdaje się.
— Więc musisz pan wiedzieć, jaką rolę odgrywa to uosobienie intrygi, pani de la Motte, w sprawie pana de Rohan?
— Nie, nie wiem.
— A może pan zna skutki tych przechadzek nocnych, odbywanych przez panią de la Motte i Oliwję?
— Panie, są rzeczy, o których człowiek rozważny milczeć powinien — odparł Cogliostro.
— Będę miał zaszczyt o jedno jeszcze zapytać pana — rzekł pan de Crosne. — Czy masz pan dowody, że pani de la Motte korespondowała z Oliwją?
— Setne dowody.
— Jakie?
— Bileciki pani de la Motte, pisane do Oliwji i przerzucane za pomocą procy ręcznej, którą zapewne znajdą w jej mieszkaniu. Kilka takich bilecików, owiniętych na kulkach ołowianych, nie doszło do miejsca przeznaczenia. Upadły na ulicę, a ja, lub służba moja, podnieśliśmy je.
— Czy przedstawisz je pan sprawiedliwości?
— O, panie, treść ich tak jest niewinna, że nie będę sobie robił skrupułów i zdaje mi się, że nie zasłużę nawet na naganę pani de la Motte.
— A dowody wspólnictwa, schadzek?
— Tysiączne.
— O jeden tylko proszę.
— Dam najlepszy. Pani de la Motte widocznie z łatwością odwiedzała w moim domu Oliwję, gdyż widziałem ją tegoż dnia, kiedy Oliwja zniknęła.
— Tego samego dnia?
— Widziałem ją i widziała moja służba.
— A... pocóż przyszła, skoro Oliwji już nie było?
— Sam już nad tem zastanawiałem się, lecz nie zdołałem sobie wytłumaczyć. Widziałem panią de la Motte, wysiadającą z karety pocztowej, czekającej na rogu ulicy Roi-Dore; ludzie moi długo widzieli czekający powóz, a ja sądziłem, przyznać muszę, że pani de la Motte przybywa po Oliwję.
— A... panna Oliwja znała się z panią de la Motte, widywały się z sobą, wychodziły razem?...
— Tak, panie.
— A... widziano panią de la Motte u pana w tym dniu, kiedy porwano Oliwję?
— Tak, panie.
— A... zdawało się panu, że pani de la Motte przybyła po Oliwję?
— Czyż mogło mi się zdawać inaczej?
— I cóż powiedziała pani de la Motte, nie zastawszy Oliwji?
— Zdawała się być zmieszana.
— Przypuszczasz pan, że Beausire porwał Oliwję?
— Przypuszczam jedynie tylko dlatego, że pan tak powiedział, inaczej niepodejrzewałbym, gdyż Beausire nie wiedział o mieszkaniu Oliwji; któż mu je wskazać mógł?
— Oliwja sama.
— Nie sądzę, gdyż w takim razie nie on przyszedłby do niej, lecz ona uciekłaby do niego, a wierzaj mi pan, że bez klucza, dostarczonego przez hrabinę de la Motte, nie dostałby się do mego domu.
Hrabina miała klucz?
— Trudno o tem wątpić.
— Którego dnia porwano Oliwję? — zapytał pan de — Crosne, objaśniony nagle światłem, tak zręcznie przez Cagliostra kierowanem.
— O! panie, pamiętam doskonale, było to, w wigilję Ś-go Ludwika.
— A! — zawołał szef policji — panie, oddałeś pan wielką usługę krajowi.
— Jestem nad wyraz szczęśliwy.
Pan de Crosne skłonił się.
— Czy mogę liczyć na dostarczenie dowodów, o których mówiliśmy? — zapytał.
— Pragnę służyć sprawiedliwości.
— Mam więc pańskie słowo, a zatem do widzenia.
Pożegnał przy tych słowach Cagliostra, który, wychodząc, pomyślał:

— Ach, hrabino, ach, żmijo, chciałaś oskarżyć mnie; zdaje mi się, że zgryzłaś twardy owoc, ostrożnie z zębami!

XLVIII
BADANIA

Kiedy pan de Crosne tak rozprawiał z panem Cagliostro, zjawił się w Bastylji, w imieniu króla, pan de Breteuil, aby badać pana de Rohan.
Widzenie się tych dwóch wrogów mogło być burzliwe. Panu de Breteuil nie obca była duma pana de Rohan. Pan de Rohan odmówił odpowiedzi. Kanclerz państwa nalegał, lecz pan de Rohan oświadczył, że zdaje się na sąd parlamentarny i sędziów.
Pan de Breteuil ustąpić musiał, przed stanowczem oświadczeniem oskarżonego.
Sprowadzić kazał panią de la Motte, zajętą układaniem swych pamiętników; usłuchała natychmiast.
Pan de Breteuil w krótkich wyrazach objaśnił jej położenie, które sama znała najlepiej.
Odpowiedziała, że ma dowody swej niewinności, ze dostarczy ich, kiedy zajdzie tego potrzeba.
Pan de Breteuil zauważył, że to nader ważne.
Joanna opowiedziała całą bajkę, którą wymyśliła; był to cały ciąg najróżnorodniejszych insynuacyj i zapewnień, że owe dwa fałszowane pokwitowania pochodzą niewiadomo skąd.
I ona oświadczyła, że skoro parlament zajmuje się tą sprawą, powie prawdę tylko w obecności kardynała i na skutek jego obwinień.
Wtedy oznajmił jej pan de Breteuil, że kardynał całą winę na nią zwala.
— Wszystko? — zapytała Joanna — nawet kradzież?
— Nawet kradzież.
— Każ pan powiedzieć kardynałów. — rzekła Joanna że radzę mu porzucić dotychczasowy, a niekorzystny sposób obrony.
Na tem skończyło się, lecz pan Breteuil nie był zadowolony; żądał kilku jeszcze szczegółów.
Panu de Breteuil potrzeba było wyjaśnień do owych protokółów, zebranych przez hrabiego Prowancji, które stały się powodem szmeru ogólnego.
Kanclerz państwa był człowiekiem sprytnym; wiedział, jak postępować należy z kobietą, i przyrzekł pani de la Motte Bóg wie co, aby wskazała kogoś winnego.
— Oskarż pani kogo, a sama się oswobodzisz — odparł niewzruszony Breteuil.
Lecz hrabina pogrążyła się w rozważne milczenie, przez co pierwsze widzenie się kanclerza państwa z hrabiną żadnego nie osiągnęło skutku.
Nagle rozeszły się pogłoski, że znaleziono dowody: sprzedano brylanty w Anglji, gdzie urzędnicy pana de Vergames przytrzymali pana de Villette.
Pierwszy atak, który Joanna znieść musiała, był okropny.
Skonfrontowano Joannę z panem Réteau de Villette, którego uważała za wiernego wspólnika; jakże wielkiem było jej zdziwienie, gdy usłyszała, że Réteau przyznaje się do fałszerstwa podpisów królowej, jubilerów i do sfałszowania pokwitowań!
Zapytany, dlaczego popełnił takie przestępstwo, odparł, że zadość uczynił prośbie pani de la Motte.
Ona, choć wystraszona, broniła się i przeczyła; wściekłą była jak lwica; twierdziła, że nie widziała nigdy, nie znała wcale pana Réteau de Villette.
Lecz znów spadły na nią dwa gromy, dwa przygnębiające zeznania.
Pierwszym świadkiem był właściciel dorożki, znaleziony przez pana de Crosne, który oświadczył, że dnia tego i tego, o takiej godzinie, oznaczonej poprzednio przez pana de Villette, wiózł damę w takim stroju na ulicę Montmatre.
Damą, otaczającą się taką tajemnicą, mogła być tylko pani de la Motte, mieszkająca na ulicy Saint-Claude.
A jakże zaprzeczyć można znajomości z panem de Villette, kiedy świadek zeznał, że widział go, siedzącego na koźle powozu pocztowego, z którego wysiadła hrabina; poznano go po bladej i niespokojnej twarzy.
Tym świadkiem był jeden ze służących Cagliostra.
To było pierwsze ogniwo oskarżenia.
Pan de Rohan bronił się, broniąc Cagliostra.
Kardynał przeczył tak uparcie, że zrozpaczona Joanna po raz pierwszy wspomniała o szalonej miłości kardynała dla królowej.
Pan de Cagliostro zażądał, aby go aresztowano i badano dla stwierdzenia niewinności.
Oskarżający i sędziowie przejęli się zapałem na pierwszy odbłysk prawdy, a opinia publiczna natychmiast oświadczyła się za kardynałem i Cagliostrem, przeciw królowej.
Nieszczęśliwa królowa poleciła wówczas ogłoszenie raportów, przyniesionych królowi, a powołując się na pana de Crosne, zaklinała go, aby powiedział, co tylko wie.
Ten zręcznie obmyślony krok o mało co nie zgnębił Joanny.
W chwili też, kiedy Joanna najgłośniej wołała, że nigdy w nocy nie była w Wersalu, że nic nie wie o stosunkach kardynała i królowej, ta myślała o Oliwji, żywem świadectwie, które zmienić musi głos opinii i zburzyć cały gmach kłamstw, nagromadzonych przez hrabinę.
Kiedy pan de Rohan zobaczył Oliwję, tą królowę przedmieścia; kiedy przypomniał sobie różę, uścisk ręki i łazienki Apolina, pobladł i chętnie złożyłby u stóp Marji-Antoniny życie swoje, aby uzyskać przebaczenie.
Ale i ta pociecha było mu wzbroniona; nie mógł uznać tożsamości Oliwji, nie przyznając że kocha prawdziwą królowę, a przyznanie się do pomyłki byłoby ubliżeniem, oskarżeniem... pozwalał więc Joannie przeczyć, a sam milczał.
Kiedy panowie de Breteuil i de Crosne chcieli zmusić Joannę do jaśniejszych opowiadań, rzekła:
— Najlepszym sposobem przekonania się, że królowa nie była w parku w nocy, będzie pokazanie kobiety, podobnej do królowej i przyznającej się do nocnych przechadzek. Jeśli się znajdzie taka, sprawa się zakończy.
Ta bezczelna insynuacja dobry wywarła skutek. Znów podała nieco prawdy.
Lecz Oiiwja, w swej okropnej niespokojności, wskazywała szczegóły i dowody, nie zapominała o niczem, mówiła tak przekonywająco, że hrabina zmienić musiała taktykę: przyznała się.
Przyznała się, że wprowadziła kardynała do Wersalu; że Jego Ekscelencja bądź co bądź chciał widzieć królowę i dać jej zapewnienie przywiązania pełnego szacunku; przyznała się, gdyż widziała w tem korzyść, nie istniejącą przy zaprzeczaniu; przyznała się, gdyż, oskarżając królowę, stawała się pomocnicą licznych wrogów królowej.
Po raz dziesiąty zmieniły się role w tym piekielnym procesie; kardynał grał rolę oszukanego; Oliwja grała rolę prostytutki bez poezji i uczuć; Joanna rolę intrygantki... i nie mogła wybrać lepszej.
Marja Antonina stawała się przez to Dozimeną, konszachtującą z Prosinem przeciw panu Jourdain, kardynałowi.
Joanna oznajmiła, że przechadzki odbywały się z wiedzą królowej, ukrytej za drzewami i pokładającej się ze śmiechu, gdy słyszała namiętne wyznania zakochanego pana de Rohan.
To jeszcze wymyśliła złodziejka, nie wiedząc, jak ukryć swą kradzież; taki majestat królewski zrobiła z dawnej czci Marji-Teresy i Marji Leszczyńskiej.
Królowa ugięła się pod ciężarem tego oskarżenia, gdyż nie mogła dowieść fałszu.
Nie mogła, Joanna, bo doprowadzona do ostateczności oświadczyła, że ogłosi listy miłosne, pisane przez pana de Rohan do królowej, a przecież w rękach Joanny znajdowały się listy, dowody szalonej miłości kardynała.

Królowa dlatego wreszcie nie mogła dowieść swej niewinności, że zbyt wiele osób skłonnych było do przyjęcia kłamstw za prawdę.

XLIX
UPADEK OSTATNIEJ NADZIEI

Odnalezienie prawdy stawało się prawie niemożliwem, dzięki zagmatwaniu sprawy przez Joannę.
Joanna nie mogła zdecydować się na uchodzenie za zwyczajną złodziejkę, choć dowiodły tego świadectwa osób, godnych wiary, oznajmiając o skradzeniu przez nią brylantów.
Perswadowała sama sobie, że hałas, sprawiony skandalem wersalskim, doskonale ukryje jej przestępstwo, a jeżeli nawet skazana będzie hrabina de la Motte, wyrok najbardziej dotknie królowę.
Lecz kalkulacja zawiodła ją.
Ponieważ królowa poddała się podwójnemu procesowi, a kardynał zgodził się na badania śledcze, sądy i hałasy, spadła z Joanny aureola niewinności, jaką sobie, dzięki swemu milczeniu, wytworzyła.
Wszystkie prawie zdarzenia wydawały się nieprawdopodobne wszystkie wyjaśnienia były wyczerpane.
Joanna spostrzegła, że nie wywarła należytego wrażenia na sędziach. na sędziach.
W ciszy swego pokoju rozmyślała Joanna o swoich siłach i widokach.
Joanna sądząc z tego, co mówił pan Berteuil, uznała za słuszne, aby oszczędzać królowę, a bezlitośnie obwiniać kardynała.
Co zaś dotyczyło kardynała, członka możnej rodziny, samej sądzącej sprawy ogólne, duchownego, zaopatrzonego w mnóstwo sposobów radzenia sobie, Joanna uznała za potrzebne wyznać prawdę, wyjawić intrygi dworskie i takich narobić awantur, aby zamieszanie śmiertelne dotknęło głowy koronowane.
Wszystko to jednak niepokoiło Joannę; przypominało jej, o czem już wiedziała, a mianowicie, że większość sędziów przychylna była kardynałowi; że ulegnie ona w tej walce; przypominało jej, choć już nawpół była stracona, iż lepiej dać się skazać za kradzież brylantów, niż za obrazę majestatu.
Tu było zwycięstwo pewne. Entuzjazm narodu objawiał się razem z życzliwością dla kardynała. Dla wielkiej ilości ludzi nie istniała Oliwja, pomimo, że żyła, że przyznała się i była do królowej podobną; jeżeli zaś uznawali jej istnienie, to twierdzili, że królowa naumyślnie wyszukała ją, aby się uniewinnić.
Joanna zastanawiała się nad wszystkiem.
Jej właśni prawnicy opuszczali ją, a sędziowie nie ukrywali swej niechęci; rodzina Rohan obwiniała ją energicznie, opinja publiczna pogardzała nią...
Postanowiła użyć ostatniego środka, aby zaniepokoić sędziów, przyjaciół kardynała i aby wzbudzić nienawiść dla Marji-Antoniny.
Sposób ten miał być: Udawać, że oszczędzała dotąd królowej, lecz że, doprowadzona do ostateczności, wyjawi wszystko.
To było w rzeczy samej tylko planem postępowania podczas procesu; lecz nowe zajścia mogły szyki popsuć. I oto co wymyśliła hrabina dla przeprowadzenia swych planów: napisała list do królowej, list, którego wyrazy ujawniały jej charakter:

„Najjaśniejsza Pani!...

Pomimo okropności mego położenia, nie wymknęła się z ust moich skarga. Wszystkie wybiegi, jakich użyto, aby wydobyć ze mnie wyznania, przyczyniły się tylko do umocnienia mnie w mem postanowieniu nie skompromitowania mej zwierzchniczki.
Długie uwięzienie, konfrontacje bez końca, wstyd i rozpacz, że jestem oskarżona o kradzież i przestępstwo, choć czuję się niewinną, zmniejszyły moją odwagę; drżę na samą myśl, że stałość moja upadnie pod tylu silnemi ciosami.
Najjaśniejsza Pani, jednem słowem zdoła tamę położyć tej sprawie przy pomocy pana de Breteuil, który podda myśl tę ministrowi (królowi), bez narażenia Najjaśniejszej Pani na kompromitację. Obawa, że zmuszona będę wyjawić wszystko, popchnęła mnie do napisania tego listu, lecz czynię to w przekonaniu, że Wasza Królewska Mość zechce mieć na względzie powody, które mnie do tego skłoniły i że wyda rozporządzenie uwolnienia mnie z przykrego położenia.
Pozostaję z najgłębszym szacunkiem uniżoną i posłuszną sługą Najjaśniejszej Pani.

Hrabina Valois de la Motte“.

Joanna ułożyła to, jak widzimy, dwie mając myśli: albo list przestraszy królowę dowodem trwania w złem, a wtedy, zmęczona walką, zgodzi się na uwolnienie Joanny skoro proces i uwięzienie na nic się nie zdały; albo też, co było nader prawdopodobne i dowiedzione zakończeniem listu, Joanna na nic nie liczyła, gdyż królowa, zamieszana w procesie, sama naraziłaby się na podejrzenia. Jasnem więc jest, że Joanna nie mogła liczyć na to, aby list jej doszedł rąk królowej.
Była przekonana, że wszyscy dozorcy są oddani duszą i ciałem zarządzającemu Bastylją.
Nie ulegało żadnej wątpliwości, że posłaniec, któremu poruczvła odniesienie listu, jeżeliby nie oddał go nadzorcy więzienia, z pewnością zachowałby go dla stronników swojej partji.
Starała się urządzić wszystko w ten sposób, aby list, wpadłszy w obce ręce, zbudził podejrzenie, nienawiść i cień niesławy rzucił na królowę.
Jednocześnie z listem do Marji Antoniny, wystosowała drugi list do kardynała, następującej treści:
„Nie mogę pojąć Waszej Eminencji, że trwasz pan w zamiarze milczenia. Podług mego zdania, uczyniłbyś pan znacznie lepiej, zdawszy się na łaskę i niełaskę sędziów, a wtedy może los nasz polepszyłby się. Co do mnie, postanowiłam milczeć, jeżeli pan nie ma zamiaru mowie. A dlaczego właściwie pan milczy?...
Ze swoje strony nie możesz się pan obawiać niczego; znasz pan moje do niego przywiązanie. Jeżeli ona nawet okaże się w swojem postanowieniu niewzruszona, jesteśmy tak silnie ze sobą zespoleni popełnionemi winami, że, wiedz o tem, godzina, w której ja otrzymałabym wyrok kary, byłaby jednocześnie i godziną twego potępienia.
Ja jednakże poświęciłabym wszystko, aby wydobyć pana ze szponów zemsty, ale niepowodzenia dzielićbyśmy musieli“.
„P. S. Jednocześnie z niniejszem wysłałam list do niej, który, mam nadzieję, zdoła ją przekonać i skłonić do wypuszczenia nas na wolność. Wszak nie można nam nic zarzucić, chyba tylko lekkomyślne postępowanie, które spowodowało pomyłką, lub co najwyżej uparte milczenie“.
List ten, arcydzieło przebiegłej kobiety, wręczony został kardynałowi przy spotkaniu w sali rozmów w Bastylji.
Zdarzenie to zdziwiło niewymownie kardynała, bo zbladł i zupełnie stracił zimną krew wobec takiego zuchwalstwa. Wybiegł, aby swobodniej odetchnąć.
List zaś do królowej inne przechodził koleje; pierwotnie został wręczony przez hrabinę księdzu Lekel, jałmużnikowi Bastylji, który towarzyszył kardynałowi w charakterze wypełniającego jego zlecenia.
— Panie — rzekła do niego — przyjmując na siebie wypełnienie tego poselstwa, możesz stać się wybawcą moim i kardynała. Wniknij w treść tego listu. Powołanie pana daje mi rękojmię, że dyskrecja jest zapewniona.
Jałmużnik odmówił.
— Nie możesz pani wymagać, ażebym ja jako osoba duchowna, przyjął na siebie tę misję a przez to wywołał niezadowolenie Jej Królewskiej Mości; może ona sądzić, że pani powierzyła mi swoją tajemnicę i pod moim wpływem list ten skreśliła.
— A zatem — rzekła Joanna, tracąc wiarę w swoją przebiegłość, a pragnąc pozyskać kapłana swą postawą — pokaż mi pan choć jeden środek dla wykazania mej niewinności, oprócz, odwołania się listownego do królowej. Sądziła, że tym razem nie będzie jej mógł odmówić i podała mu list.
— Jeżeli zabierze to pismo — przebiegło jej po głowie — jestem uratowana, bo wtedy, w obecności całego dworu, będę mogła zapytać, co z niem zrobił; jeżeli zaś nie odda, królowa jest zgubiona, wahanie się rodziny Rohan‘ów utwierdzi tylko wszystkich w przekonaniu, że królowa jest winna, a ja stałam się ofiarą cudzych intryg.
Zaledwie kapłan dotknął się listu, gdy, jakby go ręce paliły, zwrócił go z pośpiechem.
— Nie bądź pan tchórzem — rzekła do niego ze złością — nic pan tu nie ryzykujesz, list ten mieści się w kopercie, adresowanej do pani de Misery.
— Jest to jeszcze jedna przyczyna więcej — odparł ksiądz — abym tego nie uczynił. Dwie osoby posiadałyby tę tajemnicę... podwójny więc powód, dla którego nie chcę się narazić na gniew królowej.
To mówiąc, odtrącił od siebie list.
— Zważ pan — rzekła do niego — że jeżeli i tym razem przyjdzie mi się spotkać z pańską odmową, zmuszona będę zrobić użytek z listów pana de Rohan.
— A gdyby tak nawet, to cóżby się tak wielkiego stało...
— I pan możesz wyrzec: „Niechaj tak będzie, wobec tego że gdyby tajemna korespondencja kardynała z królową stała się udziałem wszystkich, głowa kardynała spadłaby z szafotu?
Przy tych słowach drzwi się raptownie otworzyły i na progu ukazał się kardynał de Rohan, z dumnem, zachmurzonem obliczem.
— Niechaj jeden z rodziny Rohan‘ow zginie marnie na szafocie, Bastylja i tłumy Paryża przyzwyczajone są do podobnych widowisk, ale przedtem niczego nie zaniedbam, abym mógł panią widzieć napiętnowaną jako złodziejkę fałszerkę. — Pójdź, księże, opuśćmy to miejsce.

Wyrzekłszy te piorunujące słowa, odwrócił się od Joanny i ująwszy jałmużnika pod rękę zmierzał ku drzwiom.

L
CHRZEST MAŁEGO PEAUSIRE

Pani de la Motte przerachowała się we wszystkich swych zamysłach. Cagliostro zaś nie zawiódł się na żadnym.
Zaledwie osadzony został w Bastylji, gdy zdołał przeniknąć, czego właściwie od niego żądano.
Słupem wytycznym jego działań miały być dążenia dla wprowadzenia ruiny do tej monarchji, której istnienie podkopywał za pomocą illuminizmu i alchemji.
Jego to dziełem było zebranie wiadomości, przesłanych w liście, który spowodował pierwsze zaburzenia. Rozwalono zatarasowane mury Bastylji, zawrzało w mieście jak w ulu, snać wszystko już było przygotowane, jedna iskra miała wywołać niszczący płomień-rewolucje, pierwszy zwrot polityczny, który poprzedzał wypadki z dnia 14 lipca 1782 roku.
List ten zaburzył spokój króla, królowej, kardynała i wszystkich działaczy politycznych, ale zarazem strącił z zajmowanego stanowiska słynnego tyrana ministerialnego pana de Breteuil.
Oto, co zawierał list ten:
„Teraz gdy jestem już na wolności, nie cofnę słów, którem wyrzekł, będąc uwięziony w Bastylji. Niema winy, niema przestępstwa, któregoby nie powinien zatrzeć sześciomiesięczny pobyt w tem więzieniu. Pytano mnie, czy powrócę kiedyś do Francji. Tak, lecz wtedy tylko, kiedy mury Bastylji zrównane będą z ziemią, kiedy gmach ten zniknie a na jego miejscu staną publiczne ogrody, przeznaczone dla ludu. Oby Bóg dopomógł mi w tem przedsięwzięciu! Francuzi! wy macie wszystkie dane, aby żyć w szczęściu i spokoju; natura hojnie zaopatrzyła was i wasz kraj we wszystkie dary. Posiadacie niepospolite zdolności umysłowe, odznaczacie się humorem, swadą, werwą i niezamąconym spokojem ducha, ojczyzna wasza zajmuje obszerne i żyzne łany, i nie możecie mieć współzawodników w sztuce przypodobania się ludziom, trzymacie pod wieloma względami prym, lecz niestety jest i jedna ciemna strona waszego szczęścia.
Oto nie możecie spokojnie złożyć do snu głowy swojej, bo nie wiecie, co was czeka.
Cagliostro święcie dotrzymał obietnicy i względem Oliwji, ona zaś dała mu niezbite dowody wdzięczności. Nigdy ani słówkiem nie dotknęła swego protektora a w jego nieobecności postępowała w ten sposób, aby mu wyrobić dobrą opinję i niczem nie skompromitować jego osobistości.
Czas, spędzony przez uwięzionych pod zamknięciem, przeszedł dla Oliwji bez widzenia się ze swoim ukochanym Beausire‘m, nie była jednak ciągle samotną i, jak później przekonamy się, ukochany pozostawił jej pamiątkę.
W maju 1786 roku świątynia św. Pawła przy ulicy św. Antoniego przepełniona była pobożnymi. Pośród licznych żebraków zwracał swojem dziwnem zachowaniem się ogólną uwagę człowiek, którego spojrzenie utkwione wciąż było w kierunku Bastylji. Nieopodal od niego zajął miejsce jeden z pomocników Cagliostra, z pochodzenia niemiec, którego Balsamo używał w charakterze asystenta do swych tajemniczych praktyk, odbywających się w tajemniczym domu przy ulicy Saint-Claude.
Człowiek ten poskramiał objawy niecierpliwości ze strony de Beausire i rzekł do niego szeptem.
— Zatrzymaj się, chwilę cierpliwości! oni niezawodnie przybędą.
— Co? — zawołał tajemniczy człowiek z zaniepokojeniem, to pan?
— Panie Beausire, nie rób tyle hałasu, policja nas może zauważyć. Pan mi przyrzekł, iż udzieli ci pożądanych wiadomości a ja właśnie jestem jego posłannikiem i mogę ci o wszystkiem powiedzieć.
— Ależ na Boga, słucham pana, mów pan czemprędzej.
— Nie tak głośno, matka i dziecię są zupełnie zdrowe.
— Co! — zawołał w uniesieniu radości, którego żadni pióro nie zdołałoby opisać — więc ona została już matką i jest już ocalona!
— Tak jest, ale pójdźmy na stronę.
— Jest szczęśliwą matką córki, czy?...
— Nie, panie, urodził się syn.
— Tem lepiej! jakże jestem szczęśliwym, po tysiąckroć szczęśliwym! Podziękuj swemu panu i powiedz mu, że wdzięczność moja dla niego jest bez granic, że rozporządzać może mną, majątkiem moim i wszystkiem, co jest w mojem posiadaniu.
— Owszem powiem mu to wszystko, lecz muszę się najprzód z nim zobaczyć.
— Ależ, mój przyjacielu, co mają znaczyć twe słowa, proszę przyjąć na pamiątkę te dwa luidory.
— Dziękuję, lecz od nikogo, z wyjątkiem pana mego, nic nie przyjmuję.
— Miałem zamiar zapytać pana, co znaczyły tajemnicze wyrazy „Oni przyjdą“. Zechciej mi pan wytłumaczyć, kto mianowicie tu przybędzie?
— Miałem na myśli chirurga z więzienia Bastylji i akuszerkę, która była tu przy rozwiązaniu panny Oliwji.
— Jakto więc oni tu przybędą? w jakim celu?
— Aby ochrzcić dziecię!
— Więc ujrzę mego syna! — zawołał, skacząc i ciesząc się, jak dziecko.
— Pan powiadasz, że będę miał szczęście zobaczyć tu, za chwilę dziecię Oliwji?
— Z pewnością, lecz zalecić muszę panu spokój, podejrzewam bowiem, że pośród żebraków, okrytych łachmanami, muszę się znajdować i trzej agenci pana de Crosne.
Beausire przycisnął się do niemca.
— Czy jej tam nie brak czego? — zapytał, składając ręce na piersi.
— Nie, przeciwnie jest zupełnie szczęśliwa. Ale oto dorożka zajechała.

— Rzeczywiście, tak jest, to zapewne oni zatrzymują się tutaj — widzę już w okienkach dorożki coś białego, to zapewne pieluszki dziecka, wiezionego do chrztu.
Jest pani dziś uroczo piękna — rzekł
Nadmiar wzruszeń pozbawił pana de Beausire sił, kiedy zobaczył, że do kościoła wkraczają chirurg, akuszerka i jeden z dozorców Bastylji. Mieli asystować przy tej ceremonji jako świadkowie. Przy wejściu tych trzech osób do kościoła ożywione szepty żebraków przycichły, natomiast rozległy się z zachrypniętych gardeł prośby o jałmużnę.

Wtedy kościół stał się widownią dziwnego zdarzenia; rodzice chrzestni torowali sobie drogę do ołtarza, potrącając obecnych i złorzecząc żebrakom, gdy człowiek obcy hojnie rozdawał jałmużnę, tłumiąc łzy radości.
Cały orszak, złożony z rodziców chrzestnych, świadków i kilku ciekawych, podążył do zakrystji, dokąd i Beausire poszedł w nadziei, że i jemu da się zdobyć jeszcze miejsce.
Nareszcie zamknięto drzwi od zakrystji i ksiądz przystąpił do swych czynności zaczynając pisać stereotypowy początek aktu urodzenia.
— Jakie jest imię i nazwisko dziecka? — zapytał.
— Możemy tylko powiedzieć, że jest to chłopiec — odpowiedziano.
— A zatem — rzekł ksiądz — należy mu nadać jakiekolwiek imię, byle tylko jednego ze świętych.
— Zgoda! panna chciała, aby go ochrzczono imieniem Toussaint.
— W takim razie — rzekł ksiądz — z tem imieniem tylko, wezwawszy wszystkich świętych na patronów, możemy się obejść bez ojca. Przystąpmy do rzeczy:
W dniu dzisiejszym przedstawiono nam dziecię płci męskiej, urodzone wczoraj w więzieniu Bastylji z matki Nicoliny-Oliwji-Legay i ojca... niewiadomego.
Beausire nie będąc w stanie ukryć oburzenie z wściekłością rzucił się w stronę księdza i, schwyciwszy go za rękę, rzekł z mocą:
— Toussaint ma ojca, jak ma i matkę. Ma ojca, który go kocha i krwi swojej się nie zaprze: Pisz pan proszę, że:
„Toussaint, urodzony w dniu wczorajszym, z matki panny Nicoliny-Oliwji Legay, jest synem Jana-Baptysty Toussaint de Beausire, tu obecnego“.
Z trudnością możnaby opisać zdumienie księdza i chrzestnych rodziców. Pierwszy wypuścił pióro z ręki, patrząc bezmyślnie przed siebie, a mały Toussaint omal nie wypadł z rąk „troskliwej“ akuszerki.
Beausire schwycił go w swoje objęcia i, okrywając gorącemi pocałunkami, tem samem złożył na czole biednego dziecka powitanie zroszone łzami miłości rodzicielskiej.
Rozrzewniająca miłość Beausira do swego dziecka wywarła na obecnych silne wrażenie.
Tylko ksiądz zachował zimną krew i zdawał się wątpić o prawdziwości słów Beausire‘a. A może przykro mu było, że będzie musiał rozpocząć pisanie aktu na nowo.
Ale Beausire przewidział trudności i skrupuły księdza i złożył na chrzcielnicy trzy sztuki złota, które zapewne lepiej, niż jego łzy radości, dowiodły ojcostwa.
Ksiądz zebrał pieniądze i zabrał się do wymazywania tych kilku wierszy, które poprzednio skreślone były pod wpływem zbyt dobrego humoru.
— Ponieważ jednak — rzekł ojciec duchowny — zaświadczenie pana chirurga i pani Chopin było zupełnie formalne i już zostało wciągnięte do aktów, teraz pan ze swej strony musisz nam dać piśmienne zobowiązanie, że sam do tego dziecka się przyznałeś i jesteś jego ojcem.
— Ależ panie, choćbym własną krwią miał to wypisać, nie cofnę się.
I schwycił za pióro z zapałem.
— Miej się pan na baczności — rzekł cicho dozorca Gyan, który zawsze chciał wykazać swoją skrupulatność. — Pańskie nazwisko jest dobrze znane w pewnych miejscowościach, przezorność więc nakazuje powstrzymać się od podpisania papieru, którego data byłaby oczywistym dowodem pańskiego pobytu w mieście i świadczyćby mogła, że byłeś pan w stosunkach z jedną z oskarżonych.
— Dzięki ci za rady, mój przyjacielu — rzekł Beausire wyniośle — człowiek ten wygląda na uczciwego i, zdaje się, zasłużył na dwa luidory, które ode mnie otrzymał. A zresztą, mam się wyprzeć dziecka mego, dziecka mojej żony?
— Więc ona jest pańską żoną? — zapytał chirurg.
— Prawną? — dodał ksiądz.
— Z chwilą, kiedy Bóg powróci jej wolność — rzekł Beausire, drżąc z radości — nazajutrz zwać będzie się Nicoliną Legay de Beausire, tak, jak jej syn i ja.
— Ależ pan się narażasz — rzekł Guyan — zdaje mi się, że pana szukają.
— Możesz pan być przygotowany na to, że ja pana nie zdradzę — rzekł chirurg.
— Ani ja — dodali razem ksiądz i akuszerka.
— A gdyby nawet — odparł Beausire z egzaltacją męczennika — chętnie zniósłbym męczarnie, pocieszając się, iż miałem szczęście widzieć mego syna.
— Jeżeli los ten miałby go kiedy spotkać — wyrzekł złośliwie dozorca do akuszerki — to z pewnością nie za to, że się przyznał, iż jest ojcem małego Toussaint.
Wypowiedziawszy to, przystąpił do podpisania aktu.
Beausire chciał swoje zobowiązanie wyrazić w słowach namiętnych, pełnych gorącej miłości rodzicielskiej.
Gdy papier znów powrócił do jego rąk, odczytał go jeszcze raz i, sprawdziwszy wszystko, uścisnął swego syna, włożył mu dwanaście luidorów pod poduszkę, u szyjki zawiesił złoty pierścień, przeznaczony dla Oliwji, i, dumny jak Ksenofont podczas słynnego odwrotu, otworzył drzwi od zakrystji, gotów na wszystko, byle tylko ujść zbirom, gdyby ci byli do tego stopnia wyrodkami, aby czyhać chcieli na niego w podobnej chwili.
Tłumy żebraków nie opuściły kościoła.
Gdyby Beausire zapuścił wzrok w te zbite tłumy, dojrzećby mógł wśród nich sprawcę nieszczęścia — stanowczego agenta. Ale nic nie zamąciło spokoju przy wyjściu z kościoła i Beausire, żegnany życzeniami żebraków: „Niech cię Bóg ma w swej opiece“, opuścił kościół z pozorami dobroczyńcy, którego cała czereda żegnała słowami podzięki i błogosławieństwa.
Co się zaś tyczy świadków, ci, wsiadłszy do dorożek, udali się do domu, mocno zdziwieni całem tem zajściem.
Z usposobieniem wesołem podążył Beausire do miejsca schronienia, znanego jemu, panu de Crosne i Cagliostrze.
Z wspomnianych wypadków sądzićby można, że i pan de Crosne dotrzymał słowa Cagliostrze i nie zamącał spokoju Beausire‘owi.
Kiedy dziecię powróciło do Bastylji i pani de Chopin opowiedziała, jakiego nadspodziewanego zdarzenia była świadkiem, Oliwja włożyła na palec przysłany pierścień i łzy rozczulenia potoczyły się po twarzy.
Chciano wyszukać karmicielkę dla dziecka.
Ale Oliwja nie pozwoliła, mówiąc:

— Kiedyś słyszałam, jak Gilbert, uczeń Roussa, utrzymywał, że dobra matka powinna przynajmniej karmić swoje dziecię, a ja chcę być dobrą matką.

LI
ŁAWA OSKARŻONYCH

Nareszcie skończył się dzień, w którym po długich rozprawach miał być zatwierdzony wyrok, wywołany wnioskami prokuratora generalnego.
Oskarżeni, z wyjątkiem pana de Rohan przeniesieni zostali do bliżej położonego więzienia, aby być opodal sali posiedzeń, do której wprowadzano już o godzinie siódmej zrana więźniów.
Wobec sędziów, wśród których prezydował pan de d‘Aligre, zachowanie się oskarżonych pozostało niezmienne.
Oliwja, przejęta bojaźnią, Cagliostro spokojny, z twarzą opromienioną dumnym wyrazem wzgardy, jakby zadowolony, że znajduje się w tej sali tajemniczej, o ponurym wyglądzie.
Villette, przybity, złamany doznanym ciosem. Joanna z błyszczącemi oczyma i z ustami wykrzywionemi groźbą i złorzeczeniami. Kardynał, spokojny i niewzruszony, z marzycielskiemi oczyma.
Wznowienie dysput sądowych nie doprowadziło do żadnych stanowczych rezultatów.
Faktem było, że jedna z oskarżonych osób skradła naszyjnik królowej, poszlaki były silne, nikt jednak nie chciał się przyznać do winy i spełnienie kradzieży zarzucano sobie wzajemnie.
Kto właściwie z dwojga był złodziejem, pozostało kwestją rdzenną procesu.
Chciano się dowiedzieć, czy królowa postąpiła słusznie, dając rozporządzenie, aby aresztowano kardynała jako oskarżonego o ubliżanie jej czci.
Kto znał ówczesną politykę Francji, temu nie trudno będzie się domyślić, że właśnie w tem chciano dopatrzeć się głównej winy. Czyż możebne było, aby de Rohan powiedział królowej to, co mu zarzucano, aby był tajnym agentem Marji Antoniny, aż do chwili, kiedy jej szczęście sprzyjało? Z chwilą jednak, kiedy fortuna odwróciła się od niej, stać się miał wiarołomcą.
— Czy w tym wypadku kardynał działa w dobrej wierze, jako pozostający w poufnych stosunkach?
Wyjaśnić to były winny zarzuty, które, poparte dowodzeniami prokuratora, miały zakończyć akt oskarżenia.
Prokurator generalny zagaił rozprawy.
W obszernej przemowie wystąpił w imieniu godności królewskiej, która została obrażona i żarliwie bronił nietykalności królewskiego imienia.
Po rozpatrzeniu głównej sprawy, stawiał wnioski, będąc już z góry uprzedzony do niektórych obwinionych. Dodatkową sprawę kardynała uważał za niemniej ważną i oddał jej się z całą gorliwością. Nie mógł przypuszczać, aby w sprawie kradzieży naszyjnika królowa choćby w pewnej mierze winna być mogła. Skoro zaś na nią nie padał cień podejrzenia, tem groźniejsze poszlaki zbierały się przeciw kardynałowi.
Nareszcie, niewzruszony, żądał wyroku następującego: Villette skazany być winien na dożywotnie zesłanie do galer.
Joanna de la Motte winna być poddana chłoście, napiętnowana i osadzona na zawsze w domu poprawy.
Gdyby oskarżenie kardynała dowiodło mu winy, miał być ogłoszony banitą i pozbawiony wszelkich praw i przywilejów.
Żądanie to wprowadziło w zdumienie sędziów przysięgłych i oskarżonych.
Wola króla występowała tu tak silnie, że nawet w minionym wieku, gdyby chciano wyłamać się z pod gniotącego jarzma i uzyskać dla siebie pewne uwzględnienie własnych indywidualnych poglądów, i wtedy jeszcze wywody prokuratora nie dosięgłyby tych żądań, nawet wobec szacunku i uszanowania, jakiem się odznaczali sędziowie dla zasady o nietykalności tronu.
Czterdziestu z nich potwierdziło w zupełności wydany dekret, reszta zaś miała zdanie nieco odmienne.
Przystąpiono do ostatniego badania formalności prawie już wcale niepotrzebnej z takimi obwinionymi, ponieważ i przed wydaniem wyroku miano jedynie na celu wymożenie na obwinionych przyznania się do winy. Nie dawano też im chwili spokoju, prowadząc z jednego śledztwa na drugie.
Zazwyczaj dla więźniów wnoszono do sali badan krzesła niskie, przeznaczone do tego tylko użytku i skalane już zetknięciem się z wieloma skazańcami, którzy wprost stąd wysyłani bywali na galery. Ten sam los spotkał fałszerza Villette, który z oczyma pełnemi łez prosił o łaskę i przebaczenie.
Wyznał wszystkie winy, potwierdził wszystkie zarzuty, jakie mu czyniono i dodał, że był wspólnikiem Joanny de la Motte. Sądził jednak, że skrucha jego i wyrzuty sumienia powinny być okolicznościami łagodzącemi i wzruszyć powinny sędziów.
Osobistość ta nie interesowała nikogo z publiczności, obecnej przy sprawie, domyślano się w nim hultaja, to też płaczącego i narzekającego na swój los odesłano go zaraz do celi w więzieniu Conciergerie.
Po nim wprowadzono na salę panią de la Motte w towarzystwie pisarza sądowego.
Ukazanie się jej sprawiło pewne wrażenie, wskutek oryginalności ubrania.
Miała na sobie biały płaszcz batystowy, takież nakrycie głowy, bez najmniejszych ozdób, twarz, osłoniętą rodzajem gazy i włosy bez pudru.
Na wstępie zaraz przyszło jej znosić upokorzenia, wprowadzono ją bowiem tylnemi schodami, jak zwykłych przestępców.
Podniesiona temperatura sali, szept rozmów i tysiące głów, zwróconych w jej stronę, zmieszały ją na chwilę, oczy jej pewien czas nerwowo drgały, jakby przywyknąć nie mogły do tego widoku.
Wtedy obecny w sali pisarz sądowy wziął ją za rękę i wprowadził w sam środek półkola, które wyglądało jak miejsce ścięć na rusztowaniu.
Zobaczywszy hańbiące krzesło, przeznaczone dla niej, dumnej z nazwiska Walezjuszki i dzierżącej jeszcze niedawno w swoich rękach los królowej Francji, Joanna de la Motte zbladła; rzuciła zajadłe spojrzenie naokoło siebie, sądząc, iż tem przestraszy sędziów, ale, widząc wszędzie obojętność dla siebie, sama, aby jej nie posądzono o niemoc i tchórzostwo, usiadła w krześle.
Rozpoczęła od tego, że zaprzeczyła, jakoby chciała skompromitować królowę i nadmieniła, że wszelkich szczegółów najlepiej mógłby dostarczyć kardynał.
— Poproście — wyrzekła — aby nam przedstawił choć kopję tych listów, tobyście mogli przeczytać i zaspokoić waszą ciekawość. Co do mnie, nigdy nie ośmieliłabym się twierdzić, że są one pisane przez królowę do kardynała, lub przez kardynała do królowej; w pierwszym wypadku jako pochodzące od królowej do swego poddanego trzymane są w tonie zanadto poufnym i czułym, w drugim razie zanadto mało wzbudzają szacunku, aby mogły pochodzić od poddanego do królowej.
Jakiś cichy, ponury spokój, wywołany słowami Joanny, zapanował w sali, nie mogła więc sądzić, czy wywołała tem przychylne dla siebie usposobienie wśród niewzruszonych sędziów, ale, opuszczając hańbiące krzesło, pocieszała się jedynie myślą, że miejsce jej zajmie kardynał. Uczucie zadowolonej zemsty oddziałało w sposób uspokajający. Gdyby udało się jej dopiąć tego celu i okryć go hańbą, wstyd, jakiego doznała nie wydałby jej się tak strasznym. Rumieniec gniewu pokrył jej twarz i, gryząc ręce z rozpaczy, wyprowadzona została z sali.
Myśl, że kardynałowi oszczędzono sromoty i zamiast krzesła postawiono fotel, nie dawała jej chwili spokoju.
Widok ten sprawiał jej niewymowne męczarnie.
Kardynał z podniesionem czołem wystąpił naprzód. Dwóch policjantów i tyluż urzędników sądowych postępowało przy jego boku.
Przy jego wejściu rozległ się głośny szept sympatji i uznania dla obwinionego, szept, który dał się słyszeć od strony ławek.
Tysiące głosów z podwórza zgodnem echem zawtórowały.
Tam naród wyrażał swoję zdanie co do opinji sędziów i wskazywał im drogę, po jakiej stąpać mają przy dalszem rozpatrywaniu procesu.
Książę Ludwik, o bladem obliczu, zdawał się być bardzo wzruszony. Cały jego ubiór miał jakiś charakter pretensjonalny. Dla sędziów okazywał szacunek i poważanie przynależne im od więźnia, który się w zupełności na ich sąd zdaje i wyrok przyjmuje.
Wskazano kardynałowi fotel; oczy jego biegały z niepokojem i z nieśmiałością postąpił naprzód.
Prezydujący przyjaźnie skłonił mu się głową i całe grono sędziów prosiło go, aby zechciał usiąść.
Uznanie i życzliwość, jakiemi go otaczano, zdwoiły tylko jego zakłopotanie.
Obronę swoją wypowiadał głosem powolnym, przedstawił cały szereg faktów, które uniemożliwiały popełnienie tego, co mu zarzucano. Wzruszenie tamowało mu mowę i zmniejszało siłę jego argumentacji, ta jednak niepewność siebie i skromność w nim, znakomitym mówcy, była przyjęta przez obecnych lepiej, aniżeli wszelkie napuszone frazesy i sztuczna erudycja.
Wprowadzono teraz Oliwję i usadowiono biedną dziewczynę na hańbiącem krześle.
Wielu z widzów zadrżało na widok tego żywego portretu królowej, umieszczonego na miejscu, zajmowanem poprzednio przez Joannę de la Motte.
To widmo Marji Antoniny na ławie oskarżonych wraz z całą zgrają łotrów różnego rodzaju w przykry sposób oddziałało na najzacieklejszych nawet monarchistów, w innych zaś wywołało dzikie instynkty, tak, jak widok krwi rozbestwia tygrysa.
Po Oliwji wszedł Cagliostro, któremu najmniej zarzutów można było uczynić. Sędziowie nie zaproponowali mu jednak, aby zajął miejsce w fotelu, musiał więc podzielić los swej poprzedniczki.
Nakoniec śledztwo sądowe zostało zamknięte i miano przystąpić do ostatecznego ogłoszenia wyniku badań.

Tłumy rozsypały się po ulicach, obiecując sobie, że powrócą tu w nocy, ażeby usłyszeć wyrok.

LII
CZY TO ZASADZKA?

Gdy obrady były ukończone i wszystko w sali sądowej ucichło, oskarżeni pomieszczeni zostali na tę noc w więzieniu Conciergerie.
Tłumy narodu, jak było do przewidzenia, z nadejściem wieczora zebrały się na placu, okalającym pałac sądowy i ze wzruszeniem oczekiwały wyroku.
Zbiegowisko ludu oczekiwało wyroku z niecierpliwością, skracając sobie od czasu do czasu nudy zajadaniem przyniesionych zapasów.
Dzień był parny. Chmury przebiegały ponad głowami, jakby goniąc się wzajemnie. Słońce promieniami swemi ozłacało wszystko dokoła.
Podczas gdy kardynał, któremu udzielono pozwolenia spacerowania po alejach, należących do gmachu sądowego, rozprawiał z Cagliostrem o możebnem powodzeniu w procesie, podczas gdy Oliwja, zamknięta w celi, karmiła dziecię swe i kołysała je na rękach, podczas gdy Réteau z oczyma błyszczącemi liczył w myśli pieniądze przyobiecane mu przez pana de Crosne i dumał nad tem, co uczyni z niemi, gdy nadal pozostanie w zamknięciu, — Joanna, pozostawając wciąż w pokoju dozorczyni więziennej — Herbert, dla rozerwania myśli starała się używać ruchu.
Izba ta wysoka, obszerna, jak sala, byłą oświecona wielkiem oknem. Jakkolwiek mieszkali tu ludzie wolni, okno opatrzone było mocną kratą żelazną, która jeszcze nazewnątrz oddzielona była od samego okna żelaznemi prętami. Światło słabo dochodziło do wnętrza.
Blask, przebijając się przez podwójne zakratowanie, przyjemnie zawsze witany był przez więźniów.
W tej oto sali od czasu swego zamknięcia w więzieniu Conciergerie spędzała pani de la Motte swój czas w towarzystwie dozorcy, jego żony i syna.
Jak powiedzieliśmy powyżej, pani de la Motte należała do rzędu tych kobiet, które mogą się podobać, gdy chcą.
Rodzina dozorcy polubiła ją w krótkim czasie, bo chytra kobieta, chcąc wykazać swą niewinność, utrzymywała, że nadejdzie chwila, kiedy miejsce jej w więzieniu zajmie królowa i jak się nad nią teraz litują, litować się będą nad dolą królowej.
Dla wynagrodzenia im uprzejmej gościnności, jak sama mówiła, zapomniała o swem usposobieniu melancholijnem, o strapieniu, które ją ciągle dręczyła, i starała się być bezustannie w dobrym humorze.
W dniu, kiedy śledztwo sądowe zostało zamknięte i Joanna powróciła do nich, znalazła ich w zmienionem usposobieniu. Widać było z ich uwag, że krępowani są jej obecnością.
Najmniejsza drobnostka zdołała przestraszać chytrą kobietę, jak znów z byle czego budowała zamki na lodzie. Napróżno usiłowała wydostać prawdę od pani Herbert, która wraz z całą swą rodziną zbywała ją półsłówkami.
Dnia tego Joanna zauważyła siedzącego przy kominku księdza, dawnego przyjaciela domu pani Herbert. Był to dawniejszy sekretarz plenipotenta hrabiego Prowancji. Człowiek obyczajów prostych, w miarę roztropny, znał swoją wartość; od pewnego czasu, nie bacząc na dawniejszą zażyłość, rzadziej bywał w domu pani Herbert i, dopiero po przybyciu Joanny, niezmordowanie starał się o to, aby być tak częstym gościem, jak dawniej. Oprócz niego w pokoju siedziało jeszcze kilku mężczyzn, wyższych urzędników sądowych. Osobistość pani de la Motte zwracała na siebie powszechną uwagę. Widząc ogólne zainteresowanie, pierwsza wszczęła wesołą rozmowę:
— Jestem przekonana, iż tam na górze toczą się daleko żywsze rozprawy.
Cicha odpowiedź klucznika potwierdziła jedynie jej zapytanie.
— Co? na górze! — zapytał ksiądz, udając, że o niczem nie wie.
— A to gdzie? pani hrabino.
— W sali, gdzie sędziowie moi naradzają się nad wydaniem wyroku.
— Tak... — odparł ksiądz.
I znów głuche milczenie zapanowało w pokoju.
— Sądzę, że powierzchowność moja sprawiła dzisiaj dobre wrażenie?
— Tak jest — odpowiedział bojaźliwie dozorca i powstał z miejsca, byle tylko przerwać rozmowę.
— A pan, księże dobrodzieju, jakiego jesteś zdania, co do mojej sprawy?
— Czy źle się zapowiada?
— Weź pan pod uwagę, iż żadna wina dowiedziona mi jeszcze nie została.
— Rzeczywiście — odparł ksiądz. — Masz pani dużo szans za sobą.
— Wszak prawda? — zapytała.
— Ale, dajmy na to, że król zechce sam rozpatrzyć tę sprawę, a wtedy...
— To, co wtedy? Cóż król może zdziałać? — zawołała gwałtownie.
— Król może wyrazić swoje niezadowolenie, że postępowano dotychczas wbrew jego woli, a w takim razie rozkazałby uwięzić pana de Rohan, ale to niemożebne.
— Rzeczywiście, niema to najmniejszych cech prawdopodobieństwa.
— Otóż — pośpieszyła zauważyć Joanna — tłumaczenie się moje w całej sprawie potwierdziło tylko zeznanie kardynała..
Król chce znaleźć kogoś, na kogoby mógł winę zwalić, a wszakże pan de Rohan tak dobrze się do tego nadaje, jak i ja. Po tych słowach zapanował jakiś rażący spokój.
Wreszcie ksiądz pierwszy zagaił znów rozmowę.
— Pani — rzekł — król już ochłonął z pierwszego uniesienia gniewu — żądze zemsty zostały już zaspokojone i zapewne nie będzie już pamiętał o przeszłości.
— Czy można wiedzieć, co pan nazywa zadowoleniem zemsty? — zapytała Joanna ironicznie. — Wszakże i Neron miewał swoje żądze gniewu tak, jak i Tytus nie był od nich wolny.
— A czyż naprzykład skazanie kogokolwiek mogłoby wystarczyć na zaspokojenie tej namiętności.
— Kogokolwiek? — zawołała Joanna — to słowo zdaje się dużo mówić.
— Ja tylko mówię o skazaniu na zamknięcie w klasztorze; jest to kara, którą, jak wieść głosi, król zamierza zastosować do pani.
— Osadzenie w klasztorze! czyli śmierć powolna, hańbiąca, którą zechcą pewnie nazwać aktem dla mnie łaski. Dożywotni pobyt w ciszy, wśród męczarni głodu i zimna! Nie, nigdy! zanadto upokorzeń, zanadto wstydu dla niewinnej, wtedy, gdy prawdziwy sprawca nieszczęścia żyje sobie spokojnie, otoczony dostatkami i honorami. Śmierć mi pozostaje, to będzie sąd mój nad samą sobą za to, że miałam nieszczęście przyjść na ten padół nędzy i niegodziwości!
I, nie czekając na przełożenia obecnych, na prośby dozorcy, odepchnęła z zaciekłością jego żonę, odtrąciła księdza i z szybkością wybiegła z pokoju.
Trzy te osoby nie usiłowały jej zatrzymać, czuć w tem było komedję. Wybuchy gniewu były za głośne, aby można sądzić, że są naturalne. Jak szalona wbiegła do gabinetu, przylegającego do sali i, schyliwszy ogromny wazon fajansowy, kilkakrotnie z całej siły uderzyła się nim w głowę. Wazon rozbił się w kawałki; krew szeroką strugą polała się z rany. Posadzono ją na fotelu i przyniesiono soli orzeźwiających. Po strasznych konwulsjach zapadła w silne zemdlenie. Gdy przyszła do siebie ksiądz myślał, że się dusi.
— Patrzcie — wyrzekł — to zakratowane okno tamuje dostęp świeżego powietrza. Czy nie możnaby orzeźwić tej biednej istoty!
Wtedy pani Herbert, zapominając o wszystkiem, pobiegła do szafy i wyjęła klucz, którym zakratowane okno zostało otworzone. Po chwili zemdlona pełną piersią zaczerpnęła świeżego powietrza.
— A! — wyrzekł ksiądz — nie wiedziałem, że okno to jest tak urządzone, iż można je otwierać kluczem. Po co tyle ostrożności?
— Taki jest regulamin więzienny — odparła dozorczyni.
— A! już rozumiem — ciągnął dalej ksiądz, z ukrytem znaczeniem w głosie — okno te wznosi się na siedem stóp od ziemi i wychodzi na wybrzeże. Jeżeliby zaszedł taki wypadek, że kilku więźniów wydostałoby się z wnętrza więzienia Conciergerie, mogłoby przez waszą salę uciec, nie narażając się wcale na spotkanie ze strażą więzienną.
Ksiądz zauważył, że pani de la Motte przy tych słowach zadrżała i pilnie nasłuchiwała, co dalej mówić się będzie; następnie oczy jej zwróciły się w kierunku, gdzie pani Herbert umieściła znów klucz. Było to dla niego wystarczające, obecność jego wydała mu się niepotrzebną i, pożegnawszy się ze wszystkimi, opuścił salę. Po chwili, wchodząc znów do pokoju, odezwał się, jakby od niechcenia.
— O! co osób, zgromadzonych w jednem miejscu! — rzekł. Tłumy narodu ciągną po drugiej stronie pałacu, lecz za to żywej duszy niema na wybrzeżu.
Pani de Herbert wychyliła głowę.
— Rzeczywiście — odrzekła.
— Czy można się spodziewać? — wyrzekł przyciszonym głosem, jakby go pani de la Motte słyszeć nie miała, a ona z całej tej mowy nie straciła ani jednego wyrazu że wyrok odczytany będzie jeszcze dzisiejszej nocy.
— Nie sądzę, aby to mgło nastąpić przed jutrem.
— W takim razie — dodał ksiądz — byłoby pożądane, abyście pozwolili tutaj spocząć pani de la Motte. Po wstrząśnieniach potrzebuje wypoczynku.
— My udamy się do naszego pokoju — podchwycił poczciwy dozorca — i pozostawimy tu panią de la Motte w fotelu, jeżeli, ma się rozumieć, nie zechce udać się do łóżka...
Ksiądz zniknął, a dozorca i jego żona również oddalili się, zamknąwszy ostrożnie kratę, aby nie przebudzić pani de la Motte.
Joanna gdy pozostała sama, otworzyła oczy.
— Ksiądz radzi mi, abym się ratowała ucieczką pomyślała. — Dlaczegóż nie dowiódł mi nieodzownej potrzeby wymknięcia się z więzienia i nie udzielił mi potrzebnych do tego środków; grozić mi jednak skazaniem przed wyrokiem sędziów może tylko przyjaciel, który chce tym sposobem wskazać mi drogę ocalenia. Ażeby porzucić więzienie, potrzebuję tylko jeden krok uczynić; otworzę tę szafę, następnie kratę i wnet znaleźć się będę mogła na pustem wybrzeżu.
Chwila ocalenia nadchodzi; wraz ze swobodą odzyskam inne bogactwa, będę miał sposobność odpłacić za wszystkie nieszczęścia, które mi wyrządzono.
I nagle rzuciła się ku szafie, wyjęła klucz i zbliżała się do kraty.
Pobudzona jej wyobraźnia przedstawiła w jej oczach jakąś postać w mundurze.
— Jakiś człowiek jest tam — wyrzekła — być może, że to ksiądz, który wyczekuje mojej ucieczki i chce mi zapewne udzielić swojej pomocy. A gdyby to miała być zasadzka, gdybym zeszedłszy na dół, schwytana została na gorącym uczynku! Chęć ucieczki byłaby przyznaniem się do winy. Kto szuka zbawienia w ucieczce, ucieka przed własnem sumieniem. Kto unika zetknięcia się ze sprawiedliwością, nie może być niewinny. Zresztą skąd przybywa ten człowiek! Zdaje się, że widziałam go kiedyś u księcia Prowancji. Któż mi może dać dostateczną rękojmię, że nie jest to zbir, nasłany przez królową lub przez rodzinę Rohanów. Drogoby zapłacono za każdy krok fałszywy z mej strony. Czyż nie będzie nierozwagą, gdy postaram się opuścić więzienie na kilka godzin przed wydaniem wyroku! Czy, jeżeli mnie chciano ocalić prawdziwie, nie można było tego wcześniej uczynić? Boże mój! Kto wie, czy nowina o uwolnieniu mnie przez sędziów nie doszła do uszu mych nieprzyjaciół? A może chcianoby wraz z tą wieścią zawiadomić królowę o mojej ucieczce, która byłaby nieomylnym dowodem mej winy. Nie, pozostaję!

Następnie zaś siadłszy na fotelu zdaleka i wciąż udając, że śpi, przyglądała się cieniowi człowieka, który czatował, aż nareszcie, zmęczony z pierwszym blaskiem świtu oddalił się.

LIII
WYROK

Zrana, kiedy cały Paryż budzi się z uśpienia, kiedy żyć zaczyna na nowo, kiedy brzask dzienny jest ogniwem, łączącem dzień dzisiejszy z poprzednim, wszystko powstaje na nogi.
Hrabina miała jakąś nadzieję, że zaraz od rana ktoś wkroczy do jej celi i zawiadomi ją o szczęśliwym rezultacie procesu. I przedstawiała sobie, jak będzie przyjmowała powinszowania przyjaciół.
Czyż miała przyjaciół?
Niestety! nigdy szczęście i poważanie nie jest pozbawione orszaku przyjaciół, Joanna wszakże po dopięciu swego celu, gdy została bogata i wpływowa, gdy starała się zaskarbić w świecie względy wszystkich, nie natrafiła jednak nigdy nawet na przyjaźń zdawkową. Ale po triumfie, którego się spodziewała, miała nadzieję, że zastęp jej wielbicieli zwiększy się niezawodnie. Napróżno jednak oczekiwała, nikt nie przyszedł oznajmić jej radosnej nowiny.
W tej zupełnej ciszy przewidywała dla siebie klęskę.
Ponieważ wzbroniono jej wychodzić, wysunęła głowę przez lufcik i, wytężywszy słuch, starała się podchwycić rozmowy rozprawiających o procesie.
Wtedy usłyszała taki hałas, taką wrzawę, powstałą z okrzyków, z oklasków, że stanęła zdumiona, nie mogąc przyjść do siebie. Własne sumienie mówiło jej, że wszystkie te manifestacje nie były przeznaczone dla niej.
Te uniesienia radości powtarzały się kilkakrotnie i zamieniły się następnie w innego rodzaju zgiełk i rozmowy.
Zdawało jej się. że słyszy sąd przychylny, wydany przez cały naród. Łudziła się jeszcze, że głosy te jak prędko powstały, tak i zamilkną. Tymczasem zaczęły wkrótce napływać nowe tłumy, tworząc z dawniejszymi jednę zbitą masę.
— Szczęśliwy dzień w życiu kardynała — wyrzekł jakiś aplikant od prokuratora, przebiegając w podskokach chodnik pod oknem.
— Dla kardynała!.. — powtórzyła Joanna.
— A więc doszły już wiadomości o jego uwolnieniu!...
Krople potu zrosiły jej czoło, nie miała na kogo wylać złości, z pośpiechem wbiegła do sali.
— Pani, pani — wykrzyknęła, zwracając się do pani Herbert. — Co słyszę?...
— Więc szczęście sprzyjało kardynałowi?...
— Nie wiem — odpowiedziała dozorczyni.
Joanna spojrzała jej w oczy i wyrzekła:
— Zechciej pani zapytać męża.
Dozorczyni przez grzeczność powstała i spytała męża.
— Nie posiadam żadnych wiadomości — odrzekł.
— Więc co chcieli powiedzieć przychodnie? — pomyślała Joanna, zatrzymując się już zniecierpliwiona w pośrodku pokoju.
— Bezwątpienia mówili o procesie.
— Być może — odpowiedział poczciwy Herbert — być może chcieli przez to wyrazić, iż dzień swego uwolnienia może kardynał uważać za szczęśliwą erę w życiu.
— Więc pan sądzisz, że kardynał może być uwolniony? — spytała Joanna, zaciskając palce.
— To możebne.
— A mnie jakiż los czeka?...
— Panią!... taki sam jak jego.
— Dzikie przypuszczenie — bąknęła pod nosem i przysunęła się do okna.
— Pani postępujesz niesłusznie — zwrócił jej uwagę dozorca, — chcesz zasięgnąć dla siebie wiadomości, które dochodzą z podwórza przeinaczone i niezgodne z prawdą. Lepiejbyś pani uczyniła, wyczekując odczytania wyroku.
— Wyroku... nigdy!...
I w dalszym ciągu nadsłuchiwała.
Pod oknem przechodziło kilka kobiet, w świątecznych strojach, z bukietami w rękach.
Przyjemny zapach dolatywał aż do Joanny.
Przyjaciółki prowadziły następującą rozmowę:
— Podaj mi bukiet, chciałabym go ofiarować temu człowiekowi, a gdybym mogła, chętniebym go nawet uściskała.
— I ja także — odrzekła jej towarzyszka.
— A jabym wolała, aby on mnie pocałował — odrzekła trzecia.
— O kim one mówią? — zapytała Joanna.
— Nicby ci się nie stało, to śliczny mężczyzna — powiedziała ostatnia z przyjaciółek.
— A zatem jeszcze mowa o kardynale, zawsze o nim, widocznie uwolnienie jego należy już do pewników.
I słowa jej wyrzeczone były z takim zniechęceniem i jednocześnie z taką pewnością w głosie, że państwo de Herbert nie chcąc wywołać sceny, podobnej do wczorajszej, poczęli ją mitygować, mówiąc.
— Nie rozumiemy, dlaczegoby pani nie chciała, aby więzień był uwolniony.
Joanna domyśliła się znaczenia tych słów; od pewnego czasu zauważyła zmianę w postępowaniu i, nie chcąc utracić sympatji, jaką ją dawniej otaczano, dodała:
— Niestety!... widzę, że nie zostałam przez was zrozumiana. Jestem w waszem pojęciu istotą, któraby chętnie cieszyła się z nieszczęścia swych towarzyszy niedoli. Przeciwnie, radabym była, aby kardynał został uwolniony, lecz wniknijcie także w to, że los mój nie jest do pozazdroszczenia, że nie jestem pewna ani dnia, ani nawet godziny.
— Cóż my uczynić możemy?... los pani nie jest nam wiadomy.
W tej chwili posłaniec jakiś wywołał Herberta z pokoju.
Dozorczyni, pozostawszy sama z Joanną, usiłowała ją rozerwać; wszystko jednak było napróżno, pani de la Motte pogrążyła się cała w zadumie i wszystkie jej zmysły skierowane były ku temu, aby domyślić się czegoś z opowiadań, prowadzonych pod oknem.
Dozorczyni, nie mogąc jej w tem przeszkodzić, zaniechała swoich usiłowań.
Naraz dał się słyszeć ogłuszający krzyk, zaroiły się tłumy na placu i zbitą masą zwróciły się w kierunku wybrzeża.
Sprawiało to straszne wrażenie.
Pomału zaczęła rozpoznawać wśród tej wezbranej fali ludu powóz, konie i dwoje ludzi, zajmujących miejsca w środku powozu.
Ścisk i natłok tamował komunikację.
Tysiące ludzi, z głośnym okrzykiem radości wyciągały ręce w stronę powozu, a siedzące w nim osoby zasypane zostały deszczem kwiatów.
Joanna poznała w nich dwoje ludzi, którzy i przedtem zdołali rozentuzjazmować tłum.
Jeden z nich blady, jakby przestraszony własnem zwycięstwem i triumfem, siedział nieporuszony.
Kobiety rzucały się pod koła, wyrywały sobie jego ręce, ażeby je ucałować i kłóciły się o koronkę od jego rękawów, za którą hojnie płaciły mu kwieciem.
Tym człowiekiem był kardynał de Rohan.
Jego towarzysz, o świeżej cerze, twarzy radosnej, promieniejącej, był mniej owacyjnie przyjmowany, nie żałowano jednak i jemu uznania.
Kobiety zachwycały się kardynałem, mężczyźni wołali:
— Niech żyje Cagliostro!...
Gdy niesienie tłumu trwało już pół godziny i doszło do punktu najwyższego, Joanna spostrzegła samych triumfatorów. Oczom jej nie uszły najmniejsze szczegóły, radość ta manifestacyjna, wywołana na cześć ofiar królowej (tak ich nazywano), dała jej kilka chwil prawdziwej rozkoszy.
Ale zadowolenie to nie zdołało jej na długo zająć zupełnie i wkrótce przyszło jej do głowy:
— Więc oni są już wolni, dla nich wszelkie formalności są już skończone, a ja dotychczas pozbawiona jestem wszelkiej wiadomości.
Jakieś dziwne uczucie przestrachu ogarnęło ją całą.
Obok niej siedziała dozorczyni, cicha, spokojna i uważna na wszystko, ale słowem nawet jednem nie przerwała milczenia. — Joanna wywołać już miała nieodzowne objaśnienia, gdy wtem nowy hałas zwrócił jej uwagę, a pochodził z ulicy Point-au-Change.
Dorożka, otoczona ludźmi, toczyła się po pochyłości mostu. W niej Joanna poznała siedzącą Oliwję, która radośnie pokazywała zgromadzonym tłumom swoje dziecię odbierając wzamian głośno przesyłane całusy.
Był to ostatni akt uroczystości na cześć kardynała.
Pośrodku mostu oczekiwała karetka pocztowa. Pan Beausire schował się za jednego ze swych przyjaciół, który stanowił wyjątek z pośród całego ich grona i śmiał podnieść oczy ku tej ogólnej uciesze. Dał znak Oliwji, która wysiadła z dorożki, spotkana głośnymi okrzykami otaczających.
Oliwja wsiadła do karetki pocztowej i w uniesieniu radości rzuciła się w objęcia Beausira. Sporo czasu przeszło w ten sposób, aż nareszcie, wylewając łzy radości, dojechali do Saint-Denis, gdzie zmieniono konie, nie napotkawszy przeszkód ze strony policji.
Wszystko to widziała Joanna, nie mogąc sobie zdać sprawy, dlaczego ona tylko pozostawiona jest dotychczas w takiej niepewności.
— Dlaczegóż względem mnie dają taki dowód okrucieństwa i nie oznajmiają mi wyroku.
— Uspokój się pani — rzekł Herbert, wchodząc do pokoju.
— To nieprawdopodobne, ażebyś pan o niczem nie wiedział — odpowiedziała Joanna, pan wiesz! pan wiesz! pan musisz wiedzieć.
— Pani!...
— Jeżeli pan nie jest barbarzyńcą, proszę mi powiedzieć, czyż pan nie widzi, jak ja cierpię.
— Zabronione jest nam, młodszym stopniom służby więziennej, uprzedzać odczytanie wyroku. Czynność ta należy do pisarzy sądu.
— W takim razie muszę pana nazwać tchórzem, jeżeli na ten krok zdobyć się nie możesz — wyrzekła Joanna w uniesieniu wściekłości, która przypomniała panu de Herbert scenę wczorajszą.
— Nie, mylisz się pani — odrzekł — jeżeli mi przyrzeczesz, że będziesz się zachowywała spokojnie i że mnie nie zdradzisz, gotów jestem dla pani to uczynić.
— W takim razie mów pan.
— A przyrzekasz mi pani?
— Ależ przyrzekam, przyrzekam, przysięgam panu... mówżesz pan.
— No to zaczynam...
— Kardynał został uwolniony. Pan de Cagliostro okazał się niewinny... Pannie Oliwji przywrócono swobodę.
— Dalejże, mówże pan, cóż więcej?
— Pan Réteau de Villette został skazany...
Joanna zadrżała.
— Na galery...
— A ja? Kiedyż przyjdzie kolej na mnie wreszcie!
— Pani jesteś skazana na wygnanie — odrzekł słabym głosem dozorca i odwrócił oczy.
Błyskawica radości przemknęła po obliczu Joanny i tak prędko, jak zjawiła się... zniknęła.
Następnie, udając, że mdleje, rzuciła się w objęcia swoich gospodarzy.
— Coby się stało, gdybym jej wyznał całą prawdę — rzekł w duchu Herbert.

— A więc wygnanie — pomyślała Joanna, udając gwałtowny napad nerwów — wszak to swoboda, bogactwo i zemsta, której tak pragnęłam... Wygrałam!...

LIV
WYKONANIE WYROKU

Joanna wciąż jeszcze oczekiwała przyjścia pisarza sądowego, który miał, podług słów dozorcy, przybyć, ażeby odczytać wyrok. Co do istoty rzeczy, nie mogła już mieć wątpień, drażniły ją tylko uczucia obrażonej dumy, starała sobie jednak chwilami i to wyperswadować, myśląc:
— Co może mnie obchodzić, że uważają pana de Rohan, jako mniej winnego ode mnie?
Czyż mnie zarzucają główną część winy? Bynajmniej.
— I — ciągnęła dalej Joanna, pochłonięta trawiącemi ją myślami — niechaj przyjdą mi oznajmić, mnie, skazanej, wygnanej, sponiewieranej istocie, że nie jestem tak bogata, tak czczona i tak swobodna, jak królowa. Wiem, że nie chodziło jej o to, ażeby mnie skazano; biedny robak, pełzający po ziemi nie może szkodzić królowi zwierząt. Chodziło królowej o to, ażeby kardynał de Rohan nie uszedł kary, lecz omyliła się w swych rachubach, on bowiem został uwolniony od wszelkiej odpowiedzialności. Obecnie tylko ciekawa jestem, w jaki sposób oznajmią mi wyrok i jak się zabiorą do wydalenia mnie z granic państwa. Czyż zemszczą się na mnie, kobiecie, zastosowując karę w całej rozciągłości, czy powierzą moją osobę siepaczom, aby odprowadzili do granicy. Czy powiedzą mi:
— Niegodna! król wydala cię ze swego państwa. Chyba, że nie, sędziowie są dla mnie pobłażliwi — dodała ze śmiechem — teraz już nic do mnie nie mają. Chyba roszczą sobie jakieś pretensje do ludu paryskiego, do tego, który, przechodząc pod ich balkonami woła: „Niech żyje kardynał“. „Niech żyje Cagliostro“. „Niech żyje parlament! Prawdziwym ich nieprzyjacielem jest lud, tak, on jest i moim nieprzyjacielem, bo i ja liczyłam na poparcie opinji publicznej, no i czegóż doznałam?
Joanna zaczęła już czynić przygotowania wstępne do podróży, rachując w myśli, co ją to będzie kosztowało. Zastanawiała się nad tem, gdzie umieści swoje brylanty przed wyjazdem do Londynu. Wspomnienie tylko Réteau de Villette‘a mąciło jej spokój.
— Biedny chłopiec! — wyrzekła ze złośliwym uśmiechem — on zapłaci za wszystkich. Dzieje się już tak w świecie, że dla zmazania winy czyjejś, ludzie muszą znaleźć kozła ofiarnego, na którego całą winę można zwalić.
I tą szumną tyradą pogrzebała w pamięci wspólnika swego Réteau, postanowiwszy się uprzednio dowiedzieć o miejscu jego zesłania, aby przypadkiem los nie zgotował jej niespodzianki, nie zmusił jej do spotkania się z nim.
Nie chciała mu swojem szczęściem przypominać fatalnej jego doli. I czyż można było obwiniać ją o brak serca?
Joanna, mając już dobrą minę, żegnała się z rodziną Herberta, która w obcowaniu z nią straciła serdeczność 1 okazywaniem jej tego wcale się nie krępowała.
Joanna składała to na karb wyroku i nawet zapytała ich, czem ma sobie objaśnić oziębienie wzajemnych stosunków. Odpowiedziano jej na to, że widok osób skazanych oddziaływa zawsze na nich w sposób przygnębiający.
Zdziwiło ją mocno, że przy pożegnaniu Herbert kilkakrotnie zastrzegł sobie zupełne zachowanie tajemnicy co do jej przebywania w ich prywatnem mieszkaniu.
— Pani — wyrzekł — ponieważ istnieje u nas rozporządzenie, na mocy którego nie dozwolone jest osobom, już osądzonym, znajdować się w mieszkaniu...
— Ależ dobrze, nie mam nic przeciwko temu, jestem do usług pańskich. Nie chciałabym pana narazić na możliwe nieprzyjemności, byłobv to złem odwdzięczeniem się za przysługi, których kilkakrotnie doznałam. Chciałabym powrócić do mego pokoju.
Obejrzała się, aby zobaczyć, jakie wrażenie wywarły jej słowa.
Pani de Herbert udawała, że patrzy w inną stronę, aby nie okazać po sobie, co myśli.
Mąż z zakłopotaniem obracał czapkę w ręku, wreszcie wyrzekł: A zatem idzie pani do siebie?
— Nie wiem tylko, gdzie przeczytają mi wyrok.
— Zapewne spodziewają się, że pani wysłucha wyroku u siebie w pokoju.
— Widocznie chcą się mnie pozbyć — odrzekła i dreszcz niepokoju przebiegł ją po całem ciele.
Powolnie wstąpiła na schodki, oddzielające mieszkanie Herbertów od korytarza więziennego.
Pani Herbert, widząc ją wychodzącą wyciągnęła do niej rękę, nie przez jakieś uczucie prawdziwej przyjaźni lub sympatji, lecz w pierwszym porywie litości. Nie uszło to uwagi Joanny, której zmysł spostrzegawczy musiał najbardziej błahą drobnostkę zauważyć. I tym razem umysł jej, przepełniony radością i rychłą nadzieją oswobodzenia, odrzucił od siebie podejrzenia, które wzbudzało w niej postępowanie pani Herbert.
Przez chwilę Joanna chciała zapytać, co znaczyć mają te wyrazy litości, i przygotowała w swej przebiegłej głowie pytanie chytre, jak i ona sama, lecz na wypowiedzenie go nie miała dość czasu.
Herbert wziął ją za rękę, mniej grzecznie niż zazwyczaj... otworzył drzwi.
Hrabina znalazła się w korytarzu.
Ośmiu siepaczy oczekiwało już na kogoś.
— Na kogo oni czekają? taka myśl błysnęła jej w głowie, gdy zobaczyła straż. Chciała się cofnąć, lecz drzwi od mieszkania Herbertów znalazła już zamknięte.
Na czele siepaczy znajdował się jeden ze strażników więziennych, który odprowadzał Joannę codziennie do celi.
Człowiek ten wyprzedził ją, jakby zamierzał wskazywać drogę.
— Czy ja idę do swego pokoju — zapytała z intonacją w głosie, której chciała nadać ton pewny, a jednak było w niej czuć trwogę.
— Tak pani — odpowiedział przewodnik.
Joanna, opierając się o poręcz schodów, postępowała za tym człowiekiem. Pocichu dochodziły ją chichotanie żołnierzy, którzy pozostali na dole.
Uspokojona pozwoliła się zamknąć dozorcy i nawet podziękowała mu uprzejmie. Po chwili dozorca odszedł.
Wtedy dopiero Joanna poczuła się swobodna i wybuchnęła głośną radością, radością długo hamowaną pod maską obłudy za pobytu w domu kluczników.
Dla niej, rozpasanej dzikiej istoty ta cela była najodpowiedniejszem schronieniem; Joanna sprawiała wrażenie zwierzęcia, któremu Opatrzność znów pozwoliła wydostać się na obszerniejsze przestworza.
Wtem usłyszała jakieś kroki, rozlegające się w korytarzu i po chwili klucz zaskrzypiał w zamku.
— Czego oni jeszcze chcieć mogą ode mnie — wyszeptała i oczy zwróciła w stronę wejścia.
Dozorca ukazał się na progu.
— Zechce mi pani towarzyszyć — przemówił.
— A to gdzie?...
— Do kancelarji sądowej.
— A to po co?... jeżeli wolno zapytać pana...
Joanna przysunęła się do tego człowieka, który zbytniej odwagi nie okazywał, i zauważyła za nim kilku siepaczy. Byli to ci sami, którzy poprzednio opuścili ją na dole.
— Powiedzcie mi nakoniec, czegóż mogą ode mnie wymagać w kancelarji sądowej?
— Pan Doillot, obrońca pani, chciałby mieć z panią chwilkę rozmowy.
— Dlaczegóż w kancelarji?... udzielono mu przecież kilkakrotnie pozwolenie odwiedzenia mnie tutaj.
— Pan Doillot otrzymał listy z Wersalu i chcę panią obeznać zapewne z ich treścią.
Joanna nie zauważyła, jak nielogiczną była ta odpowiedź. Jedno ją tylko uderzyło: listy z Wersalu, listy od dworu i te miał jej doręczyć adwokat.
— Czyżby królowa miała się wstawić za mną po ogłoszeniu wyroku?... Czyżby?... Ale poco te wszystkie przypuszczenia?... za chwilę mogę mieć rozwiązanie zagadki.
Tymczasem dozorca nastawał i z niecierpliwością przewracał klucze, jak człowiek, niemający czasu do stracenia.
— Zechciej pan chwilkę poczekać, przecież pan widzisz, że jestem już rozebrana; w ostatnich dniach miałam tyle przejść, iż wcześniej udać się musiałam na spoczynek.
— Co do mnie mogę poczekać, zwracam pani uwagę, że pan Doillot nie może tracić czasu dla jednej sprawy.
Joanna przymknęła drzwi, z pośpiechem włożyła świeższą suknię, przyczesała włosy, zarzuciła na siebie płaszcz i w ciągu pięciu minut była już gotowa.
Coś jej mówiło, że pan Doillot przynosi rozporządzenie, na mocy którego sama i to szybciej opuścić będzie mogła Francję. Zapewne chodzi królowej o to, aby się jej jak najprędzej pozbyć.
Uspokojona temi miłemi myślami, Joanna leciała raczej, aniżeli szła za dozorcą, który małemi schodkami wprowadził ją do sali posłuchań.
Lecz, zamiast się tu zatrzymać, zwrócił się w stronę małych drzwiczek na prawo.
— Dokąd mnie pan prowadzisz?... zapytała.
— Chodźże, pani — odrzekł dozorca — tam panią oczekuje pan Doillot.
To mówiąc, poszedł dalej i pociągnął za sobą uwięzioną, która usłyszała łoskot zamykających się za nią drzwi żelaznych. Zdziwienie Joanny nie miało granic, zalegające ciemności nie dozwoliły jej rozróżnić żadnego przedmiotu, z ust jej nie mogło wyjść zapytanie, strach odbierał jej mowę. Postąpiła jeszcze kilka kroków i znów się zatrzymała. Wdzierające się do wnętrza celi niebieskawe światło czyniło z tej ciemnicy prawdziwy grób.
Przez stare, zakratowane okienko nieoczyszczane nigdy z kurzu i zarośnięte pajęczyną, przedostawały się od czasu do czasu bladawe promienie, odbicie ich padało na ściany. Joanna poczuła przebiegające dreszcze, wilgoć lochu przejmowała ją zimnem, w dziwnym wyrazie oczu dozorcy domyślała się czegoś strasznego.
Dotychczas jednak nie widziała nikogo oprócz tego człowieka, on jeden wraz z uwięzioną zajmowali wnętrze lochu, zzieleniałego od wody, przedostającej się przez wybite okna, spleśniałego od powietrza, które nigdy nie było ogrzane promieniami słonecznemi.
— Panie — wyrzekła, głosem ponurym, który sytuację tę uczynił jeszcze straszniejszą — co to ma znaczyć, że oprócz nas dwojga nikogo tu więcej niema. Gdzie jest pan Doillot, którego obecność pan mi zapowiedział.
Dozorca ani słowa nie odpowiedział, obejrzał się tylko, czy drzwi, przez które weszli, są dobrze zamknięte.
Każdy jego ruch Joanna śledziła ze wzrastającem zdumieniem. Przyszło jej do głowy, że może ma do czynienia z dozorcą, tylokrotnie opisywanym w romansach, zakochanym w uwięzionej, który wzamian za miłość ku sobie, ofiaruje jej wolność i swobodę.
Prosto podeszła do dozorcy i, kokietując go oczyma, spytała:
— Mój przyjacielu — wyrzekła — czego żądasz ode mnie?... Czy masz co do powiedzenia. Czas uwięzionej, która ma przed sobą niedaleką swobodę jest drogim. W każdym razie, wyznać muszę, wybrałeś pan nie zupełnie odpowiednie miejsce na rozmowę.
Dozorca ani słowa nie odpowiedział, dla bardzo prostej przyczyny, bo nie rozumiał, co do niego mówiono. Usiadł sobie spokojnie w kącie i czekał.
— Ależ — zapytała Joanna — co my dalej robić będziemy.
I myśl, że ma do czynienia z warjatem przestraszyła ją bardzo.
— Czekamy na pana Doillot — odpowiedział.
— Przyznać pan musisz — odpowiedziała — że pan Doillot niezbyt odpowiednie wybrał sobie miejsce, jeżeli ma wręczyć listy mi z Wersalu, każe nieco długo na nie czekać. Nie!... w tem musi być coś innego!...
Nie zdążyła dokończyć słów tych, gdy wtem, drzwi, których istnienia w celi przypuszczać nawet nie mogła, otworzyły się przed nią.
Drzwi te były szczelnie złączone ze ścianą, tak, że dla osób, nie wiedzących o tym mechanizmie, mogło się to wydać jakimś nadprzyrodzonym wypadkiem, wywołanym za pomocą magji. Poza drzwiami tajemniczemi było kilkanaście schodków, które brały swój początek w korytarzu, źle oświeconym, tu jednak powietrze było już lepsze, wiatr przewiewem swoim napełniał całe przejście.
Joanna, powstawszy na palce, zauważyła poza korytarzem obszerne miejsce, pełne rojącego się tłumu kobiet i mężczyzn o oczach błyszczących.
Był to dziełem jednej chwili, Joanna mogła to raczej uważać za zjawisko; nie zdążyła ochłonąć jeszcze z pierwszego wrażenia, gdy ujrzała przed sobą na trzecim stopniu schodków trzech ludzi.
Poza temi osobistościami widniały bagnety, świecące i połyskujące, podobne raczej do gromnic.
Tajemnicze drzwi przymknęły się i tylko trzech mężczyzn wkroczyło do celi, zajmowanej przez Joannę.
Ta doznawała różnorodnych uczuć: zdziwienia, niepokoju i przestrachu.
Dozorcę, który przed chwilą zdawał się w niej nie wzbudzać zaufania, chciała już zrobić swoim obrońcą od nieznajomych.
Ale on siedział jeszcze spokojnie, jakby chciał tem pokazać, że musi pozostać tylko biernym widzem całej sceny.
Joanna została prędzej zapytana, aniżeli sądzić mogła. Badanie rozpoczął najmłodszy z przybyłych. Cały ubrany czarno, w kapeluszu na głowie, obracał w ręku zwój papierów, podobny do starożytnych pergaminów.
— Pani jesteś — zapytał nieznajomy — Joanną de Saint-Rémy de Valois, żoną Mikołaja hrabiego de la Motte?...
— Tak jest.
— Pani mieszkasz w Paryżu ulica Neuve-Saint-Gilles?..
— Istotnie.
— Urodzona jesteś w Fontelle 22 lipca 1756 roku?...
— Nie myli się pan. Lecz w jakim celu zadaje mi pan wszystkie te pytania?...
— Mógłbym się obrazić, że mnie pani nie poznajesz, jestem pisarzem sądu.
— A!... poznaję pana.
— W takim razie mogę już przystąpić do swych czynności.
— Zatrzymaj się pan chwilę, jakież są pańskie czynności?...
— Obowiązkiem moim jest pani przeczytać wyrok, wydany na posiedzeniu sądowem z dnia 31 maja 1786 roku.
Joanna zadrżała i rzuciła dookoła siebie spojrzenie bojaźni i niedowierzania.
— Pan jesteś pisarzem sądu, panie Bretou, ale któż są pańscy towarzysze?...
Pisarz zrobił poruszenie ustami, jakby chciał wyrzec odpowiedź, lecz dozorca, nachylając się ku niemu, wyszeptał z bojaźnią i litością:
— Nie czyń pan tego.
Joanna wszystko to słyszała i rzutem oka starała się rozpoznać dwóch ludzi, siedzących w kącie. Dziwiło ją ich ubranie szare, ich czapki na głowie i fartuch jednego z nich, pokrywający mu całą pierś. Zdawało się jej, że fartuch ten widziała już kiedyś, pokryty krwią.
Odskoczyła od nich i zrobiła ruch, jakby się gotowała do nowego skoku.
Pisarz zbliżył się do niej, mówiąc:
— Na kolana.
— Co!... ja na kolana?... wyrzekła Joanna — Ja, z Walezjuszów, mam paść na kolana.
— Taki jest rozkaz — odrzekł, nachylając się nad nią.
— Ależ — zaprzeczyła Joanna — chyba nie znasz pan prawa. Wysłuchania wyroku na kolanach wymagają od osób, skazanych na publiczne przyznanie się do winy.
— O!... musisz pani...
— Nikomu nie każą wyznawać winy publicznie, jeżeli nie skazany jest na karę hańbiącą. A, o ile mi wiadomo, wygnanie nie jest karą hańbiącą.
— Przecież nie powiedziałem pani, że jesteś skazana na wygnanie — odpowiedział smutnie pisarz.
— Mów więc pan, jakiej kary mam się spodziewać?
— Tego się pani dowiesz dopiero, padłszy na kolana.
— Nigdy! przenigdy!
— Ależ pani jest to pierwszy warunek, który musi być dopełniony. Uprzedzam panią także, że odnośny paragraf prawa opiewa, iż, gdy kto nie chce paść przy tej cerenonji na kolana, jesteśmy zmuszeni siłą go zmusić.
— Jakto użylibyście siły względem kobiety?
— Tam, gdzie chodzi o zadośćuczynienie sprawiedliwości i oddanie należnego szacunku królowi, nie możemy brać w rachubę, czy obwiniony jest kobietą czy mężczyzną.
Zechciej mi pani oszczędzić przykrości, w razie bowiem uporu z pani strony, będę się musiał uciec do środków gwałtownych.
— Nigdy tego nie uczynię.
Pisarz złożył swe papiery i wydobył z boku szpadę, którą ukrył w przewidywaniu tego, co miało nastąpić.
Następnie, z upoważnienia generalnego prokuratora, przeczytał rozkaz, na mocy którego mógł już teraz przystąpić do użycia siły.
Joanna wcisnęła się w kąt celi i sądziła, że ujrzy za chwilę bagnety ukrytych za drzwiami żołnierzy.
Ale pisarz nie kazał nawet drzwi otworzyć, dał tylko znak ludziom, o których wyżej wspominaliśmy. Ci zbliżyli się automatycznie, jak machiny wojenne, które zawsze do jednego celu są używane.
Jeden z nich schwycił Joannę z jednej strony pod rękę, drugi pod drugą i tak ciągnęli ją aż na środek sali, pomimo jej wysiłków i krzyków.
Joanna, widząc, że nic nie pomoże, w końcu uklękła.
Przedtem jednak, chcąc odegrać jeszcze komedję, rzuciła się na bok z głośnym krzykiem.
— Zaprzestań pani tych krzyków, wszystko słychać nazewnątrz, zresztą nie będziesz pani słyszała wyroku.
— Pozwól pan, że wysłucham go, stojąc, a wtedy niczem nie naruszę spokoju — odrzekła Joanna, drżąc cała.
— W wypadkach, kiedy skazany ktoś jest na chłostę, kara zaliczana bywa do hańbiących, musi więc wyznać swą winę, klęcząc.
— Co? Ja skazana jestem na chłostę? — o! nędzniku! I ty mogłeś to powiedzieć?
Wrzaski jej były tak głośne, że dozorca, pisarz i dwaj świadkowie do tego stopnia potracili głowę, iż nie wiedzieli, jak zabrać się do poskromienia tej rozszalałej furji.
Wreszcie rzucili się na nią, chcąc ją obezwładnić, lecz zwycięsko wyszła z tych zapasów.
Przez pewien czas unoszona w powietrzu, rozdawała rękoma i nogami uderzenia na wszystkie strony, tak, że przeciwnicy wyszli z tej walki okryci guzami i ranami.
Nakoniec podzielili między siebie zajęcie: dwóch trzymało ją za nogi jak w kleszczach, dwóch dzierżyło ją za ręce, a wszyscy razem domagali się, aby pisarz przeczytał wyrok.
— Czytaj pan — mówili — bo w przeciwnym razie, nie dojdziemy do ładu z tą rozwścieczoną bestją.
— Nie pozwolę nigdy odczytać sobie wyroku, który mnie na hańbę skazuje! — krzyczała, wyrywając się z nadludzką siłą.
I, wprowadzając w czyn swoje pogróżki, zaczęła wydobywać z swej piersi takie krzyki, że hałas ten zagłuszył słowa pisarza. Gdy wyrok został odczytany, pisarz zwinął papiery i włożył je do kieszeni.
Joanna, sądząc, że już więcej nic nie usłyszy, usiłowała wydostać się z rąk swych prześladowców, aby dokuczyć wykonawcom sprawiedliwości.
— I Egzekucja — ciągnął dalej pisarz, jakby wypowiadał jakąś banalną formułkę — odbędzie się na placu skazańców.
— Więc publicznie będę karana — jęknęła nieszczęsna.
— Oddaję w ręce pańskie tę kobietę — dokończył pisarz, zwracając się do człowieka, opasanego fartuchem.
— Kto jest ten człowiek? — zapytała Joanna w ostatnim paroksyzmie wściekłości.
— Kat — odrzekł pisarz, bawiąc się mankietami.
Nie dokończył słów tych, gdy naraz dwóch pomocników rzuciło się na Joannę i, unosząc ją w górę, zwróciło się w stronę drzwi, o istnieniu których przed niedawnym czasem dopiero się Joanna dowiedziała.
Poza furtką, gdzie żołnierze powstrzymywali cisnące się tłumy, roiły się tysiące ludu, które z niecierpliwością oczekiwały chwili, oddzielającej je od spełnienia wyroku.
Na estradzie, wznoszącej się na osiem stóp, umieszczony był słup, okrążony żelazną galeryjką, poza którą widniał jakiś napis, który zapewne z rozporządzenia władzy był nieczytelny. Wzniesienie to było zupełnie bez poręczy, wejście na nie prowadziło po wąskich schodkach, pozbawionych także oparcia. Jedyną balustradę, którą można było tam widzieć, stanowiły bagnety siepaczy.
Oddzielały one, jak krata, miejsce wykonania wyroku od publiczności.
Tłumy, widząc, że bramy pałacu się otwierają, że komisarz idzie na przodzie, torując drogę i pisarz kroczy za nim, niosąc zwój papierów, zaroiły się. Wzburzona masa wyglądała, jak falujące okrzyki: To ona! to ona! rozlegały się po całym placu; a towarzyszyły im nie bardzo pochlebne nazwy dla skazanej i nie bardzo korzystne uwagi dla sędziów.
Joanna wybrała sobie doskonały sposób postępowania.
Chcąc zjednać sobie sprzymierzeńców, wystąpiła w roli antagonistki królowej i, wyznać trzeba, że swego dopięła.
Ci, którzy dowiedzieli się, że podjęła nierówną walkę z królową rehabilitowali ją w swem pojęciu.
Ale pan de Crosne wszystko przewidział.
Pierwsze rzędy były zajęte przez osoby, które przyszły na to smutne widowisko za biletami płatnemi.
Można tam było spotkać osoby, należące do różnych sfer. I urzędników, szczelnie zapiętych w swych mundurach, i zagorzałe zwolenniczki kardynała de Rohan.
Całą tę rzecz urządzono w sposób nader sprytny.
Namiętności przeciwko królowej zużytkowano na jej własną korzyść. Ci nawet, którzy przez nienawiść do królowej oklaskiwali kardynała de Rohan, na widok pani de la Motte nie mogli powstrzymać się od sykania.
Z ust tysiącznych tłumów wydobył się zgodnem echem jeden okrzyk:
— Precz z la Motte! precz z fałszerką!
W tej zbitej masie znaleźli się wszakże i tacy, co trzymali stronę Joanny i chcieli głośno wyrazić swoje oburzenie dla niesprawiedliwości wyroku. Głosy ich wytwarzały piekielny hałas i, mieszając się z innemi, były brane za manifestację przeciwko skazanej.
Siły Joanny były już wyczerpane, lecz wściekłość jej nie osłabła. Przestała krzyczeć, bo krzyki jej ginęły w ogólnej wrzawie, chwilami tylko wyrzucała z siebie słów kilka, które przykuwały do niej uwagę tłumu.
— Czy wiecie wy, kto ja jestem? czy wiecie, że w żyłach moich płynie krew królewska? Czy wiecie, że, poddając mnie karze, wydajecie wyrok tylko na rywalkę, a nawet wspólniczkę?
Tutaj głos jej zagłuszony już został przez najsprytniejszych agentów pana de Crosne.
Słowa jej wywarły wrażenie na tłumie, a przynajmniej wzbudziły ciekawość, która należy u ludu do tych żądz, jakie zaspokojone być muszą.
Milczenie, które zapanowało dokoła, pozwoliło Joannie sądzić, że naród żąda jej przemówienia.
— Miej się na baczności — szepnął jej do ucha pisarz sądowy.
Odwróciła się i ujrzała, że kat trzyma bicz w ręku.
Na ten widok, Joanna zapomniała o wszystkiem, nie pamiętała, że chodziło jej o zjednanie sobie gawiedzi, nie widziała nic przed sobą i głosem rozdzierającym poczęła wołać:
— Łaski! łaski!
Wycie tłumów było dla niej jedyną odpowiedzią. Wtedy, dobywając sił ostatka, podniosła się trochę i schwyciła swego prześladowcę za rękę, chcąc zatrzymać narzędzie kary.
Lecz usiłowania były próżne, bicz opadł znów zwolna na plecy skazanej.
Zauważyła, że jej oszczędzano; to spostrzeżenie doprowadziło ją do takiej wściekłości, że silnym ruchem ręki chciała strącić kata z szafotu.
Teraz kat przystąpił do innej czynności.
Podano mu żelazny pręt rozpalony, z którego wydzielający się żar zmusił Joannę, do rzucenia się w stronę. Cichy jęk wydobył się z jej piersi.
— Jakto? ja, mam być napiętnowana!
Zebrany lud odpowiedział strasznym okrzykiem.
— Na pomoc! na pomoc! — poczęła wołać Joanna, usiłując wyswobodzić się z krępujących ją więzów.
Tymczasem kat rozrywał jej suknię, nie mogąc rozpiąć guzików; jedną ręką odsłonił miejsce ogołocone z ubrania, drugą starał się ująć rozpalone żelazo, które mu podawał jego pomocnik.
Ale Joanna nie dała za wygraną, odpychała od siebie kata, walcząc do upadłego.
Wkońcu kat, podrażniony już w swej dumie osobistej, zaczął się niepokoić, czy go czasem nie ściga przekleństwo tłumów.
Ta masa ludu poczęła podziwiać rozpaczliwą walkę kobiety; oczekiwano z niecierpliwością dalszego ciągu.
Chwilowo zapanowała cisza, pisarz zeszedł ze schodów, żołnierze milcząco przypatrywali się temu widowisku. Wyczekiwano czegoś nadzwyczajnego.
— Skończyć już raz — zawołał ktoś z pierwszych rzędów.
Snać była to osoba, wysoko położona, bo kat poznał jej głos i, złapawszy Joannę z nadzwyczajną siłą zgiął w pół i przycisnął do ziemi.
Podniosła głowę, z oczyma więcej pałającemi, aniżeli rozpalone żelazo i wyrzekła głosem, który wszystko zagłuszył.
— Francuzi! jesteście tchórzami, jeżeli możecie pozwolić, aby mnie w ten sposób męczono.
— Milcz pani! — wyrzekł komisarz.
— Uspokój się — dodał pisarz.
— Uspokoić się? a cóż wy mi zrobić jeszcze możecie, cierpię za winy moje.
— Ha! ha! ha! — wrzeszczał tłum, jakby rozumiejąc znaczenie tych słów.
— Będziesz pani cicho — rzekł do niej pisarz.
— Tak, to moja wina — ciągnęła Joanna — bo gdybym chciała wszystko powiedzieć... gdybym chciała poddać wszystko do wiadomości ogółu, co wiem o królowej, nie zhańbilibyście mnie; kara ta byłaby za mała; zostałabym powieszona.
Więcej mówić nie mogła, gdyż komisarz w towarzystwie dwóch agentów wpadł na szafot, zakneblował jej usta i w takim stanie oddał ją w ręce oprawców, z których jeden znów zdołał schwycić rozpalone żelazo.
Ale Joanna, korzystając z tego, iż kat tylko jedną ręką mógł przytrzymać ją za głowę, odwróciła się ku niemu z piekielnym uśmiechem, podstawiła mu pod rozpalone żelazo gołą pierś, przeszywając go wyzywającym wzrokiem.
Nieszczęście chciało, że straszne narzędzie, przesuwając się koło szyi, opadło na prawą pierś i, wydawszy syk świszczący, wypaliło ciało.
Szalony ból, pomimo zakneblowania, wyrwał z ust nieszczęśliwej taki okrzyk z doznanych cierpień, że z pewnością żadna pierś ludzka nie mogłaby wydobyć z siebie takiego dźwięku.
Nadmiar cierpień zwalił Joannę z nóg; z ust nie wydobył się już żaden dźwięk, żaden dreszcz nie przebiegł więcej jej ciała. Tym razem rzeczywiście zemdlała.
Kat wziął ją na ramiona i począł schodzić po schodkach, stawiając kroki niepewne.
Tłum przypatrywał się całej tej scenie w niemem zdumieniu i nie opuścił swych miejsc, dopóki nie zobaczył, że wrota, przez które Joanna została uprowadzona, zamknęły się za nią; spodziewano się jakiegoś epilogu z tej sceny dramatycznej, którą urządził parlament.
Policja od pierwszej chwili, tak baczną zwracała na wszystko uwagę, że nierozsądnie byłoby sprzeciwiać się jej w czemkolwiek.
Jeżeli gdzie niegdzie odzywały się głosy niechętne, to w sposób umiarkowany.
Niezadługo zupełna cisza zaległa opustoszały plac; na przeciwnym końcu mostu zatrzymało się tylko dwóch mężczyzn, którzy prowadzili ze sobą następującą rozmowę:
— Jak sądzisz, Maksymiljanie, czy osoba, napiętnowana przez kata, była istotnie panią de la Motte?
— Tak mówią, lecz ja wątpię — odrzekł wyższy z rozmawiających.
— Czyż pan tak sądzisz? — dodał drugi, o wyglądzie nie wzbudzającym zaufania, z oczyma podobnemi do sowich i włosami krótko przystrzyżonemi. — Poplecznicy tych tyranów mogli oszczędzić swoją wspólniczkę. Ażeby zrzucić winę z Marji-Antoniny; wyszukali jakąś pannę Oliwję, która przyznała się, iż jest osobą niezbyt moralnego prowadzenia się; mogli także wynaleźć jakąś panią de la Motte, która potwierdziła zarzut, iż jest fałszerką. Na to mi pan odpowiesz, że wypalono hańbiące piętno? jestto taka sama komedja, jak wiele innych, tylko więcej kosztuje. Zapłacono ofierze i katowi, oto i wszystko.
Towarzysz słuchał go, kiwając głową. Od czasu do czasu uśmiech zawitał na jego ustach, z których jednak ani słowa nie wyszło.
— Cóż mi pan na to odpowie? — zapytał młody człowiek o fizjonomji odrażającej. — Nie podziela pan moich poglądów w tym względzie?
— Ja — odezwał się ten, którego Maksymiljanem zwano — nie mogę się w tym względzie pogodzić z panem.
— Ha! w takim razie postąpisz pan tak, jak zrobi wielu gapiów; utrzymywać będą, iż widzieli na własne oczy, jak piętnowano panią de la Motte. Nie mogę zrozumieć, jak można być tak niekonsekwentny. Przed chwilą twierdziłeś pan, że to napewno nie była pani de la Motte.
— Ja i obecnie jestem tego zdania, jednakże nie wierzę w to, aby skazana była jedna z osób, o których pan wspominasz.
— W takim razie, kim była osoba zhańbiona, jeżeli to nie pani de la Motte?
— Królowa — odparł młody człowiek, ze złośliwym uśmiechem, który nigdy z ust jego nie schodził.
Drugi, zanosząc się od śmiechu, jął klaskać w dłonie.
— Do widzenia, Robespierze — po chwili wyrzekł.
— Do widzenia, Maracie — odpowiedział pierwszy.

To mówiąc, rozeszli się.

LV
MAŁŻEŃSTWO

Tego dnia, kiedy nastąpiło wykonanie wyroku wyszedł król w samo południe ze swego gabinetu w Wersalu i temi, dość ostremi wyrazami przemówił do hrabiego Prowancji:
— Panie, muszę dziś być na mszy ślubnej. Nie mów mi, proszę, o gospodarstwie, o oszczędnościach... byłoby to złą wróżbą dla nowożeńców, których kocham i których dobro mam na względzie.
Hrabia Prowancji zmarszczył czoło, lecz uśmiechnął się po chwili i skłonił się nisko.
Król, krocząc w otoczeniu swej świty, uśmiechał się lub srożył do poddanych, których spotykał; uśmiechał się, lub srożył, stosownie do tego, czy widział na ich obliczu zadowolenie, lub niezadowolenie z obrotu wczoraj sądzonej sprawy.
W ten sposób dotarł do salonu, gdzie strojna, otoczona damami dworu i szlachcicami, czekała królowa.
Marja Antonina, pod różem, śmiertelnie blada, z uda nem zajęciem słuchała pani de Lamballe i pana de Colonne, grzecznie pytających o zdrowie.
— „Król!“ — zawołał jeden ze służby, i wśród haftów i koronek ukazała się postać Ludwika XVI; pierwszy uśmiech na progu przesłał królowej.
Marja Antonina wstała i poszła na powitanie króla, który zręcznie ucałował podaną mu rękę.
— Jest pani dziś uroczo piękna, — rzekł:
Ona uśmiechnęła się i wzrokiem znowu zaczęła szukać czegoś.
— Niema jeszcze naszych nowożeńców, a południe blisko?
— Najjaśniejszy Panie — odparła, z tak wielkim wysiłkiem, że róż miejscami opadł z twarzy — pan de Charny już przybył, czeka na galerji rozkazu wejścia.
— Charny! — powtórzył król, nie zważając na wymowne milczenie królowej. — Charny przybył, niechże wejdzie.
Kilku panów oddaliło się, aby przyprowadzić Charnego.
— Ale — rzekł znów król — południe wybiło i panna młoda powinna już tu być.
W tej chwili ukazał się we drzwiach pan de Charny; usłyszał ostatnie słowa króla i odrzekł:
— Wasza Królewska Mość wybaczyć raczy opóźnienie się panny de Taverney; od śmierci swego ojca, nie opuściła jeszcze łóżka i dziś wstaje po raz pierwszy: byłaby już tu, gdyby nie chwilowa niedyspozycja i omdlenie.
Królowa słuchała, a raczej słyszała, siedząc nieruchomo. Ktoby patrzył na nią, widziałby krew znikającą z jej twarzy i zbiegającą do serca.
Król zauważył, że przybywa towarzystwo i duchowieństwo, rzekł więc:
— Panie de Breteuil, czy załatwiłeś pan rozkaz wygnania Cagliostra?
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odparł minister.
— Cóż z la Motte, która twierdzi, że pochodzi z Walezjuszów — zapytał król silnym głosem — czy nie piętnują jej dzisiaj?
— Zdaje się, Najjaśniejszy Panie, że czynią to w tej chwili — odparł kanclerz państwa.
Iskry posypały się z oczu królowej.
Szmer jakiś przebiegł po salonie.
Ludwik XVI mówił dalej ze stanowczością, nieznaną dotąd u niego:
— Pan de Rohan zasmuci się na wieść, że piętnują jego wspólniczkę.
Po słowach tych, po nazwaniu: „wspólnikiem kradzieży“ człowieka, którego parlament uznał za niewinnego; człowieka, — będącego bożyszczem Paryżan; po tym wyrazie, skazującym na imię złodzieja i fałszerza księcia duchownego, król spojrzał na wszystkich z godnością.
Nawet szept najlżejszy nie wydobył się z ust tych, na których zemścić się chciał król za obronę monarchji.
Król zbliżył się do królowej i podał jej obie ręce, na znak głębokiej wdzięczności.
W tej chwili ukazali się w końcu galerji Filip de Taverney z siostrą w białym stroju ślubnym, bladą jak widmo. Andrea szła prędko, zmieszana była i ledwie oddychała; nie widziała nikogo, nie słyszała nic zgoła... ręka brata dodawała jej siły, odwagi i wskazywała jej kierunek kroków.
Dworzanie uśmiechem powitali narzeczonę.
Pan de Suffren, za rękę trzymając Oliwiera de Charny, doprowadził go do panny de Taverney, poczem znikł w tłumie obecnych krewnych i przyjaciół.
Gdy doszli do króla, Filip lekko przycisnął rękę siostry, a ta jak zelektryzowana — otworzyła szeroko oczy i ujrzała Ludwika XVI, uśmiechającego się uprzejmie.
Skłoniła się wśród szeptu obecnych, podziwiających jej urodę.
— Panna Andreo de Taverney — rzekł król, biorąc ją za rękę — musiałaś pani odłożyć ślub z panem de Charny aż do ukończenia żałoby, pan de Charny poczekałby może jeszcze miesiąc pomimo serdecznej niecierpliwości, dlatego że pani cierpiąca, co i mnie zasmuca, ale chciałem zapewnić szczęście szlachcica, służącego mi tak wiernie, jak pan de Charny. Gdybyś go pani dziś nie poślubiła, nie mógłbym być obecny przy waszym ślubie, albowiem udaję się jutro z królową w dłuższą podróż.
Przy tych słowach sam zaprowadził ją do Marji Antoniny. Ta wstała: nogi pod nią uginały się, ręce miała lodowate. Nie śmiała podnieść oczu, widziała tylko coś białego przed sobą — była to Andrea.
Król oddał rękę narzeczonej Filipowi, sam podał ramię królowej i rzekł głośno:
— Do kaplicy, panowie!
Msza zaczęła się natychmiast. Królowa słuchała jej, pochylona na klęczniku, z głową ukrytą w dłoniach.
Filip ciągle patrzył na drżącą i słaniającą się Andreę; gotów był w każdej chwili nieść jej pomoc słowem przyjaźni lub pociechy.
Lecz Andrea nie zdradzała się, głowę trzymała wysoko, a choć często używała flakonika orzeźwiającego, choć zamierała i migała się, jak dogasająca świeca, stała prosto i żyła, dzięki silnej swej woli.
Nagle usłyszała głos księdza:
— Jakób Olivier de Charny, czy bierzesz sobie za małżonkę Marję Andreę de Taverney?...
— Tak — zabrzmiał stanowczy głos Oliviera.
— A ty, Marjo Andreo de Taverney, czy bierzesz sobie za małżonka Jakóba Oliviera de Charny?...
— Tak — odparła Andrea, lecz głos jej tak brzmiał dziko, że zadrżała królowa, że wstrząśnięta była niejedna z obecnych dam.
Wtedy Charny włożył na palec Andrei obrączkę, lecz Andrea nie czuła ręki, która to czyniła.
Wkrótce król powstał. Msza była.skończona. Wszyscy dworzanie śpieszyli złożyć życzenia nowożeńcom.
I pan de Suffren uścisnął rękę nowej siostrzenicy i w imieniu Oliviera przyrzekł jej szczęście, na które zasługiwała.
Andrea podziękowała i prosiła wuja, aby zaprowadził ją do króla, chciała i jemu podziękować, a czuła się słabo.
W tejże chwili stała się śmiertelnie blada.
Charny widział ją zdaleka, lecz nie śmiał zbliżyć się.
Pan de Suffren przeszedł z nią przez salon do króla, który pocałunek złożył na jej czole i rzekł:
— Pani hrabino, wejdź do królowej; Jej Królewska Mość pragnie wręczyć ci prezent ślubny.
Po tych słowach oddalił się król wraz z dworem, a panna młoda wystraszona i zrozpaczona pozostała z Filipem.
— Nie mogę — odparła. — Łzy kobiety nie są bez granic; może zrobię to, czego żądają, ale, pomyśl, Filipie, jeśli ona do mnie mówić zacznie, jeśli zacznie winszować mi!... o! wtedy umrę.
— Umrzesz, jeśli trzeba, moja siostro — rzekł młody człowiek — a wtedy będziesz ode mnie szczęśliwszą, gdyż i ja pragnąłbym nie żyć.
Słowa te wymówił tak głucho i z taką boleścią, że Andrea, jakby strzałą przeszyta, skierowała się ku drzwiom, prowadzącym do pokoju królowej.
Przechodziła obok Oliviera; ten przycisnął się do ściany, aby się go nie dotknęła nawet suknia żony.
Pozostał sam na sam z Filipem; obaj w milczeniu oczekiwali rezultatu widzenia się królowej z Andreą.
Pani de Misery wprowadziła Andreę, zasłoniła kotarę, zamknęła drzwi i wyszła.
Czekała na słowo królowej, jak skazany czeka na topór, który przeciąć ma jego życie.
Jedna chwila, a cały wiek najokropniejszych katuszy przeszła zanim królowa się poruszyła.
Wreszcie królowa wstała, a opierając się o poręcz fotela, wzięła ze stołu kartkę papieru, która jej kilkakrotnie wypadła z drżących palcy. Wreszcie wręczyła kartkę Andrei.
Kto inny myślałby, że papier ten jest darowizną wielkiej posiadłości, lub wielkiej posady dworskiej, lecz Andrea odgadła, że to co innego. Wzięła kartkę i, nie ruszając się z miejsca, zabrała się do czytania.
Ręce Marji Antoniny opadły, oczy zwolna podnosiły się a Andreę.
Papier zawierał następujące wyrazy:
„Andreo! Uratowałaś mnie. Cześć moja od ciebie pochodzi, do ciebie więc należy moje życie. W imię tej czci, która tak drogo cię kosztuje, przysięgam ci, że nazwać mnie możesz siostrą. Spróbuj, a przekonasz się, że się nie zarumienię.
Słowa te wręczam tobie, jako dowód mej wdzięczności; jest to posag, który ci daję.
Jesteś najszlachetniejsza z szlachetnych i będziesz umiała zrozumieć dar, który ci ofiaruję.
Podpisano: „Marja-Antonina Austrjacka“.
Teraz Andrea spojrzała na królowę; w oczach jej spostrzegła łzy i z ociężałą głową czekała na odpowiedź.
Wolno przeszła przez pokój, wrzuciła papier do dogasającego ognia, i, nie przemówiwszy słowa, wyszła z gabinetu.
Marja Antonina chciała iść za nią, aby ją zatrzymać, lecz hrabina niewzruszona podążyła do salonu, gdzie czekał Charny i Filip.
Filip przywołał Charny‘ego, w rękę jego włożył dłoń siostry, a z poza kotary patrzyła na scenę tę bolesną królowa.
Charny oddalał się, jak oblubieniec śmierci, którego uprowadza mglista oblubienica... oddalał się, widząc bladą twarz Marji Antoniny, której zdawało się, że Charny oddala się na zawsze.
Przy bramie pałacowej czekały dwa powozy.
Andrea wsiadła pierwsza, a gdy Charny za nią chciał wsiąść, rzekła:
— Zdaje się, że pan wyjeżdża do Pikardji?
— Tak, pani — odparł Charny.
— A ja jadę, gdzie pochowana jest moja matka. — Żegnam.
Charny skłonił się w milczeniu. Konie uniosły tylko Andreę.
— Zostajesz pan ze mną, aby mi oznajmić, żeś moim wrogiem? — zapytał Olivier Filipa.
— Nie, hrabio — odparł Filip — nie jestem twoim wrogiem, lecz twoim szwagrem.
Olivier podał mu rękę, wskoczył do powozu i odjechał.
Filip, pozostawszy sam, załamał ręce i rzekł głucho:
— Boże mój! czy zachowujesz dla tych, którzy na ziemi spełniają swą powinność, trochę radości w niebie? Radości! — powtórzył, patrząc na pałac — ja mówię o radości! Ja! Ci tylko mówić mogą o radości, którzy spodziewają się, że spotkają w niebie serca kochające. Tu już nikt mnie nie kocha, nie mogę więc nawet życzyć sobie śmierci!
Spojrzał na niebo bez urazy, lecz z lekkim wyrzutem chrześcjanina, który zaczyna wątpić, i znikł, jak Andrea, jak Charny; znikł w huraganie, który podkopał tron, niszcząc tyle czci i miłości.

KONIEC




  1. Waga złota dawniejsza, znaczy tyle co pół funta.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment tekstu przepisano z wydania: Aleksander Dumas, „Naszyjnik królowej“, Tom VII, Wydawnictwo E. Wende i S-ka, Warszawa 1926 r., str. 15.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.